Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Europa, połowa XXI wieku. Mniej więcej. Polski, jaką znamy, już nie ma. Jest kilka Polsk, a każda inna. Unia Europejska przeszła do historii, a w jej miejscu powstała nowa, radykalna organizacja. Inne kraje regionu dryfują ku własnemu, często dość przerażającemu przeznaczeniu.
Po Europie Wschodniej krąży tajemniczy Siwy Dym, którego zagadkowość przyciąga naukowców i zblazowanych slawskłaczy. To wszystko próbuje opisać, rozgryźć i przeżyć Marcin Szreniawa, dziennikarz wojenny, agent i cyngiel z bożej łaski, przejawiający nieodpartą skłonność do silnych kobiet i mocnych używek. Los rzuca go od Bałkanów po Rosję, a on z każdej misji wraca z kolejnymi duszami na sumieniu.
W „Siwym Dymie” Ziemowit Szczerek stworzył futurystyczną wizję Europy, która popada w coraz większy chaos. Ojcami chrzestnymi tej powieści mogliby być Philip K. Dick i Witold Gombrowicz. Jeden podarował narkotykową wizyjność i bezkres wyobraźni, drugi – wyczulenie na absurdy polskości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
Ziemowit Szczerek
Siwy Dym
albo Pięć Cywilizowanych Plemion
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Łukasz Piskorek / Fajne Chłopaki
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Ziemowit Szczerek, 2018
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Jan Seweryn / d2d.pl, Alicja Listwan / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-697-2
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2018
Wydanie I
Jestem złym człowiekiem.
I mieszkam obecnie w Krakowie.
Kraków – to Polska.
Jedna z Polsk tak naprawdę.
Polska, Polska.
Polska – to czcionka Drogowskaz na drogowskazach.
Polska – to Brodacz i Pagłada.
Polska – to czarna rogatywka, orzeł z czaszką w szponach i żmijki na kołnierzu.
Polska – to dziewczęta z Ligi Dziewcząt Rzeczpospolitej i chłopięta z Junactwa Polskiego.
Polska – to coś innego, niż się wszystkim wydaje i zawsze wydawało.
Polska – to gotyk bałtycko-wiślany.
Polska – to Francja, która ma za plecami nie ocean, tylko Syberię.
Polska – to Nowy Rzym. Rzeczpospolita Polsko-Rzymska.
Polska – to kiełbasa z ogniska, taka ze spękaną skórką i ociekająca tłuszczem. Bo Polska mięsa się nie boi.
Polska – to Kabaret Starszych Panów jako forma uroczego upiora.
Polska – to coś, co nie powinno mieć końca, a, cóż poradzić, ma.
Polska – to mantra. Albo wyjątkowo upierdliwe techno.
Polska – to góry na dole i morze na górze, choć z morzem jest ostatnio kłopot, a w górach grasują janosiki ze Zbójnikatów.
W pewnym sensie zresztą Polska – to nie tylko morze na górze, ale i dwa morza na dole.
Kraków – to wariant Polski.
Kraków – sraków.
Idę tym Krakowem.
Idę i świszczę piosenkę.
Ułan młody i dorodny, i miłości Zosi godny, chwyci Zosię wpół i przegnie! I pokocha, i polegnie.
Święto dziś. Dzień odbicia Warszawy – Stolicy Północnej – przez połączone wojska generała Brodacza i marszałkini Pagłady, prymy na dwóch kapuciech patryi (przynajmniej teoretycznie), naczelnicy serenissymej Rzeczpospolitej Polskiej, spadkobierczyni Rzeczpospolitej Rzymskiej y yey urządzeń, kaputa eklezji Polskiego Kościoła Rzymskiego, pani na ziemiach kontrolowanych i niekontrolowanych, aspiratrycy na potestas do orbis terrarum romanum, czy tam postromanum, etc., etc.
Idę wiślanym nabrzeżem, a potem skręcę i pójdę Salwatorem w stronę Błoń. Na Błoniach – jak wiadomo – błyszczy kwiecie. Kwiecie dziewczyneczki małe sypią, sunąc po Błoniach rzeczonych w sukniach typu komunijnego, biały bucik za białym bucikiem. Widziałem na holo, na lajwstrimie. I tłum, tłum, tłumy nieprzebrane na Błoniach.
Hej, dziewczyno, rzuć jagódki, wszak ułana żywot krótki!
A Alejami ciągnie defilada. Wojsko, wojsko, tara, tara, bum.
Widać już holografowany wysoko nad Plantami trójwymiarowy wizerunek naczelnicy Pagłady. Wielki jak Smok Wawelski jaki, w skórzanej rogatywce.
I jakaś dziwnie uroczysta jest Pagłada, a ona raczej przecież takich rejestrów unika.
Piękna jest Maria Pagłada, naczelnica. Przypomina piękną trupią czaszkę. W rogatywce.
A ja idę, idę, idę przez Kraków. Część dwustolicy Polaków. Z lewej kopiec, z prawej – Wawel, przede mną – kopuły, portyki i kolumny Nowego Rzymu na Dębnikach, a środkiem Wisła płynie.
A w Wiśle – do Bałtyku wolnym nurtem niesione – szczątki całego tego szanownego towarzystwa, które w tych to tu pagórkach małopolskich gniazdeczka sobie wiło i które za swoje je uważało: Celtów, Awarów, Słowian, Germanów, Hunów, Wandalów, Wiślan, Morawców, Polan, Czechów, Niemców, Austriaków, krakowian, chłopów, panów, niekoniecznie w tej kolejności.
Podchodzę i czekam. Cynk mi dano, to i czekam. I oto jest!
Płynie poduszkowiec pod wiślańską banderą! Smok czerwony na tle białym powiewa, a nad motorówką napis się hologramuje wielki, ryczący: „STOPTYSIĄCLETNIEJPOLAŃSKIEJOKUPACJI!WOLNIWIŚLANIE!”.
No, jest temacik. Są – separy wiślańskie! Wkładam wizory. Są, kolejni kretyni, którzy ten wirus, co wybił już w Europie więcej ludzi niż jakakolwiek ideologia, dalej rozprzestrzeniają, na drobne wirusiątka, podwirusiątka rozbijają.
Zbliżam obraz na wizorach – zamaskowani są, sprawdzam tagi – poblokowane, jasne. Filmuję wizorami, ciekawe, co z tego będzie, wrzucę N-Euro News, ucieszą się, kolejne spektakularne doprowadzenie narodowej idei do błazeństwa. O tak, już czuję, jak mój wydawca Mysiel, ten sam od lat, niezmienny na swoim stanowisku niczym skała Gibraltaru, ociera się o to moje nagranie erotycznie jak pies o nogę.
Patrzę – a tam drugi poduszkowiec płynie! A zadupca, ino za nim woda bryzga! Ryczy hymnem wiślańskim, flaga jego, rozpuszczona jak w galopie ogon koński, ma napis holografowany: „PRECZ Z OBCYMI KRÓLAMI Z WAWLU!”. I drugi miga: „WIŚLANIADLAWIŚLAN!”.
No, myślę, to już cała flotylla, dobry dzień wybrali, Dzień Wiktorii Trucej, Ponurego Zwycięstwa, największe święto Rzeczpospolitej. Przerzucam filmowanie na sygnet, zdejmuję wizory i własnymi oczami patrzę, czy tylko mnie info rzucili, czy są jeszcze inni dziennikarze.
A jakżeby inaczej, zbyt piękne by to było, gdybym był sam. I wyłażą dziennikarzyny – z krzaków, zza ławek, każdy z wizorami, z sygnetami, o, jak miło, o, powitać dobroćpana, a jakże się masz, Jędrzeju, o, Błażeju, wspaniale! Macham temu – siamtemu. Odmachują.
