Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po stracie męża Madeline Hart przybywa do zniszczonej posiadłości dziadków w Luizjanie. Uparte kapanie z przeciekającego kranu, skrzypienie belki pod stropem, uderzenia gałęzi w okno pokoju – oto dźwięki, które rozlegają się w wiekowym budynku. Kobieta nie potrafi się oprzeć wrażeniu, że w ten sposób dom chce jej się zwierzyć ze swoich zmartwień. Z czasem Madeline odkrywa wyjątkową, wręcz magiczną moc tego miejsca: odkąd się tu wprowadziła nie ma żadnych snów – ani złych, ani dobrych – dzięki czemu zawsze budzi się pełna energii, wolna od demonów przeszłości.
Cztery miesiące później wdowa otwiera swój pensjonat „Spokojne noce”. W internetowym ogłoszeniu zachwala szczególny rodzaj wypoczynku, który może zaoferować. Od razu znajduje się mnóstwo chętnych i goście robią rezerwacje z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Z czasem okazuje się jednak, że każdy z nich skrywa jakiś sekret…
Co wydarzyło się w tym owianym tajemnicą domu?
„Kolekcjonerka spokojnych nocy” to niezwykła opowieść na pograniczu snu i jawy. Lorraine Cocó stworzyła niesamowity świat, w którym magia wkrada się do szarej rzeczywistości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: La coleccionista de noches vacías
Przekład z języka hiszpańskiego: Krystyna Ciszewska
Copyright © Lorraine Cocó, 2023
This edition: © World Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Nune Martínez
Redakcja: Katarzyna Grabowska
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-91-8034-272-8
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Kolekcjonerka spokojnych nocy
Powoli wchodziła po schodach, leniwie powłócząc pluszowymi kapciami po sfatygowanej powierzchni drewnianych stopni. Te wydawały głuchy odgłos, który brzmiał pod jej stopami jak urywany jęk. Cały dom zdawał się być obdarzony mową: stopnie schodów, mosiężny kran w starej wannie, z którego nieustanne kapało, belki pod stropem strychu, wyglądające, jakby skręcały się po nadejściu nocy. Dom miał jej coś do powiedzenia, ale ona początkowo nie była gotowa słuchać.
Kiedy dziesięć dni wcześniej przyjechała do starego domu dziadków, nie docierał do niej żaden z tych cichych dźwięków. Słyszała tylko brzęczenie własnych myśli, kołaczących się jej po głowie. Po kilku dniach, kiedy nie miała już nad czym się zastanawiać, zdała sobie sprawę, że dom do niej przemawia. A potem zaczął przyprawiać ją o szaleństwo.
Była przyzwyczajona do odgłosów miasta: rozbrzmiewających do późna klaksonów, kłótni ludzi na ulicach, śmieciarki hałaśliwie opróżniającej w środku nocy metalowe pojemniki na śmieci. Znała te dźwięki – irytowały ją, ale stanowiły część jej życia, jak krewni, których towarzystwo bywa uciążliwe, ale którzy ostatecznie są przecież rodziną. Lecz odgłosy starego domu mówiły tylko o samotności i opuszczeniu, o pustym czasie, zapomnieniu, apatii i rozpaczy. Powtarzające się rytmicznie: cisza, kapnięcie kropli, cisza, skrzypnięcie belki pod stropem, gałąź uderzająca w okno jej pokoju, znowu cisza przełamana dźwiękiem spadającej kropli, jakiś chrobot, cisza… Dom był wyczerpany, samotny i rozżalony – tak jak ona.
Zastanawiała się, czy on także skrywa jakieś sekrety.
W końcu dotarła na piętro, powłócząc nogami i skrajem szlafroka dziadka, który znalazła w szafie. Stanęła przed drzwiami strychu. Nie lubiła strychów ani piwnic – ludzie chowali w nich różne rzeczy, zostawiali przeszłość molom na pożarcie i skrywali swoje demony. Ale te nie znikają. Mogą pozostać przez jakiś czas uśpione, można próbować je zamknąć, ale prędzej czy później ktoś otworzy drzwi i znowu narobią kłopotów. Gdyby to zależało od niej, wszystkie domy byłyby parterowe.
Chwyciła za klamkę, najpierw nieśmiało, a potem mocniej, mówiąc sobie, że w środku nie ma żadnego demona, tylko poupychane po skrzyniach i walizach koce i kołdry – czyli akurat to, czego potrzebowała.
Przypomniała sobie, jak zmarzła poprzedniej nocy, kiedy leżała w łóżku zwinięta w kłębek, z mięśniami zesztywniałymi od chłodu, obiecując sobie, że gdy nadejdzie ranek, odważy się poszukać jednej ze ślicznych patchworkowych kołder, które przed laty szyła dla gości babcia. Myśl o tym, że miałaby spędzić jeszcze jedną taką noc, skłoniła ją do naciśnięcia klamki i otwarcia drzwi.
Na strychu panował półmrok, tylko pojedyncze promienie słońca z trudem przedostawały się przez szpary między deskami, którymi zabite były okna, oraz przez pokrywające wszystko kłęby kurzu, które zagęszczały i zanieczyszczały powietrze. Jako alergiczka i astmatyczka miała więc dodatkową wymówkę, by nie pozostawać tam dłużej niż to konieczne.
Spróbowała przyzwyczaić wzrok do słabego światła. Dopiero po kilku sekundach zaczęła dostrzegać kontury sześciennych kształtów wypełniających tę część domu. Kiedy podeszła bliżej, z ciemności zaczęły wyłaniać się pudła – wykonane z różnych materiałów i o różnych rozmiarach, stały jedno na drugim, przypominając klocki małego dziecka o wielkim zamiłowaniu do chaosu. Wkrótce zrozumiała swój błąd. Owszem, pudła różniły się rozmiarem i kształtem, a także kolorem i materiałem, poklasyfikowano je jednak jak najstaranniej według dat i pokojów, z których pochodziła ich zawartość. Sterty sięgały od podłogi aż po sufit, zajmując całą długość pomieszczenia na co najmniej pięć metrów szerokości. Opatrujące je etykietki były kiedyś kolorowe, teraz jednak wyblakły i pokrywało je tyle kurzu, że dało się dostrzec tylko niektóre cyfry i litery.
Przyjrzała im się uważnie – to pismo jej dziadka.
