Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lwów – ukraiński, polski, galicyjski, austriacki, austro-węgierski, żydowski, europejski, poradziecki… To miasto jest jak kostka Rubika, nie jest łatwo rozdzielić poszczególne kolory i zbudować jednolitą ściankę. A wielu próbowało! Zwykle tożsamości mieszają się ze sobą, tworząc obraz fascynujący i nieoczywisty. I zmienny – bo to miasto, które ciągle wymyśla siebie od nowa.
Dla Ziemowita Szczerka Lwów to po prostu jego miasto. Miejsce, które zna od lat i w którym czuje się u siebie. Pisze o jego historii, bolączkach, zmianach, bohaterach pierwszego, drugiego i trzeciego planu. Patrzy mu prosto w twarz – zarówno wtedy, kiedy Lwów nakłada przykrywający wszystko makijaż sceniczny, jak i wtedy, kiedy miasto nad ranem z trudem dochodzi do siebie po nocnej hulance.
„Czasem nam się wydaje, że wiemy już wszystko o Lwowie, tyle książek wydano w ostatnich dekadach. A tu Ziemowit Szczerek pokazuje nam miasto i jego mieszkańców z mało znanej strony, jego bolesną historię, bogatą, różnojęzyczną kulturę, ale też bujne życie w biednych dzielnicach. Wspaniała książka, którą gorąco polecam.” Martin Pollack
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Ziemowit Szczerek
Copyright © by Ziemowit Szczerek, 2022
Redakcja Tomasz Zając
Konsultacja merytoryczna Katarzyna Łoza
Korekta Inez Kropidło / d2d.pl, Aleksandra Brambor-Rutkowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-597-7
Po lwowskim Rynku i okolicach kręci się chłopak przebrany za lwa. Miejska maskotka albo reklama. Lwią ma głowę nasadzoną na ramiona, głowa jest ciężka i trzyma się krzywo. Ogon ma lew trochę podwinięty i podpięty tak, żeby był krótszy i się nie ciągnął po ziemi. Wygląda to jak inżynieria stosowana przez Kłapouchego w Kubusiu Puchatku. Jest już jesień, jest zimno i lew rozciera sobie ramiona łapami – kostium lwa słabo grzeje, a chyba głupio lwu włożyć kurtkę, bo jak to: lew w kurtce? A zresztą i tak by lwie łapy przez rękawy ludzkiej kurtki nie przeszły.
Zazwyczaj, gdy go widzę, człapie dość smutno. Nic dziwnego. Średnia robota – chodzić jako lew po Lwowie późną jesienią. Człowiek marznie, myśli ma depresyjne, a tu podpici turyści podbijają z dowcipnym komentarzem, dzieci chcą pogłaskać albo pociągnąć za ogon, rodzice strzelają fotki. Niełatwo wykrzesać z siebie entuzjazm dla tych irytujących ćwoków, gdy jest chłodno, nudno, męcząco, płacą kiepsko i jeszcze się ten wielki lwi łeb tak idiotycznie przekrzywia cały czas, jakby miał spaść.
Więc cóż: wściekły, zmęczony lew chodzi po ulicach miasta Lwowa, patrzy w witryny odpasionych restauracji, za którymi piętrzą się na stołach wystylizowane frykasy na słodko, słono, kwaśno i umami, a wszystko za taką kasę, że się przeciętnemu człowiekowi nóż w kieszeni otwiera na nierówności społeczne. A do tego ci wszyscy polscy czy inni turyści – dla nich jest tanio, bo mają szczęście zarabiać w walucie, która nie padła na pysk jak ukraińska hrywna. Czasem lew przystanie do zdjęcia, czasem zdejmie tę cholerną głowę i z kimś pogada. Z kolegą po fachu choćby, przebranym za transformersa, który stoi na rogu Rynku, Ruskiej i Serbskiej, pod drzwiami do knajpy z erotycznym show. Transformers jest fajnie wykonany, ma wszystko, co potrzeba: kółka przy nogach, atrapę chłodnicy na klacie, skrzydła nawet ma na plecach wyglądające jak drzwi do samochodu osobowego, a w miejscu oczu świecą mu się niebieskie reflektory. Pozuje do zdjęć, podobnie jak lew próbując wykrzesać z siebie entuzjazm, i czasem nawet mu nieźle idzie, ale widać, że jego też wszystko już powoli zaczyna wkurwiać.
Bo podbiega do niego, na przykład, jakieś zachwycone dziecko, transformers się odwraca, nachyla, coś ryczy i groźnie błyska niebieskimi diodami. A tu dziecko wybałusza przerażone oczy, po czym uderza w histeryczny płacz, który słychać chyba aż na drugim końcu Rynku, robi nagły zwrot przez rufę i ucieka z powrotem w stronę mieszczańsko oburzonych rodziców.
I jeszcze nawet ani lew podenerwowany, ani transformers nie wiedzą, że znowu wojna idzie. Bo do ataku Rosji kilka miesięcy. Bo jest już listopad. Całkiem ładny wyjątkowo, ale listopad. Już Amerykanie wszystkim sojusznikom powysyłali info, Ukrainie też, i choć wszyscy mają nadzieję, że to fake, to wywiad dostarczył komu trzeba informacje. Ale lwu czy transformersowi – nie.
