Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Może lepiej, gdyby to wszystko było powieścią. Albo jeszcze lepiej – bajką o despocie rządzącym małym krajem, który kiedyś był wielki. Ale to wszystko dzieje się naprawdę. Ten kraj istnieje.
Ziemowit Szczerek wędruje po Europie Środkowo-Wschodniej w przededniu setnej rocznicy traktatu w Trianon i przygląda się Węgrom owładniętym obsesją minionej wielkości. Zagląda przez płot pewnego domu w Felcsút, plącze się po zapyziałych budapeszteńskich zaułkach, pije z chłopakami gdzieś pod Klużem, jedzie zygzakiem wzdłuż słowacko-węgierskiej granicy, snuje się po dziurawych drogach Zakarpacia i szuka śladów dawnego imperium w okolicach Miercurea Ciuc. I zapisuje, co widzi, co mu ludzie powiedzieli, co podsłuchał.
A że przy okazji co rusz wchodzi mu w paradę jego własna ojczyzna, ciągle spotyka w tej drodze rodaków, to i cóż dziwnego – w końcu „Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Joe Klamar / AFP / East News
Copyright © by Ziemowit Szczerek, 2019
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Tomasz Zając
Konsultacja merytoryczna dr Damian Kaleta
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Mapa d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-949-2
Rodzicom
Uproszczony sposób wymowy węgierskich znaków:
a – jak polskie „o” w wyrazie „okno”
á – jak polskie „a”, tylko dłużej
cs – jak polskie „cz”
dzs – jak polskie „dż”
e – jak polskie „e”
é – dźwięk zbliżony do polskiego „yj”, i długo
gy – dźwięk zbliżony do polskiego „dź”
i – jak polskie „i”
ly – jak polskie „j”
ny – jak polskie „ń”
o – prawie jak polskie „o”, ale bardziej zamknięte; pomiędzy „o” i „u”
ö – jak niemieckie „ö” (dźwięk pomiędzy „o” i „y”)
ő – jak ö, tylko dłużej
s – jak polskie „sz”
sz – jak polskie „s”
ty – dźwięk zbliżony do polskiego „ć”
ü – jak niemieckie „ü” (dźwięk pomiędzy „y” i „i”)
v – jak polskie „w”
zs – jak polskie „ż”
Wszystkie samogłoski długie (zaznaczane kreskami) czytane są jak ich krótkie odpowiedniki, tylko dwa razy dłużej (wyjątek: opisane wyżej „a” i „e”, gdzie oprócz długości zmienia się też wymowa tych samogłosek).
Lubię nawet rodzinne strony Viktora Orbána – Felcsút, Alcsútdoboz i okolice. Czasem nie mogę się powstrzymać i ot tak zjeżdżam z M1 na Bicske, a później, już przy starej jedynce, skręcam w prawo. Przez jakiś czas jedzie się między łąkami po horyzont, pustymi i zielonymi, jakby się znalazło w jeszcze nie do końca zaprojektowanym krajobrazie gry komputerowej.
Felcsút, miejscowość, w której stoi dom przywódcy Fideszu i premiera Węgier.
Drewniane okiennice, biały tynk, na podwórzu stodoła z czegoś w rodzaju pruskiego muru. Bezruch i pustka jak po katastrofie nuklearnej, niezależnie od tego, kiedy tu jestem: dzień powszedni, świątek, piątek, weekend. Nikogo nigdy nie widziałem, nie tylko w domu i na podwórzu, ale i na okolicznych Fő utca i Rákóczi utca. Pustka, jak to na węgierskiej prowincji. Bo węgierska prowincja, jeśli akurat gdzieś wokół nie kręcą się Romowie, jest przeraźliwie pusta. Czasem pies zaszczeka, czasem rower zaskrzypi. Pustka pod wiecznie pustym węgierskim niebem.
No więc nigdy nikogo.
Chodziłem, za płot zaglądałem: nic. Nikt się nie przyczepił, nie zainteresował. Pustka, tylko schludny, biało tynkowany dom z wybitą na fasadzie datą 2005 i z trzema kominami. Porządny, skromny, utrzymany w lokalnym stylu, bez ekscesów. Taki Filip Springer by się zachwycił. Jak i w ogóle węgierską prowincją: harmonijną, spójną architektonicznie i urbanistycznie, krytą rudą dachówką, spajającą nie tylko te małe, potrianońskie Węgry, ale całe dawne wielkie madziarskie państwo: od Tatr po przedmieścia Belgradu i od Seklerszczyzny w głębokiej Rumunii po okolice Wiednia. Jeśli tylko wjechać na teren dawnych Węgier, czy to z Polski na Słowację, czy z południowej Serbii do Wojwodiny, albo z rumuńskiego Starego Królestwa do Transylwanii, krajobraz od razu traci dziki touch wschodnioeuropejskiego burdelu i zyskuje nieco nudnawy szarm środkowoeuropejskiej cywilizacji.
Jeśli z kolei ktokolwiek wjedzie z terenów, na których dawniej panowali Węgrzy, na terytorium Węgier dzisiejszych, opasanych czerwono-biało-zielonymi słupami i oznaczonymi nazwą „Magyarország”, wtedy krajobraz wyporządnieje jeszcze bardziej. Widać, że Węgrzy postawili sobie kraj w charakterystycznym, niedającym się z niczym pomylić stylu. A do tego stylu nawiązują również ci, którzy budują domy i dziś. Mało jest na Węgrzech chaosu w polskim stylu. Nie ma, jak u nas, że tu gargamel, tam kostka, a dalej zamek wampirów. Jest ładniej i spokojniej, jednak – to inna sprawa – o wiele bardziej nudno. Ale poznam Węgry, te obecne i te dawne, zawsze i wszędzie, choćby mnie zrzucili na spadochronie, nie mówiąc gdzie. Wrzecionowate rynki, niskie domy, na Węgrzech tynkowane na rudobrązowo, na Słowacji – na różowo i jaskrawożółto, w Rumunii – jak się komu zamarzy, a w Serbii często w ogóle nietynkowane od niepamiętnych czasów.
Przyjeżdżam do Felcsút tak często, że aż sam się dziwię. Może potrzebuję stałości, a tutaj świat niewzruszenie trwa w stop-klatce. Zmieniło się przez ten czas tylko to, że z podwórza zniknęło kilka samochodów terenowych, które tkwiły tam długo, zimą pokrywając się śniegiem, a latem wrastając w trawnik. Ten dom Orbán kupił parę lat temu, gdy już wiedział, że obok, zaraz po drugiej stronie ulicy, powstanie na jego życzenie Pancho Aréna, wielki, pasujący do małego Felcsút jak pięść do nosa stadion piłkarski.
Viktor Orbán lubi piłkę nożną. Gra w nią twardo, bez litości i bez wytchnienia, jeśli wierzyć biografii Orbána napisanej przez Józsefa Debreczeniego, publicystę i liberalnego polityka związanego z Koalicją Demokratyczną Ferenca Gyurcsánya – byłego socjalistycznego premiera, po którego szczerym wyznaniu, że jako rządzący „kłamali rano, w dzień i wieczorem”, doszło do zamieszek, jakich w Budapeszcie nie widziano od dekad. A niedługo potem nastąpiła orbánowska „rewolucja przy urnie”.
Na boisku Orbán jest według Debreczeniego kimś w rodzaju potwora wysysającego z ludzi energię. Dementora z Harry’ego Pottera. Ciekawa jest ta biografia. Widać, że Orbán Debreczeniego fascynuje, że Orbána Debreczeni nienawidzi jak zarazy, ale jednocześnie uwielbia nurzać się w jego życiu i osobowości, zupełnie jakby nie mógł przestać dotykać językiem poruszającego się i bolącego zęba. O samym jego stylu gry Debreczeni potrafi rozpisywać się przez kilka stron, przywołując słowa osób, które także mogą powiedzieć coś na ten temat: „zakasuje rękawy i walczy do końca”, „ciężko znosi porażkę”, „pisali, że próbuje zniszczyć przeciwnika; to przesada”, „dobrze kopał, twardy zawodnik, czasem bez powodu twardy”, „my graliśmy dla zabawy, oni walczyli z zaciśniętymi zębami”. „Nie lubiliśmy grać z drużyną Orbána, bo byli strasznie zaciekli – tu już Debreczeni cytuje László Kériego, dawnego współpracownika Orbána, z którym premier grywał w piłkę podczas studiów – przeszkadzało mi to na tyle, […] że zapytałem, czemu u licha robicie z meczu walkę na śmierć i życie?”. I dalej: „Nie można odebrać mu piłki, a jeśli mimo wszystko ją straci, jesteś w biedzie, bo odtąd nieustannie czujesz jego oddech na karku. Jeśli prowadzisz piłkę i Viktor jest za tobą, wcześniej czy później tracisz chęć do gry, bo nawet na moment nie daje ci spokoju. Popycha cię, próbuje podebrać piłkę z lewej, próbuje z prawej – nieprzyjemny przeciwnik, który nie odpuszcza nawet na chwilę”.
