Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
30 osób interesuje się tą książką
Dominik zbiera do worka śnieg i przechowuje go w zamrażarce. Śnieg, nietrwały i ulotny, jest jak duch chłopca, który staje w nocy przy łóżku Dominika. Śnieg, powoli znikający ze świata, jest niby los osób przebywających przed laty w obozie w Czeskich Budziejowicach. Kolekcjoner śniegu to opowieść o pamięci, przenikaniu się losów i o tych, którzy zjawiają się w naszych życiach „tylko dla jednej chwili”.
Sto lat to krótki czas. Od tych, którzy żyli tu wtedy, dzieli nas mniej niż mogłoby się wydawać. Być może zamieszkujemy ich pokoje, chodzimy po ich śladach, śpimy w ich łózkach, śnimy ich sny. Może dzieli nas jedynie strop? Kim są ci, których nie ma? A jeśli ich tu nie ma, to gdzie są Nie zniknęli przecież jak śnieg. Piękna powieść o przyjaźni, która przekracza granice czasu i śmierci.
Sto lat to naprawdę krótki czas.
Barbara Sadurska
Tłumaczenie publikacji zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Peter Zikmund
Jan Štifter
(ur. w 1984 w Czeskich Budziejowicach)
Ukończył historię kultury na Uniwersytecie w Pardubicach. Pracował w redakcjach dzienników "Mladá fronta Dnes" i "Lidové noviny", był redaktorem naczelnym tygodnika "Mladá fronta Sedmička". W roku 2013 założył czasopismo lifestylowe "Barbar!". Za powieść Kolekcjoner śniegu otrzymał wiele wyróżnień, w tym nagrodę czytelników konkursu Čzeská kniha. Adaptację sceniczną jego noweli Café Groll wystawiło Jíhočeskié dívadlo w Czeskich Budziejowicach. W wydawnictwie Vyšehrad ukazały się również zbiór opowiadań Světlo z Pauliny (Światło z Pauliny) oraz Paví hody (Pawie gody), powieściowa kronika pewnej wsi. Oprócz prozy literackiej pisze również teksty specjalistyczne, poświęcone przede wszystkim krajowi południowoczeskiemu. Jest organizatorem festiwalu literackiego Svinenské čtení w miejscowości Trhové Svíny. Mieszka z rodziną w Czeskich Budziejowicach, z żoną Evą mają czworo dzieci.
Anna Radwan-Żbikowska
Ukończyła filologię czeską i stosunki międzynarodowe na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na język polski tłumaczyła powieści Bianki Bellovej i Aleny Mornštajnovej, opowiadania Matěja Hořavy i cykl przygodowy Vojtěcha Matochy. Jej przekład powieści Jezioro Bianki Bellovej znalazł się w finale Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus 2019. Członkini Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury. Zajmuje się też tłumaczeniem audiowizualnym i ustnym. Miłośniczka jamników, szkockiego wybrzeża i podróży pociągiem.
Tytuł oryginału: Sběratel sněhu
Redakcja: Maciej Topolski
Korekta: Anna Gądek, Magdalena Wołoszyn-Cępa
Współpraca produkcyjna: Szczepan Kulpa
Redaktorka prowadząca: Urszula Pieczek
Projekt okładki: Piotr Depta-Kleśta
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
© Jan Štifter, 2018
Published by arrangement with Albatros Media a.s, Prague, Czech Republic
© Copyright for the Polish translation by Anna Radwan-Żbikowska, 2023
© Copyright for the Polish edition by Książkowe Klimaty, 2023
Tłumaczenie niniejszej publikacji zostało dofinansowane przez Ministerstwo Kultury Republiki Czeskiej
ISBN 978-83-66505-55-1
Książkowe Klimaty
www.ksiazkoweklimaty.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Od wieków nie słyszał tej piosenki. Na pogrzebach z reguły śpiewa się Anielski orszak albo Ave Maria. Ewentualnie Skarbie, już nie mam dwudziestu lat. Idiotyczny wybór na pogrzeb. Chociaż nie gorszy niż Kiedyś wrócisz tu z repertuaru Věry Špinarovej.
Ale tutaj leci Kiedy kwiaty wiązałam.
Nie zna tej wersji. Brzmi jak Yvetta Simonová. Simonka nagrała ten utwór? Kto go na dzisiaj zamówił? Nie mógł uwierzyć, że właśnie to tutaj słyszy. A przecież piosenka do niej pasowała. Jak do każdego ze Šmídovny.