Po okołorynkowych uliczkach jeździ też dziewczyna na wrotkach przebrana za anielicę. Jest w białej szacie, a do ramion ma przypięte skrzydła. Czasem zbije piątkę z lwem, czasem pogada z transformersem, czasem zaklnie, jak wjedzie na wrotkach na kocie łby, bo wtedy można cholery dostać – człowieka trzęsie w tych anielskich ciuchach, z tymi skrzydłami, a ludzie patrzą i rechoczą, czekając, aż się wywali.
Stoi też w ramach miejskiej ciekawostki facet w mundurze UPA z pomalowanym na biało niemieckim plastikowym schmeisserem przewieszonym przez ramię. Handluje papierem klozetowym z nadrukowanym Putinem, żeby się można było nim podcierać, oraz literaturą patriotyczną opisaną jako „mądre książki”. Są między nimi również książki upowca, bo na zalaminowanej tabliczce można przeczytać: „Książki z autografem autora. Autorem jestem ja”.
– O czym są te książki? – zapytałem głupio, a on jak na głupka na mnie spojrzał.
– O ojczyźnie – odpowiedział.
No i są chłopaczki, którzy udają fotografów z XIX wieku, zaczepiają dziewczyny, wołając: „Jest pani w gazecie, chce pani zobaczyć?”. A gdy się ktoś na to łapie, robią mu zdjęcie aparatem cyfrowym, ale wmontowanym w staroświecką obudowę, taką z płachtą, potem wklejają tę fotkę w komputerze niby na pierwszą stronę starej, findesieclowej gazety, drukują i sprzedają. W chwili, gdy nie atakują przechodniów, siedzą na krawężniku i zamyśleni i smutni palą papierosy pod lokalem o nazwie Kopalnia Kawy. Lokal, jak wiele innych we Lwowie, należy do Holdingu Emocji !FEST, największego machera w branży gastro w mieście. Sam mer Andrij Sadowy zarzucał mu praktyki monopolistyczne, a później, gdy się już jakoś dogadali, pozwolił otworzyć kolejną knajpę na środku Rynku, w samym ratuszu, dokładnie pod swoim gabinetem.
Chciałem kiedyś zagadać i zapytałem, jak biznes idzie, to mnie o mało nie pogonili.
W Kopalni Kawy tłum, kelnerzy już są zmęczeni, przebodźcowani i czasem zirytowani. W Dzydze, od niedawna również należącej do Holdingu Emocji !FEST, tak zapierdalają, że notorycznie mylą im się zamówienia, tym bardziej że rachunki muszą dzielić na dwie części – alko osobno, jedzenie osobno. A do tego klienci się na nich ciągle za te pomylone zamówienia drą i marudzą. W knajpie Facetka lepiej do obsługi nie zagadywać, jeśli akurat na ciebie nie patrzą i nie sygnalizują, że poświęcają ci uwagę, bo muszą w kilka osób zapanować nad całym pchającym im się do knajpy tłumem i nad stolikami. I gdy się ich wytrąci z obliczeniowego transu, można im spieprzyć rachunek i wszystko będą musieli robić od nowa. I będą źli.
A na Szewskiej, pod Baczewskim, buja się kilku polskich młodych wesołków. Rozrośnięci, krótko i świeżo obcięci, wygoleni, wybyczeni, hucząco dowcipni – znany typ. Takie wesołe ziomeczki z tramwaju czy knajpy w piątek wieczorem. Nie, że agresywne, ale jak się gdzieś pojawią, to ich w każdym kącie pełno. Podpici już są leciutko i dobrze się bawią, dopalą jeszcze, co tam mają, i zaraz wejdą do tego Baczewskiego, drogiej i wykwintnej knajpy, która podpięła się pod markę najsłynniejszej w przedwojennym Lwowie wytwórni wódek. Nie jest niby związana z rodzinną firmą Baczewskich, ale wystarała się o jej licencję i błogosławieństwo.
No więc polskie chłopaczki dopalają przed Baczewskim te swoje papierosy, coś tam gaworzą – patrzą: a tu zamyślony idzie nasz smutny miejski lew. Stare Miasto obchodzi w ramach obowiązków służbowych. Łeb wielki, przekrzywiony, cały zmarznięty, trze ramiona łapami, a polskie wesołe chłopaki już tam do niego ze śmiechem, hejże:
– O kurwa, patrzcie, lajon!
– Ja jebe, lajon!
– E! Lajon! Lajon! Siemasz, lajon!
Lew patrzy zdziwiony na chłopaczków spod tego łba przekrzywionego, automatycznie chce zapozować do zdjęcia, w końcu taka robota, ale chłopaczki mu foty nie zamierzają wcale robić, więc skołowany lew przystaje w miejscu i unosi lwią głowę, jakby hełm rycerski unosił, nie rozumiejąc za bardzo, czego się od niego wymaga. A chłopaki bęc – pionę z nim zbijają i się dopytują:
– Lajon, ty żeś nie widział tej takiej laski, aniołka na wrotkach takiego? Ona jest dojebana, lajon! To twoja koleżanka, lajon? Masz do niej numer?