Za poduszkowcami policyjna motorówka sunie, stara, jeszcze niebieska, z napisem „POLICYA”. Na niej czarne sylwetki w sztalhełmach z orłami białymi przyspawanymi, czarne zbroje z egzoszkieletami. Ciężkie to musi być w diobły piekielne, bo motorówka ledwo dycha, ale ciągnie, separów dogania. No, ciekawe. I zbliża się motorówka na odległość skoku, skoku, oczywiście, wspomaganego, w egzoszkielecie. I jeden z gliniarzy, gliniarz wspomagany, wybija się z miejsca jak pasikonik. I – hyyyyyc – trafia co prawda w burtę poduszkowca separskiego, ale nie łapie równowagi, macha egzorękami i idzie w ciężkiej zbroi na dno jako kamerdolec jaki, jak Fryc Ruda Broda w Salefie.
– Mireeek! – krzyczą rozpaczliwie pozostali. – Mirek, Jezusie Chrystusie!
Zakręcili się motorówką wokół nieszczęśnika, jakby ręczny zaciągnęli, krzyczą do tej wody, cholera wie po co, usłyszy cię to kto w wodzie? – nie usłyszy, jeden szybko się z egzoszkieletu wyzwala i chlupie w wodę za towarzyszem, choć zimno, bo już jesień.
I już się wydawało, że separy gdzieś ujdą w stronę Rudawy, ale znad Nowego Rzymu – oto drony wigilskie wylatują! Nie bardzo wiedzą, co robić, więc na wszelki wypadek otwierają ogień w stronę separskich poduszkowców.
Burty flaczeją, uderza separ w separa bokiem, Wiślany do wody lecą, migoczą i gasną z bzykiem hasła o wolnej Wiślanii dla Wiślan i Wawlu dla swoich. Tumultum w tej wodzie, do brzegu płynięcie, chlup, chlap, ręka, głowa w kominiarce, w bałakławie, oddech, łapanie powietrza, oczy wybałuszone, podbiegam, rękę podaję, ale za mną już – skąd to się tak szybko ulęgło? – czarne policajty ze skarpy zbiegają, już separów łowią, na brzeg wyciągają, bałakławy ściągają, dopiroż poznaję niektórych separów, a, to ten, a, to tamten. Zdjęcia robię ukradkiem.
Na razie to się z nimi nawet lubimy, bo głośne to, lecz małe, plankton uroczy – ale jak kiedyś wygrają, a już nie takie rzeczy się tu, w tej części Europy, działy, to trzeba będzie i ich zacząć zabijać. Chyba że się ich na naszą, neuropską stronę przeciągnie. Jak Dolnoślązaków od Witkosza, jak Kaszubów, choć z Kaszubami sprawa nie taka już prosta.
No, ale na razie podchodzę, patrzę, jak ich wszystkich sadzają, skutych, na ziemi, mokrych, ociekających, ciężko dyszących. Pochodzę blisko, żeby mi gliniarz tradycyjnie powiedział: „Co tu pan filmujesz, tu nie ma nic do filmowania”, żebym ja mu tradycyjnie pokazał legitymację dziennikarską i żeby on mnie tradycyjnie skierował do rzecznika policyi, a potem żebym to ja tradycyjnie wmontował w materiał i żeby tradycyjnie poszło jako dramatyczna końcówka („POLICJANIECHCEROZMAWIAĆ Z UPRAWNIONYMIDZIENNIKARZAMI, NAPEWNOMACOŚDOUKRYCIA”).
Gliniarza, co się topił, znaleźć tymczasem nie mogą. Po drony nurkujące dzwonią, ale to już chyba po to, żeby trupa wyciągnąć, bo z tego, co wiadomo z biologii, gliniarz nie ryba, skrzeli nie ma. No i już masz, chłopie, myślę, spokój święty.
Wysyłam na szyfrowanym mesydża do kontaktu od separów: „DZIĘKI ZA INFO”.
Dostaję: „ ;-) NO PRO ZAWSZE DO USŁUG, YEBAĆ POLSKĘ”.
W górę unoszę, jak to mówią, skroń: na tym wszystkim nawisa naczelnica Pagłada i oczyma niewidzącemi patrzy na swoje władztwo. Niewidzącemi, a więc boskiemi jakoś.
Tak jak trupi balon wygląda ta Pagłada. Jak zeppelin pionowo ustawiony. Albo piłka do rugby. Spalona część jej twarzy jest przysłonięta srebrną maską. W miejsce oka wmontowane w tej masce czerwone szkiełko. Wydaje się, że zaraz zacznie to oko jak laserem strzelać.
Ziuuu. Ziuuu.
O, kurwa. To oko.
Błyska to oko: raz biało, raz czerwono.
Ha, ha, ha.
Władzowi graficy – superpomysł. Szac-kapelusz.
A część twarzy niespalona – biała jak prześcieradło krochmalone. Ale policzek różowy. Krew z mlekiem.
Każdy, kto widział, myślał: o.
Ou.
Po raz pierwszy chyba taka ostentacja. O.
Bo wcześniej naczelnica Pagłada raczej unikała nachalnego pchania się z własnym obliczem, a raczej półobliczem, w sferę publiczną. Ot, wizerunki jej w urzędach państwowych, w Urzędach Rzeczpospolitych, na pocztach – a raczej tym, co z poczt zostało, w szkołach. Raz en face, w tej srebrnej masce, raz z profilu, z prawej strony twarzy, tej, która jej pozostała. Ale rzadko na plakaciech, bilbordziech, bilbordziech, plakaciech. Nie to, co Masław Brodacz w Warszawie. On to tam wszędzie. A i często z temi swojemi chłopcami – cherubinkami w czarnowojskich mundurach, co to się niemi otaczać lubi.
Orły koronate wiszą i tu, i tu: i na plakaciech, i na bilbordziech. Cała polska symboliczna sfera jest eksponowana niczym skazaniec pod pręgierzem w rynku. Wężyki. Orłołaki. Żmijki – a ino. Akwile. Szczotki na hełmach, rzymskie pagony, rózgi – tyż. Biało-czerwono, krwio-kostnie – to jasne, cała Polska od lat biało-czerwona głęboko, powywieszane barwy na publiczny widok jak trupy skazańców, krew-ciało, krew-kość.
Ale Pagłada to rzadko. Ona się nigdy z obliczem nie pchała. Ani na plakaty, ani na monety.
Co jej tak?
Coś się zmieniło. I te Planty, i ta ostentacja.
Przecież tę jej głowę holografowaną musi być z połowy Starego Krakowa widać. Tę twarz, półtwarz, z tym okiem błyskającym, raz czerwono – raz biało. Jak latarnia morska, co drogę pokazuje do wielkiej polskiej przyszłości.
– Co ona, koronować się będzie? – pyta swej uksorki jakiś cywis, którego wzięły te same wątpliwości.
– Ta, od razu na Matkeboske, królowepolske – mu na to uksora.
Cywis się śmieje, ja się śmieję.
Ha, ha, ha.
Razem się śmiejemy, w jedno tymczasowe tym śmichem połączeni, a cywis, jak to Polak, nie może się powstrzymać, żeby do pieca nie podorzucać, jak już się audytorium zebrało.
– A Brodacz we Warszawie na Jezusakróla, he, he, he.
Już się tylko z grzeczności śmiejemy.
– Jezus się też między samymi chłopami obracał – rechocze i okiem cyka.
– He, he, he – tyż mu cykam, co nie cykać.
Rymcymcym.
No, ale dziś święto.
Ułaaan pięknie Zosię prosi, strasznie żal ułana Zosi, a nad nimi chmurka sina – i czerwona jarzębina!
Ach.
Ale idę, idę zamaszyście przez Kraków, już nie taki młody, choć tragedii jeszcze nie ma, raczej jednak nie genialny, przez nową-starą stolicę, a raczej przez krakowską część Dwustolicy, idę piechotą przez Zwierzyniec, z Salwatoru idę, gdzie wynajmuję norę swoją, na Planty, bo takie to święto!
Żeby tylko nie przeszukali, bo ja kokosz niosę u puzderka, bo ja konopią mam tytosze nabite od groma ciężkiego, a dziś na ulicach wojska, policji, wigilów, harcerzy, hajduków ze straży szwoli i neoszlachtów. No, ale idę.
Kapelusz, płaszcz, sztyblet, sztyblet, krawężnik, kałuża, krawężnik, asfalt, chodnik, chodnik.
