Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seryjni mordercy, psychopaci i szaleńcy. Prawdziwe potwory są wśród nas!
Historia Very Renchi, rumuńskiej seryjnej morderczyni, prawdopodobnie odpowiadającej za śmierć trzydziestu pięciu osób, jest pełna tajemnic. Czy kochała swoje ofiary? Czemu miłość do tej pięknej kobiety oznaczała dla tak wielu mężczyzn bezlitosną śmierć?
TRUE MONSTERS to seria opowiadań kryminalnych opartych na faktach. Jej bohaterami są wzbudzający grozę sprawcy zabójstw z całego świata, których motywacje i działania każą zadać pytanie, co sprawia, że człowiek staje się potworem.
Paulina Stępień – autorka powieści „Tartak Leśna Osada”. Ukończyła specjalności kryminologia i kryminalistyka. Interesują ją zamknięte społeczności i ich patologie, do których odnosi się w swojej twórczości. O seryjnych mordercach może opowiadać tak długo, jak o swoich ulubionych horrorach – w nieskończoność.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 57
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Oficynka & Izabella Frej, Gdańsk 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2023
Redakcja: Anna Grzeca
Korekta: Anna Marzec
Skład: Dariusz Piskulak
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce: © Eky Studio/shutterstock
© Steve Collender/shutterstock
© rangizzz/shutterstock
© Kat Ka/shutterstock
ISBN 978-83-67875-15-8
www.oficynka.pl
e-mail:[email protected]
1
Karl był zabawnym mężczyzną, wyróżniał się niewymuszoną swobodą bycia idącą w parze z nienaganną elegancją. Gotowy poratować każdą sytuację trafnym żartem lub czarującym uśmiechem, sprawiał, że ludzie dobrze się czuli w jego towarzystwie.
Nawet teraz, dwanaście lat później, siedzi na kamiennej ławeczce uśmiechnięty i odprężony. Skórę ma ciemną i grubą, a zęby białe, zupełnie jak wtedy, kiedy go poznała. Vera doskonale pamięta tamto przyjęcie. Wystarczyło, że starszy przedsiębiorca posłał jej zalotny uśmiech, by zupełnie straciła dla niego głowę. Mało kogo tak kochała – i mało kogo darzyła tak ogromną nienawiścią, od której do dziś zapiera jej dech w piersiach.
Karl wstaje z ławki, kłania się przed nią i prosi do tańca, a Vera wybucha gardłowym śmiechem. Nie jest już uroczą, szczebioczącą panienką, na czole ma kilka zmarszczek, w gąszczu jej włosów widać siwe nitki, choć nie skończyła trzydziestu pięciu lat. To potworne miejsce sprawia, że skóra jej wiotczeje. Oczy ma nieumalowane, paznokcie połamane, dłonie suche jak papier, a kształtów jej ciała nie da się rozpoznać pod zgrzebną szmatą, jaką jej dali na przebranie. Karl wcale nie zwraca na to uwagi; wirują w tańcu między kratami, ławkami i wiadrem. Uścisk ma mocny jak przy ich pierwszym spotkaniu, w jego ramionach Vera czuje się młodo. Jest jej, bo przed laty uczyniła go swoim; jego życie należy do niej, jego dłonie należą do niej, jego spojrzenie śledzi – prześladuje – już tylko ją.
– Moja dziecina – mówi i śmieje się, tym czarującym, lekko ochrypłym śmiechem, śmiechem dojrzałego mężczyzny, który wypalił niejedną fajkę, wypił niejeden kieliszek alkoholu i niejednej dziewczynie zawrócił w głowie. Tak samo się śmiał, gdy mu kiedyś powiedziała, że będzie mieć go ona albo nikt nigdy nie będzie go już miał.
*
Miała dwadzieścia lat, gdy poprosił o jej rękę. Ojciec Very – szanowany arystokrata, człowiek młodszy od Karla o kilkanaście lat – zgodził się na ślub z nieopisaną ulgą, która już wtedy powinna mu dać do myślenia. Dziewczyna zapiszczała, wspięła się na palce, wycałowała jego policzki, czoło i nawet dłoń, a potem wirowała w piruetach na swoich niskich obcasach i wywijała sukienką jak mała dziewczynka. Miała niesamowity, perlisty śmiech, w jej oczach było tyle życia, że i on czuł się przy niej znacznie młodszy. Na ślubnym kobiercu stanęli miesiąc później i nie minęło dużo czasu, gdy Vera zaszła w ciążę.
Karl był nią zafascynowany tak, jak tylko niemal sześćdziesięcioletni mężczyzna może być zafascynowany przepiękną dwudziestolatką. Nie rozumiał, dlaczego go wybrała, dlaczego nie przeklinała tego małżeństwa każdego dnia, dlaczego nie próbowała się opierać ojcu i tak jawnie okazywała mu swoje zainteresowanie. Mogła mieć każdego mężczyznę. Pochodziła z zamożnej rodziny, była jedyną spadkobierczynią swojego ojca, cieszyła się tak niemożliwą urodą, że trudno było przejść obok niej obojętnie, a gdy się uśmiechała, topniało serce. Dlaczego nie wybrała chłopca w swoim wieku, tylko mężczyznę, który mógłby być jej dziadkiem, skoro nie chodziło o pieniądze czy wpływy?