A ja idę dalej, wchodzę do ratusza, gdzie czeka na mnie sam pan mer Lwowa Andrij Sadowy. Co tam mer: poza tym, że mer, to jeszcze udały biznesmen, polityk w skali krajowej, były kandydat na prezydenta Ukrainy. I człowiek, który zmienił oblicze Lwowa i zrobił z niego, jak to się mawia, „europejskie miasto”. Człowiek legenda. W ratuszu ładnie, marmurem na dole wyłożone, popiersie metropolity Szeptyckiego w jednej wnęce, króla Daniela Halickiego – w drugiej, a poza tym flagi UE, Ukrainy i Lwowa.
Sadowy częstuje mnie herbatą, wychodzimy na balkon, on – krzepki, w kolorowym sweterku, nieformalnie ubrany („po ludzku bardziej”, żartuje sobie) – pozuje mi do zdjęć z oboma kciukami w górze na tle Rynku pełnego ludzi i knajp, i tak sobie rozmawiamy wstępnie o branżach turystycznej i gastronomicznej, z której Lwów jest znany i którą chce się w świecie lansować.
– No i widzi pan – zaczyna Andrij Sadowy – jak w 2006 roku przychodziłem na stanowisko, to mieliśmy jakieś sto tysięcy turystów rocznie, a przed pandemią dobiło do dwóch i pół miliona. Wymyśliliśmy nawet taki slogan: „Open to the World”. Lwów otwarty na świat.
– Ho, ho – odpowiadam – to musi być niezły dochód do budżetu miejskiego z tej turystyki!
Sadowy się trochę krzywi i łypie podejrzliwie.
– Nie no, to nie jest tajemnica, że ta branża nie płaci wielkich podatków – mówi powoli. – Firmy starają się optymalizować koszty, bo ukraińskie prawodawstwo daje taką możliwość.
– A.
– Bardziej chodziło mi o to, że gastronomia tworzy wiele miejsc pracy. Postawiłem sobie zadanie: dać pracę młodym ludziom. I to zadanie jest wykonane.
Z balkonu widzę, jak z ulicy Szewskiej wyczłapuje zmęczony lajon. Głowę trzyma pod pachą i ze zrezygnowaną miną pali papierosa.
A tu Rosjanie wojska, kurwa, wokół granic rozmieszczają.
No ale dobra. Weźmy takie lato. Upał. Nie da się oddychać. Do rosyjskiego ataku jeszcze pół roku.
Po alejach i alejkach Starego Miasta, po Prospekcie Swobody, dawnych Wałach Hetmańskich, spacerują sobie turyści w uroczystym zawieszeniu. Paradują z przymrużonymi z nudy i od słońca oczami. Idą na półśpiąco. Trudno wytrzymać, ale skoro już się przyjechało do tego pierdolonego Lwowa, to nie po to, żeby siedzieć w hotelu – trzeba swoje turystyczne obowiązki odrobić. I to wszystko jedno, czy się jest turystą z Polski, ze wschodu Ukrainy czy – bo takich ostatnio jest sporo – z Turcji, krajów Zatoki Perskiej albo Indii.
Może nie aż tak wszystko jedno. Polacy mają trochę gorzej, bo muszą zawsze o cmentarz Łyczakowski zahaczyć, a on jest kawałek oddalony. Nie wystarczy obejść wkoło Rynku i pobliskich uliczek, tylko trzeba dodatkowo podjechać tramwajem albo ciągnąć na piechotę ulicą Piekarską, męcząc się w tym słońcu i wlokąc smętnie jak pospolite ruszenie, z pół godziny.
Są turyści zachwyceni, prawda, ale też już znużeni tym spacerowaniem, bo można robić ciekawsze rzeczy niż łażenie cały boży dzień po wybrukowanych uliczkach, choćby najładniejszych. I gdy tylko gdzieś przysiądą, to od razu każdy z ulgą wyciąga telefon, pyta kelnera o hasło do wi-fi, bo roaming danych drogi, i ładuje się do znacznie bardziej interesującego świata.
Patrzeć na tych pogrążonych w poczuciu głębokiego nonsensu ludzi przy stolikach to trochę tak, jakby trafić w otchłań.
Ojcowie rodzin turystycznych grzebią w komórkach z minami naznaczonymi cierpiętnym znużeniem od tego włóczenia się i siedzenia z rodziną w kawiarniach, pochłaniania kaw i lodów i nierozmawiania o niczym ciekawym. Od tego grania w przedstawieniu zwanym „Czas poświęcony rodzinie”. Patrzą na swoje dzieci i przypominają sobie, jak one mają na imię i w której są klasie, patrzą na swoje żony, zauważając z rozpaczą, że w sumie znają je głównie z widzenia.
Matki też cholera bierze od tego łażenia po starych kamerdolcach wymęczonego bruku, nogi je bolą w eleganckich pantoflach. Dzieci narzekają, bo wolałyby grać w grę. Ojcowie woleliby oglądać telewizję. Matki też, ale nic nie mówią, to ich pomysł był najczęściej, żeby się wyrwać z domu i wyskoczyć na weekend do Lwowa, bo „podobno wiele się zmieniło, moglibyśmy się gdzieś ruszyć, a nie tak przez całe życie w domu siedzieć”. Żeby coś z tego życia mieć. No i teraz mają: siedzą w tym słońcu, w tym nonsensie, w tej pustce absolutnej.