No cóż, taki styl walki może i „obrzydza życie” przeciwnikom, ale ma swoje plusy: „jego drużyna była najlepsza w mistrzostwach wydziału humanistycznego”.
Nie wiem, być może sam mam lekką obsesję Orbána. Jak i innych cwanych polityków z mojego regionu, Jarosława Kaczyńskiego czy Aleksandra Vučicia, którzy potrafili owinąć sobie całe państwa i narody wokół palca, i to w zupełnie inny sposób, niż robiono to w międzywojniu. W międzywojniu bowiem władza środkowoeuropejskich autokratów wynikała z narzuconej państwu władzy wojskowej, ci władcy współcześni natomiast, cokolwiek o nich mówić, wygrali w wyborach, potrafili zarobić na swoje zaufanie i to zaufanie utrzymać, nie muszą więc wyborów fałszować. Tyle że wykorzystują literę prawa wbrew jej duchowi, a czasem w ogóle prawo ignorują. Podobnie jak gdzie indziej w Europie Wschodniej, w ogóle nie liczą się z głębokimi mechanizmami demokracji, traktując wszystko, czego środkowoeuropejskie dzieci uczą się na lekcjach wiedzy o społeczeństwie od czasu przemian po 1989 roku, jako absolutnie nieistotne zawracanie głowy. To prowadzi nasz region do modelu popularnego na południowym skrawku europejskiego kontynentu, tuż przy jego bałkańskim „miękkim podbrzuszu”: w Turcji. W czasach Osmanów orientalizowaliśmy się na sposób turecki, w czasach Atatürka – westernizowaliśmy i modernizowaliśmy po turecku, z armią i zamordyzmem. I teraz też – całkiem wyraźnie wszyscy razem, całą Europą Środkową idziemy w stronę Turcji. Tym razem tej Erdoğana.
Jeżdżę więc obsesyjnie po tej okolicy, a na Węgrzech najbardziej kręcę się między Felcsút i Alcsútdoboz i oglądam strony rodzinne człowieka, który wziął w garść całe Węgry. Jego styl gry w piłkę trochę do tego wszystkiego pasuje. Orbán zacisnął zęby i zaczął rozgrywać mecze, w których wygrał po kolei wszystko. Najpierw partię, w której jest ojcem chrzestnym rozdającym stanowiska, obdarzającym łaską i niełaską. Potem władzę w kraju, w którym stał się dokładnie tym samym co w partii. Później podporządkował sobie władzę sądowniczą. Następnie siadł okrakiem na państwowej gospodarce i zaczął decydować, kto może się paść na państwowych zleceniach i unijnych funduszach. Decydować, kiedy trzeba rozpisywać przetargi i kto ma je wygrywać. Decydować, na kogo zarejestrować setki i tysiące biznesów związanych z nim i jego ekipą. Stworzył podporządkowaną sobie nową oligarchię, którą włada dokładnie tak samo jak suweren władał swoimi wasalami. Później zaczął dyszeć w kark mediom, wziął je z lewej, wziął z prawej, i w końcu je przejął. Zaraz po nich – zawłaszczył pamięć historyczną kraju. Ma już wszystko. Ország – państwo, i nemzet – naród.
Gdy Fideszowi znudziło się wymyślanie coraz to nowszych sposobów przejmowania państwowych pieniędzy, pomógł mu szef Węgierskiego Banku Narodowego György Matolcsy. Jak to opisał publicysta i naukowiec Bálint Magyar w swojej rozprawie z orbánowskim „państwem mafijnym”, Matolcsy „z zysku osiągniętego przez WBN nie stworzył rezerwy ani nie zasilił budżetu, lecz 260 miliardów forintów (830 milionów euro) przeznaczył na stworzenie pięciu fundacji publicznych, których środkami dysponuje jak własnymi. Ze środków tych fundacji powstała na przykład uczelnia, której zadaniem jest propagowanie »nieortodoksyjnych« teorii ekonomicznych, wydawane są książki Matolcsyego, kupowane nieruchomości, dzieła sztuki, przyznawane są granty w dziedzinie kultury i finansowanych jest wiele trudnych do zidentyfikowania wydatków. Matolcsy odmówił ujawnienia danych, twierdząc, że w wyniku powstania fundacji środki te utraciły charakter środków publicznych i stanowią majątek prywatny, z którego nikt nie ma prawa fundacji rozliczać”.
Bazując na tak stworzonym systemie, od 2016 roku rząd Węgier również dał sobie prawo do powołania „fundacji publicznych” na taki cel, jaki mu się podoba, i przelewania na nie środków w takiej wysokości, w jakiej mu się widzi. Oczywiście przy wykładni prawa szefa Węgierskiego Banku Narodowego rozliczać się z tych środków nie musi, bo życie jest już wystarczająco skomplikowane, żeby władzy rzucać kłody pod nogi.
No i tak ta tendencja do upraszczania sobie życia idzie dalej. Kopiąc i gryząc, „dysząc w kark” i „obrzydzając życie” przeciwnikom. Działając coraz śmielej, z coraz szerzej otwartą przyłbicą, w końcu w ogóle się nie kryjąc.
Media Orbán przejął w podobny sposób: wyciągając przed nawias. Gdy znudziło mu się wyłuskiwanie po kolei tytułów, które do tej pory nie były służalczo przychylne rządowi, kupowanie ich przez swoich wasali i zamykanie, jak to się stało z kilkudziesięcioletnim tytułem „Népszabadság”, albo przekształcanie w propagandowe, partyjne biuletyny – zagrał hurtowo. Fidesz ulepił mianowicie twór o nazwie Środkowoeuropejska Fundacja Prasy i Mediów i pod nadzór tego tworu trafiła zdecydowana większość węgierskich gazet, stacji radiowych i telewizyjnych i portali internetowych, a na wolności pozostało zaledwie kilku wolnych harcowników, ostatnich Mohikanów o niewielkich zasięgach. Za pomocą jednego prostego ruchu Viktor Orbán przejął władzę nad czterystu siedemdziesięcioma redakcjami.
Opozycja porównuje to, co się dzieje na Węgrzech, do czasów komunistycznej cenzury, ale zwolennicy Orbána nie widzą w tej sytuacji niczego złego. W końcu dawniej to liberałowie i socjaliści decydowali, co jest dobre, a co złe, teraz czas na nich. Ponadczasowa i ponadgraniczna zasada „teraz, kurwa, my”. Miklós Szánthó, który jest jednym z członków zarządu Środkowoeuropejskiej Fundacji Prasy i Mediów, w liście do „New York Timesa” pisał, że nie ma się czego obawiać: pomimo że jego grupa ma niewątpliwie prawicowy charakter, jest jednak niezależna i będzie dbać o „zbalansowane” środowisko medialne na Węgrzech, zwalczać fake newsy i w ogóle wszystko ma być w porządku.
„Od 2010 roku, od kiedy węgierska lewica straciła zdolność do tworzenia i komunikowania strategicznych wizji bądź idei, nie tylko tych dotyczących kraju, ale również jej samej, straciła również zdolność do »wychowywania« swego intelektualnego zaplecza, podczas gdy prawica pozostała zdolna do budowania funkcjonującego odpowiednika »postępowych« węgierskich mediów” – przekonywał Szánthó, zapewniając, że nowy medialny krajobraz będzie bardziej „wyważony”.