On i jeszcze trzy osoby. Tyle. Nie miała krewnych, którzy by przyszli na jej pogrzeb. Trzy osoby, może sąsiedzi czy coś. Też by go nie było, gdyby nie przeczytał nekrologu w gazecie. Nikt nie dzwonił do niego z informacją o jej śmierci. W sumie nie wiedział nawet, że jeszcze żyła.
Gdyby wierzył w przypadki, powiedziałby, że jego obecność tutaj to zbieg okoliczności. Ale jedno wie: nie ma w życiu przypadków. Każda droga prowadzi do celu, czasem idzie w innym kierunku i różnie zakręca, ale zawsze wiedzie przez te same przystanki. Nuci pod nosem piosenkę i nagle słyszy swój śmiech na pogrzebie.
Jest ich dwóch. Właściwie to trzech. Ale wszyscy myślą, że dwóch.
Dwunastoletni Karel, czyli Karlos. Mały, chudy Cygan. W kółko gada o tym, ile już miał kobiet, bo jego tata faktycznie spłodził syna, kiedy był w jego wieku. Teraz ma dwadzieścia pięć lat, mama trzydzieści. W domu drze się siedmioro jego braci i sióstr. Karlos jest najstarszy, więc bierze nogi za pas, kiedy tylko nadarzy się okazja. Kobiety jeszcze nie miał i czuje się z tym dziwnie. Chyba nie wdał się w tatę.
Trzynastoletni blondas Adolf. Nienawidzi swojego imienia. Nieustannie przypomina mu, że jego tata był Niemcem. Mama mówiła: zginął na wojnie, ale bohaterem nie był. Fantazje porzuconej kobiety, która najchętniej widziałaby drania martwego. Jeszcze w maju tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego pozwolił się wywieźć do Rajchu, żeby zacząć nowe życie. Zmarł wielki Adolf, którego portrety wisiały we wszystkich klasach, a mały Adolf ojca nie obchodził. Koledzy mówią na niego Adi, więc można pomyśleć, że ma na imię na przykład Adrian.
No i jest ten trzeci. Josef. Obchodził urodziny tylko dwa razy, ale też wygląda na trzynaście lat. Rośnie, chociaż nikt tego nie widzi. Tylko Karlos i Adi. Mama utopiła się z nim w Wełtawie w czterdziestym piątym, w Budziejowicach, kiedy Czesi chcieli ją wyrzucić z gospodarstwa i wysłać do obozu. Tata był jeszcze na froncie. Gdy wrócił do domu, zamiast żony i Josefa znalazł dwa akty zgonu. Josef tylko raz opowiedział chłopakom, jak próbował wypłynąć na powierzchnię, ale mama przywiązała się do niego sznurem. Pamięta, że ciągnął ją za długie włosy, chciał krzyczeć, nie mógł. Potem jego martwe oczy przez trzy dni wpatrywały się w nieżywą twarz mamy, zanim w końcu wyciągnięto ich z rzeki i pogrzebano, wciśniętych do jednej trumny, w której ciągle musi na nią patrzeć; nie bez powodu woli biegać z Karlosem i Adim.
Sam ich wybrał. Wie, że tak miało być. Siedział w pustej hali, po której łazili dwaj mężczyźni. Spryskiwali wszystko środkiem odkażającym, bo hala była częścią dawnego oddziału zakaźnego. Wkrótce miały się tu przeprowadzić dziesiątki rodzin, z którymi Komitet Narodowy nie miał co zrobić. Nie można było ich już wypędzić, więc urzędnicy wybrali dla nich ten budynek, Šmídovnę przy ulicy Pražskiej w Czeskich Budziejowicach. Josef wiedział, że za parę tygodni zamieszka tu cygańska rodzina, jedna z niewielu, które przeżyły wojnę. I wiedział, że ma się zaprzyjaźnić z ich Karlosem, więc nie ruszył się stamtąd przez dwadzieścia pięć dni, chciał się na niego zaczaić, zajrzeć mu do głowy i upewnić się, czy to dobry chłopak. Potem podszedł do niego, podał mu rękę i zaproponował przyjaźń. Karlos miał pięć lat i nikt nie chciał z nim rozmawiać. Cieszył się z obecności Josefa.