Ekipa sprzątaczy się kręci po ulicy. Zamiatają mietłami, aż się kurzy. A tam – malowacze. Zamalowywują napis na bielonej ścianie. „PAGŁADACONA – zamalowane, od tego zamalowywać zaczęli – SIADA”. Ale ów „CHUJ”, który zamalować usiłują – wyziera, oj, wyziera, wyziera spod farby białej jak zza krzaka.
Zdjęcia robię, ale już na mnie złymi wizorami łypią policajty wąsate, z paskami pod brodami, już czuję, jak mi profil prześwietlają, he, widzą widocznie legitymację prasową, bo odwracają się, dają spokój, tylko im te cholewy błyszczą, tylko im ciemnogranatowe płaszcze płaszczeją, tylko im numery na pagonach się numerzą.
Ja prasa, panowie, bo ludzie mają prawo wiedzieć! Ja prasa, panowie władzowie!
A gdy już skończone boje, wodzi Zosia dzieci swoje na kurhanek w polu świeży – gdzie tatusiów szwadron leży!
Ach, ten Kraków. Czysty Kraków Pagładzi, Pagładzia stolica.
Kąty proste, kąty równe, wszystko posprzątane, pozamiatane.
Pomalowane pod jeden kolor wszystkie ściany. Pękają czy nie pękają. Jak ściana pęka, to się jej nie remontuje, tylko ją maluje. Czasem, myślę, to wszystko się tylko na tej farbie trzyma. Ale porządek jest. Porządek Pagłada nawiodła. Pagłada o Połowie Twarzy. Uporządkowane jest. Porządeczek. Wszędzie bruk jednolity, wszędzie tynk jednolity. Kosteczka. Skóreczka. Wszystko jak obleczone. Laminowane. Tu i tam – ostry łuk, dach podwójnie łamany, ostra wieżyca naście lat temu dobudowana w ramach gotycyzowania wiślańsko-bałtyckiego. Bo styl gotycki nadwiślańsko-bałtycki to polski styl narodowy. Był. Bo teraz już jest inny.
Polska Pagładzia to Polska dość kapryśna.
Przystaję na rogu ulicy. Wyjmuję papierośnicę, na której kiedyś, po pijanemu i dla żartu, kazałem wygrawerować ulicznemu grawerowi „Potockiemu – Radziwiłł”, z niej wyciągam papierosa, sobieski niebieski, zapalam. W tym smogu, w tej mikromżawce papieros wilgnie od razu, ale nie aż tak znowu od razu, żeby się go zapalić nie dało.
Dobrze, że to zwykły smog, a nie Siwy Dym.
Ech, Siwy Dymie, Dymie Siwy mój. Ileś ty mi krwi napsował.
Choć podobno Siwy Dym już na Kraków idzie. Cóż w tym dziwnego: od wschodu idzie, od stepów, od Kraju Serca, ale choć już w całej wschodniej części Europy się pojawił, to tu, to tam – to tylko w Polsce jakoś nie.
Władze to nawet się z tego uśmiechu losu dumne wydają, jakby to była ich zasługa, że Dym, jak dotąd, Polskę omija.
„Polska – kraj bez Siwego Dymu”. Jak raniej „Polska – kraj bez czarnej śmierci”, „Polska – kraj bez stosów”, „Polska – kraj bez uchodźców”.
No i przeczy władzuchna, że Dym nadciąga. Sama Pagłada zaprzeczyła w komunikatach. A ona rzadko się przecież odzywa. A tu – wchodzę na niusy, smyr, pac po holoekranie: „Pagłada uspokaja, mówi: »Żadyn dym na Kraków nie idzie, ani na Nowy, ani na Stary, nie panikujcie ludzie, ja się z Wawlu nie ruszym za próg. Ni z Krakowii, skąd mój ród«”.
No, zobaczymy. Zobaczymy.
Idę, a tu promenadą od Wawlu czarnomurego maszeruje…
– o skurwysyn –
nie do wiary.
Widział mnie?
Za późno.
Dobrze, dobrze mnie widzi, bestia, bo ręce rozcapierza, jakby brata rodzonego widział.
Nie do wiary.
Będą z tego kłopoty.
No ale – rany, rany, nie do poznania. Sylwetka szwolska, szwolski styl jak się patrzy, i to warszawski, bo na błysk--smalec, a nie krakowski, jednak luźniejszy nieco, naturalniejszy. Zawsze był zgrabny, bestyja, efeb-dyjabolik, ale teraz to – no! Czarna rogatywka, porucznikowe kości na naramienniku, trzy czaszki czarnowojskie, oj dana!
Porucznik, ho, ho, Gawroński Marcin Młodszy, czarnowoj, o ho, ho! Ale jakieś inne jeszcze ma insygnia, nie znam, jakieś powyginane coś…
– Serwus, Marcin! – mi mówi.
– Do Warszawy się przeniosłeś? Tam ponoć ładni chłopcy u Brodacza karierę robią – odpowiadam mu ja najgrzeczniej, najkulturalniej, jak umiem, cały bon ton, cały mój szarm. Ale on niby puszcza mimo uszu, niby się wciąż szczerzy z temi rękami rozcapierzonemi do niedźwiedzia, ale jakoś dziwnie jednak mu oczko mętnieje.
– Serwus, Marcin! – powtarza w końcu i stoi tak jak ten czarny krzyż. Ale zaskoczony jednak jest. Znam go, nie udaje. Nie ustawka, więc naprawdę przypadkiem na mnie wpadł. – Bycza sprawa! Takie spotkanie znienacka, no, no, mój stary, no, no!
– Cześć – mówię – Gawer.
Wiedziałem, że Gawer się odnalazł po tej naszej ucieczce z Węgier kilka lat temu, tylko po to zresztą, żeby zniknąć potem na dobre. Próbowałem go nawet szukać przez chwilę, głównie z uwagi na dawne czasy, ale nie szukałem go jakoś specjalnie intensywnie, w gruncie rzeczy nigdy za nim nie przepadałem. On mnie zresztą szukać nie musiał, a skontaktować się chuj nie raczył. A tu proszę bardzo: czarnowoj Brodaczowski? I to oficer?
Skurwysyn!
Ooo, to pewnie i mająteczek szwolski pod Warszawą, parczek, gazon, wazon i, kurwa, służba, dworek, ja pierdolę, Pan Tadeusz w skórę oprawny, wieczory na werandzie ze szwolami – sąsiadami z sąsiedniego majątku, parobek, kredens, ciekawe, czy parobka w pysk bije w kredensie…
– Serwusik, serwusik – brnie w ten idiotyzm, zupełnie jakby nigdy nic, jakby wszystko zawsze w porządeczku.
– Serwusik – mówię więc i przyjmuję wyraz twarzy ironiczny, co mi się jednak średnio udaje, bo jestem trochę upalony.
– Kolego złociutki – mówi Gawer, a dłonią w czarnej rękawiczce, tak obcisłej, że chyba jak kondomy ją musiał na palce zakładać, wygoloną twarz gładzi, bo wygolony jest, oj, wygolony, poza jednym, cienkim nad ustami wąsikiem, czarnym jak krypta ojców Bernardynów – jaka to niespodzianka! Bo wiesz co, ja mam do ciebie sprawę i korzystając z okazji, że tu z Warszawy przyjechałem na te obchody, planowałem się z tobą, jak to mówią, ztetatetować, ha, ha!
– Ha, ha – ja mu na to. – A znasz kawał o czarnym rycerzu?
Gawer się tylko uśmiecha.
– Znam, złociutki, znam. Niejeden.
– A ten, jak czarnowoj przyjeżdża do wsi…
– Znam, Marcin. Znam. No więc, jak mówiłem, sprawę mam. Ale teraz ci jej nie wyłuszczę. Złapię cię niebawem. Nara.
– A parobka w pysk bijesz w kredensie? – pytam z głupia frant, w sumie sam siebie zaskakując, ale cóż poradzić.
A on się znowu uśmiecha.
– Trzymeczka, kolego złoty, jak to się mówi w Krakowie: aury amiku, czekaj mnie.