Trzeba przyznać, że w podobny sposób zachowywali się w czasach własnej dominacji medialnej liberałowie i lewica. Pozostaje pytanie, czy ci, których wypychali oni na margines, byli rzeczywiście prawicą, czy skrajną prawicą. Albo czy przypadkiem marginalizowana do tej pory prawica najnormalniej w świecie nie poczuła się zmuszona sięgnąć po narzędzia populistyczne, by wydostać się z miejsca, w które ją zapędzono. I widząc, że narzędzia te są skuteczne, wciąż je wykorzystuje.
Rzeczywistość w każdym razie staje się dla węgierskiej prawicy coraz prostsza. Jak dla Oktawiana Augusta, który po śmierci Cezara widział, że senat i lud rzymski nie toleruje autokratów za nic mających instytucje rzymskiego państwa, ale zbieranie tych wszystkich instytucji w jednym ręku nie robi na nim najmniejszego wrażenia.
Dziś okolice Felcsút kojarzą się z czymś w rodzaju dóbr królewskich. Rozległe, falujące zielone pola, zaciszne i spokojne wioski. Stadion zamiast feudalnego zamku i kolej, która spod tego stadionu prowadzi do dawnego habsburskiego przypałacowego parku w Alcsútdoboz. Kolej, którą prawie nikt nie jeździ, ale która mimo to będzie rozbudowywana. I dotrze do nieodległego miasteczka Bicske. W końcu, jak pisze „Budapest Business Journal”, już w 2015 roku Orban się odgrażał, że jeśli jego mała, wąskotorowa kolej spotka się z krytyką, pociągnie ją właśnie do Bicske. A jeśli będzie krytykowana również wtedy – to aż do Lovasberény.
Rodzina małego Viktora była w Felcsút obca, bo przyjezdna. W dodatku jego ojciec, agronom Győző Orbán, i matka, terapeutka i nauczycielka Erzsébet Sípos, nie radzili sobie finansowo najlepiej, a bycie i biednym, i obcym nie stawiało Orbánów w szeregu poważanych obywateli. Przeciwnie: widziano na wsi, że rodzina Orbánów zbiera kukurydzę z pól po żniwach bogatszych sąsiadów, o czym pisze Debreczeni, niestrudzenie i na grubo ponad sześciuset stronach starający się złamać kod do umysłu i motywacji Orbána.
A więc Orbán zacięty, pochodzący z biednej rodziny, przełykający wstyd, zaciskający zęby i walczący o swoje. Stawiający się również ostro ojcu, być może też pełnemu kompleksów i zacięcia ubogiemu agronomowi, robiącemu wszystko, by nie stracić szacunku u własnej rodziny. A więc Orbán bity przez ojca i szarpiący się z ojcem. Prostolinijny jak znający życie kowboj z westernu. Niezadający sobie głupkowatych, pięknoduchowskich egzystencjalnych pytań o sens istnienia i działania. Debreczeni tu też znajduje odpowiedni cytat: „Nie miałem takich rozterek […]. Raz, gdy trafiły w moje ręce nowele Hajnóczyego, trochę to mną wstrząsnęło. Jakbym dostał obuchem w głowę, nie mogłem uwierzyć, że tak też można żyć. Mój świat był uporządkowany. Składał się z zadań, które należało wykonać, i celów, które należało osiągnąć […]. Skończyć gimnazjum, pójść na studia, zrobić dyplom, przebiec 400 metrów w ciągu 60 sekund, zaliczyć test Coopera z lepszym wynikiem. Czy to nie były dobre cele? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem”.
Wychodzi Debreczeniemu dość prosty obraz. Orbán postawił sobie za punkt honoru pokazać swoim w Felcsút, że czasy zbierania kolb kukurydzy po sąsiadach na cudzym polu już dawno minęły. Mimo że tak naprawdę wcale nie musiał: miał przecież raptem czternaście lat, gdy jego rodzina przeniosła się na stałe do leżącego nie tak daleko Székesfehérváru, całkiem sporego miasta jak na węgierskie warunki. I tam dopiero zaczęły się dziać na dobrą sprawę pierwsze ważne wydarzenia świadomego życia Victora: to w Székesfehérvárze Orbán kończył szkołę średnią, tam zaczął działać w Komunistycznym Związku Młodzieży Węgierskiej. Do Felcsút, miejsca, w którym ani on, ani jego ojciec w życiowej rozgrywce nie wygrywali, wrócił jednak na białym koniu. I to w Felcsút pokazał, że karta się odwróciła.
Nie było to takie banalne jak na Białorusi czy w Gruzji, gdzie rządzącemu autokracie wystarczyło wyremontować swoją rodzinną wieś i już to robiło wrażenie.
Gdy przyjechałem któregoś pięknego zimowego dnia do Aleksandrii, rodzinnej wsi Alaksandra Łukaszenki, leżącej pod Orszą, miastem Sienkiewiczowskiego Kmicica, chorążego orszańskiego, niedaleko rosyjskiej granicy, miałem wrażenie, że znalazłem się w innym kraju: eleganckie domy, dobra droga. Z zakazem wjazdu dla każdego poza mieszkańcami (i nikogo nie obchodziło, że droga przez wieś może służyć również jako droga tranzytowa, służy zresztą, a zakazy wjazdu są widocznie pro forma). Nie to, że drogi na Białorusi są złe, dobre są; miasta również są zadbane i regularnie odmalowywane, ten brak widzialnego rozpadu tkanki cywilizacyjnej po upadku ZSRR jest jednym z powodów sukcesu Łukaszenki. Ale białoruska wieś jest drewniana, wybiedzona, wyludniona: wszystko, co żywe i natchnięte jako takimi ambicjami, ucieka do Mińska, Moskwy czy Warszawy. Aleksandria zaś, miejscowość, w której wąsaty, zaczesany na bok z pożyczką białoruski strongman wykluł się z jajka na świat, nie przypomina z wyglądu niczego w okolicy, tylko raczej jakąś wyobrażoną Finlandię.
Albo taka Czorwila w biednej gruzińskiej Imeretii. Rodzinna miejscowość Bidziny Iwaniszwilego, szefa rządzącej partii o oniryczno-poetyckiej nazwie Gruzińskie Marzenie i zarazem szefa całej Gruzji, który to model przywództwa staje się coraz popularniejszy we wschodniej części Europy. Czorwila jest dzisiaj, jak mówią jej mieszkańcy, „najbardziej europejską wsią w całej Gruzji”: przywódca wymienił w domach dachy na czerwone albo zielone, jakie sobie kto życzył i jak komu w duszy grało, wyremontował domy i drogi, wybudował przedszkole i szkołę, zwolnił ziomków z opłat za gaz, dostarczał im darmowe produkty spożywcze, a niektórym nawet dorzucił dodatki do pensji. Później co prawda z niektórych bonusów się wycofał – nikt już nie dostaje ekstra pieniędzy ani jedzenia do lodówki, ale wyremontowane domy, drogi, przedszkole i szkoła zostały.
Węgry nie były ani w tak złej sytuacji gospodarczej, ani tak zapóźnione cywilizacyjnie jak kraje dawnego ZSRR, tak prymitywne chwyty by tutaj nie zażarły. Drogi na Węgrzech nawet za czasów kádárowego komunizmu nie były w specjalnie złym stanie, czymś takim tutaj nikt nikomu nie zaimponuje. Płotów i domów też nie ma co mieszkańcom naprawiać: węgierska prowincja wygląda często jak trochę tylko bardziej zapyziała Austria. Kupowanie ludziom jedzenia nawet w warunkach nieliberalnej demokracji wyglądałoby jak zbyt tani populizm i obraz feudalnej łaski pańskiej, i to za państwowe, bo Orbán nie jest multimilionerem, przynajmniej oficjalnie.
Poszedł więc w innym kierunku. Żeby udowodnić, że nie tylko rządzi państwem, ale i w swojej własnej okolicy nie zamierza już być kojarzony z chłopaczkiem zbierającym kukurydzę po sąsiadach i wiecznie awanturującym się ze swoim sfrustrowanym z biedy ojcem, postanowił nikomu nie nadskakiwać. Tylko z chańskim rozmachem realizować w niej własne pasje: futbol i politykę połączoną z biznesowym kombinowaniem na wielką skalę.
Najpierw futbol.