Najpierw kolegowali się we dwóch, ale Karlos ciągle zbierał baty za gadanie z samym sobą. Nie był w stanie nikomu wyjaśnić, że przecież nie jest sam. Pewnego razu, kiedy tata sprał Karlosa, złamał mu trzy żebra, więc Josef przygarnął do paczki Adolfa. Teraz jest ich dwóch. Właściwie to trzech. Ale wszyscy myślą: dwóch. A Karlos nie obrywa już za gadanie z samym sobą.
Bo zawsze jest ich dwóch. To znaczy trzech.
Opierają się o wilgotną podmurówkę budynku, od uchylonych piwnicznych okienek ciągnie chłodem, a ich przybrudzone podkoszulki oddają jeszcze lipcowy żar. Czekają, aż Zděna Wagnerová zawoła Adolfa do domu. Jest czwartek, wpół do jedenastej wieczorem. Z reguły o tej porze Adi od dobrego kwadransa jest w domu i słucha, jak za rozwieszonymi prześcieradłami mama zmywa z siebie wizytę wujka Antonína.
Zděna Wagnerová, trzydziestosześciolatka o pięknych piersiach. Jakby nigdy nie była matką. Odwiedziny Antonína to dla niej większe święto niż niedziela. Adolf musi wtedy zniknąć. Mieszkają w jednym pokoju, dziewięć metrów kwadratowych, gdzie zdołali wcisnąć wąskie łóżko, nieduży stół, dwa krzesła i kredens. Miednicę do kąpieli powiesili na ścianie. Antonín Kvapil jest żonaty, swoją owdowiałą matkę zostawił na gospodarstwie, a sam pracuje w Komitecie Narodowym w Budziejowicach. Nie ma dzieci. Dla Zděny jest bezcennym źródłem zarobku. Zostawia jej pieniądze, jedzenie, czasem nawet słodycze. Zděna cieszy się z jego wizyt. Adi ma wrażenie, że taka wesoła bywa naprawdę tylko raz w tygodniu, więc też jest zadowolony. Poza tym znowu zobaczy się z Karlosem i Josefem. To dobrze, gdy mama kogoś lubi. Albo przynajmniej na to wygląda. Zazwyczaj Adi siada z chłopakami za domem i od razu dzieli na dwie części to, co przyniósł wujek.
Z dzisiejszą landrynką obeszli się dość brutalnie: tak walnęli w nią kamieniem, że zostały z niej okruchy. To nic, zebrali wszystko i gryzą razem z piaskiem i ziemią.
– Podobno przydałby się jej drugi Tonda, tak mówiła – rzuca Adolf, wsuwając rękę w ciemność piwnicznego okna i przyciskając dłoń do chłodnych cegieł. – Nie wierzę w to.
Nie ma zegarka, może tylko zgadywać, że w ich pokoju powinno się już palić światło, a mama powinna jak zwykle krzyknąć te trzy słowa, dzięki którym codziennie zasypia: Adi, do domu! Wstaje, otrzepuje spodnie i wygląda za róg, żeby sprawdzić, czy w mieszkaniu może się świeci, ale zasłony są zaciągnięte. Wraca do chłopaków, kuca naprzeciwko. Chce mu się spać. Przeciera twarz przepoconym podkoszulkiem, aż pieką go oczy.
– Tobie by to nie przeszkadzało? Że przychodzi do was dwóch? Ja bym nie chciał, żeby tata się z kimś dzielił mamą – zauważa Karlos, wypluwając ziemię, która została mu w ustach.
– A kto tu mówi o tacie, Tonda to gach mamy. Nie wiem nawet, czy sam nie spotyka się z kimś jeszcze.
– A gdyby miał jeszcze kogoś? Powiedziałbyś jej? – Josef włącza się do dyskusji. Z reguły potrzebuje trochę czasu, żeby zacząć mówić. Chłopcy wiedzą, że to z powodu jego mamy, nikt nie sypia tak źle jak Josef. Kiedy się budzi, patrzy na jej nagą czaszkę. Od dawna nie ma do niej żalu. Na początku nawet się do niej tulił, jakby była w stanie go objąć i ogrzać, nigdy się jednak nie poruszyła. Potem jej ciało zaczęło się rozkładać, a teraz leżą tam już tylko kości i strzępki ubrania. Na świecie panuje równowaga, tłumaczy sobie, mama znika, a ja rosnę, kiedyś nadejdzie moment, że nie będę się z nikim gniótł w tej skrzynce. Mógłby sprawdzić, czy Antonín spotyka się tylko ze Zděną. Ale Adolf nie chce.