„Jak to się mówi w Krakowie”, o lol, co za chuj!
– Jak coś, to wiesz – mruga mi – powołuj się na mnie! Do zobaczenia, mój stary! Snardzeńku ty mój!
I idzie sobie. Staje nad separami klęczącymi na ziemi, składa ręce za plecy i zaczyna o czymś rozmawiać z gliniarzami. Którzy z niechęcią, bo pagładzcy, wiadomo, brodaczowskich nie lubią, ale jednak wyprężają się na baczność.
Kopie jednego z separów w żebra butem okutem.
Oj, będą z tego kłopoty.
Dzwonię do Joli. Z szyfrowanego. Jola to moja, powiedzmy, przełożona. Dowódczyni. Przed nią się melduję. Jola mi może rozkazywać.
– Jola?
– A kto, kurwa? Generał Masław Brodacz?
– Zgadnij, kogo spotkałem.
– No mów…
– Gawera.
– Nieźle – mówi, ale nie brzmi, jakby była specjalnie zaskoczona. Co mnie zaskakuje.
– Jest oficerem czarnowojów.
– Nieźle.
– Tylko nieźle? Nie „o kurwa”?
– O kurwa.
– Co jest grane?
– Przypadkiem go spotkałeś?
– Tak i nie. Mówi, że ma do mnie sprawę.
– No, no…
– No. Mam go… wiesz?
– Nie!
– Nie?
– Nie. Trzeba… trzeba dowiedzieć się więcej. Poczekaj. Spokojnie. Nie możemy tak jak dzieci…
– Rozumiem.
– No to… nieźle, no. Dawaj znać, co tam dalej.
– Będą z tego kłopoty.
– Może tak, może nie. A jak Myszaci?
Wywróciłem oczami.
– Myszaci…
– No, Myszaci, Myszaci! To jest teraz twoje zadanie, Myszaci! Chcę głowy na tacy!
– Pod kontrolą, Jola. Pod kontrolą. Będą głowy.
– To cześć, na razie, pisz, jak coś. Albo dzwoń.
– Okej.
Wyłączam telefon, zdziwiony i pewny, że czegoś mi się tu, w tej zajebistej konspiracyjnej naszej organizacji, nie mówi.
Myszaci, kurwa. Myszatych to ja na śniadanie jadam.
Idę od Wisły w stronę Błoń. A, w nerwach jestem. Diem przez skurwiego syna perdidi, nachuj. Wchodzę między kamienice, myśleć muszę, przetrzeźwieć. Czyli wypić. By zapić to ujaranie.
Z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągam piersiówkę, wyciągam, a tu policajty się już pokazują, Święto Wiktorii Trucej ochraniający, a ja sobie sam mówię: „Debilu, nie prowokuj, zakaz w miejscach publicznych, w ogóle prohibicja dziś przecież!”. Prasa nie prasa, głupio cię pały wisną, przetrzepią, znajdą koko i spędzisz noc za tani chuj na komisariacie.
Ale kiedy ja po spajsie, po kokoszu! Myślę więc sobie: „nie wyciągaj”, a patrzcie państwo, wyciągam, jak głupi kto. Jak ten sługa Czyczykowa, co to się dziwił: „Jak to możliwe – wiedziałem, co trzeba zrobić, a nie zrobiłem!”.
Poza tym, myślę, chuj, najwyżej się na Gawera powołam. Oficera Czarnego Rycerstwa RP. Milesów nigrów. Jak mają być z tego kłopoty, a będą, to niech i jakiś pożytek będzie.
Poza tym – co się będę bał. Dziennikarze wojenni się nie boją. A ze mnie dziennikarz wojenny nie lada.
Oppa!
Dawno temu się moja przygoda dziennikarskowojenna zaczynała.
Oppa!
Dawniej, wiele, wiele lat temu, kiedy dopiero wchodził Siwy Dym.
To było tak.
Była wojna. Zgadnijcie gdzie. O tak, na Bałkanach. Gdzieżby.
Oppa!
Tak, tak Serby śpiewały: „W stronę pięknej rzeki Ibar serbska ciągnie ofensywa! W stronę rzeki Ibar ciągnie, ciągnie ofensywa!”.
To „ofensywa” jest tak po turecku wyciągnięte, rozedrgane, oni tak śpiewają, jakby muezin na minarecie wrzeszczał.
A ja razem z tą ofensywą, wystraszony, w lekkiej kamizelce kuloodpornej z napisem „PRESS”, w hełmie z napisem „PRESS”, z najnowszym pierścieniem wizyjnym, z wizorami, dziś wintydżowo starymi, wtedy najnowszej generacji. Z dietami od N-Euro News, największej neuropskiej agencji niusowej. Z pełną pulą akredytacji, którą mi N-Euro News załatwiło, jako lamerowi, grinhornowi, świeżakowi i dziecięciu we mgle. Jakby oni sami nie byli we mgle.
– Jedź – powiedział mi wydawca Mysiel. – Pokaż pronarodziarzom, czym się kończą ich zapędy faszystowskie. Bałkany znasz, Wschód w ogóle znasz, nie wiedziałem nigdy, po chuj ci to potrzebne, a teraz proszę bardzo, jak raz się przydaje.
Dzień wcześniej, jeszcze w Codstat, w stolicy Dogerlandu, ucałowałem dziewczę swe na pożegnanie, odegrawszy całą tę szopkę pod tytułem „nie wiem, czy wrócę, ale jadę dla wyższej sprawy, ludzie mają prawo wiedzieć, to moje powołanie, to moja praca, nie płacz po mnie, jakby co”. Dziewczyna tylko mnie obśmiała i zerwała ze mną, mówiąc, że ona chce żyć, a nie czekać na półtrupa z zespołem stresu pourazowego, co to nawet jak wróci, to przez większość czasu chleje ponuro w pubie na rogu z najgorszym elementem, mierzy sobie z nim siury i wierzy w teorie spiskowe o tym, że geje i lesbijki rządzą światem.
Ułan młody i dorodny, i miłości Zosi godny, chwyci Zosię wpół i przegnie! I pokocha, i polegnie.
Pojechałem więc na wojnę wolny i radosny.
Oppa!
Tak śpiewali.
A ja hej – samolotem do Belgradu, tam do działu prasowego jednostki, z którą miałem dogadane, a tu jednostka, mi mówią – już w Niszu, po drodze na Prysztynę.
– Gońże ich, panie dziennikarz! – tak mi smutny dział prasowy powiedział i wrócił do masturbacji przed holoekranami. Raz, dwa, raz, dwa, po wojskowemu, porządnie.
To ja w Belgradzie tylko szybko poleciałem na czewapa, choć znaleźć dobrego czewapa w Belgradzie to jednak sztuka, tylko zadrożone, dla turystów (chociaż wtedy już na Bałkany turyści nie jeździli, bali się, a slawskłacze, z ich fańskimi pielgrzymkami po Europie Wschodniej, się jeszcze nie pojawili), zawsze zresztą powtarzałem, że Belgrad to żadne Bałkany.
Spotkałem się tam ze znajomym kapitanem Jowanem Jowanciciem, działaczem kosowskich Serbów, który z Kosowa uszedł, miał bowiem na pieńku z albańskimi władzami. Chciałem kapitana Jowana Jowancicia podpytać o kontakty i o obecną sytuację w regionie, zanim tam pojadę, i kapitan Jowancić się zgodził ochoczo.
Spotkaliśmy się w małej gospódce niedaleko Kalemagdanu o nazwie Slawia, gdzie przychodzili inni kosowscy Serbowie, również, jak kapitan Jowancić, wojskowi weterani, którzy mówili do siebie per „ibarski wilku”, i gdzie śpiewano piosenki. Najpierw wypiliśmy rakii, potem zajęczarskiego piwa, później znów rakii i zaśpiewaliśmy Ajde, Jano, starą pieśń, w której podmiot liryczny namawia swą partnerkę Janę, żeby sprzedać konia i dom i do końca życia tańczyć tańce ludowe. Świetny, zaiste, pomysł. A później kapitan Jowancić znów kazał sobie i mnie podać rakii i oznajmił, że Kosowo jest Serbia.