Pancho Arénę, międzynarodowej klasy stadion piłkarski, który w rodzinnej miejscowości postawił Viktor Orbán dla lokalnej drużyny Puskás Akadémia FC, widać prawie od razu po wjeździe do Felcsút od strony M1: jest wielki, wraz z przyległościami rozległy jak mała wieś. A miejsc na nim dwa razy więcej niż mieszkańców nieco ponadpółtoratysięcznego Felcsút.
No i ten styl!
Stadion wzniesiono, kierując się wskazówkami Imrego Makovecza, architekta uznawanego za jednego z mistrzów węgierskiej architektury. Ma on więc w sobie te wszystkie jurtoidalne zaokrąglenia, szpice i kopuły, to udawanie stepowości, turańskiej wschodniości, które charakteryzują hiperwęgierską architekturę, ale jest też w nim roślinność, naturalność: kopuły rodzą się niby kwiaty z pąków, płaty dachu zachodzą na siebie niczym liście. Zawsze, gdy się przed nim zatrzymuję i z bijącym z wrażenia sercem podziwiam tę niesamowitą konstrukcję, czuję, że brakuje tu tylko byczych czaszek nad wejściami i wbitych w ziemię buńczuków powiewających końskim włosiem. I táltosów, węgierskich szamanów tańczących w oparach halucynogennych ziół. W takich miejscach jak austriackoidalne Felcsút ze stadionem rodem z wyobrażonej stepowej Wielkiej Hungarii najlepiej materializuje się nieszczęsna węgierska dwoistość. Rozerwanie pomiędzy własną stepowością i barbarzyńskością a europejskością i ogłaszaniem się przedmurzem chrześcijaństwa i wielkim obrońcą Europy przed tymi, którzy chcieli wejść do Europy z dzikich stepów i spalić ją do szczętu po tym, jak zrobili to Węgrzy. Zawsze gdy tam jestem, mam ochotę stać na baczność, pić palinkę za poległych przy zdobywaniu i obronie ojczyzny węgierskich wojowników w spiczastych szyszakach i ciżmach z podwiniętymi noskami, i nucić węgierski hymn, w którym nikomu nie przeszkadza, że w jednej i tej samej pieśni wyraża się duma z „zajęcia ojczyzny” przez hordy potomków „rycerza Bendegúza”, czyli Mundzuka, ojca Attyli (a z tej rodziny tacy byli rycerze w zachodnim rozumieniu tego słowa jak z bolszewików socjaldemokraci), oraz lament nad tym, że gdy rzeczone hordy stały się już porządnymi, osiadłymi Europejczykami, uprawiającymi „złote pola Kumanii”, to „mongolska strzała przeleciała nad ich głowami”. I trzeba było się bronić przed upiorami siebie samych sprzed kilku zaledwie wieków.
Węgrzy dość długo szukali własnej narodowej architektury. W sytuacji, gdy w dualistycznej, austro-węgierskiej monarchii cywilizacyjne koło zamachowe znajdowało się w Wiedniu, musieli robić wszystko, by ich część imperium nie odstawała od znacznie bardziej rozwiniętej Austrii. Dzięki tej potrzebie konkurencji z Austrią zresztą Węgrzy posiadają większość tego, co dziś w ich kraju robi wrażenie, szczególnie na tle okolicy: od oryginalnej architektury i urbanistyki Budapesztu i innych miast po bardzo harmonijnie zagospodarowaną prowincję.
Z początku to poszukiwanie własnego stylu szło średnio: dziewiętnastowieczny węgierski historyk sztuki Imre Henszlmann twierdził nawet, że ze stepowej tradycji katedry się nie ukręci, bo buduj tu katedry na bazie motywu jurty. Dlatego należy szukać w tym, co się działo później, i szperać gdzieś pomiędzy formą bizantyńską a gotycką. W końcu węgierskość nie skończyła się razem z nomadyzmem.
Węgierski budynek parlamentu, jedna ze sztandarowych megabudowli Budapesztu, osadzony jest w neogotyku, ale przypomina parlament brytyjski i nawiązuje w ten sposób do brytyjskiej tradycji parlamentarnej, uznawanej w czasie wznoszenia gmachu za najsprawniejszą w świecie.
Późniejsi narodowi architekci szli tropem wyznaczonym przez Józsefa Huszkę, etnografa i publicystę, próbującego dokopać się do turańskich, azjatyckich źródeł węgierskiej formy, poszukującego czysto węgierskiego wzornictwa i ornamentyki w puszcie, w słowackich Karpatach i Transylwanii. Ödön Lechner, zwęgierszczony Niemiec, łączył te wątki z innymi orientalnymi motywami, branymi z architektury perskiej, mauretańskiej, a nawet indyjskiej. Jak Azja, to Azja, jak orientalizm, to orientalizm. Lechner w swoich formalnych eksperymentach porównywany był nawet z Gaudím (na wyrost: jego eksperymenty były może i śmiałe, ale śmiałe raczej jak na Europę Środkową, krainę umiarkowania w granicach prawa). Kolejne pokolenie architektów szukało jednak już wzorów głównie u siebie. Młodzi porzucali liberalne, kosmopolityczne i fantazjujące o wyobrażonym oriencie miasto na rzecz tradycjonalistycznej, zamkniętej w sobie prowincji. To stamtąd zaczęli nieśmiało wyciągać te spiczaste, przegięte dachy, te obłe kształty, które tchną czymś o wiele bardziej orientalnym niż wszystkie perskie czy mauretańskie motywy razem przez Lechnera zastosowane. Kto chce zobaczyć tego typu architekturę w początkowym stadium, niech się wybierze do budapeszteńskich dzielnic Kispest, Wekerletelep, na nieco przypyziały plac Károlya Kósa i pochodzi po okolicznych ulicach: mimo że architektura ta wyjęta jest bardziej z tradycyjnego budownictwa Transylwanii, a nie Powołża, wisi tu już w powietrzu to, co stanie się później. Bo później dopiero zaczęło się na poważnie i z przytupem. Gdy na scenę wkroczyli architekci uprawiający węgierską architekturę organiczną. Na czele z Imrem Makoveczem właśnie.
Makovecz, człowiek, który zbuntował się przeciwko podrugowojennemu socjalistycznemu modernizmowi, postrzeganemu przez niego jako ujednolicający i prymitywizujący przestrzeń. Makoveczowi i jego akolitom, którzy zaczęli szybko zbierać się wokół niego niby uczniowie wokół mesjasza, chodziło o lokalność. O to, by ich budynki, a budowali wszystko: od wielkich kościołów po dobudówki, wkomponowywały się w krajobrazy – zarówno naturalny, jak i historyczny. A nawet, bo Makovecz był mistykiem chowanym na Rudolfie Steinerze, by były przejściami pomiędzy istniejącym a ukrytym, pomiędzy tym, co jest, a tym, co mogłoby być, pomiędzy światem banału a tajemnicą. Tak. Zaszyty w lasach nad Dunajem na północnych Węgrzech, gdzie pracował, Makovecz zapadał się coraz głębiej w siebie, w coraz mocniej wyobrażoną węgierskość. Jego projekty pełne były archetypicznej symboliki, ludowych motywów, nawiązań do natury. Budynki Makovecza, budowane głównie w Basenie Karpackim, czyli poza granicami współczesnych Węgier, ale w granicach Węgier historycznych, wyglądają jak uderzenia w głowę zastałej, przewidywalnej rzeczywistości: wyłamują się z niej, wykopują i – cóż – naprawdę wyglądają raczej jak coś, co mogłoby być, niż jak coś, co jest. Na przykład kościół w miejscowości, która w języku rumuńskim nazywa się Miercurea Ciuc, ale prawie wszyscy mieszkańcy, węgierskojęzyczni Seklerzy, górale zamieszkujący cały ten zagubiony dokładnie pośrodku Rumunii, w transylwańskich górach region, mówią na nią Csíkszereda. Stoi pomiędzy zwykłymi rumuńskimi bloczurami, pomiędzy poparkowanymi na pękających chodnikach daciami i sprowadzanymi golfami i audi a3, i wygląda, piętrząc się i nakładając na siebie, jak wyrosła spod ziemi betonowa roślina, zupełnie inna od wszystkiego, co ją otacza, i wyniośle na to obojętna. Albo, jeśli ktoś woli, jak statek kosmiczny obcych. I to jakichś mongoloidalnych, stepowych obcych: wydaje się, że za chwilę otworzą się wrota nawy głównej, wylezą ze środka stada długorogiego bydła i wejdą, kołysząc zadami i mucząc głosem pasterskich trombit, pomiędzy te pokomunistyczne bloki z każdym balkonem zabudowanym chałupniczą metodą. A za nimi pojawią się jeźdźcy o gulgoczących imionach i popędzą je w to betonowe miasto, by zrównały go z ziemią. Nie na darmo Makovecz posługiwał się motywem drzewa: w jego myśli to, co widoczne dla każdego, czyli pień z rozcapierzonymi, pnącymi się ku słońcu gałęziami, kontrowane było przez to, co ukryte, czyli rozrośnięty, szeroki system korzeni, sięgających głęboko w ziemię. „Drzewo rośnie i w górę, i w dół – tłumaczył Makovecz. – W górę, ku światłu, i w dół, ku ciemności”.