Turystyczny wypad do pięknego miasta jako jeden z ostatnich wielkich rytuałów.
No więc chodzą. Polacy, Niemcy, Saudyjczycy, Emiratczycy, czasem jacyś Amerykanie, Kanadyjczycy – najczęściej z ukraińskiej diaspory.
– This is the building of the Opera Theater – mówi przewodnik do grupy turystów. – Have you been to Vienna?
Podnosi się kilka rąk.
– Good – komentuje przewodnik. – So this one is like the one in Vienna.
Turyści przylatują na port lotniczy imienia króla Daniela Halickiego. Nazwany królewskim imieniem, żeby nie było, że Ukraina to tylko Poradziecja i sami jacyś sekretarze, terroryści i teoretycy, ale że tu też był stary, dobry europejski feudalizm. A płyta lotniska pod ciemnym niebem, z wąskim pasem miejskiej łuny pomiędzy ziemią a ciężkimi chmurami, wygląda jak pocztówka z innego świata.
Potem przechodzą turyści przez kontrolę paszportową, uważnym i zimnym taksują ich wzrokiem młode pograniczniczki w eleganckich zielonych mundurach – bo to właśnie kobiety wystawiła na tę linię Ukraina w ramach ocieplania wizerunku. Ale turyści rozglądają się dyskretnie, podnieceni. W końcu to Ukraina, kraj-w-którym-jest-wojna.
Pytano mnie kiedyś na spotkaniu autorskim w Brukseli, czy we Lwowie słychać strzały. Bo w sumie ciekawie by się było wybrać, ceny zachęcające, ale czy to nie zbyt blisko linii frontu?
Wtedy jeszcze nie było słychać. I nikomu do głowy nie przychodziło, że kiedyś będzie.
I nie wierzono, gdy mówiłem, że ze Lwowa do Berlina jest trzysta kilometrów bliżej niż do Donbasu. Donbas – to inny świat. Donbas, Mombasa, Kinszasa, Lvov, Pskov, plov, generał Gierasimow.
Najlepiej w drodze z hali przylotów iść za grupą Amerykanów i podsłuchiwać, oni się nie pierdolą w tańcu i mimo całej wojny kulturowej w ich amerykańskiej ojczyźnie, toczonej w imię zaprzestania stereotypizacji, nadal dziwią się głośno, że tu, w Ukrainie, w kraju aktywnego konfliktu zbrojnego, biedy i postkomunizmu, hala przylotów wygląda mniej więcej jak w normalnym świecie. Że można tu na lotnisku imienia króla Daniela Halickiego wypożyczyć auto, wypłacić kasę w bankomacie albo wymienić w kantorze, a nie dokonywać na przyczajce szemranych transakcji ze znanymi z filmów typami w dresowych spodniach Adidasa i poprawiającymi trzymanego za pazuchą kałasznikowa.
Wychodzą więc turyści przed terminal i widzą wielkie billboardy. Lwów ich wita. Lwów, „miasto kawy i czekolady”, bo kawą i czekoladą Lwów się promuje w Ukrainie (i tak się próbuje promować na świecie), a zaraz potem szeroki uśmiech taksówkarza w ciemnej skórzanej kurtce i takimż kaszkiecie. „Hotel? – pyta taksówkarz. – Hotel? Taxi?”
No i proszę: oto właśnie jakiś taksówkarz, otyły nieco, o posturze ustawionego pionowo dewolaja, z góry i z dołu wąsko, w środku szeroko; więc ten taksówkarz podchodzi do arabskiej pary i wygłasza tę swoją stałą aktorską kwestię: „taxi? hotel?”, tylko po to, by zostać przez Arabów z wyższością i całkowicie zignorowanym.
– Cheap hotel? – próbuje więc, ale nic z tego. Ignor, i nawet bez do widzenia.
Poszedł więc dalej łowić dusze, ale niczego nie złowił. Do mnie też podszedł, odmówiłem i tylko stałem, patrzyłem i paliłem przy drzwiach, na których z jakiegoś powodu wisiała kartka, że nie działają, choć działały, i widziałem, jak podszedł do dewolaja drugi taksówkarz, w sumie też trochę dewolaj, i powiedział:
– Jakie „cheap”, frajerze, ich nie interesuje „cheap”, oni chcą drogo i jakościowo!
– A idź ty na chuj – odpowiedział bez gniewu pierwszy dewolaj, po czym obaj zapalili po papierosie i patrzyli, jak Arabowie w ramach globalizacji zamawiają taxi z aplikacji. – Pizdiec – rzucił jeszcze pierwszy dewolaj.
– Pizdiec – zgodził się drugi.
Cały świat przylatuje do Lwowa. Hindusi przylatują do Lwowa. Turcy. Przylatują, bo hrywna to jednak nie najstabilniejsza waluta świata i jest nadal dość tanio. Poza tym Ukraina po zluzowaniu pierwszych pandemijnych obostrzeń przestała wymagać od, na przykład, Saudyjczyków kwarantanny, a wiz nie wymaga już od jakiegoś czasu. Nie, żeby to działało w obie strony, ale Ukraińcy są już raczej przyzwyczajeni do tak zwanych stosunków asymetrycznych.