– Srał to pies, Josef, miałbym tylko przez to problem.
– Mnie by to tylko martwiło, gdybym nie był pewien. Gdybym nie wiedział, czy tata się mamie nie łajdaczy – duma Karlos.
– Twój tata się mamie łajdaczy w Rajchu – oświadcza Josef. Kieruje te słowa nie do Karlosa, ale do Adolfa. Wpatruje się w niego, oczy ma blade, a usta równe jak kreska, żadnego uśmiechu czy choćby skrzywienia.
– Czy ja cię pytałem o mojego tatę? Co mnie on obchodzi, Josef, nie wkurzaj mnie. – Adolf myśli, że od dawna powinien być w domu, zamiast tego stoi tu i grzebie się w rodzinnym gównie, czuć je aż od szkopów. Ale słowa Josefa nie dają mu spokoju. – Nie bujasz z tym tatą?
Josef był ciekaw, jak żyje tata jego najlepszego kolegi, więc niedawno wyprawił się za nim do Bawarii i odnalazł go w małej wsi, w mieszkaniu wynajmowanym od sąsiadki, też wypędzonej Niemki, pochodzącej z praskich Vršovic. Był świadkiem, jak miliony malutkich Adolfów szukały drogi w ciele grubej Trude, i wie, że za niecałych dziewięć miesięcy urodzi ona syna, który też dostałby na imię Adolf, gdyby nie było to zakazane w powojennych Niemczech. Chciałby o wszystkim opowiedzieć Adiemu, ale woli milczeć. Adi jeszcze bardziej by się wkurzył, w końcu wybrał się tam bez jego zgody, wlazł z butami w życie jego taty nazisty, a tak się nie robi.
– Czasem po prostu wiem takie rzeczy, nie muszę nawet sprawdzać – kłamie Josef. Adi mierzy go spojrzeniem. Czuje w ustach kamyk, schował się pod językiem. Spluwa tak niezgrabnie, że ślina ścieka z jego buta.
– Panowie, nie będziemy gadać o moim ojcu. Z Tondą mamy byłoby inaczej.
– Co wieczór siedziałbyś przed budynkiem – śmieje się Karlos.
– No i co? Może daliby nam większe mieszkanie. Dwa pokoje. Gdyby nas była trójka.
– Nas jest w domu dziewięcioro, a też mamy jeden pokój.
– Ale za to duży.
– No, przedzielony szafami, żebyśmy się po nocach nie gapili na mamę z tatą. Ale mamy uszy.
– Nauczyciel mówił, że kiedyś Cyganom obcinali uszy.
– Nie bez powodu – rechocze Karlos, inni też się śmieją. – Tata to jest chwat. Miał już tyle dziewczyn, że nie da się policzyć.
– Jasne, twój tata. – Adolf macha ręką. – A ty się w niego wdałeś, co?
– No, a w kogo? – Karlos spuszcza wzrok.
Powietrze przecinają trzy słowa Zděny, Adolf może wracać do domu. Wstaje, bolą go łydki.
– Panowie, jesteśmy umówieni na poniedziałek? Czy któryś z was już narobił w spodnie?
– To ty boisz się najbardziej – mówi Josef, a chłopcy wiedzą, że ma rację.
– Ani słowa w domu.
– Nie martw się, nic nie powiemy – zapewnia Josef i znika, wraca do swojej mamy.
Josef ma wrażenie, że mama się poruszyła. Może gdzieś ją za mocno przycisnął, w każdym razie coś trzasnęło, więc woli posiedzieć do późna, ukryty w drewutni na podwórku Šmídovny. Dziesiątki okien, które nigdy nie zasypiają, zawsze gdzieś się świeci. Jeszcze przed wojną mieszkało tu ze sto dwadzieścia rodzin. Dawniej była w tym miejscu kuźnia, stąd nazwa – kowal to po niemiecku Schmied. Potem knajpa z salą do tańca, a następnie budynek wykupiła gmina i przeznaczyła dla najuboższych. Ale to nie przytułek, raczej azyl, gdzie po wojnie sprowadzono najdziwniejsze postaci, dobrane przede wszystkim ze względu na pochodzenie. Czesko-niemieckie rodziny, upodlone przez wojnę i jeszcze bardziej przez to miejsce.