Przez lata podziwiała jego doskonałą kaligrafię. W rękach dziadka zwykły długopis stawał się narzędziem sztuki. Gdy był młody, ci, którzy mieli szczęście i mogli się uczyć, bardzo dbali o to, by wyrobić sobie eleganckie i czytelne pismo. Nieraz, kiedy w jej ręce trafiał jakiś sporządzony odręcznie dokument, na przykład recepta lekarska, ogarniała ją nostalgia za wymaganiami, jakie stawiano dawniej uczniom w szkołach. Teraz ludzie pędzą, choć sami nie wiedzą dokąd. Mówią, nie słuchając własnych słów, a co gorsza – jeszcze zanim przemyślą to, co chcą powiedzieć. Panuje ciągły pośpiech i bezsens. Nienaganne pismo dziadka świadczyło o czymś więcej niż wysiłek, by robić rzeczy starannie – wynikało z chęci nadania sensu każdej czynności, której się oddawał.
Rękawem szlafroka starła kurz z najbliższej etykietki. „Pokój nr 3. Od 23.04.2000 do 30.04.2000”. Ciarki przebiegły jej po plecach. Wyglądało na to, że była to ostatnia etykietka, jaką wypisał jej dziadek. Tak, ostatnia, bo niedługo potem odeszła babcia i na zawsze zamknęli podwoje domu dla gości. Przełknęła obudzony przez tę myśl żal, który rozrywał jej gardło jak kolczasta kula, i skupiła się na tym, co skłoniło ją do wizyty w tym nieprzyjemnym miejscu.
Które pudło dziadek sklasyfikował jako pierwsze?
Atak kaszlu był jasnym sygnałem, że przekroczyła dopuszczalny czas ekspozycji na kurz. Złapała pudło i skierowała się do drzwi. W tej chwili zdała sobie sprawę, że nie wzięła kołdry, i wyciągnęła na korytarz także drewnianą skrzynię babci. Zamknęła za sobą drzwi i zeszła po schodach, ciągnąc ją po stopniach na sam dół, gdzie znajdowała się jej sypialnia.
Gdy tylko znalazła się na dole, wyjęła kołdrę ze skrzyni i włączyła pranie. Choć nocami zaczęło się ochładzać, bo była już końcówka września, za dnia słońce świeciło jeszcze mocno, kołdra zdąży więc wyschnąć i na wieczór będzie czysta i sucha.
Kiedy skończyła, zatrzymała się przez chwilę na progu domu, nie wiedząc, dokąd iść. Wciąż czuła się zdezorientowana. Przez lata mechanicznego wykonywania różnych czynności popadła w rutynę i teraz nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Musiała zacząć myśleć w inny sposób.
To był jej nowy dom. Nie miała pojęcia, co zamierza, ale wiedziała, że to początek jej nowego życia; i nie chciała, by miało ono cokolwiek wspólnego z poprzednim. Dostała szansę, by zacząć od zera. Pozostawało tylko podjąć decyzję, jaki sens nadać tej nowej egzystencji. Ale nie musiała robić tego od razu; na razie mogła po prostu wejść do środka i zobaczyć, co jest w pudle, które przyniosła do pokoju.
***
Karton nie był bardzo zniszczony, chociaż przeleżał kilka dekad na strychu. Zerwała taśmę do pakowania, którą dziadek zabezpieczył pudło, i otworzyła klapę. To, co zobaczyła, wprawiło ją w zdumienie. W środku znajdowało się osiem poduszek, zawiniętych w plastikowe pokrowce i starannie opisanych. Każda z nich odpowiadała jednemu z dni zanotowanych na naklejonej na karton etykietce. Poza datą były tam też inne dane. Na trzech poduszkach widniało nazwisko pana Castle, na czterech pani Romero, a na ostatniej – pani Carvajal. Pod każdym z nazwisk znajdowała się notatka o treści: „Bez skutku”.
Jak to, bez skutku? Nie wiedziała, jak to rozumieć. Obejrzała pokrowce: zawierały pojedyncze poduszki, niewyróżniające się niczym szczególnym. Wyglądały tak samo jak te, które zawsze znajdowały się w pensjonacie dziadków. Pamiętała je dobrze, zawsze prezentowały się nienagannie. Uszyte ręcznie z najlepszych tkanin prześcieradła i kołdry babci wydawały się dziś prawdziwymi dziełami sztuki. To zrozumiałe, by starannie pakować i umieszczać w pokrowcach te wspaniałe przedmioty. Ale poduszki?
Po co je trzymać? Dlaczego dziadek nie tylko je zachował, lecz też poklasyfikował w taki dziwny sposób? Poczuła się tak zaintrygowana, że zrobiła coś niewiarygodnego.
Wróciła na strych.
Musiała sprawdzić, co znajduje się w pozostałych pudłach – a to miało jej zająć dużo więcej czasu niż te pięć minut, które mogła tam wytrzymać.
Przede wszystkim trzeba odpowiednio się ubrać: nałożyć maseczkę, lateksowe rękawiczki oraz odzież, której nie będzie szkoda wyrzucić. I zaopatrzyć się w niezbędny oręż: młotek, nożyczki i plastikowe torby.
***
Zeszła ze strychu po pięciu godzinach wdychania kurzu, ale najgorsze, że rozumiała jeszcze mniej niż wcześniej. Jej pierwsze zadanie polegało na usunięciu desek z okien, tak by dało się je otworzyć na oścież. Kiedy do środka dostało się słońce oraz rześkie, świeże powietrze, strych przestał sprawiać takie przerażające wrażenie. Wręcz przeciwnie – nabrał nawet szczególnego uroku. Sufit, choć skośny, był dość wysoki, nie musiała się więc schylać. Belki u stropu i ściany wyłożone drewnem sprawiały, że pomieszczenie wyglądało na bardzo przytulne; poza tym okazało się niezwykle obszerne.
Po powierzchownej inspekcji zaczęła badać wszystko o wiele dokładniej – chciała sprawdzić, co znajduje się w każdym z pudeł. Nie udało jej się przejrzeć wszystkich, ale i bez tego wiedziała, co skrywają te, których jeszcze nie otworzyła.
We wszystkich upchnięto poduszki. I nic poza tym. Poduszki i więcej poduszek, chowane i klasyfikowane przez całe dziesięciolecia. Na każdej widniała etykietka z datą i nazwiskiem osoby, która z niej korzystała, a także niezmiennie ta sama notatka o treści: „Bez skutku”.
Jakiego „skutku” spodziewał się dziadek od tych wszystkich poduszek? Po co chować te, z których w ciągu lat korzystali goście? Nie używano ich ponownie, każdy otrzymywał nową, a po odjeździe gości skrzętnie je chowano. W jakim celu? Musiała się tego dowiedzieć. Ale jak? Nigdy nie słyszała, by jej rodzice rozmawiali o tej obsesji dziadka, a teraz nie mogła ich już o to zapytać.
Była zdana sama na siebie. Wszystko, co pozostało z jej rodziny, znajdowało się w tym domu. Nikt nie mógł jej nic powiedzieć ani o bliskich, ani o tym, co się tu działo. Dziadek musiał mieć jakiś powód, żeby kolekcjonować poduszki: widać spodziewał się coś uzyskać z ich pomocą, ale mu się to nie udało i stąd te tajemnicze słowa: „bez skutku”.