Saudyjczycy bez swoich majestatycznych szat, tylko w klasycznym outficie bliskowschodnich facetów, wyglądają jak lowelasi z tureckich oper mydlanych. I o wiele młodziej niż w tradycyjnych strojach. Bo przylatują raczej po cywilu. Rzadko po saudyjsku. Saudyjki też rzadko przylatują okutane. Raczej w chustach na głowach i antycovidowych maseczkach na twarzach; covid spadł im jak z nieba, bo po całym życiu pod zasłoną czują się w tej całej Europie z gołą twarzą trochę jak z gołym tyłkiem, dlatego noszą maseczki. I twarz zasłania, i nie prowokuje tak bardzo islamofobów, od których – też mają swoje plotki – roić się ma we wschodniej Europie jak od much.
Więc patriarchatowi świeczkę i gejropejskiej postępackiej Europie na wszelki wypadek ogarek. Tylko nie wiadomo, czy wchodzą w głębszą analizę, na ile islamofobia w miejscach, które odwiedzają, ma rzeczywiście postępackie korzenie.
Ogólnie trzeba uważać, dlatego uważają. Są ostrożni. Przebierają się. Tylko czasem widać tych, którzy się nie poddają. Raz z ulicy Jana Žižki na Teatralną wychodziło kilku poważnych facetów z poważnie przystrzyżonymi czarnymi brodami, a towarzyszyło im kilku lokalnych elegantów, z których twarzy i strojów biło słowo „kontrahent”. Za nimi, w skromnym oddaleniu sunęła para dziewczyn w nikabach, niby czarne widma. Przechodnie robili im ukradkiem zdjęcia, ja też zrobiłem jedno, bo fajnie się w tym lwowskim zgiełku to wszystko komponowało, a jakaś kobieta, skupiona na oglądaniu Saudyjczyków na biało, krzyknęła, przerażona, i złapała się za serce, gdy panie w tych strojach czarnych upiorów wypadły niespodziewanie zza rogu.
Lwowska prasa się rozpisuje o „najeździe gości z Bliskiego Wschodu”, ale w pozytywnym trybie – że w sumie dobrze, że wpadają, że mili ludzie, że można z nimi pogadać przez Google Translatora. Pracownicy rozwiniętego przez mera Sadowego sektora gastronomicznego chwalą ich za to, że zostawiają duże napiwki, i dodają, że bez przesady, aż tak bardzo inni nie są, tylko wiadomo, alkohol czy wieprzowinę to im bez sensu proponować, choć nie ma tu reguły, bo czasem i zjedzą, i wypiją.
– Europa zamknięta, my friend – mówił mi chropowatym angielskim jakiś koleś, Saudyjczyk, jak się okazało, gdy usiadłem przy stoliku obok niego w kawiarni na Łesi Ukrainki. Celowo usiadłem, żeby się przyczaić, naprężyć do skoku i z nim zagadać. Mówię „z nim”, bo mimo że siedziała z kolesiem żona w maseczce i w chuście, to słusznie spodziewałem się, że z nią raczej nie pogadam. W ogóle nie zwracała uwagi ani na mnie, ani na małżonka, tylko stukała kciukami w telefon. Saudyjczyk zresztą też na nią nie zwracał uwagi.
Angielskiego nie znał za dobrze, więc wyciągnął smartfona i gadaliśmy sobie przez Google Translatora. Rzetelna prasa, ucieszyłem się, w tym Lwowie, prawdę pisze, zawsze mi tu w Ukrainie powtarzają: „żurnalist – prawdu pisze”. Wiedzą, co mówią. I przez Google Translatora złożył też Saudyjczyk u kelnerki jakieś skomplikowane zamówienie.
Bardzo lubię przyjeżdżać do Europy – tak mi mniej więcej pisał Saudyjczyk na przemian z kilkoma angielskimi słowami złożonymi na krzyż – bo tu jest wszystko jak z bajki. Zamki na zielonych wzgórzach, w ogóle same zielone wzgórza, nawet bez zamków dają radę. Wprawdzie wolę – twierdził – Francję, Niemcy, no ale pandemia i same problemy, a Lwów, proszę bardzo, otwarty. Tylko – dodał – islamofobia, ty nie jesteś islamofobem?
Zapewniałem, że nie, to znaczy, no, nie moja sprawa, kto się czym lubi odurzać.
Ty nie jesteś – pisał on z kolei – ale ogólnie ludzie dziwnie patrzą, dlatego wielkim odkryciem było dla mnie, że istnieje też muzułmańska Europa, choćby takie Sarajewo. Piękne miasto! – zachwycał się, a jego żona wsunęła sobie słomkę pod maseczkę, upiła lemoniady i po raz pierwszy na mnie spojrzała.
W Sarajewie też nas jednak już nie za bardzo lubią – skwitował.
A we Lwowie?
We Lwowie jeszcze nie mam zdania – pokiwał głową – ale za to jakie tu mają usługi gastronomiczne!
Ano mają, mają. Do wyboru, do koloru. W jednej czy drugiej restauracji można zjeść mrożoną słoninę w czekoladzie jako wariację na temat sała, ukraińskiego dania i dumy narodowej, a w innej – łączącej francuską kulinarną wykwintność z kaukaskim zdecydowaniem – foie gras w winogronowej polewie z czurczcheli.