Chodziłem wokół tego kościoła, paląc marihuanę, którą kupiłem od jakichś osiedlowych chłopacząt o wolich, przesmażonych oczach, i tak, to był właściwy stan do kontemplacji Makovecza. Szła wiosna i zewsząd ciurkała woda, jakby świat się rozmrażał, obnażał, pokazywał w swoim niezakrytym obliczu jak trup odwijany z bandaży, prosto z ciemności, a portal Makovecza stał pomiędzy tym wszystkim, tym wyłażeniem z ciemności ku światłu, i nie mogłem się temu wszystkiemu nadziwić. Przy drzwiach, na tablicy ogłoszeń, wisiała fotografia jałowej, pustej, skalistej ziemi, i napis głosił, że „pustkowie jest miejscem, w którym wszelka ochrona zanika”. To „pustkowie” najpewniej należało rozumieć jako „dzicz”, „niecywilizowane miejsce”, ale użyte węgierskie słowo „pusztaság” nie mogło oderwać mnie od myśli o miejscu najbardziej dla Węgrów organicznym, Alföldzie, Wielkiej Nizinie Węgierskiej, ostatnim kawałku Wielkiego Stepu, na którym się Węgrzy osiedlili i który nazwali „pusztą”, zapożyczonym od Słowian słowem oznaczającym pustkę. „Pustkowie to miejsce, w którym stawiamy czoło wyłącznie sobie, własnej pustce, własnej samotności” – czytałem, za pomocą Tłumacza Google tłumacząc sobie to, czego nie rozumiałem, bo mimo że uczę się tego nieszczęsnego węgierskiego, to znaczenia nadal muszę wyrywać kawałek po kawałku temu nieindoeuropejskiemu, stepowemu, aglutynacyjnemu wrzeniu słów, jakby ktoś gotował na nich wrzący gulasz. „To w pustce – czytałem dalej, a przed spalonymi oczami miałem pusztę – odkrywamy, że sami sobie nie możemy pomóc, ale że potrzebujemy boskiej pomocy”.
Makovecz, zasiedziały w dzikich lasach i projektujący te cuda z pustego, zimnego kosmosu, zapewne czuł, że potrzebował. Boga, czucia, wiary i całej tej połączonej z nią umysłowej menażerii, za pomocą której zapełnia się treścią sterylne, wysprzątane logiką i puste komory niereligijnego mózgu. Dlatego po upadku komunizmu i wykwicie na jego trupim ciele rozmaitych teorii, do tej pory całkiem słusznie uznawanych za bredzenie jurodiwych wariatów – zaczął się ku nim skłaniać. A były to tezy ciekawe, jak na przykład ta mówiąca, że Jezus Chrystus był nie żadnym Żydem, tylko partyjskim księciem, a jeśli partyjskim, to znaczy z jakiegoś powodu, że po prostu Węgrem (niektórzy węgierscy nacjonaliści uważają Partów za przodków Węgrów). Makovecz, słowem, zaczął odlatywać. Szybować w stronę mistycznego węgierskiego nacjonalizmu.
Eva S. Balogh, węgiersko-amerykańska historyczka z Yale, publicystka i niestrudzona badaczka spraw węgierskich i patologii orbánowskiego systemu politycznego i gospodarczego, uznała Makovecza po prostu za faszystę i antysemitę, a fakt, że był on ulubieńcem Viktora Orbána, sprawia, że część szaleństwa Makovecza spada w jej oczach na przywódcę Węgier. Być może. Ale Eva S. Balogh przede wszystkim uznała jednak Makovecza za wyjątkowego prymitywa i durnia.
Jeśli bowiem spojrzeć na jego twory zupełnie trzeźwo, bez uromantyczniania, bez palenia dżointów od transylwańskich blokersów i bez marzycielskich, ludowo-narodowych bajań z głębi naddunajskiego lasu – wtedy faktycznie wszystko, co mówił i robił, wydawać się może mocno odklejone od rzeczywistości. Gdy oglądałem nie tylko kościół w Miercurea Ciuc, ale i inne jego budowle, w tym rzeczony stadion w orbánowskim Felcsút, będąc w mniej upalonym nastroju niż wtedy, na Seklerszczyźnie, widziałem to samo, co gdzie indziej: przypory, krokwie, schody, więźby, dachy, ściany – tylko że te dachy i ściany miały zabawną i do niczego niepasującą formę. Jakim durniem trzeba być, myślałem wtedy, żeby ignorować fakt, że to ostatnie wieki w ramach cywilizacji zachodniej stworzyły wyjątkowo harmonijne Węgry, i to nie tylko w miastach, ale i na prowincji, ot, choćby w Felcsút. Żeby wierzyć w bajędy o pradawnych Madziarach-elfach z zaczarowanego lasu, żeby idealizować te bajki i odwoływać się do niecywilizowanej, brutalnej koczowniczej tradycji. Bo jeśli ma się w sercu nowoczesne prawa człowieka, szacunek dla jednostki i w ogóle całą tę listę zachodnich wartości, czcić raczej powinno się odejście od tego stepowego prymitywizmu, a nie panierować w dzikiej formie. A modelowanie prostackich, blaszanych wlotów rynien w jakieś urmadziarskie kwiaty, jak to zrobiono w Felcsút, już w ogóle wydaje się szczytem pretensjonalności. To na trzeźwo.
Potem jednak człowiek przypomina sobie, że tu są Węgry, i nuci ten ich dziwaczny hymn, w którym cieszą się, że zdobyli Kotlinę Panońską i zniewolili zamieszkujące ją przed nimi ludy, i jednocześnie płaczą, że inne ludy, które przychodzą z ich dawnych, stepowych ojczyzn, chcą im samym zrobić to samo. I zdaje sobie sprawę, że jeszcze dużo czasu minie, zanim Węgrzy, a tak naprawdę to właściwie wszyscy Europejczycy, nauczą się wyłazić bezboleśnie z tego typu zaklętych kół, w których biegają jak chomiki w kołowrotkach.
Ale to właśnie tam, w Felcsút, na tym dziwacznym stadionie, znajduje się miejsce, w którym znaleźć można główny mechanizm rządzący całym państwem. Jest to loża VIP. Pełni ona funkcję podobną do tej, jaką pełnił okrągły stół w Camelocie dla Artura i jego wiernych rycerzy.
Tam właśnie, w Felcsút, miejscu dawnego upokorzenia przekutym w pomnik zwycięstwa, zjeżdża się pod egidą Viktora Orbána elita faktycznie sprawująca władzę w niewielkim, lecz ambitnym państwie ogryzku Krajów Korony Świętego Stefana.
Wygląda to wszystko jak w feudalnej piramidzie. Jest, co więcej, intuicyjne. Powrót do systemu społecznego średniowiecza odbywa się bowiem w zasadzie automatycznie wszędzie tam, gdzie likwidowany jest europejski ład prawno-administracyjny z jego trójpodziałem władzy, wewnętrznym balansem, kontrolą jej poszczególnych segmentów, nie wspominając o kontroli społecznej. Likwidowany najczęściej nieoficjalnie, bo na papierze wszystko pozostaje: i wybory, i parlament, i Sąd Najwyższy. Ale to, co tworzy się zamiast niego, wygląda właściwie podobnie, czy to w Rosji, czy na Białorusi, czy w Kazachstanie, czy w wielu innych państwach Azji Środkowej albo Afryki. W Rosji to prezydent rozdaje przywileje oligarchom, a ci – niby dawni arystokraci w karetach – wożą się po rosyjskich szosach i bezdrożach w czarnych SUV-ach z ciemnymi szybami. W Kazachstanie – funkcję tę pełnił długo Nursułtan Nazarbajew, który rządził klanem i kazachską polityką i gospodarką, wznosił nowe miasta, monumentalne budowle i pomniki. I tak dalej.