Po pięciu godzinach na strychu zeszła po schodach, pogrążona w domysłach, które przypominały raczej majaki niż rozmyślania osoby zdrowej psychicznie.
W bibliotece zawsze stało biurko dziadka. Od kiedy powróciła do domu, nie zbliżała się do niego, nie chciała bowiem szperać w nie swoich papierach. Teraz jednak poczuła nieprzepartą potrzebę, by się czegoś dowiedzieć… W biurku może przecież znaleźć coś, dzięki czemu zrozumie, co odkryła na strychu. Musi więc to zdobyć.
Wiedziona determinacją, jakiej nie czuła już od miesięcy, skierowała się na parter. Po raz pierwszy, od kiedy się tam znalazła, każdy jej krok miał sens, nie stanowił zwykłej sekwencji ruchów, za sprawą których po prostu przemieszczała się z miejsca na miejsce – teraz miała jakiś cel. Co za ożywcze uczucie.
Dom był wielki. Na parterze mieściły się pomieszczenia wspólne: duży salon, biblioteka, kuchnia z jadalnią i łazienka. Na piętrze znajdowało się sześć sypialni i dwie łazienki, a na górze strych. Kiedyś stary dom należał do pradziadków, rodziców babci. Gdy ta go odziedziczyła, przekształciła budynek w pensjonat. W ten sposób poznała dziadka, który zatrzymał się w nim, gdy wracał z podróży służbowej do domu w niedaleko położonym mieście. Miał ożenić się z dziewczyną, z którą spotykał się przez całe życie, ale zobaczył babcię i już się stąd nie ruszył.
Kiedy z powodu swojego wieku dziadek nie mógł już zajmować się konserwacją budynku, zamknął wszystkie pomieszczenia, z których nie zamierzał korzystać, i zaniedbał dom. Choć budynek miał wiele uroku, teraz przedstawiał przygnębiający widok. Jeśli postanowi tam zamieszkać, będzie musiała poświęcić dużą część oszczędności na remont i modernizację.
W końcu dotarła do biblioteki, swojego ulubionego pomieszczenia. Uwielbiała je od dziecka; jej ulubionym zajęciem było wybieranie książek i czytanie ich pod biurkiem dziadka. Tam miała kryjówkę, zresztą dość mizerną, jako że wszyscy zawsze wiedzieli, gdzie mogą ją znaleźć. Ale i tak czuła się tam bezpiecznie. Tym razem nie zamierzała włazić pod biurko; zamiast tego usadowi się na obszernym, ciemnym, drewnianym krześle na kółkach, które ma tak wysokie oparcie, że można na nim oprzeć głowę. Spróbowała otworzyć szuflady biurka, ale były zamknięte na klucz. Wtedy przypomniało jej się coś, co widziała w telewizyjnych programach detektywistycznych; sięgnęła ręką pod blat i znalazła przyklejony taśmą mały złoty kluczyk – pamiętała, jak zwisał w pęku kluczy dziadka. Włożyła go do zamka i w sekundę później jej oczom ukazało się mnóstwo wszelkiego rodzaju dokumentów, które przeleżały tam całe lata.
Zaczęła pobieżnie przeglądać papiery, aż zwróciła uwagę na zeszyt oprawiony w czarną skórę – zielone litery układały się w słowo „Dziennik”.
Dziennik? Dziadek pisał dziennik? Otworzyła go bez zastanowienia:.
Zauważyłem ich brak kilka dni po tym, jak się tu pojawiłem. Od tamtej pory nie wróciły – ani te, ani żaden inny – i nie wiem, co robić. Jak je odzyskać? Myślałem o tym i doszedłem do wniosku, że jeśli nie mogę odzyskać własnych, może uda mi się przejąć je od osób, które zatrzymują się w tym domu. Ale jak? Nie mogę się pogodzić z tym, że straciłem je na zawsze.
O co chodzi? Co takiego stracił dziadek, kiedy zamieszkał w tym domu? I czego chciał od gości pensjonatu? Czy miało to coś wspólnego z jego kolekcją poduszek? Nie była już dzieckiem, by czytać pod biurkiem, postanowiła więc zabrać dziennik do pokoju i tam dokończyć lekturę. Po drodze przeszła przez kuchnię i zdała sobie sprawę, że cały dzień nic nie jadła – zapomniała o tym. Nie wyjęła też z pralki kołdry, która już nie zdąży wyschnąć do wieczora. Trzeba będzie wymyślić coś innego, żeby tym razem nie zmarznąć.
Jeszcze kilka godzin wcześniej martwiła się, jak uniknąć kolejnej zimnej nocy, ale teraz nie poświęciła tej kwestii ani chwili refleksji. Interesowało ją tylko, co takiego stracił dziadek, kiedy przyjechał do tego domu.
Przygotowując kanapki, pomyślała, że może rozpalić kominek w salonie i zwinąć się w kłębek na miękkiej sofie w kwiaty, która stała naprzeciw niego. To dobre miejsce do czytania. Kiedy wszystko było gotowe, usadowiła się wygodnie i otworzyła dziennik, głodna już tylko dalszego ciągu opowieści:.
Zacząłem klasyfikować poduszki gości. Każdemu daję nową. Nie chcę, by coś naraziło na szwank możliwość ich odzyskania. To będzie wielkie szczęście, jeśli dzięki temu mi się powiedzie.
Co takiego chciał odzyskać dziadek? I co mają z tym wspólnego poduszki?
Eksperyment trwa od miesięcy – przez ten czas mieliśmy tu czternastu gości – ale bez skutku. Pytałem Irene, czy sama zauważyła coś dziwnego, ale moja droga żona mówi, że nic się nie zmieniło. Czy to możliwe, że tylko ja je straciłem?
Kolejna notatka dziadka brzmiała jeszcze bardziej niejasno od poprzednich. Madeline zaczęła się obawiać, że człowiek, który przez całe życie wydawał jej się uosobieniem rozsądku i do którego zwracała się z prośbą o radę za każdym razem, gdy czuła, że jej świat chwieje się w posadach, po prostu zwariował. Ale przecież ktoś by coś zauważył. W pewnej chwili jego zachowanie zaczęłoby odbiegać od normy, zdradzać niezrównoważenie czy obsesję. Ale nigdy się tak nie stało.
Zacząłem wypytywać gości. Robię to ostrożnie, by nie zaczęli się czegoś domyślać; chcę, by odbierali moje zainteresowanie jako zwykłą troskę o ich komfort i wygodę. Chętnie odpowiadają na moje pytania i dzięki temu dowiedziałem się, że wszyscy je utracili. Wszyscy.