Coraz to nowy sklep, barber, knajpa czy instytucja wyglądają tak, jakby je zaprojektowali najlepsi spece od dizajnu. Również dlatego, że cóż, często projektują je najlepsi spece od dizajnu.
Tak, nawet z ust wymagających, jak wiadomo, polskich turystów coraz rzadziej słychać we Lwowie to, co do tej pory, czyli „co oni zrobili z tym miastem”. Za to kiwają wszyscy z uznaniem głowami, że „trzeba przyznać, że wystroje to tutaj umieją robić”.
Ukraina złapała dryg do stylu. Coraz mniej szyldozy, przynajmniej w centrach i reprezentacyjnych dzielnicach miast, ale nie tylko: mnóstwo klasy w usługach. Nawet w osiedlowych piekarenkach można wypić kawę i zjeść kanapkę czy ciasto, kupić świeży, chrupiący chleb z koszyczków wyściełanych płótnem, kafejki czy ruchome straganiki z kawą pojawiają się na każdym rogu, podobnie jak porządne restauracje. I to nie tylko dla turystów.
– To już nie jest tak, że Ukraińców nie stać na siedzenie w tych wszystkich knajpach – mówiła mi Katarzyna Łoza, Polka, która od dwóch dekad mieszka we Lwowie, bo jej tu dobrze. Prowadzi bloga, biuro wycieczkowe, ma tu rodzinę i wygląda na zadowoloną z życia. – Nie tak dawno zrobiło się głośno o ukraińskich informatykach – dodała, popijając kawę, bo siedzieliśmy w knajpie. – Świetnie zarabiają. To jest nowe pokolenie, nieunurzane w sowiecką przeszłość, bez kompleksów. Coraz więcej młodych ludzi pracuje w tej branży. Zarabiają w dolarach czy euro, ale mieszkają i wydają tutaj, bo czemu mają siedzieć za granicą, czuć się obco i przepłacać. Żyje się we Lwowie dobrze, i nadal jest niedrogo. A Polacy, którzy tu przyjeżdżają – zachichotała Katarzyna – są trochę jakby zawiedzeni: jak to, przecież tym Ukraińcom miało być gorzej od nas, mieliśmy się tu czuć jak paniska. Jakaś niezgoda zapanowała na to, że zwykli Ukraińcy mają pieniądze. Nawet ktoś powiedział, gdy się zamknęły granice w czasie pandemii, że „zdechniecie tutaj bez polskich turystów”. A tu nic, knajpy pełne i tak dalej. Jakiś turysta mi pisał niedawno, że o co chodzi, jak to, przecież Ukraińców nie powinno być stać, żeby chodzić do Baczewskiego, że Baczewski to jest tylko dla Polaków, co ci Ukraińcy tam w ogóle robią.
No tak.
Lwowianie też korzystają ze Lwowa: a to jacyś odpicowani panowie siedzą przy śniadaniu i omawiają biznesplany po ukraińsku, ale klną po rosyjsku. A to do knajpy Facet na Ormiańskiej, gdzie często przychodzę popracować, przychodzi też do pracy bardzo regularnie czarnowłosy chłopaczek w okularach i tłucze cały dzień w klawiaturę, więc w końcu zaczynamy się witać jak koledzy z biura. A to przed Dzygą, jak zawsze, tłum. A to tłum się bawi wieczorem na świeżo wyremontowanym placu noszącym niezbyt szczęśliwą nazwę Koliszczyzny[1] (dawnym Wekslarskim) czy na Włoskim Podwórku, czy w okolicach Arsenału albo pod pomnikiem Nikifora, przy placu Muzealnym. Wszędzie.
A to Pirożek, lwowski muzyk, chłopaczek z nastroszonymi wąsami, gra nam na gitarze smyczkiem wyglądającym jak chińskie pałeczki, gdy my popijamy wino, siedząc na fundamentach dawnych murów. A to kręcimy dżointy przy stoliku na Ormiańskiej, bo, jak twierdzi Sofija, moja koleżanka, „kopy” (gliniarze) mają lepsze rzeczy do roboty, niż się czepiać ludzi, że sobie zapalą.
A to na Łesi Ukrainki, dawnej Skarbkowskiej, tłumy nieprzebrane siedzą w ogródkach i knajpach i trudno je zmęczonym kelnerom stamtąd ruszyć, gdy nadchodzi godzina zamykania. A to na Łyczakowie robi się coraz większa hipsteroza, a to w poindustrialnych klimatach na Podzamczu kręcą się coraz lepsze imprezy, choć cerbery na bramkach nadal wyglądają jak ruscy mafiozi z amerykańskich filmów.
Lwów już od jakiejś półtorej dekady funkcjonuje w sposób, w jaki funkcjonował ten dawny, legendarny Lwów, rzeczpospolity czy habsburski.
Miasto, które ukazało polskości niekanoniczną formę, bo dało jej zadowolone z siebie, całkiem syte mieszczaństwo, nieistniejące wcześniej w polskim myśleniu o sobie. Miasto, które było najbardziej nieoczywistą z polskich stolic – bo było przecież pełną gębą stolicą Galicji, „jednym z najnowocześniejszych miast w Europie”, jak kilkakrotnie z dumą wspomniał mi przy herbacie Andrij Sadowy.