Josef mruga i już siedzi w sercu Šmídovny, w miejscu, gdzie dawniej była sala taneczna. Pomieszczenie ma nie więcej niż trzydzieści metrów długości, na szerokość może z piętnaście. Josef wyczuwa tę samą woń, jaką czuł, gdy mama umarła. Ktoś kopnął w kalendarz. Nie żyje dzień lub dwa. W sali mieszają się zapachy potu, jedzenia, brudnych ubrań i niepranych koców, które tym wszystkim nasiąkają, bo koce służą też za ściany. W tej chwili jest tu dziewięćdziesiąt siedem osób. Dziewięćdziesiąt sześć z nich żyje. Koce wiszą na sznurkach, które czasem się urywają i wtedy zaczyna się cyrk. Dwa mieszkania łączą się w jedno i ludzie mogą sobie nawzajem zaglądać do garnków – a skąd je macie? Nie były aby nasze? Mieszkańcy ciągle się kłócą i wzajemnie sobie zazdroszczą. Najbardziej mieszkania przy kominie, do którego można podłączyć piec. W dalszej kolejności mieszkań z oknem, następnie tych z połową okna, kołder, płaszczy, stołów, krzeseł, koszy na węgiel, talerzy, łyżek, a nawet mocniejszych sznurów, które dłużej opierają się ciężarowi pleśniejących szmat.
W wilgotnym rogu, pod portretem Franciszka Józefa z ramą przeżartą przez korniki, na starych puszkach po oleju rżnie w karty dwóch facetów, o których wiadomo, że lubią facetów. Kto dziś przegra? Mniej więcej pośrodku sali szesnastoletnia dziewczyna jak co noc wpatruje się w wymyślne stiuki. Tuż nad nią wisiał kiedyś ogromny żyrandol, po którym został na suficie tylko hak i ozdobny tynk; dziewczyna wyobraża sobie, jak taki wzór wyglądałby na sukni ślubnej. Trzy miejsca dalej leży jej była koleżanka ze szkoły, w takiej samej pozycji, ale nie widzi stiuków. Z całej siły zaciska powieki i próbuje ugryźć w rękę mężczyznę, który zatyka jej usta i jednocześnie rytmicznie porusza się pod jej zadartą spódnicą. Obok, za kocem, jakieś dwadzieścia centymetrów od dziewczyny, śpi troje dzieci: dwulatek, czterolatek i pięciolatek, chłopcy zakopani w jednej kołdrze na jednym łóżku. Ich mama leży skulona na podłodze. Bez problemu rozpoznaje dźwięki dobiegające od sąsiadów, ale nie reaguje. Jej najstarszy syn przyszedł na świat dokładnie w ten sam sposób, a jest najładniejszy z wszystkich trzech, więc może i Kristýnie się poszczęści.
Josef obchodzi powoli wszystkie mieszkania w sali i całuje w czoło tych, którym udało się zasnąć. Na chwilę kładzie się pomiędzy Kristýną a tym facetem, tonie w ich pocie, patrzy w oczy jej, potem jemu i odczuwa żal.
Zawsze kiedy tu zagląda, cieszy się, że Karlosowi i Adolfowi trafiły się lepsze mieszkania. Ich rodziny przynajmniej mają pokoje ze ścianami z cegieł. Karlos mieszka w willi, najbardziej okazałym budynku na terenie, gdzie wcześniej znajdował się oddział zakaźny, wybudowany na końcu ogrodu. Adolf najpierw mieszkał w domku, parterowym budynku gospodarczym z lat trzydziestych, który wyglądał trochę jak barak z obozu koncentracyjnego. Potem przeprowadzili się z mamą do lewego skrzydła Šmídovny, od strony ulicy Pražskiej, gdzie jest nie tylko ta ogromna sala, ale i zwykłe pokoje ze ścianami i zamykanymi drzwiami. Josef wie, co zrobiła mama Adiego, żeby dostać pokój dla siebie i syna, ale o tym się nie mówi. Josef lubi Zděnę, wie, że jest dobra dla Adolfa i że zrobiła to dla niego. Żeby dać synowi coś lepszego. Dziewięć metrów kwadratowych.
Josef jest zmęczony, więc mruga i już jest z powrotem z mamą. Przywlókł ze sobą woń ze Šmídovny. Woń martwego człowieka, którą wyczuł chwilę wcześniej. A może to on tak pachnie.