Ta notatka pojawiła się w dzienniku kilka miesięcy później. Wciąż jednak niczego nie wyjaśniała. Im dłużej Madeline czytała, tym bardziej rosła jej ciekawość. Przewróciła stronę w poszukiwaniu kolejnego wpisu, datowanego na kilka lat później.
Tyle już lat badam tę sprawę, a zupełnie nie posunąłem się naprzód! Ustaliłem tylko, że Irene nie mogła ich stracić, bo nigdy ich nie miała. Czy to możliwe? Pojawiający się tu goście również je tracą. W tym domu nikt nie może ich mieć. Dlatego prosiłem córkę, żeby nie zostawiała tu małej na dłużej niż tydzień. Nie chcę, by była ich pozbawiona. Boję się, że później ich nie odzyska.
Kiedy przeczytała, że dziadek prosił jej matkę, by nie przywoziła jej na dłużej niż tydzień, zrozumiała coś, co niepokoiło ją przez wiele lat. W dzieciństwie spędzała wiele czasu w domu dziadków, lecz nagle, gdy miała jakieś osiem lat, matka zaczęła zostawiać ją tam tylko na parę dni raz na kilka miesięcy. Myślała, że zrobiła coś, co zdenerwowało dziadków, ale matka powiedziała, że po prostu są już starsi i nie chce ich męczyć. Ale jej i tak nie opuściły wątpliwości – jak się okazuje, całkiem słusznie. Dziadek miał inne powody.
Czytała dalej. Od ostatniej notatki również upłynęło kilka lat.
Strych jest wypełniony, a ja już dawno straciłem nadzieję. Już nigdy ich nie odzyskam, nawet za pośrednictwem kogoś innego. Mimo to wciąż chowam poduszki. Irene uważa, że to mania starego dziwaka, ale mówię jej tylko, że jak niektórzy kolekcjonują monety, tak ja kolekcjonuję spokojne noce. Dom ma w sobie jakąś magię, coś, co sprawia, że nikt, kto w nim śpi, nie jest w stanie śnić. Poza tymi murami to możliwe, ale nie w środku. Lata temu pogodziłem się z tym, że przyjdzie mi żyć bez snów. Na początku czułem się jak najbardziej nieszczęśliwy człowiek na świecie, ale później zdałem sobie sprawę, że wciąż mogę śnić na jawie. Marzenia to sny, które chcemy, by stały się rzeczywistością. Mam piękny dom i piękną rodzinę. I kolekcję poduszek, które, choć nie pomogły przywrócić mi snów – ani moich własnych, ani pożyczonych od kogoś innego – stanowią prawdziwy hołd dla spokojnych nocy. Z biegiem lat zrozumiałem, że pobyt w tym domu to dla mnóstwa ludzi prawdziwe wyzwolenie. Wiele osób co noc ucieka przed prześladowaniem ze strony swoich zjaw, swoich demonów, a tutaj czują się wreszcie wolni. I dlatego jestem szczęśliwy, bo widziałem tylu ludzi, którzy przyjeżdżali tu kompletnie wyczerpani, a potem wyruszali z przywróconą energią, snując marzenia o nowej drodze życia. W hołdzie dla nich zamierzam gromadzić te poduszki tak długo, jak tylko będę mógł. Każdy zasługuje na to, by czasem uciec od własnego umysłu.
Czy to możliwe? Dom wywiera jakiś magiczny wpływ na ludzi, nie pozwalając im śnić, kiedy spędzają noc pod jego dachem? Dziadek oszalał. A może jednak nie? W sumie nie pamięta, by coś jej się śniło, od kiedy przyjechała. Ale to jeszcze nie znaczy, że nie miała żadnych snów, prawda?
Prawie cztery miesiące później Madeline otwierała podwoje swojego nowego pensjonatu Spokojne noce. Jego nazwa nie okazała się jednak tak całkiem prorocza, bo trudno mówić o spokoju, gdy w odpowiedzi na internetowe ogłoszenie zachwalające szczególny rodzaj wypoczynku, jakiego można w nim zażyć, od razu pojawiło się tylu chętnych, że pokoje zarezerwowano na kilka miesięcy do przodu. Ona sama wciąż nie miała żadnych snów – ani złych, ani dobrych – dzięki czemu budziła się zawsze pełna energii i z głową pełną marzeń. Zresztą wcale jej ich nie brakowało, bo paradoksalnie dom, w którym nie mogła śnić, sprawił, że znów uwierzyła w spełnianie marzeń.
Zanim Antoinette zobaczyła szefową, usłyszała, że ta nuci, idąc w dół po schodach. W ciągu miesięcy zdążyła zauważyć, że kobieta miała specjalną melodię na każdą okazję. A Memory Barbry Streisand trudno było pomylić z jakąkolwiek inną piosenką. Szefowa nuciła ją podczas „odbioru”. Procedura ta polegała po prostu na tym, że Madeline zabierała z pokoi poduszki gości, którzy właśnie opuścili pensjonat. Pakowała je w torby, klasyfikowała i chowała. Kiedy Antoinette spytała, dlaczego to robi, usłyszała w odpowiedzi, że to taka tradycja. Reszty musiała domyślić się sama i dlatego obserwowała szefową przez ten czas.
Zobaczyła ją, kiedy skupiona i pogrążona w myślach Madeline mijała drzwi kuchni. Miała na sobie zwiewną pasteloworóżową sukienkę i baleriny w tym samym kolorze; wyglądała prawie jak mała dziewczynka. Antoinette widziała ją tylko przez sekundę, ale w tym momencie szefowa, jakby świadoma tego, że ktoś na nią patrzy, zaczęła cofać się w stronę drzwi. Gdy tylko zauważyła, że Antoinette towarzyszy córka, uśmiechnęła się, a na jej policzkach pojawiły się urocze dołeczki.
– Tati! Przyszłaś pomóc mamie? – spytała zza sterty poduszek, które trzymała w rękach.
– Tak, bo babcia pojechała na kilka dni do cioci Agnes – odpowiedziała dziewczynka.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko. Wolałam zabrać ją ze sobą niż zostawić z Rachel. Wiesz, że jej dzieci są trochę dzikie – wyjaśniła Antoinette, wspominając o swojej szalonej sąsiadce i jej rozswawolonym potomstwie.
– Oczywiście, że nie mam nic przeciwko! Bardzo się cieszę, że przyszłaś – powiedziała bezpośrednio do dziewczynki. – Tu będziesz się lepiej bawić. I wiesz co? Dziś jednym z gości będzie mały chłopiec.
– Chłopcy są straszni! – krzyknęła Tati, a jej dotychczasowy uśmiech ustąpił miejsca grymasowi obrzydzenia.
– No nie powiem, czasem faktycznie są straszni. Ale może ten będzie w porządku… – Madeline parę razy tajemniczo uniosła brwi.