Nie potrafił tego zrozumieć i nie zrozumiał aż do końca, bo Vera nigdy nie zdradziła swojej motywacji, a Karl był człowiekiem na tyle pewnym siebie – swojego charakteru, nieprzemijającego uroku osobistego i ambicji – że po czasie zaakceptował fakt, iż dziewczyna po prostu go kocha. Przestał doszukiwać się innych powodów. Nie miał ku temu podstaw, bo choć w jego posiadłości, do której się przeprowadziła, wśród służby i gości było wielu przystojnych mężczyzn, spojrzenie żony było zogniskowane tylko na nim.
Vera kochała jak nikt inny, całą sobą. Rankiem witała go szerokim uśmiechem, gotowa już do dnia, pachnąca mydłem, z umalowanymi powiekami, zaróżowionymi policzkami i pysznie zaciśniętym gorsetem, w ciągu dnia chodziła za nim krok w krok po posiadłości, zabawiając rozmową, a gdy wracał zmęczony ze spotkań służbowych, sama zdejmowała mu buty i lała wino do kieliszka tak długo, jak długo trzymał się jeszcze na nogach. Vera była słodka jak malinowy miód, który można jeść łyżką prosto ze słoika.
Wiele razy, leżąc w łóżku do późnych godzin nocnych i nie mogąc spać, zasłuchany w jej spokojny oddech i zapatrzony w gąszcz kruczoczarnych włosów spoczywających na jego ramieniu, zastanawiał się, co dobrego zrobił w życiu, by sobie na nią zasłużyć. Może kiedyś przypadkiem okazał dobroć czarownicy, która – nie chcąc pozostać mu dłużną – rzuciła miłosne zaklęcie na tę młodziutką dziewczynę i ofiarowała mu ją w podzięce?
Być może dobro wraca. Być może istnieje karma, o której mówiono na Dalekim Wschodzie. Być może dobrzy ludzie umierają szczęśliwi i spokojni w ramionach swoich ukochanych. Być może. Jednak Karla w żadnym wypadku to nie dotyczyło, ponieważ Vera nie była jego nagrodą, tylko klątwą przypieczętowaną ślubnym pocałunkiem, która dopiero nabierała rozpędu, by uderzyć mocno i znienacka.
Miód daje rozkosz podniebieniu tylko przez chwilę, a w nadmiarze wywołuje mdłości.
Kilka miesięcy po ślubie obecność Very zaczęła się robić niewygodna. Ledwo przekraczał próg domu, nie było chwili, by mógł odetchnąć od jej zbyt chętnych rąk, włosów pachnących mdlącym aromatem bzu czy szybkiego stukotu obcasów towarzyszącego jej krokom. Wiek zaczynał dawać mu się we znaki. Był już stary, stary i zmęczony, potrzebował ciszy, odpoczynku, snu. Nie miał chęci wchodzić z nią do łóżka, szczególnie gdy zaokrągliła się, spuchła i oznajmiła mu, że spodziewa się dziecka.
Początkowo się ucieszył. Oczywiście, ciąża Very była wspaniałą wiadomością – jego dzieci były już dorosłe, porozjeżdżały się po świecie, dobrze sobie radziły, a w domu zrobiło się trochę pusto od ich wyjazdu i nawet natarczywa obecność jego nowej żony nie potrafiła zapełnić tej pustki. Zresztą po raz kolejny udowodnił sobie, że jego metryka o niczym nie świadczy i nadal jest mężczyzną z krwi i kości, gotowym założyć nową rodzinę i spłodzić potomka. Nie były to jednak jedyne powody jego radości. Po cichu liczył na to, że gdy dziecko przyjdzie na świat, Vera skoncentruje się na nim i da Karlowi w końcu odetchnąć.
Żona była jednak na tyle spostrzegawcza, by zauważyć, że nie budzi w nim już tego samego zainteresowania co wcześniej i że najpewniej straciła atrakcyjność w jego oczach, gdy tylko znalazła się w stanie błogosławionym. Zbywał ją i coraz częściej szukał wymówek, by przebywać poza domem. Vera odpowiadała mu powściągliwym uśmiechem, ale w jej oczach coś się zmieniło, spojrzenie nabrało zaciętości, podejrzliwości.
Ach, to spojrzenie! Karl zaraz pożałował każdej zabitej sarny, którą śledził podczas swoich rozlicznych polowań, bo tak się właśnie czuł – jak osaczone przez myśliwego zwierzę. Nawet gdy wychodził, miał wrażenie, że wzrok żony błądzi mu po plecach, że lepi się do jego skóry jak smar, którego nie sposób zmyć wodą. O ile początkowo obawiał się, że żona go zdradzi, gdy tylko nadarzy się okazja, tak teraz był pewien, że nigdy się jej nie pozbędzie, bowiem ledwo uczyniła go swoim, zagnieździła się w nim jak pasożyt. Śmiał się wciąż, gdy mu mówiła, że do niej należy, i potwierdzał jej słowa kwiecistymi wyznaniami miłości, ale już nie bez wahania; każda taka wątpliwość po trochu sprawiała, że rosła w nim chęć, by wyrzucić ją ze swojego domu i ze swojego życia.
Był naiwny, gdy myślał, że ich małżeństwo trwa tylko dlatego, że daje mu kolejną szansę. Był głupi, skoro zdawało mu się, że decyzja należy do niego. Był zbyt pewny siebie, gdy zlekceważył drobną, śliczną, młodą Verę, z której ust nigdy nie padło w jego stronę żadne złe słowo. Vera nie raniła słowami, właściwie wcale nie potrafiła ranić, ale nie dlatego, że była z natury łagodna i posłuszna, a dlatego, że zwyczajnie nie uznawała półśrodków.
– Będziesz mój albo niczyj – szeptała, kiedy się upijał, a te słowa rezonowały mu w głowie kolejnego dnia jak zaklęcie.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