Tak więc na czele węgierskiej piramidy stoi Viktor Orbán, suweren, przez Bálinta Magyara w jego wielkiej rozprawie na temat stosunków politycznych i gospodarczych na współczesnych Węgrzech nazywany „poligarchą” (połączenie polityka i oligarchy). To on rozdaje finansowane z unijnych pieniędzy albo z państwowego budżetu zlecenia rządowe, na które przetargi albo są rozpisywane, albo nie są, ale nawet gdy są, stanowią wyłącznie formalność.
Prokuraturą węgierską kieruje związany z Fideszem Péter Polt, a sprawy związane z korupcją w ramach partii rządzącej są wyciszane. Co innego te związane z partiami wobec Fideszu opozycyjnymi. Jak pisze Bálint Magyar w książce Węgry. Anatomia państwa mafijnego: „Gdybyśmy […] chcieli na podstawie materiałów prokuratury Pétera Polta oszacować węgierską korupcję, moglibyśmy pomyśleć, że obszary rządowo-samorządowe kontrolowane przez Fidesz są od niej całkowicie wolne, podczas gdy zalewa ona obszary kontrolowane przez rywali Fideszu. Po przejęciu władzy przez Fidesz liczba doniesień spadła rocznie o więcej niż połowę, natomiast liczba doniesień odrzuconych wzrosła trzykrotnie. A jeśli już nawet wszczynano śledztwo, dwa razy częściej było ono umarzane niż przed końcem 2010 roku”. Przed wyborami w tym roku (Fidesz kontrolował prokuraturę również wtedy, gdy był w opozycji) nielegalnie wyciągnięte z prokuratury informacje dotyczące polityków lewicy publikowały prawicowe media. Wojna o czyste ręce w polityce pomiędzy dwoma skorumpowanymi do cna partiami, Fideszem i Węgierską Partią Socjalistyczną (MSZP) wyglądała jak slapstickowa komedia: i jedni, i drudzy, upaprani po uszy w ciemnych interesach, wrzeszczeli pod adresem przeciwników: „Łapać złodzieja!”.
Jeśli chodzi o przejęcie Trybunału Konstytucyjnego, to wyglądało ono równie zabawnie, bo rządzący przed Fideszem socjaliści, sami, eufemistycznie mówiąc, dalecy od przejrzystości i demokratycznej uczciwości, podpiłowali gałąź, na której siedzieli. „Partia Socjalistyczna bowiem – jak twierdzi Magyar – zazwyczaj wybierała na sędziów osoby słabo przygotowane merytorycznie i osoby o eklektycznym światopoglądzie, po to, by w razie czego dawało ich się łatwo urabiać. Koniec końców obróciło się to przeciwko nim, gdy urobił ich Fidesz. A fakt, że z ustawy skreślono zakaz zasiadania w Trybunale dłużej niż dziewięć lat, spowodował, że ci słabi sędziowie mianowani przez socjalistów dostosowywali się do oczekiwań Fideszu”.
Pod premierem-księciem, najważniejszym poligarchą, znajdują się służący mu, uzależnieni od niego politycy i biznesmeni, a czasem jedno i drugie – pomniejsi poligarchowie będący rękami i oczami księcia. Panowie feudalni. Nowa wysoka arystokracja, magnateria rządząca niepodzielnie całymi kawałami państwa. Ona czerpie zyski z przetargów, umacnia się dzięki możliwości stosowania nacisków i szantażów z pozycji państwowych.
To na przykład János Lázár, szef frakcji parlamentarnej Fideszu, Antal Rogán, minister-szef gabinetu premiera, czy György Matolcsy, wspominany już szef Węgierskiego Banku Narodowego.
Zasiadają tam też niższego rzędu szerepetkowie, jak na przykład István Tiborcz, zięć Viktora Orbána. Teść podrzucił mu kiedyś pomysł, na jakie interesy będzie można uzyskać gigantyczne państwowe (i unijne) środki finansowe, a następnie zadbał, by przetargi rozpisano pod niego.
Chodzi konkretnie o wielki projekt wymiany oświetlenia z tradycyjnego na LED-owe, zamawiane przez władze samorządowe, które Fidesz kontrolował. Tam, gdzie to było wymagane, ogłoszono przetargi. Do ośmiu przetargów na dziewiętnaście zgłosiła się tylko jedna firma: Elios, której współwłaścicielem był István Tiborcz, a jak ustalił portal śledczy 444.hu, przetargi zostały w wielu przypadkach ustawione tak, że warunki mógł spełnić tylko jeden dostawca – właśnie Elios. Precyzowały na przykład w najdrobniejszych detalach kolor, jaki mają mieć obudowy lamp, i materiał, z jakiego ma być wykonany klosz. Zięć warunki spełnił i już po jakimś czasie fideszowskie komitaty na mapie Węgier rozbłysły LED-ami, a atmosferę zadowolenia z lukratywnego biznesu psuły tylko portale śledcze i małostkowi mieszkańcy, którzy narzekali na to, że zięciowe światło jest strasznie słabe i mało co przy nim widać. No i opozycja, składająca wnioski do Narodowego Biura Śledczego o zbadanie sprawy. Biuro po niecałym roku badania oddaliło wniosek jako bezzasadny.
Jak wspomina Bálint Magyar, gdy w 2015 roku w ustawie o zamówieniach publicznych znalazł się, nie wiadomo skąd i dlaczego, przepis mówiący, że najwyżsi urzędnicy państwowi oraz ich rodziny nie mogą brać udziału w przetargach, szybko go wykreślono, zamieniając na dziwny i rzadko spotykany w świecie zakaz stawania do przetargów osób, które są członkami rodzin urzędników i które jednocześnie zamieszkują z nimi we wspólnym gospodarstwie domowym.
Rozkręcony Tiborcz, świeży milioner ze skrzydłami u ramion, wszedł szybko w branżę budowlaną, a także zajął się renowacją zabytków, i to nie byle jakich, bo dawnych arystokratycznych siedzib, zamków i pałaców, a wdzięczne państwo otuliło go jakoś tak akurat wtedy ciepłym prawem mówiącym, że biznesy tego typu objęte zostają preferencjami podatkowymi.
Najgorzej, jak ktoś z takiej poligarchicznej rodziny zacznie sypać. Tak było z Ákosem Hadházym, byłym fideszowcem z lokalnych, samorządowych struktur w Szekszárdzie.
Szekszárd wygląda mniej więcej tak, jak brzmi jego nazwa: urocze miasteczko na pagórkach, w które wjechałem trochę, jak się wjeżdża w wiosnę: gdzieś kwitły jakieś różowe kwiaty, stały jakieś tchnące pozytywnie domy, kamienice i uliczki o radosnych kształtach z epoki, gdy cywilizacja Zachodu miała jeszcze w sobie wiarę w samą siebie i dumę z bycia sobą. To były bardzo piękne czasy, a skończyły się dwiema wojnami światowymi i krwawym procesem kolonizacji i dekolonizacji, które pozostawiły Zachód z kacem, a ten próbują obecnie zaleczać altrajtowcy od Orbána po Trumpa i ich ideologiczni satelici. I to chwyta, i nie ma się co dziwić. Nawet jeśli na kaca proponują tylko klina i kolejne pijaństwo.