Tati wzruszyła ramionami i zaprezentowała swój charakterystyczny śliczny, śnieżnobiały uśmiech, kontrastujący z jej ciemną cerą i włosami czarnymi jak noc. Tego dnia były zaplecione w dwa warkocze, na końcu których wisiały różowe kokardki, dobrane pod kolor koszulki i adidasów.
– Możecie odłożyć mi porcję puddingu bananowego? Kiedy skończę, będę umierała z głodu – poprosiła Madeline, kierując się w stronę tylnych drzwi, które prowadziły do ogrodu.
Antoinette wiedziała, że właśnie w stojącej tam szopie szefowa trzyma najcenniejsze dla niej skarby. I że nie zobaczą jej przez najbliższą godzinę, dopóki stamtąd nie wyjdzie po odprawieniu swojego rytuału. Tego samego, który przez lata odprawiał jej dziadek.
Madeline Hart nie należała do tych osób, które nie potrafią doprowadzić spraw do końca, ani tym bardziej do tych, co łatwo się poddają. Antoinette zrozumiała to już pierwszego dnia ich znajomości. Nie był to pochopny osąd, lecz przemyślany wniosek; doszła do niego po trzech godzinach rozmowy o pracę.
Dzień, w którym pojawiła się w pensjonacie, pamiętała tak dobrze, jakby od tamtej pory upłynęły dni, a nie miesiące. A wszystko dzięki Madeline – jej gościnności, otwartości, słodyczy, ale także zdecydowanemu i upartemu usposobieniu.
Tego dnia, po okrążeniu ogrodu, który wyglądał na dziki, Antoinette podeszła do domu, podziwiając jego fasadę. W końcu ukradkiem wślizgnęła się przez jedyne otwarte drzwi. Okazało się, że prowadzą do kuchni. Było to zdarzenie prawie prorocze, bo od tej pory to miejsce miało stać się jej świątynią.
Przez długie minuty pełna podziwu oglądała to pomieszczenie. Kuchnia była ciepła, przytulna i bardzo dobrze wyposażona. Obok typowych drewnianych mebli z lat pięćdziesiątych znajdowały się w niej najlepsze i najnowocześniejsze sprzęty. Reszta domu zrobiła na niej podobne wrażenie. I nic dziwnego, bo należał do większych budynków w mieście. Położony na obrzeżach, zawsze wzbudzał pewne zainteresowanie i stanowił przedmiot plotek. Mówiło się, że jest nawiedzony, choć sama Antoinette uważała, że to tylko czcza gadanina. Pewnego dnia w gazecie ukazał się artykuł, z którego wynikało, że niedługo pensjonat znowu otworzy swoje podwoje. Właściciele gwarantowali gościom, że pod jego dachem znajdą spokojny sen.
W pierwszym odruchu skwitowała to uśmiechem. Jak można obiecywać coś takiego? Kiedy tylko pierwszy z klientów zdemaskuje ten nonsens, właścicielka stanie się pośmiewiskiem całej Luizjany.
Nie poświęciłaby więcej uwagi ani domowi, ani artykułowi, gdyby dwa dni później nie straciła zatrudnienia jako kucharka w szpitalu w Lafayette. Nie lubiła tej pracy, marnowała dużo czasu, dojeżdżając do niej autobusem z Liberty Grove. Poza tym podawano tam tak mdłe i proste potrawy, że gotowanie stawało się czynnością mechaniczną, która nie wymagała ani krzty kreatywności. Ale jako samotna matka pięcioletniej dziewczynki nie mogła sobie pozwolić na utratę jedynego źródła zarobku.
Mała Tati była w jej życiu najważniejsza; teraz Antoinette w desperacji przypomniała sobie nie tylko artykuł z gazety, ale i to, co powiedziała jej kelnerka, kiedy zauważyła, że go czyta – że nowa właścicielka poniesie spektakularną porażkę, bo nie znajdzie nikogo, kto by chciał u niej pracować z powodu przekleństwa, które, jak mówiono, ciąży na pensjonacie.
To było jak światełko w tunelu. Antoinette się nie bała. Wspominała z pewnym strachem historie o czarownikach, magii i pogańskich bóstwach, które od dziecka opowiadała jej matka, ale jeszcze się nie zdarzyło, żeby lęk ją przed czymś powstrzymał; tym bardziej zaś nie stanie jej na drodze w opiece nad dzieckiem.
Z takim nastawieniem przemierzyła korytarze pensjonatu, podążając za dźwiękiem muzyki dobiegającej z górnego piętra. To był utwór Someone to watch over me Elli Fitzgerald; słodki i melancholijny głos piosenkarki sprawiał, że Antoinette miała wrażenie, jakby spacer po tym domu stawał się podróżą w czasie. Nie ulegało wątpliwości, że właścicielka postanowiła wpakować duże pieniądze w odrestaurowanie starych mebli, zamiast po prostu je wymienić. Antoinette uśmiechnęła się, dotykając ręką przepięknej poręczy z drewna orzechowego, i postanowiła kontynuować inspekcję na piętrze.
Oczywiście o tym miejscu dało się powiedzieć wszystko, tylko nie to, że było mroczne i nawiedzone. Głos Elli doprowadził ją w końcu do jednego z pokoi na pierwszym piętrze i kiedy dotarła do drzwi, po raz pierwszy zobaczyła osobę, która miała zostać jej szefową. Zamierzała zapukać, by uprzedzić o swojej obecności, ale ogarnęła ją taka ciekawość, że powstrzymała się na kilka sekund, aby przypatrzeć się kobiecie.
Madeline była szczupła i wysmukła, drobna i delikatna, niemal krucha. Miała włosy miedzianego koloru, bardzo krótkie, obcięte na chłopaka, z niesforną grzywką, uparcie opadającą jej na zielone oczy, a do tego bardzo bladą i promienistą cerę, usianą na policzkach piegami. Jej matka uważała, że jest za chuda i za blada i dlatego zalecała jej gęste potrawki, które miały sprawić, że się zaokrągli i nabierze kolorów, ale w oczach Antoinette była elegancka i przypominała magiczną istotę z bajki. Kiedy podniosła ramiona i wyciągnęła się powolnym i giętkim ruchem, dla kucharki stała się znakomitą tancerką. Tym razem uśmiech rozjaśnił nawet oczy Antoinette. W tej chwili Madeline odwróciła się i wbiła w nią wzrok. Zacisnęła usta, zdając sobie sprawę, że złapano ją in fraganti.
– Dzień dobry – powiedziała zaskoczona. Podeszła do niej. Miała wzrok ciekawskiego kota i odchrząknęła, zanim się odezwała.