Poranek którejś lipcowej soboty tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku zaczął się od wrzasku. Ambrož Pijak wyrzucił żonę przez okno. Mieszkali na pierwszym piętrze z widokiem na Pražską. Kobieta przez chwilę trzymała się parapetu, a potem puściła, spadła na nogi z wysokości czterech metrów. W pobliżu zatrzymało się kilka osób, ale nikt nie odważył się jej pomóc, bo w oknie tuż nad nimi wciąż wydzierał się Ambrož Pijak, żona ma słuchać męża! Ona leżała na ziemi i odwrzaskiwała, że owszem, jeśli on nie będzie od samego rana wypity. Ambrož chwiał się na parapecie, a kiedy żona postanowiła, że wraca do mieszkania, skoczył za nią i gonił ją po podwórku, aż zamknęła się w piwnicy, żeby całe przedpołudnie przesiedzieć na węglu.
– I tak niedługo się stąd wyniosą – mówi przy śniadaniu mama Karlosa. Przy stole siedzi czworo dzieci, pozostała czwórka stoi za nimi, przestępując z nogi na nogę. Czekają, aż zwolni się krzesło. Pośrodku stołu leży pokrojony bochen, kromki stopniowo znikają. Najmłodszy Ládin zaczyna marudzić, że dla niego nie wystarczy. Wyciera nos w szare, rozciągnięte gatki, które mama zawiązuje mu na supeł na brzuchu, żeby nie spadały. Karlosowi chce się sikać, ale wie, że jeśli teraz pójdzie, nie dostanie nic więcej do jedzenia, więc połyka łapczywie chleb i popija mlekiem, bierze tylko łyczek, żeby mu się bardziej nie chciało.
– Podobno się przeprowadzają – mówi Zděna Wagnerová, jeszcze wyciągnięta na łóżku, bo wczorajsza wizyta wujka Tondy dała jej w kość. Bolą ją pachwiny; kiedy tylko Adolf wybiegnie z pokoju, Zděna posmaruje sobie zaczerwienioną skórę psim smalcem. O tym, co wyprawiał Ambrož Pijak, opowiedział mamie Adolf, który z kolei dowiedział się wszystkiego od Josefa.
– Przeprowadzają się do szpitala zakaźnego, do Świętej Trójcy na Pražskiej – mówi Josef, schowany za kominem willi. Dobrze wie, co się dzieje u Ambrožów, i bardzo podziwia Ambrožovą. To twarda kobieta. Ile razy ratowała męża, kiedy po pijaku tłukł szklanki, wpychał sobie szkło do ust i gryzł, a potem rzucał się na nią z pięściami, jakby w ogóle nie czuł bólu. Kiedy raz zamknęli go za udział w bójce, piekła mu ciasta i nosiła do więzienia, pisała do niego listy i czekała, aż wróci do domu i wszystko zacznie się od nowa. No i się zaczęło. Tak jak dzisiejszy poranek zaczął się od upadku z okna. Miejscowi się na nich skarżą, wszyscy mają ich dość, więc muszą się przeprowadzić do szpitalika, gdzie wcześniej ludzie umierali na zarazę, a teraz Komitet Narodowy zorganizował mieszkania socjalne. Mieszka tam mniej ludzi, więc może awantury Ambrožów będą sprawiać mniej problemów.
Karlos kończy śniadanie i zmyka do wychodka, potem spokojnie idzie przez ogród w stronę Pražskiej. Gwiżdże, za czterema oknami przesuwają się cienie, ale tylko jedno się otwiera, ktoś się wychyla.
– Idziemy zbadać teren? – pyta Karlos.
– Jasne, tylko się przebiorę i jestem – woła z okna Adolf.
Wychodzą z bramy Šmídovny na Pražską i czują, że jest ich trzech.
– Nie spieszyliście się dzisiaj, co? – pyta niepewnie Josef. – Mieliście być godzinę temu.
– A tobie się gdzieś spieszy? Może do domu, do mamy? – warczy Adolf. Najchętniej od razu cofnąłby te słowa, ale Josef nie reaguje, więc Adi też milczy. – Przejdziemy obok normalnie, jak gdyby nigdy nic. Pamiętajcie, żeby nie zwalniać kroku, bo będziemy wyglądali podejrzanie.