O tym rozmawiałem z młodym znajomym altrajtowcem-jobbikowcem, sympatykiem partii okupującej węgierską scenę polityczną jeszcze bardziej na prawo od Fideszu, którego podwoziłem do Szekszárdu z Budapesztu: było pięknie, słońce świeciło nam przez przednią szybę, wjeżdżaliśmy w to węgierskie południe, gdzie kwiaty wydają się większe, miasta – bardziej śródziemnomorskie. I gdy jobbikowiec mówił, miałem nawet przez chwilę poczucie, że wszystko się ułoży, wszystko idzie ku glorii i chwale. Jestem naturą empatyczną, wczuwam się, i gdy jobbikowiec-altrajtowiec snuł przede mną wizję nowego złotego wieku Europy, mrużyłem oczy i w blaskach słońca, które przedzierało się przez różowe chmury i brud na mojej szybie, widziałem te nowe, wielkie katedry, mające ozdobić na wieki Europę i jej przyszłą historię. Jobbikowiec opowiadał o mędrcach osadzonych w tradycji i spuściźnie chrześcijańskiej, o przywódcach narodów, którzy z tych mędrców będą się rodzić i rozwijać swoje boże królestwa pod wielkim europejskim odrodzonym Pax Christiana, latać na Księżyc i inne planety, jak zachodnioeuropejscy odkrywcy przez tropikalne, parujące morza na nowe lądy, szukać w obcoplanetarnych dżunglach zagubionych obcych cywilizacyj i nawracać je na chrześcijańską wiarę.
Wjeżdżaliśmy między stare, dostojne domy Szekszárdu i czułem, że wjeżdżam w to wielkie, piękne nowe średniowiecze, w ten turbonakręcony wiek złoty Zachodu połączony z jakąś futurystyczną wielką wizją, i wyobrażałem sobie lemoidalnych elektrycerzy, jak na koniach mechanicznych obwieszonych herbami swych domów paradują od zamku do zamku malinowych cyberkrólów.
– To wszystko już się dzieje – mówił jobbikowiec. – Przecież Fidesz jest tak naprawdę po naszej stronie, choć są zbyt mało odważni, żeby postawić kropkę nad i. Jest PiS, jest Putin w Rosji. A potem będzie jeszcze lepiej, zobaczysz. Wygra Donald Trump – było to niedługo przed jego zwycięstwem – wygra Marine Le Pen, wygra Alternatywa dla Niemiec (AfD), wygra Geert Wilders. Zobaczysz, zmienimy świat. Na lepsze.
Wysadziłem jobbikowca i naprawdę trochę mi zajęły próby wyobrażenia sobie takiego świata, w którym każdy naród ma swoje przyrodzone i święte prawa razem ze świętą racją. I swoje święte uprzedzenia wobec innych, i swój święty zestaw wyobrażeń – i gdzie nie obowiązuje nic w rodzaju wspólnej platformy wartości, do której można by się odnieść. Bo te wartości z każdej perspektywy są w lokalny sposób powykrzywiane, i to właśnie to powykrzywianie staje się punktem odniesienia. Więc próbowałem sobie wyobrazić zdefragmentowany świat, gdzie kończy się logika, a zaczyna wiara, wyobrażenie i emocja, i było to trudno zrobić do momentu, w którym zrozumiałem, że używam do próby takiego wyobrażenia logiki, a ta przecież tylko przeszkadza. Poza tym słońce trochę zaszło i deszczyk zaczął kropić na tę potęgę i chwałę na wieki, i rzeczywistość się trochę przyszarzyła. A ja pojechałem dalej, rozmawiać z Ákosem Hadházym.
Ale i tak było słodko. Nawet na bardziej brutalnej niż cukierkowe centrum Szekszárdu ulicy, przy której mieści się weterynaryjny gabinet Hadházyego, bo Hadházy jest weterynarzem, stały sobie cukierenki. W cukierenkach siedziały starsze panie i robiły to, co według każdego stereotypu powinny robić starsze panie: piły kawę, jadły ciastka i popatrywały na rozmówczynie znad krawędzi filiżanek. U Hadházyego w przychodni z kolei panowały błękitne crocsy, jasne lekarskie i pielęgniarskie stroje, które to wszystko upodabniały do jakiejś japońskiej szkoły sztuk walki w kimonach, i psi oraz koci lament. Tu pies poszczekiwał markotnie, tam kot miauknął, tu zatroskany właściciel po węgiersku objaśniał przyjmującej na recepcji dziewczynie, że jego czworonóg cierpi, i jednocześnie podsuwał jej pod oczy różowe podbrzusze swojego pupila.
W końcu wyszedł z gabinetu Hadházy, stosunkowo młody, nieco brodaty, szczupławy, i zaprosił mnie do środka: wszedłem prosto z poczekalni. W gabinecie śmierdziało psami i kotami.
Hadházy, również w lekarskich ciuchach i chodakach, opowiadał, że w chwili, gdy zapisywał się do Fideszu, na początku XXI wieku, była to jeszcze normalna partia. Liberalny konserwatyzm, podobało mu się to. Miał dość tej miałkości postkomunistycznych Węgier. Ale później, gdy Fidesz zwyciężył w wyborach w 2010 roku, wszystko zaczęło wyglądać coraz bardziej tragicznie.
– Dlaczego? – spytałem.
– Bo widziałem rzeczy, które sprawiły, że miałem dość. Poziom korupcji rósł, aż w końcu zaczęły się poważne rzeczy, jak przy wydawaniu koncesji na prowadzenie sklepów tytoniowych.
Na sprzedaż tytoniu na Węgrzech monopol ma wyłącznie państwo. Od 2013 roku papierosy i inne wyroby tytoniowe można tam kupić wyłącznie w państwowych sklepach opatrzonych szyldem „NEMZETIDOHÁNYBOLT”, więc jeśli ktoś ma ochotę zapalić w małym miasteczku w niedzielę w nocy – to skazany jest na sępienie papierosów od sąsiadów, jeśli mu się nie chce jeździć w takie miejsca jak Budapeszt, gdzie można znaleźć dohánybolty czynne całą dobę.
– Burmistrz Szekszárdu – mówił Hadházy – popierał przy wydawaniu koncesji konkretnych przedsiębiorców i władza decydowała, kto mógł prowadzić państwowy interes. Lokalne przedszkole zostało rozbudowane za dwa razy większą kwotę, niż powinno. Zacząłem dłubać i okazało się, że to wcale nie jest praktyka tylko u nas, w Szekszárdzie, że tak się robi na całych Węgrzech, że w ten sposób u nas dostaje się koncesje na różne przedsięwzięcia. Przetargi były ustawione przez partię, przez Fidesz.
Wniesiono psa. Hadházy przeprosił mnie na chwilę, poszedł z psem do gabinetu obok. Przemawiał do niego po węgiersku. Nudziłem się. Patrzyłem, co też tam wisi na ścianach. Kalendarze, plakaty, coś o myciu zwierzętom sierści, takie tam. Wrócił Hadházy.
– I tak to się kręciło – podjął, siadając. – Fidesz rozmontował demokratyczny system checks and balances, całą instytucjonalną kontrolę nad poczynaniami rządu, i robi, co chce. Sprzedaż ziemi poniżej kosztów. Ustawione przetargi. A w 2014 roku wyszedł ten projekt zmiany oświetlenia na LED-owe.
– Firmy, której współwłaścicielem był István Tiborcz – powiedziałem.
– Tak. Mąż córki Orbána. Dostaliśmy SMS-a, potem maila, że to firma, której jest współwłaścicielem, ma dostać zlecenie.
– Skąd zostały wysłane te wiadomości?
– Z biura partii. A wiedziałem, że w innych miastach rządzonych przez Fidesz, na przykład tam, gdzie burmistrzem był János Lázár, w Hódmezővásárhely, wyglądało to podobnie. Wtedy odszedłem z partii. I nagłośniłem całą sprawę.
Firma Tiborcza przygotowywała się do realizacji LED-owego interesu dwa lata przed ogłoszeniem przetargu. Już w 2012 roku władze Szekszárdu dogadywały z nimi szczegóły. Ákos Hadházy, wówczas fideszowski członek rady miejskiej, nagrał posiedzenie, na którym dogadywano sprawę na długo przed jej oficjalnym przejęciem przez Istvána Tiborcza. Po tej sprawie Hadházy opuścił Fidesz i przeniósł się do młodej, opozycyjnej partii Polityka Może Być Inna (LMP).
István Horváth, ówczesny burmistrz Szekszárdu, nazwał nagranie posiedzenia przez Hadházyego „podłością”. Po opuszczeniu stanowiska w Szekszárdzie został posłem do parlamentu.