Miasto, o którym przed II wojną światową pisano, że jest zupełnie inne od sztywnej i nieco ponurej w swojej rosyjskości Warszawy. Miasto bardziej luźne, gwarne, radosne. Które Stanisław Lem wspominał, mimo późniejszych okupacyjnych traum, jako raj młodości, a o którym Aleksander Wat pisał tak:
„Lwów był jednym z najładniejszych miast polskich. W tym sensie, że było to miasto wesołe. Nie to, że ludzie, ale miasto wesołe. Bardzo kolorowe, bardzo egzotyczne i właśnie przez swój egzotyzm, to znaczy brak tej szarości warszawskiej, nawet krakowskiej czy poznańskiej, przez to, że zupełnie nie było szare, to było najbardziej europejskie miasto”.
W pewnym stopniu Lwów przypominał Wiedeń, ciążył bardziej ku Dunajowi i Adrii niż ku Wiśle i ku Bałtykowi, choć co do Wisły, to Wat zastrzegał, że Wiedeń, oczywiście, odbił się i na nadwiślańskim Krakowie, ale „Kraków był miastem austriacko-biurokratycznym, miastem austriackiej biurokracji i austriackiego biurokratycznego uniwersytetu”. A Lwów – to co innego. „Był to Wiedeń trochę operetkowy. Wiedeń radości życia”.
Tak, to dziwne miasto. Miasto, którego duch umarł za radzieckich czasów, ale teraz rodzi się na nowo. W nieco postapokaliptycznej, patchworkowej wersji.
Lwów umarł, ale Lwiw próbuje powrócić do stylu życia podobnego do tego dawnego, międzywojennego. Miasto żyje na co dzień na swych ulicach, na placach, w knajpach. Mimo zupełnego, wydawałoby się, zerwania ciągłości, wymiany ludności, przerwania lokalnych tradycji.
– Jak to ładnie kiedyś ujął Jarosław Hrycak – opowiadała Katarzyna Łoza – po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości „aktorzy weszli na scenę, rozejrzeli się po dekoracjach i zrozumieli, jak trzeba grać”.
Hrycak jest lwowianinem i porządnym historykiem, więc wie, co mówi, ale nie zawsze było tak, że te dekoracje podpowiadały mieszkańcom, co robić. W czasach ZSRR wiało tu raczej poczciwą radziecką nudą i pustką. To było „straszne miasto”, jak wspominają pamiętający te lata lwowianie. Po radzieckiej smucie nastąpiła jednak, jak się teraz określa, „europejska wiosna”.
Lwów to nie Kijów, i lwowianie, owszem – jak wszędzie na świecie – wyjeżdżają często do stolicy za pieniędzmi, ale i do Lwowa przyjeżdżają żyć ci Ukraińcy, którzy chcieliby zaznać „europejskiego stylu życia”. Do Lwowa się jeździ zobaczyć „naszą Europę”, „naszą”, bo jeszcze nie za granicą, miasto, które już jest „europejskie”, ale do którego można wjechać bez pokazywania paszportu.
Więc tak. Lwowianie, turyści, wszyscy. Wszyscy korzystają z knajpianej infrastruktury Lwowa.
Weźmy takie lokale tematyczne, z których Lwów jest szeroko znany, przynajmniej w Ukrainie.
Słynna, a w krajach ościennych niesławna Kryjówka, stylizowana na bunkier UPA, gdzie trzeba na powitanie powiedzieć nacjonalistyczne hasło odźwiernemu wyglądającemu najczęściej jak leśny zbój – to już banał, o którym wszyscy słyszeli. Tak, trzeba zastukać w okienko, ukaże się w nim ogorzała twarz szwajcara, który na zawołanie „sława Ukrajini”, sam odpowiada „herojam sława” i wpuszcza, polewając polowy naparstek wódki.
Mykoła Panczenko, najbardziej popularny odźwierny, powiedział to swoje „herojam sława”, jak obliczyli właściciele lokalu na podstawie listy jego dyżurów i liczby klientów lokalu, milion dwieście tysięcy razy i został z tej racji wpisany do „Księgi rekordów Ukrainy”.