– Przepraszam, nie chciałam pani przestraszyć…
– Nie przestraszyłam się. – Kobieta się uśmiechnęła. Gest ten wydał się Antoinette tak szczery, że poczuła, że musi go odwzajemnić.
– To dobrze – powiedziała, odsuwając się od futryny, by podejść do kobiety. – Jestem Antoinette Williams – przedstawiła się, wyciągając rękę. – Przyszłam, żeby zaoferować swoje usługi. Ten dom jest ogromny – dodała, rozglądając się, by podkreślić swoje słowa – i z tego, co czytałam, planuje pani niedługo otworzyć tu pensjonat. Pomyślałam, że przyda się tu ktoś do pomocy.
Śmiało wygłosiła swoją kwestię, wbijając bursztynowe spojrzenie w zielone oczy rozmówczyni. Kiedy ich dłonie się spotkały, silny uścisk dłoni przyszłej szefowej przypadł Antoinette do gustu i wzbudził w niej zaufanie.
– Dobrze pomyślałaś. Możemy przejść na ty? Nie lubię formalności. Jestem Madeline Hart – przedstawiła się, jednocześnie odgarniając niesforną grzywkę z oczu.
– Oczywiście, tak będzie lepiej.
– Wspaniale. Co umiesz robić? – spytała bez ogródek, zaplatając palce i odchylając ramiona.
– Znam się na wszystkim po trochu. Mogę pomagać ze sprzątaniem, z obsługą klienta, pracować w ogrodzie… Choć moją mocną stroną jest gotowanie.
– Naprawdę? To cudownie! – wykrzyknęła Madeline, wysłuchawszy jej uważnie.
– Tak? – spytała Antoinette, a tymczasem kobieta minęła ją, wyszła z pokoju i skierowała się w stronę schodów, którymi weszła na piętro.
– Oczywiście! Umieram z głodu, a nie umiem robić nic poza kanapkami i jajecznicą. Może zademonstrujesz mi swoje kulinarne zdolności, a tymczasem poznamy się trochę lepiej? Myślę, że to początek pięknej przyjaźni – stwierdziła z taką pewnością, że Antoinette potrząsnęła głową za jej plecami.
Ten impulsywny wniosek, wypowiedziany po tym, jak wymieniły ze sobą zaledwie kilka słów, odebrał jej mowę; mogła tylko przystać na prośbę Madeline i za nią pójść. Nabrała pewności, że będzie to ciekawe doświadczenie.
I nie pomyliła się. Było ciekawie – i to nie tylko tego popołudnia, lecz także każdego kolejnego dnia przez następne sześć miesięcy.
Jeszcze zanim Madeline ponownie weszła do kuchni, usłyszała wypełniający całe pomieszczenie śmiech Antoinette i Tati. Zagryzając dolną wargę, przystanęła na schodach, żeby posłuchać matki i córki. Choć nie szczędziła wysiłków, aż do ich przybycia pensjonat nie stał się dla niej prawdziwym domem. One dwie podbiły jej serce od pierwszej chwili. Nic dziwnego: Antoinette była nadzwyczajną kobietą – silną, zdecydowaną, pracowitą, zabawną, oddaną i do tego przepiękną. Uwagę Madeline zwróciły przede wszystkim oczy kucharki: miała wzrok pełen życia i optymizmu, który natychmiast sprawia, że człowiek się uśmiecha. Antoinette była też pewna siebie i uczciwa, co Madeline w niej uwielbiała. A przygotowany przez nią quiche lorraine do reszty zawojował jej serce. Natychmiast ją zatrudniła i od tej pory połączyła je nie tylko relacja zawodowa, ale także prawdziwa przyjaźń.
W Tati również zakochała się od pierwszego wejrzenia. Antoinette przyprowadziła córkę pewnego popołudnia po szkole, żeby mieć na nią oko podczas przygotowywania specjalnej kolacji dla gości, i Madeline zachwyciła się małą. Była bardzo pomysłowym i wesołym dzieckiem. Zawsze coś tam majstrowała, używając kartoników, papieru, kleju, nożyczek i kolorowego brokatu. Pochylona nad swoimi ślicznymi pracami dziewczynka dużo mówiła i opowiadała jej swoje sny. Były pełne koloru oraz fantastycznych stworzeń i fascynowały Madeline.
Nie pamiętała, o czym sama śniła jako dziecko; może nocami przeżywała tak samo ucieszne przygody jak Tati, choć wątpiła, by miała na to wystarczająco dużo wyobraźni. A teraz już nic jej się nie śniło. Nie uskarżała się, w tym momencie życia nie brakowało jej snów, była wręcz wdzięczna, że je straciła. Ale i tak fascynowały ją wytwory umysłu dziewczynki. Czas, który spędzała z Tati, bardzo ją ożywiał, choć czasami nie mogła się nie zastanawiać, jak by to było mieć własną córeczkę albo synka. Gdyby tylko miała taką możliwość, gdyby wszystko poszło dobrze, zanim jej serce rozpadło się na tysiące kawałków.
Nowy wybuch śmiechu dziewczynki w samą porę wyrwał ją z tych rozmyślań i powstrzymał przed zanurkowaniem w ciemną toń najbardziej ponurych wspomnień. Poczuła się tak wdzięczna, że wmaszerowała do kuchni z wielkim uśmiechem na twarzy. Matka i córka go odwzajemniły. Podeszła do kredensu i wzięła ulubioną filiżankę, z której korzystała przy śniadaniu, nalała sobie herbaty z mlekiem, dodała dwie kostki cukru i usiadła na stołku obok Tati. Antoinette natychmiast podała jej porcję swojego słynnego puddingu. Madeline podniosła talerzyk i z zamkniętymi oczami zaciągnęła się zapachem, delektując się nim w przewidywaniu nadchodzącej przyjemności.
– Czy jest na świecie coś lepszego niż to? – powiedziała, wzdychając głęboko, i odstawiła talerzyk na stół.
– Niewiele, ale przychodzi mi do głowy co najmniej kilka rzeczy – odpowiedziała przyjaciółka, a kiedy Madeline spojrzała na nią pytająco, zawadiacko mrugnęła okiem, odwracając twarz w taki sposób, by córka nic nie zauważyła.
Madeline zacisnęła wargi, by nie wybuchnąć śmiechem. Antoinette już wcześniej wyznała jej, że sierpniowy upał doprowadza ją do szału – burzy jej krew i budzi uśpione pragnienia, sprawiając, że po raz pierwszy od sześciu lat zaczęła rozważać powrót do randkowania. Szefowa pensjonatu kaszlnęła i odkrztusiła, zanim się odezwała. Z nią sprawa wyglądała inaczej. Jej ból był o wiele świeższy od bólu przyjaciółki. Obie były młodymi wdowami, choć Antoinette straciła męża jeszcze przed narodzinami Tati, podczas gdy ona dopiero co przeżyła pierwszą rocznicę śmierci małżonka.