Hadházy stał się najbardziej znanym bojownikiem z rządową korupcją na Węgrzech. W oczach Fideszu jest zdrajcą. W prorządowych mediach co jakiś czas pojawiają się materiały obsmarowujące byłego fideszowca, jak na przykład sugestie, że zadręczył na śmierć sąsiada, z którym się procesował, że w podejrzany sposób spekuluje ziemią.
Gdy Europejski Urząd do spraw Zwalczania Nadużyć Finansowych (OLAF) zaczął przyglądać się dziwacznym interesom Tiborcza, w których znaczny udział miało żerowanie na unijnych pieniądzach, obliczył, że zdefraudowano około czterdziestu milionów euro. Orbán kazał zięciowi szybko sprzedać interes, zapanowała bowiem lekka panika i konsternacja: zbliżały się przecież wybory 2018 roku. Tiborcz udzielił w mediach dość dramatycznego wywiadu połączonego z biciem się w piersi, w którym wyznawał, że być może nieco pobłądził: przetargi, oczywiście, powygrywał uczciwie, ale „musi zaakceptować fakt”, że jako członek rodziny premiera powinien trzymać swój biznes z daleka od państwowych spraw. Z początku rząd starał się zagwizdać raport, co wydawać się mogło dość desperacką taktyką, ale gdy zaczęły o nim pisać gazety, Fidesz odzyskał zwykłą pewność siebie i ogłosił, że celem raportu było nic innego, jak tylko wpłynięcie na wynik nadchodzących wyborów, a nie informowanie obywateli o nadużyciach finansowych. Ale gdyby na Węgrzech przekręty finansowe Fideszu miały robić jakiekolwiek wrażenie, toby zrobiły już dawno temu. Bo jeśli chodzi o nie oraz o „kłamanie rano, w południe i wieczorem”, to ekipa Viktora Orbána bardzo szybko przegoniła skompromitowanych poprzedników z MSZP i Ferenca Gyurcsánya, przeciwko którym podsycała jeszcze dekadę wcześniej uliczne demonstracje.
Lubię oglądać krążące w internecie zdjęcie, na którym widać Istvána Tiborcza i Viktora Orbána, zięcia i teścia, popijających razem coś, co wygląda na domową palinkę, nalewane jest bowiem z oplecionego trzciną gąsiora trzymanego w dłoni przez tego pierwszego. Ciężkawy, zwalisty Orbán, który będąc w sile wieku, nie przypomina już czarnowłosego romantyka, tylko jest bardziej jak gładko ogolony, nabity mięsem krasnolud bojowy, wydaje się wyluzowany, jest uśmiechnięty. Tiborcz, lekko pochylony, wygląda, jakby do czegoś go przekonywał, szuka wzroku Orbána, i choć pewnie po prostu zachwala zalety domowej palinki, którą właśnie teściowi polał (o połowę więcej niż sobie), to scena ta kojarzy mi się z próbą wkupienia się w łaski. Pasuje do opozycji władca – wasal starający się o kolejną ulgę czy przysługę. Nie ma oczywiście nic złego w piciu palinki z teściem, wręcz przeciwnie, chodzi o czysto estetyczne doznanie: o uśmieszek na twarzy Tiborcza, o jego proszące spojrzenie, o puste oczy Orbána, o jego koszulę w kratę wsuniętą w dżinsy, o przydomową kamizelkę Tiborcza włożoną na elegancką koszulę, w końcu o ten opleciony gąsior w jego ręku i tę nierówno nalaną wódkę. Jest coś w tym zdjęciu, sam nie wiem do końca co, co sprawia, że nie mogę się od niego oderwać.
Tak w każdym razie robi się teraz interesy na Węgrzech. Nie to, że kiedyś było kryształowo: dużo brakowało do ideału. Ale Orbán, który szedł po władzę z hasłami uzdrowienia skorumpowanego państwa, patologie pogłębił, a nie uleczył.
Na ważnym miejscu w loży VIP siedzi Lőrinc Mészáros, dawny sołtys Felcsút i właściciel kiepsko przędącej wiejskiej stacji benzynowej, zamieniony przez Orbána w swojego najważniejszego słupa, na którego porejestrował to, czego nie może zarejestrować na siebie. Z jednej strony to dla Mészárosa awans i niesamowite wzbogacenie, ale z drugiej – to jednak jasny stosunek podległości: bez wodza – Orbána, Mészáros, posiadacz chyba najbardziej melancholijnych i poczciwych oczu w całym komitacie, byłby nadal zwykłym zarządcą zwykłej węgierskiej wioski, cichej, nudnej i spokojnej jak wszyscy diabli napojeni walerianą. Orbán uczynił go jednym z najbogatszych Węgrów.
Być może to jeszcze jeden sposób, w jaki Orbán rzucił sobie miejscowość dzieciństwa do stóp, a jego przywódcę zamienił w swoją luksusową kurtyzanę. W 2018 roku Lőrinc Mészáros zrezygnował z kariery samorządowej, by w pełni poświęcić się, jak to ujął w rozmowie z węgierską prasą, „własnym interesom gospodarczym”. Orbán mianował go też prezesem drużyny piłkarskiej w Felcsút. To dzięki niemu, jak podaje węgierski portal Napi.hu, majątek Mészárosa od 2014 do 2018 roku wzrósł z 7,7 miliarda do 280 miliardów forintów. W 2010 roku Mészáros był właścicielem jednej tylko skromnej firmy, by w 2018 roku posiadać ich już grubo ponad dwieście. Portal Átlátszó.hu wyliczył, że dziewięć z nich, zarejestrowanych nie tylko na Mészárosa, ale również podpiętych pod jego najbliższą rodzinę: żonę, dzieci i zięcia, w latach 2010–2017 pozyskało zlecenia z publicznych przetargów na ponad półtora miliarda euro. Ponad osiemdziesiąt procent tych środków pochodziło z Unii Europejskiej. Mészáros i jego rodzina powygrywali też koncesje na sprzedaż wyrobów tytoniowych w marketach Auchan.
Mészáros na potęgę skupuje ziemię, a to w okolicach Felcsút, a to na chorwackich wyspach, w 2016 roku nabył zaś pakiet większościowy w pierwszoligowym chorwackim klubie z Osijeku i zabrał się do budowania mu wielkiego stadionu. Pozyskał też wpływy w strukturze własnościowej elektrowni Matra, od której więcej energii dla Węgier dostarcza tylko elektrownia jądrowa w Paks.
Viktor Orbán unika tematu, sugerując, że nie ma nic wspólnego z biznesami Lőrinca Mészárosa i że ten, podobnie jak István Tiborcz, tylko dzięki własnym zdolnościom wystrzelił w finansowy kosmos w krótkim czasie, pokrywającym się akurat z okresem rządzenia Fideszu na Węgrzech. Ale jak ujął to sam były sołtys w rozbrajającym oświadczeniu, które z miejsca pokochały media: „To, że zaszedłem tak daleko, zawdzięczam Bogu i szczęściu”. Mészáros chyba sam poczuł się śmiesznie, wygłaszając te słowa, bo od razu dodał, że „również osoba Viktora Orbána oczywiście odegrała tu pewną rolę. Ale niczego nigdy nie prywatyzowałem ani nie zabierałem – zastrzegł od razu, jakby Orbán właśnie z tym miał się kojarzyć – wszystko osiągnąłem dzięki własnej pracy i własnemu umysłowi!”.
Orbán nie ma takich problemów z udawaniem Greka. Ludzie z jego otoczenia jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stają się milionerami, od kiedy ma możliwość, by im to zapewnić – bo poza Tiborczem i Mészárosem niesamowite kariery finansowe przydarzyły się też innym jego bliskim, na przykład ojcu Győző Orbánowi. Ale premier zaprzecza w żywe oczy albo udaje, że w ogóle nie ma tematu. A biznes się kręci. Na przykład gdy prasa czepiła się, że firmy należące do ojca i dwóch braci Viktora Orbána wzbogaciły się, dostarczając materiały budowlane na plac budowy dokonywanej za państwowe pieniądze, premier oznajmił, że niczego niewłaściwego tu nie widzi: członkowie jego najbliższej rodziny nie musieli wygrywać żadnego przetargu po znajomości – nie oni przecież prowadzą budowę. Oni tylko dostarczają na nią materiały.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I