Jeśli ktoś ma życzenie, może podbić odźwiernemu statystykę, wejść, a następnie upić się wódką pośród selfików na tle sztandarów, kałasznikowów i schmeisserów i zagryźć kiełbasą podawaną na metry. Knajpa w zasadzie nie budzi już prawie żadnych emocji, choć była zrobiona między innymi po to, żeby je budzić: dawniej polskie media rozpisywały gniewnie się o tym, że gloryfikacja nacjonalistów z UPA przechodzi już do popkulturowego mainstreamu. Pewnie słusznie, choć w założeniu Kryjówka budzić miała raczej emocje Moskali, jak nazywa się w Ukrainie Rosjan albo zrusyfikowanych Ukraińców: galicyjski wokalista Kuźma Skriabin śpiewał, że we Lwowie do Kryjówki „prowadzi się gości ze wschodu”. Czasy się zmieniają, Skriabin już od paru lat nie żyje, a po Majdanie i coraz powszechniejszym rozlewaniu się galicyjskiego punktu widzenia po całej Ukrainie Kryjówka zredukowała się ze złowrogiej siedziby faszystów raczej do czegoś w rodzaju nackodisneylandu. I teraz przesiadują w niej, żeby się dopić – bo Kryjówka długo jest otwarta – nawet pracownicy polskiego konsulatu, jak ten, który zaszył się kiedyś w kącie w białej koszuli i polował na Polaków, żeby nie musieć pić samemu. Dosiadł się tam do mnie, gdy tylko mnie etnicznie zidentyfikował. Płaczliwym głosem zaczął opowiadać o „niewdzięczności Ukraińców”, którzy otwierają takie nacjonalistyczne knajpy jak ta, a „Polacy przecież tak wiele dla nich zrobili”. Przypomniałem mu, że już w XVII wieku Rusini pisali „lamenty” do króla Rzeczpospolitej, żeby ich, na własnej w końcu ziemi, raczył zrównać w prawach z Lachami, i że tyle wieków takiego traktowania musiało zrobić swoje, ale był już pijany i powtarzał, siedząc pod reprintami upowskich plakatów i grafik, swoją pieśń o niewinnej, całej na biało Polsce, która nigdy nikogo nie krzywdziła, a tylko sama krzywdzona była.
Albo taka knajpa Masoch, ze stojącym przed nią naturalnych rozmiarów pomniczkiem duchowego patrona lokalu, czyli nikogo innego niż Leopolda von Sacher-Masocha juniora we własnej, brązowej osobie, tego jednego z najbardziej znanych lwowian w historii.
Można pomniczkowi wsunąć rękę do kieszeni i, zgodnie z nastrojem i duchem nasuwających się z jego nazwiskiem skojarzeń, pogładzić po brązowych genitaliach. Albo próbować je sadystycznie, czy raczej – biorąc pod uwagę, że to jednak brąz – masochistycznie ścisnąć. Można zjeść potrawę z afrodyzjakiem, tak przynajmniej twierdzą kelnerzy, lub wypić „ekstremalnego drinka”, na przykład płonącego. Niektórzy przyjeżdżają tu dla samego Sacher-Masocha, jak ten nowozelandzki backpacker i freelance’owy dziennikarz, który zachwycił się knajpą Masoch i dziwił, że nie ma tutaj festiwali związanych z Masochem, jego plakatów i podobizn konkurujących z wizerunkami Bandery. Gdy zbierał materiały do tekstu na ten temat (artykuł pojawił się na stronie Radia Wolna Europa), to mu wytłumaczono, że Lwów to jednak prawicowe, chrześcijańskie miasto, i że raczej byłby problem z oparciem marki miasta na dorobku artysty, od którego nazwiska nazywa się jedno z zaburzeń seksualnych.
Albo można na Ormiańskiej zrobić sobie fotkę z wyrzeźbionym Janem Zehem siedzącym przy stoliku (Ignacy Łukasiewicz wygląda z okna) i zjeść obiad w knajpie wystylizowanej na szyb naftowy połączony z dziewiętnastowieczną pracownią szalonego chemika. Można wypić z menzurki drinka o intensywnym kolorze mikstury ze starego horroru, można o mało nie spaść z krętych i wysokich schodów, można dostać paranoi i klaustrofobii w ciemnym przedsionku (niby że właśnie jak w tym szybie naftowym) i popaść w zadumę nad stanem technicznym blaszanych dachów Lwowa co najmniej równą zachwytowi wynikającemu z obejrzenia ich z najwyższego piętra (niby że z góry kopalnianego szybu), bo lokal zajmuje całą kamienicę.
Paru rzeczy już nie można. Zamknięto już restaurację Złota Róża z kuchnią żydowską, mieszczącą się w miejscu dawnej synagogi o tej samej nazwie, gdzie trzeba było targować się o cenę dania, choć raczej nie zlikwidowano jej dlatego, że niektórzy lwowscy publicyści zwracali uwagę na daleko idącą stereotypizację narodową Żydów. A zwracali.
Zamknięto też Dom Legend z trabantem na polskich blachach na dachu i ziejącym ogniem smokiem, gdzie kelnerami byli ludzie dotknięci karłowatością. Niby że krasnoludki, jak w bajkach. Co może zaskakiwać, zamknięto bynajmniej nie z powodu poprawności politycznej, tylko z powodu nieprzedłużenia dzierżawy kamienicy przez jej właściciela.
I tak dalej. Tych restauracji jest zatrzęsienie. Jedne powstają, drugie się zamykają, wszystko to bulgocze, fermentuje, kipi. Tylko bardzo często w jednym kociołku.
Wszystkie wymienione dotychczas knajpy to bowiem przedsięwzięcia dość kontrowersyjnej ekipy ze wspomnianego już Holdingu Emocji !FEST. Który to holding część lwowskiej publiki lubi, bo ciekawe rzeczy robią, a część – nie cierpi, oskarżając o to, że nie są żadnym „holdingiem emocji”, ale coraz szerzej rozrastającą się ośmiornicą monopolizującą rynek i wykupującą pod swój szyld nawet tak szacowne instytucje jak legendarna Dzyga.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Antyszlacheckie powstanie chłopów ukraińskich w XVIII wieku.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I