– Na razie tysiąc razy bardziej wolę pudding niż to, co masz na myśli. – Podniosła filiżankę i upiła długi łyk.
– Co masz na myśli, mamusiu? – spytała Tati. Choć wydawało się, że zajęta dekorowaniem motyla fioletowo-różowym brokatem dziewczynka ich nie słucha, to tak naprawdę nadstawiała uszu, by nic jej nie umknęło.
– Czekoladę, kochanie. Mam na myśli dużo, dużo czekolady – odpowiedziała jej matka, otwierając oczy bardzo szeroko, by podkreślić dwuznaczność swoich słów.
– Lubię czekoladę – odparła niewinnie Tati, smarując klejem swoje dzieło.
Antoinette zrobiła minę i Madeline powstrzymała się od śmiechu.
– No pewnie, maleńka. Nie ma nic lepszego od czekolady. Obie ją lubimy i jestem pewna, że Madeline też zrobiłaby dobrze.
Kiedy spojrzała na nią figlarnie, dając do zrozumienia, co ma na myśli, Madeline w odpowiedzi rzuciła jej w twarz serwetką.
Antoinette od tygodni chciała jej przedstawić jednego ze swoich kuzynów. Miała ich wielu, bo pochodziła z dużej rodziny, i z pewnością wybrała dla niej najprzystojniejszego. Ale choćby okazał się prawdziwym bogiem seksu o ciemnej skórze, kuszącym jak najwspanialsze czekoladowe ciasto coulant, ani umysł, ani ciało Madeline nie były na to gotowe. Poczuła ulgę, słysząc dzwonek do drzwi, i szybko wstała od stołu, korzystając z wymówki, że trzeba wpuścić nowych gości.
– Wrócimy do tego później! – krzyknęła za nią Antoinette.
Pokręciła tylko przecząco głową, zerknęła w lustro w przedpokoju i otworzyła drzwi z szerokim powitalnym uśmiechem na ustach. Tego dnia oczekiwała kilku nowych gości, a właśnie teraz pojawiła się kobieta z synem, o którym Madeline wspomniała Tati. Spojrzała na jedno i na drugie i od razu zauważyła różnicę: podczas gdy matka miała poważny, srogi wyraz twarzy i szorstkie spojrzenie, chłopiec, w wieku jakichś ośmiu lat, szeroko się do niej uśmiechnął. Trwało to tylko dopóty, dopóki matka się nie odwróciła, widząc, że Madeline na niego patrzy. Kiedy tylko poczuł na sobie spojrzenie matki, jego twarz przybrała smutny wyraz.
– Proszę wejść, witam w Spokojnych nocach. – Odsunęła się na bok, by pozwolić im wejść. – Proszę się nie martwić o bagaż, można go zostawić tutaj, a po zameldowaniu wniesiemy go na górę.
– Doskonale – brzmiał suchy komentarz kobiety, która wchodząc do środka, zacisnęła wargi i się rozejrzała, lustrując wzrokiem hall.
Sądząc po jej gestach, trudno było stwierdzić, czy to, co widzi, jej się podoba, czy nie. Chłopiec robił to samo co ona, ale otworzył buzię, kiedy zajrzał przez drzwi do salonu.
– Mamo, tu jest pianino! – wykrzyknął podekscytowany.
– Simon, proszę nie oddalać się ode mnie i nie zawracać głowy – rzuciła ostrym i despotycznym tonem. Nawet nie spojrzała na chłopca, ale jej słowa sprawiły, że ten nabrał powietrza, skulił ramiona i wyglądając na przybitego, posłusznie stanął przy matce.
Madeline, która tymczasem stanęła za kontuarem recepcji i otworzyła książkę meldunkową, spojrzała na niego przelotnie, mając świadomość, że żaden komentarz z jej strony nie zostałby dobrze przyjęty przez panią Howell. Kobieta patrzyła na nią nerwowo.
– Proszę pani, ma pani do dyspozycji pokój podwójny z pełnym wyposażeniem. Na stoliku nocnym znajdzie pani harmonogram posiłków, a jeśli będzie pani czegoś potrzebować w ciągu dnia, proszę po prostu podejść do kuchni. Nasza kucharka Antoinette zawsze ma w zanadrzu słodycze i przekąski.
– Dobrze – odparła z pewną niecierpliwością kobieta. Wzięła od niej klucz i trzymając go w dłoni, zmrużyła oczy i utkwiła w nim wzrok. Stare klucze do pokojów wraz z jedwabnym chwostem dobranym pod kolor ścian zawsze zwracały uwagę gości, lecz to nie zainteresowanie malowało się na twarzy Samanthy Howell.
– Mamy tu bibliotekę, salon, łazienkę, jadalnię i kuchnię, wszystko na tym piętrze. W ogrodzie można skorzystać z wielu stref relaksu, a tam – powiedziała Madeline, wskazując na stojak, ustawiony przy drzwiach – może pani zapoznać się z ofertą rekreacyjną Liberty Grove i okolic. Przekona się pani, że jest szeroka i zróż…
– Nie interesują mnie żadne atrakcje – przerwała ostro. – Chcę tylko trochę spokoju.
Samantha Howell tak intensywnie wbiła w nią kasztanowe oczy, że właścicielka pensjonatu przełknęła ślinę.
– Gwarantuje mi pani, że tutaj go znajdę? – spytała matka chłopca, a jej ruchy zdradzały niepokój.
– Zapewniam, że tak – odparła Madeline, pozwalając sobie położyć dłoń na dłoni kobiety, która wydawała się tak czujna i spięta jak żołnierz podczas bitwy.
Dotyk jej skóry sprawił, że przeszedł ją ciemny, elektryczny prąd – tak jak się spodziewała. W oczach nowej gościni odmalowało się jednak zaskoczenie; utkwiła wzrok w jej dłoni i szybko odsunęła rękę.
– Dziękuję – odparła, odsuwając się od kontuaru. – Proszę zaprowadzić nas do pokoju, chcę się odświeżyć – dodała sucho.
Pani Howell odwróciła się, by zawołać syna, i zobaczyła, że ten wpatruje się w kierunku drzwi prowadzących do kuchni – a konkretnie w Tati, która właśnie wychyliła się na korytarz. Mała uśmiechnęła się do jej syna i po twarzy pani Howell przebiegł skurcz, jakby ktoś uderzył ją pięścią prosto w żołądek.
– Idziemy, Simon! – Zignorowała Tati, złapała syna za rękę i zmusiła go, by za nią poszedł.
Dzieci wpatrywały się w siebie, dopóki ciągnięty przez matkę Simon nie zniknął na górze schodów.