Z tym punktem widzenia byłem zapoznany, chciałem więc wiedzieć nieco więcej, ale kapitan Jowancić, który wcześniej założył się z barmanem, że naraz wypije całe piwo zajęczarskie, powiedział ze łzami w oczach, że wyzna mi najpotworniejszą z prawd, że tak naprawdę wcale nie jest Serbem, że ma w sobie krew albańską, po babce, która miała na imię Ndrita, i w związku z tym nie jest godzien nosić miana kosowskiego Serba. Żeby go pocieszyć, powiedziałem do niego „ibarski wilku” i zamówiłem rakiję, którą wypiliśmy, a on wskoczył na stolik i zaczął krzyczeć, żeby bracia kosowscy Serbowie, stanowiący większość bywalców lokalu, zabili go i zarżnęli, jest bowiem on po babce zdrajcą Szyptarem. Próbowałem go powstrzymać, pewien, że sprowadza nam właśnie na głowy apokalipsę, lecz odkopnął mnie precz, jak obywatel Jan Braun planetę spodloną.
Bracia Serbowie podzielili się na dwie partie: część była za tym, żeby kapitana Jowancicia jak najszybciej usunąć z lokalu, a część za tym, żeby ulitować się nad pijanym i pozwolić mu upić się jeszcze bardziej, by zapił on smutki związane z niefortunnym pochodzeniem. Skończyło się na tym, że kapitan Jowancić musiał na kolanach składać przysięgę na wierność serbskiej fladze, którą trzymał w obu dłoniach barman, a przy okazji i mnie rzucono na kolana i tylko fakt, że pokładałem się ze śmiechu jak szaleniec, powstrzymał kosowskich Serbów od tego, by przystawić mi nóż do szyi i również mnie zmusić do wypowiedzenia świętych słów lojalności serbskiej fladze. Słowa zresztą może bym i wymówił, co mi szkodzi, ale nie zdążyłem: skopano mnie i wyrzucono z lokalu. Najgorliwiej wyrzucał mnie kapitan Jowancić.
Gdy kuśtykając i otrzepując się ze świętej serbskiej ziemi, szedłem w stronę miasta, dognał mnie pijany jak małpa kapitan Jowancić na czele oddziału innych pijanych serbskich bohaterów. Powiedzieli, że uchybili tradycyjnej serbskiej gościnności, rzucili mi się do nóg, żebym im wybaczył, zwrócili się do mnie, bo już wszystko im się popierdoliło, „ibarski wilku” i ogłosili, że oddają się pod moją komendę, by razem ze mną iść odbijać serbskie Kosowo.
Ze słowami „za Graczanicę!” na ustach powiodłem ich więc z powrotem do baru Slawia, gdzie padli w ramiona równie pijanego barmana, który przed chwilą został był w knajpie nieoczekiwanie sam i nie miał pojęcia, co się dzieje, i który – gdy ujrzał swoją trzodę powracającą i w pięknych humorach – ucałował ich wszystkich jak braci rodzonych, powiedział im „ibarskie wilki”, po czym postawił z tej radości swojej wszystkim po kolejce rakii. A ja, nie wiedząc o tym, że barman stawia kolejkę, również postawiłem kolejkę. Po tych kolejkach chodziliśmy już na czworakach i śpiewaliśmy piosenkę Ajde Jano, po czym jak stado dzików wybiegliśmy na tych czworakach do parczku okalającego bar Slawia, gdzie wyłapała nas policja i zamierzała pozamykać w areszcie. Nasze stadko było całkiem spore, więc policja zaczęła się drapać w głowę, jak ten problem logistyczny rozwiązać, bo trzeba by było wzywać do nas specjalnie ze dwie suki, a następnie rozwozić po aresztach w całym mieście (w jednym na pewno nie znalazłoby się tyle miejsca), ale w porę dotarł do nas slalomem barman i wyzwolił policjantów od przykrego nadmiaru pracy: obiecał, że weźmie za nas odpowiedzialność.
Wróciliśmy więc do baru, gdzie barman przybił do ściany serbską flagę, której wszyscy tym razem musieli przysięgnąć wierność, co uczyniliśmy na czworakach. Następnie wypiliśmy jeszcze po jednej kolejce rakii, zaśpiewaliśmy Ajde Jano i padliśmy na twarze we własne rzygowiny, gdzie powitał nas poranek.
Na drugi dzień nie mogłem z powodu kaca ruszyć ręką i musiałem przełożyć wyjazd na wojnę o jeden dzień. Wieczorem odwiedził mnie w hotelowym pokoju kapitan Jowancić i powiedział, że wczoraj stawiałem ja, więc dziś on stawia.
I w ten sposób spóźniłem się na wojnę o kilka dni, i wyjechałem z Belgradu, jak już serbska część Mitrowicy była wzięta, a kosowska – właśnie się dopalała.
Pojechałem więc do Nowego Pazaru, gdzie w czarszii w kafeczajnicach chłopy przy kawie siedzą i gdzie, co mię ulgą natchnęło, alkohol mało kto pije, za to wielu – ajran, który przyjąłem z radością i smakiem wielkim, bo kac po dwudniowym chlaniu rakii nie mija ot tak, jak pierwszy lepszy kac, co go wystarczy kefirem zapić i banią zgasić.
Ach, Nowy Pazar, słowiańskojęzyczna wersja Otomanii, gdzie czarszija na wzgórkach, gdzie betonowy karawanseraj stoi, hotel Wyrbak przez Tita zbudowany, co wygląda jak pałac kontrabaszy. Jeszcze przedwczoraj wojsko go zajmowało, ja więc do nich z akredytacjami, z prośbą, żeby mnie na wojnę zawieziono z jakimś oddziałem, a oni:
– A to u nas już pusto, już poszły oddziały dalej.
Oppa.
Kurwa, na wojnę się spóźniłem.
– Nasi – mi mówią – już właśnie przekroczyli tak zwaną granicę tak zwanej Republiki Kosowa, a konkretnie granicę tak zwanego północnego Kosowa, bo tylko tyle zabierzemy, więcej nie chcemy, jak już se wzięli, to niech mają, to już zalbańszczone, zszeptaryzowane, przecwelone. Ale te ziemie, na których Serbowie mieszkają, o, wara obcym. Sama słoga Syrbina spasie. Mitrowica, Graczanica, tam, gdzie my, tam jest granica.
I teraz już po ofensywie, na rzece Ibar granica, w mieście Mitrowica. Tymczasowa, bo część serbskiego wojska już na Graczanicę pojechała, klasztor serbski, serce serbskości odbijać. Oppa.
Poszedłem więc do islamskiej zajednicy, gdzie miałem znajomego jednego szariaciarza Iliję. Iliję dawno, dawno temu zajednica wysłała na studia do Malezji, na islamski uniwersytet, który miał ambicje łączyć nowoczesność z religią, bo to z jednej strony modernizować się trzeba, żeby się przeciwstawić Wielkiemu Szatanowi – Zachodowi, a z drugiej własne wartości zachować. Poznałem go niedługo po tym, jak wrócił, czyli już sporo lat temu, i pytałem go o to, czy nie widzi w tym sprzeczności, że jednak rozwój niesie za sobą również odrzucenie zabobonów (w Neuropie wszystkie religie, zarówno chrześcijaństwo, jak i islam, zostały zepchnięte ze sfery publicznej jako podobny do piramidy finansowej skam światopoglądowy i zredukowane do roli prywatnie praktykowanych obyczajów, niegroźnych i uroczych). Obraził się, świsnął na kolegów i gonili mnie przez pół Nowego Pazaru, aż mnie w końcu złapali i nawet nie pobili, ale wygłosili jeden przez drugiego bardzo długie kazanie o moralności i podłości Zachodu wobec kultur uznawanych przezeń za niższe. Co do tego ostatniego, ku ich zaskoczeniu, się z nimi zgodziłem, więc mnie puścili i razem poszliśmy na ajran. Na ajranie opowiadali z kolei o spisku Żydów i Zachodu, o tym, że chrześcijańska Maria nosi czador i nikt się nie dopierdala, a im na Zachodzie zakazano, o tym, że liberalizm i demokracja słusznie się kończą, a Neuropa jest ostatnim wypryskiem szatana na pięknej i zielonej twarzy świata, i tak dalej. Piłem ten ajran, piłem, a że nie toleruję za bardzo laktozy, przez cały czas chodziłem do toalety, która mieściła się niestety zaraz obok naszego stolika i z której odgłosy bardzo deprymowały uczonych braci w islamie. Uznali oni, że robię to wszystko, żeby zdyskredytować, co mówią, a ja, idiota, uznałem to za tak piękne, że nie miałem serca im wyznać, że się mylą i że to tylko nietolerancja laktozy, więc się na mnie obrazili i poszli, uregulowawszy demonstracyjnie rachunek za ajran, że niby tacy godni.