Spacerują Pražską, mija ich troje rowerzystów i jeden samochód. Przechodzą obok Domu Robotniczego, następnie obok dawnej ujeżdżalni i budynku mleczarni i już są przy starej poczcie. Za pompą skręcają w Staroměstską. Zwalniają przy domu z żółtymi drzwiami, lekko, ale to widać; są nieostrożni i Josef ich napomina. Mieli utrzymywać stałe tempo, nikt nie może zwrócić na nich uwagi. Zerkają na budynek, przez brudne okna nic nie widać, ale w środku chyba jest ciemno. Wytężają słuch, biorą głęboki wdech. Miejsce naprawdę wygląda na opuszczone.
Uda się, na pewno się uda.
Idą dalej, obok szkoły, aż na cmentarz. Nie grzebie się tu nikogo od sześćdziesięciu lat i chłopcy lubią tu przychodzić, nawet Josef, który – zdaniem kolegów – powinien się czuć jak u siebie. Siadają w otwartym grobie Františka i Josefy Klomfarów. Adolf zamyka oczy i przesuwa palcami po płycie, sprawdza, czy potrafi za pomocą dotyku odczytać napisy wykute w kamieniu. Nie rozumie ani słowa.
– Jesteśmy nieostrożni, panowie – ocenia.
– Myślisz, że ktoś nas widział? Normalnie szliśmy ulicą.
– Gdyby nas ktoś widział, dziwne mogło się wydać, że szliśmy na cmentarz tą drogą, kiedy można było iść od razu przez Starą Pekárenską.
– Bez przesady, panowie, wszyscy mają nas gdzieś – zauważa przytomnie Karlos.
– Też tak uważam – wtrąca się Josef. – A tak z innej beczki, znalazłem kolejny okradziony grób, jeśli was to interesuje.
Niemal codziennie ktoś coś kradnie. Opuszczony cmentarz, groby, których nikt nie odwiedza, gdzie tylko raz na jakiś czas zapala się świeczkę. Mech zamiast kwiatów. Do tego z miasta wypędzono potomków wielu spoczywających tu osób. Dewastację niemieckich grobów zaczęto zaraz po wojnie, teraz przyszła kolej na czeskie.
– Ja bym się bał, że trafię na kogoś takiego jak Josef i dostanę w mordę – mówi Adolf, a Karlos wybucha śmiechem.
– Myślę, że nie ma nikogo takiego – odpowiada ostrożnie Josef. Zbliżają się do grobu z ułamanym żeliwnym krzyżem, wokół leżą rozrzucone kości. Zgarniają je z powrotem i udeptują ziemię. – Że jacyś idioci robią takie rzeczy dla pierścionka albo bransoletki…
Adolf od razu wyjaśnia, że ktoś podobno znalazł złotą szablę i hełm. Przechodzi go dreszcz na samą myśl, że miałby chodzić po domu w hełmie, który należał przez sto lat do zmarłego.
Spacerują po cmentarzu i planują poniedziałkową akcję. Po Staroměstskiej jedzie na rowerze Ambrož Pijak, nie zwraca uwagi na chłopców. Gdyby ich dostrzegł, zacząłby wrzeszczeć: co tam, gnoje, robicie, kradniecie? Chłopcy myślą, że sam czasem przychodzi na cmentarz i kradnie, ale Josef wie, że nie mają racji. Ambrož Pijak gardzi hienami cmentarnymi, trochę dla zasady, a trochę z szacunku do zmarłych – jedynych ludzi, których Ambrož szanuje. Pije przede wszystkim po to, żeby zapomnieć o śmierci. Poza tym ukrył tu kiedyś przed żoną dwie butelki bimbru, które potem ukradli jacyś łajdacy, więc nienawidzi każdego, kto czegoś szuka wśród grobów. Na cmentarzu można tylko coś schować, wynoszenie oznacza kradzież. Ambrož chwieje się na rowerze i sapie, na pewno jedzie do gospody Čtyři Dvory, gdzie żona go nie znajdzie, bo tak daleko się nie zapuszcza. Wystarczy jej to miasto w mieście, budziejowicka Šmídovna, którą i tak zaraz straci, bo przeniosą ich do szpitala.
– Do szpitala. – Josef czuje, o co chcą zapytać chłopcy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Książkowe Klimaty
www.ksiazkoweklimaty.pl
Redakcja:
Promocja:
Sprzedaż:
KsiazkoweKlimaty
ksiazkoweklimaty
ksiazkowe_klimaty