Tym razem chciałem Iliję poprosić, żeby mnie na wojnę podwiózł, na co on, że on, Bośniak (choć Bośni w tych stronach nigdy nie było, ale Bośniacy się pojawili w momencie, gdy wszyscy serbskojęzyczni – albo chorwackojęzyczni, albo serbsko-chorwacko-języczni, albo czarnogórskojęzyczni – czyli bośniackojęzyczni muzułmanie stali się Bośniakami, a zatem w latach dziewięćdziesiątych zeszłego stulecia), na serbski nacjonalizm patrzeć nie może. Na albański zresztą też, bo Albańczycy, mimo że muzułmanie, to jednak Allahowi dyzgusta czynią i w ogóle średni są z nich wierni. A szaryjatu to ani myślą w tym swoim Kosowie wprowadzać.
– Ja też nie przepadam za ideą szariatu, Ilija – powiedziałem mu na wszelki wypadek, ale Ilija tylko machnął ręką, że ja i tak jestem na piekło skazany jako nie dość, że niewierny, to do tego neuropski ateusz i lewacka kurwa, więc o mnie to się już nie martwi, bo nie ma po co. A z Albańczyków byliby jeszcze ludzie.
No i mnie nie zawiezie. Nie chce, nie jego wojna, nie jedzie, ale ma dla mnie inny temat.
Oto głowa ich zajednicy, świątobliwy Ali, jest właścicielem sklepików z islamską odzieżą dla kobiet: czadory, chusty, kefije, zawoje, co tylko chcesz. Markowe, z Turcji, ładne, niedrogie. Zresztą za dużo powiedziane: sklepiki. Takie tam szczęki metalowe, ale z drzwiczkami, można wejść, przymierzyć i wszyscy, całe miasto – oczywiście jego prawowierna część, nie mylić z prawosławną, która nic, tylko pije to piwo i nic ją w życiu nie czeka – byłoby szczęśliwe, gdyby w biznes nie wdupczył się szef drugiej zajednicy, absolutnie nieświątobliwy Ahmo. Właściwie to Ahmet, ale wszyscy do niego mówią Ahmo i tak już zostało.
Zajednica Ahmy, mówił Ilija, nie jest taka oświecona jak nasza, nie wysyła swoich synów na studia do Malezji, żeby się uczyli łączyć nowoczesność z tradycją, tylko, jak Żydzi jacy, poszła w biznes i kupiła szczęki z muzułmańskimi ciuchami na tymże samym brzegu rzeczki, na tymże samym bazarze, ale że szczęki ich są nowsze, a więc i kosztowały mniej, i bardziej przewiewne, i lepiej zaprojektowane, i obszerniejsze, mamy tu więc do czynienia z czystą-nieczystą konkurencją, tym bardziej że zajednica Ahmy sprzedaje te ciuchy jakoś supertanio.
Poszli więc uczeni mężowie z zajednicy Alego do tych nieuczonych od Ahmeta i powiedzieli im: „Wynoście się stąd z waszymi budami, albowiem nie w prawie jesteście”, na co ci od Ahmeta im odrzekli: „Nic wam do tego, drodzy bracia w wierze, idźcie wy w swoją stronę i powodzenia w interesach”. To wtedy mężowie Alego im odpowiedzieli, że z nich żadni bracia w wierze, ale zwykli Żydzi, na co tamci obili im mordy. Tak opowiadał Ilija reprezentujący interesy Alego.
A później nastąpiła tak zwana eskalacja.
Ilija, który – jak wyszło z rozmowy – jest zięciem Alego, ten bowiem wydał za niego swoją córkę Jaśminę, poszedł na tych od Ahmy z grupą współwyznawców ze swojej zajednicy i im te ich budy do rzeczki Raszki wrzucił, a samych poturbował. Nie bardzo, zaznaczył, tylko trochę, żeby wiedzieli, że przez uprawianie nieuczciwej, żydowskiej konkurencji popadli w niełaskę u Allaha. Na co tamci z rzeczki Raszki wypełźli na brzeg jak te ryby, o których bredzą ewolucjoniści, i zadzwonili po swoich. Okazało się, że Ahmę kryją wahhabici z wioski w górach, odizolowanej od świata i właściwie niezależnej, samodzielnej mikrorepubliki islamskiej, nad którą powiewają nie tylko zielone flagi islamu, ale i czarne flagi dżihadu, słowem, fanatycy…
– A czym się ich poglądy różnią od waszych? – zaciekawiłem się.
– Nie będę cię wtajemniczał w sprawy, których i tak nie zrozumiesz – machnął ręką Ilija – bo już samo twoje pytanie świadczy o bezbrzeżnej ignorancji. W każdym razie tamci to dzicz. Zeszli z gór, a właściwie zjechali swoimi terenówkami, wysiedli, a oni wszyscy noszą spodnie trzy czwarte, brody bez wąsów, pały w rękach. Wrzucili nasze budy do rzeczki Raszki, muzułmańską damską konfekcję, jak powiedzieli, skonfiskowali i wydali tym od Ahmy. Co świadczy o ich hipokryzji, bo tam u nich na wsi, w górach, to kobiety chodzą jak nindże poubierane, że tylko oczy widać, a my tutaj sprzedajemy stroje takie, że z całą twarzą…
– I jaka byłaby moja rola? – zapytałem.
Zdziwił się, że aż taki głupi mogę być.
– No jak to jaka? Napisać o nas, napisać o tej niesprawiedliwości artykuł, puścić w mediach, a i nie zapomnieć, że my tutaj jesteśmy na pierwszej linii walki z fanatyzmem religijnym!
Napiłem się ajranu i zniknąłem na jakiś czas w toalecie. Gdy wróciłem, Ilii już nie było.
Powłóczyłem się po uliczkach Nowego Pazaru, znalazłem serbską knajpkę, w której napiłem się piwa, po czym uniosłem swój krzyż i ruszyłem w dalszą drogę.
No więc nic, pojechałem do tej Mitrowicy.
Wsiadłem rano w busik pełen serbskich robotników, którzy pracują na budowie w Leposawiciu wojna nie wojna, i z nimi pojechałem w stronę zniesionej parę dni temu kosowskiej granicy.
Piękna była droga.
Po jednej stronie rzeczka, po drugiej – góreczka, wszędzie serbskie flagi, bo Serb musi, kurwa, mieszkać w Serbii, a Albańczyk, kurwa, w Albanii, albo jakiejś tam jej wersji.
Ale ładnie było. Oj, ładnie. Ładny jest Bałkan, pofałdowany, zielony, z tą mieszaniną opętaną wszystkiego, co się tylko da ze sobą zmieszać. Titowskiego brutalizmu fjuczerpankowego z oryjentem rodem z Szeherezadowego bajania, z minaretami pod księżycem i zapachem jaśminu, z tą cukierkowo-rachatłukumową estetyką, tym ćkaniem miękkopoduszkowo-arabeskowym, od którego ci już czasem zbyt słodko. A tu dochodzi słowiańskość Serbii z tym jej drewnem, słowiańskość Chorwacji zmieszana z kamienistością wybrzeża, rybacji międzyostrowskiej, kamiennymi domami cekhauzowatymi, z okienkami malućkimi, by słońce nie grzało, do tego Macedonia, gdzie słowiańskość przełamana zostaje antykiem, w ramach którego człowiek wyobraża sobie bosaczy w siermięgach lejących sztachetami na olimpiadzie nasmarowanych oliwą metroseksualistów i którego efektem jest Skopje, miasto-lunapark – widać je już z dziesiątków kilometrów, z Kosowa widać, bo nastawiano tam posągów wielkich, wysokich, prawie kilometrowych, Aleksandra, Filipa, Justyniana, Antypatra, Marsjasza i Epigona, a w posągach tych mieściły się urzędy rządowe, ministerstwa (na przykład Ministerstwo Obrony Narodowej we wzniesionym mieczu Aleksandra Wielkiego, Ministerstwo Sprawiedliwości – w rulonie praw, który dzierżył w dłoni bazyleus Justynian, a siedziba prezydenta – w głowie Filipa Macedończyka). Na to wszystko patrzyli Albańczycy z getta, które zaczynało się zaraz za skopijską czarsziją, a kończyło za Tetowem, na kosowskiej granicy. Nad gettem latały drony w kształcie harpii i filowały, czy Albańczykom przypadkiem nie chce się za bardzo ruchu oporu klecić. Strategosi jednakowoż władzy Republiki Macedonii wymyślili, by z tych dronów zrzucać tanie, drukowane w dużych ilościach jedzenie, w ten sposób korumpując albański rezerwat. Ten jednak korumpować się do końca nie dawał – i co jakiś czas ruszały na mury getta powstania, do których broni dostarczano z Kosowa, przez góry.
Tak, ja tam wszędzie byłem, jeździłem tam wszędzie, obsesyjnie i oglądałem całe to królestwo peryferii, bo nie tylko Bałkany, ale całą tę nieszczęsną wschodnią Europę, doprowadzającą do absurdu i tak absurdalną ideę tożsamości etnicznej, państwa narodowego, najgorszą i najbardziej zbrodniczą ideę w historii ludzkości, kosztującą ją dwie światowe wojny i setki mniejszych konfliktów, kosztującą ją tak wielką liczbę ofiar, jakiej jeszcze nigdy nic, żaden komunizm, w ogóle żadna ideologia poza nacjonalistyczną, żadna religia nie wydusiła.
Patrzyłem, jak zamieniają swoje kraje w obsesyjne ołtarze swoich religijek narodowych, jak Macedończycy robią z kraju antyczny lunapark, Rumuni – wielkie atelier do Quo vadis, z tymi wszystkimi teatrami, świątyniami, kolumnami i marmurami, jak Serbowie budują miasta niezaistniałe, takie jakich im historia nie pozwoliła budować, bo to albo Turek wlazł, albo Chorwat zdradził, albo Bułgar co podkradł, jak Ukraińcy stawiają sobie nową świętą Ruś Kijowską połączoną z miastami budowanymi na planie siczy zaporoskich, jak Słowacy… ech, wyliczać się nie chce.
I tak to się toczyło.
Tymczasem jechałem z wojskiem serbskim Kosowo brać na Szyptarze.
Włączyłem na holo notatnik i notowałem.
„Średniowiecze pierdolone. Wojny religijne, wojny narodowe. U nas, w Neuropie…”
Nie, nie wolno tak. Nie wolno gardzić. Okazywać wyższości.
– Obiektywizuj przekaz – mówił mi zawsze wydawca Mysiel. No to obiektywizowałem.
„Krwawe szaleństwo, do którego doszło w północnym Kosowie…”
Zaraz.
„Przebrzmiała idea państwa narodowego, która regularnie doprowadzała do zbrodni i przelewu krwi w Europie…”
Może lepiej „obsesja”. „Przebrzmiała obsesja”.
– Ty szta – śmiali się ze mnie w serbskim żołnierze, z którymi jechałem, a mnie się na wizorach subtytle wyświetlały – jeszcze na wojnie nie byłeś, a już korespondencje wojenne piszesz?
– Już cię uczyli, jak najlepiej chwycić dziecko, żeby mu jednym ruchem głowę roztrzaskać o ścianę? – odciąłem się po angielsku, bo aż tak dobrze po serbsku nie rozmawiam, żeby skomplikowanego slura im wyjebać w oczy, ale oni mieli wizory zdjęte i nic nie zrozumieli, taka ta znajomość angielskiego w tej Serbii, języka międzynarodowego. Tylko Serb z Serbem ma umieć rozmawiać, z resztą świata – ta chuj. I dopiero wizory włożyli i chcieli, żeby im jeszcze raz to samo powiedzieć, a wiadomo, odcinka powiedziana jeszcze raz traci jakieś dziewięćdziesiąt procent efektu, więc tylko ręką machnąłem. Na szczęście się odczepili.
I tak do tej Mitrowicy dojechaliśmy.
Wysiedliśmy.
Lato było, a kruki krakały. Widział to kto?
Kruki krakały, a w serbskiej części Mitrowicy – radość. Impreza. Oppa! Salwy karabinowe w niebo między betonowymi blokami z napisami „KOSOWOJESRBIJA, KRYMJEROSSIJA”, ratatata, ratatata, muzyka napierdzielała, wywijała tureckim świdrem, moja polska babcia, pamiętam, jak śpiewała Kiedy ranne wstają zorze, to też przeciągała, świdrowała, wywijała te końcówki, ale jakoś inaczej.
Poszedłem ulicą króla Pietra, spojrzałem, bawili się gromko Serbiny, siedzieli przy knajpach, przy stolikach na powrót na ulicę wyciągniętych od razu, jak tylko wojsko przeciągnęło, bo tutaj, gdzie sami Serbowie mieszkali, Albańczycy się nie bronili. Od razu zwiali za rzekę.
Serbscy kelnerzy w fartuchach i z przylizanymi na brylantynę włosami nawet nie zwijali stolików z chodnika, tylko kwiaty wojakom pod nogi rzucili, w usta wycałowali, cmok! Kelnerki na szyje się rzuciły, a żołnierze prosto z prospektu pieszego miasta Mitrowica poszli zdobywać most na Ibarze.
Bo kelner nie mógł być kelner, a musiał być Serb. Bo kelnerka nie mogła być kelnerka, a musiała – Serbka.
To znaczy – poszli zdobywać. Zająć, bo pusty był i tak. Chłopaczki jakieś serbskie tam siedziały, bo chłopaczki nie mogą być po prostu chłopaczkami, tylko muszą być Serbami, więc młodzi Serbowie tam siedzieli w koszulkach „KOSOWOJESRBIJA”, bo Kosowo nie może być po prostu kosowskie, lokalne, regionalne, musi być albo serbskie, albo albańskie, Syrbija albo Szyperyja, i powiedzieli:
– Myśmy już za was most zajęli! – I się śmiali. I żołnierzom piątki przybijali.
Główne uderzenie i tak poszło już wcześniej innym mostem, tym na Kniazia Miłosza, szybko przełamali pierwszy opór Kosowarów i przedpole po drugiej stronie rzeki było oczyszczone. I most można było brać. Serbowie poszli w stronę budynków dawnej ONZ-owskiej administracji, międzynarodowej policji, zamienionych na biurowce. To z osiem godzin temu było. Albańscy cywile ewakuowali się już wcześniej w stronę Prysztyny, kosowską samoobronę, niedawno przekształconą w wojsko, Serbowie wyparli szybko.
I teraz tylko kartki biurowe formatu A4 po niebie latały, jak to się mówi, niesione gorącym wiatrem na tle płonącego, pomarańczowego nieba.
Bo ta cała impreza, oppa! po serbskiej stronie oświetlona była piękną, pomarańczową łuną z płonącej za rzeką albańskiej części miasta.
Szedłem ulicą w tej swojej kamizelce z napisem „PRESS”, hełm, też z napisem „PRESS”, zdjąłem, idioty z siebie robić nie chciałem. Spytały mnie Serby:
– Skądeś? Skąd prasa?
– Z Polski – skłamałem. Z Polski. Przecież nie mogłem powiedzieć, skąd naprawdę, boby mnie w Ibar wrzucili, ino by chlusło. Neuropa niepopularna wśród narodziarzy. Trzeba było udawać, że też się jest narodziarzem. Jak się jedzie do Mekki – muślimina trzeba udawać, w Europie Wschodniej – narodziarza. Proste. I co – poklepali po ramionach. Bracia! Słowianin! Oppa! A że się trochę jak kurwa poczułem, to co innego.
– Oppa – powiedziałem i głową kiwnąłem. – Oppa.
I się szczerzyłem jak kretyn, i papierosa wcisnąłem w zęby, i się zaciągnąłem, w nos mi walnęły pierwsze – pachnące jeszcze, a nie śmierdzące jak kolejne – strużki świeżego dymu. Po plecach mnie poklepali, ja też poklepałem.
– Ślebodni śmy! Ślebodni! – krzyczeli i zdrowie pili, kieliszek z rakiją, smrodem śliwkowym, wciskali.
Wypiłem, rzygać się chciało, ale nic to, dobre, powiedziałem, hu, hu, poza tym faktycznie dobre, budziło, dawało kopa jak krecha spida porządnego, więc gdyby jeszcze jedną podstawili Słowianie, bracia, tobym nie odmówił. Żywieli!
Przepaliłem fajką. Oppa.
Jakiś pisk było słychać nad tą albańską częścią Mitrowicy, jakiś świst nieokreślony przebijał przez tę bałkańską napieprzankę z głośników, przez tę eppę, coś jakby ktoś raki gigantyczne w garnku gargantuicznym gotował. I czasem, jak zawiało od tej albańskiej strony tym powietrzem gorącym, pomarańczowym, to się człowiek pocił i dziwny, oleisty na nim siadał osad. I też jakby rakami pachniał.
Znowu se półwysep palili, bestie. Ślebodni.
Ale uśmiechałem się, uśmiechałem, Polska, Polska, mówiłem, oppa, się szczerzyłem, a rzygać mi się chciało.
Poszedłem w stronę mostu na Ibarze, w stronę albańskiej części Mitrowicy.
Druty zaciągnięte, zasieki, straż. Wojsko. Nie puszczali. Orły na hełmach dwugłowe, na orle krzyż bizantyjski i cztyry cyrylickie sy: Sama Słoga Syrbina Spasie, sama jedność Serbów zbawi.
– Gde idesz, nowinar! – Pukali się w głowę. – Tamo josz pucaju!
– Pucaju nie pucaju – powiedziałem, luz udając, zęby szczerząc białe, z tym papierosem ćmiącym między zębami, gładząc boczki głowy wygolone, bo taki mam tik nerwowy, że gładzę, jak się denerwuję. – Oppa nie oppa, muszę. – I im wszystkie akredytacje wyświetliłem na dłoń, na holoekran, legitymację N-Euro News. Akredytacje co prawda gówno warte, bo jaki urząd wydaje akredytacje na zajmowane właśnie i najprawdopodobniej łupione miasto. No, ale skąd prosty żołnierz ma to wiedzieć, więc co bardziej efekciarskie im pokazałem, najstarszemu z nich mignąłem: o, patrz, żołnierzu, tu taka, tam taka, tu jenerał podpisany, tam sekretarz, tu Pucić, tam Ducić, ówdzie Cucić.
Puścił.
– Za swoją odgoworność – powiedział tylko, żeby nie było, a ja pokiwałem głową, bo za czyją niby. Kogo tu, kurwa, ktokolwiek obchodzi, kogo, myślałem. W Neuropie, w Europie te wasze nieszczęsne, popierdolone kraiki nikogo nie interesują, stety-niestety. Kto by tu za wariata, co tu się zapuszcza, odgoworność brał. Pchasz łeb w szalet miejski, do którego jakiś zjeb nawpuszczał piranii, pchaj na własną odpowiedzialność. Kto się nad tą nieszczęsną dziką częścią kontynentu pochyla. Tylko ja, myślałem, jak stary nowinarz jaki, tylko ja się pochylam. Reszta jedynie to czyta, co im na ekrany, na czytniki, na wizory rzucę. Czyta, ogląda i cmoka ze smutkiem: „Aj, tam to się złe dzieje, złe się dzieje tam, bidoki”. A potem każdy ciszej dodaje: „No ale chcą w tym swoim tkwić dziaderskim idiotyzmie, ci w serbskości, tamci w albańskości, ci w polskości, tamci w ukraińskości, ci w węgierskości, tamci w rumuńskości – to niech się powyrzynają. Tylko im mur dookoła zbudować”.
I się zaczęło miłowanie.
Tutaj, w tych okolicach, pierwsi Serbowie się zorientowali, że nikt ich nie pilnuje. Natowskich baz już nie było, bo Ameryki w NATO nie było.
Kampania prezydenta Ti Em Czejsa z Progresywistów odbywała się pod hasłem „Nigdy więcej”. Nigdy więcej! Ameryka wszystkich przeprasza za zło wyrządzone. Już nigdy, przenigdy nikomu się nie władujemy w sprawy wewnętrzne. Nigdy. Nikomu. Sorki. Żegnajcie, Bałkany, żegnaj, Bliski Wschodzie, żegnajcie, Afryko i Azjo! Żegnaj, światowa przygodo Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nasi chłopcy wracają do domu. Piaskowe mundury w niusach, samolot startuje gdzieś w pustynnym kraju, wzbija tumany żółtego kurzu, potem ląduje w zieleni, pod błękitnym niebem. Drzewa, star spengled baner, Arlynkton, newermor. I wracają. Do powszechnego ubezpieczenia medycznego, do Czejskera, do pracy chronionej od niedawna prawem pracy, do socjalnych zapomóg i państwa opiekuńczego o wysokiej wrażliwości społecznej i odkaloryzowanego i zdetłuszczonego, wegetariańskiego MekDonaldsa. Każdy się swoimi sprawami od dzisiaj zajmuje. Doktryna Czejsa. Do widzenia. Pacyfizm, ogólna buźka i miłujmy się. My też u siebie chcemy mieć Kanadę, let de sanszajn in.
I właśnie dlatego szedłem teraz pełnym gruzu i odłamków mostem w stronę ewakuowanej i płonącej albańskiej dzielnicy miasta Kosowska Mitrowica. Podzielonego dawniej między Serbów i Albańczyków rzeką Ibar.
Była już noc, ale światła do filmowania dość. Pomarańczowego światła, nastrojowego, bo od łuny z płonących domów.
W płytkiej rzece Ibar pływały dwa trupy jak ciężkie jakieś worki. Miały na sobie ciemnoniebieskie, nasiąknięte wodą koszule. Twarzą w dół się unosiły, plecy im było widać. Dopiero po chwili zorientowałem się, że te koszule to były mundury kosowskiej policji, oppa. Wystawiłem dłoń z sygnetem, zbliżyłem na holoekranie, zacząłem nagrywać.
– Owo su Syrby – usłyszałem cichy głos. – Izdajnici. Służili su u kosowskoj policii.
Zdrajcy. Dobrze, że się to też nagrało, pomyślałem, cudownie, głos z offu sam się wmontował. Przeniosłem pierścień z obiektywem na mówiącego i aż podskoczyłem. Serb, który ze mną rozmawiał, miał krew na twarzy, a nos, pośrodeczku, rozcięty do kości, ta zaś łyskała biało-czerwono i dziwnie jakoś wesoło. Pokazał palcem na coś, co wcześniej wydawało mi się zwiniętym w kłębek psem, ale w sumie skąd tu śpiący pies, na tym przedpieklu. Wyłączyłem nagrywanie.
Była to połowa człowieka, również w kosowskim policyjnym mundurze. Górna połowa konkretnie, z dłońmi skrępowanymi linką holowniczą. Na ramieniu widniała policyjna naszywka z napisem „REPUBLIKA E KOSOVES” i konturami państwa. W których to konturach zawierały się również Kosowo Północne, Mitrowica i most na Ibarze, gdzie właśnie staliśmy. Poły munduru zakrywały rozerwaną brzuszną jamę, której zawartość znajdowała się kawałek dalej.
Poczułem, jak serce bije mi szybciej, chłodno mi się zrobiło na żołądku. Włączyłem nagrywanie.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.