Madeline śledziła tę scenę skonsternowana, a Antoinette, która, stojąc w cieniu, również obserwowała, jak kobieta odciąga syna od jej córki, jakby ta była trędowata, wzięła Tati za ramiona i przyprowadziła ją z powrotem do kuchni. Zmarszczyła czoło; miała nadzieję, że nie będzie żadnych problemów. Choć coś w sposobie, w jaki kobieta patrzyła na Tati, mówiło jej, że kłopoty ich nie ominą.
– I co, wiedźma usatysfakcjonowana? – spytała Antoinette, kiedy Madeline wróciła na dół po zaprezentowaniu pani Howell pokoju i łazienki.
Madeline rozglądała się za Tati, więc domyślając się, o co chodzi, przyjaciółka wyjaśniła:
– Bawi się w ogrodzie. Nie chciałam, żeby słyszała, o czym rozmawiamy. Jest jeszcze za mała, by mierzyć się z rasizmem.
– Mnie też nie spodobała się reakcja pani Howell, ale nie jestem taka pewna, czy chodzi o to, co masz na myśli.
– Odsunęła go od Tati, jakby nie chciała, by oddychali tym samym powietrzem. Mała tylko na niego patrzyła! – zaprotestowała przez zęby Antoinette, idąc za nią do kuchni.
– Wiem. I pomyślałabym to samo co ty, gdybym nie zobaczyła czegoś w jej oczach…
– W jej oczach? I co w nich zobaczyłaś? – spytała, siadając naprzeciwko niej przy stole w kuchni.
– Przepaść, kochana. Otchłań bólu i desperacji.
Jej słowa sprawiły, że Antoinette przełknęła ślinę i powoli wypuściła powietrze. Miała zaufanie do intuicji Madeline. Nie potrafiła wytłumaczyć, jak to się dzieje, ale szefowa dowiodła jej, że umie czytać w duszach ludzi. Może była to jeszcze jedna z dziwnych rzeczy, które zdarzały się między tymi murami. Ale od kiedy otworzyły podwoje pensjonatu dla gości, miały ich już tylu, że zdążyła się przekonać, że Madeline rzadko kiedy się co do nich myli.
– I co takiego jest w tej otchłani, że aż musi odsuwać swojego syna od mojej małej?
– Nie mam pojęcia. Wiesz, że mamy dwa rodzaje klientów: ciekawskich i cierpiących. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że pani Howell należy do tej drugiej kategorii. Choć nie możemy spytać jej o imię dręczącego ją demona.
– Pewnie masz rację – odparła Antoinette, wzruszając ramionami – ale nie pozwolę, żeby moja córka czuła się źle z jej powodu.
– Oczywiście, że nie. Jeśli okaże się, że się co do niej myliłam, ja pierwsza poproszę, by się stąd wyprowadziła.
Ta obietnica znaczyła dla Antoinette bardzo dużo. Mogły się przyjaźnić, nawet bardzo, ale interes należał jednak do Madeline. Dlatego fakt, że ta gotowa była stracić dwóch klientów przez wzgląd na nią i jej córkę, stanowił jeszcze jeden dowód na to, jak bardzo je ceniła.
– Bardzo dziękuję. Choć twoja intuicja nigdy nie zawiodła i jestem pewna, że tym razem też nie zawiedzie.
Madeline przytaknęła i w tej chwili znów zadzwonił dzwonek. Skoczyła na nogi, z uśmiechem pożegnała się z Antoinette i wyszła z kuchni.
Kilka minut później Madeline w taki sam sposób opowiadała o wyposażeniu pensjonatu kolejnemu z nowych gości.
– I to wszystko. Teraz, jeśli można, pokażę panu pokój, żeby mógł się pan tam rozgościć.
– Tylko o tym marzę – powiedział nowo przybyły, pan Jaime Appleton, rzucając jej zniewalający uśmiech.
Jego pełne uznania spojrzenie sprawiło, że zmieszana Madeline odwróciła wzrok. Pan Appleton od pierwszej chwili zrobił na niej wrażenie typowego uwodziciela. Był bardzo świadomy własnej atrakcyjności i pozbawiony skrupułów, by demonstrować ją wszystkim wokoło. Kiedy tylko otworzyła mu drzwi, najpierw bez cienia wstydu omiótł spojrzeniem całą jej sylwetkę. A gdy obdarzył ją pierwszym z tych uśmiechów, którymi tak hojnie szafował, zrozumiała, że przyzwyczaił się, że zawsze dostaje to, czego chce. Nie dziwiło jej to. Obiektywnie rzecz biorąc, był bardzo przystojny, a jednocześnie elegancki. Miał na sobie wspaniały beżowy garnitur i białą koszulę. Jego buty wyglądały na drogie, podobnie jak komplet designerskich walizek. Faliste kasztanowe włosy starannie zaczesał do tyłu, a na harmonijnej męskiej twarzy zwracały uwagę ciemne oczy. Ale śmiałe spojrzenie mężczyzny ją peszyło. Nie wiedziała dokładnie, co czuje na jego widok, ale nie ulegało wątpliwości, że chciała pokazać mu pokój, by się od niego uwolnić.
Kiedy tylko dotarli na pierwsze piętro, przyspieszyła kroku i podeszła do drzwi jego sypialni; otworzyła je przed nim, by potem odsunąć się na bok i stanąć dzięki temu dalej od niego. Widziała, jak wchodzi do środka i patrzy wokoło, przyglądając się każdemu szczegółowi pokoju. Gdy zauważyła, że zapowiada się na dłuższą inspekcję, kaszlnęła, by zwrócić jego uwagę.
– Na końcu korytarza znajdują się dwie łazienki. Obie są w pełni wyposażone i znajdzie pan w nich wiele produktów kosmetycznych produkcji rzemieślniczej. Ręczniki zmieniamy codziennie, ale jeśli będzie pan potrzebował jeszcze jednego, nie ma problemu, proszę tylko o informację.
– Nie wątpię. Z tego, co wiem, są państwo bardzo usłużni. – Nie jego słowa, lecz przebiegły ton, jakim wygłosił to stwierdzenie, sprawił, że dostała gęsiej skórki.
– Czy polecił panu nocleg u nas któryś z naszych poprzednich gości? – spytała z ciekawością.
– Nie bezpośrednio, ale za pośrednictwem osoby trzeciej – odpowiedział, podchodząc do niej. – Pani sypialnia znajduje się na tym samym piętrze?
Pytanie było tak bezczelne, że Madeline cofnęła się o krok.
– Przepraszam, to musiało zabrzmieć impertynencko. Obawiam się, że źle się wyraziłem. Zastanawiałem się tylko, gdzie mogę się kierować, jeśli zdarzy się jakiś nagły wypadek po godzinach państwa pracy.
– Często zdarzają się panu takie nagłe wypadki? – zapytała z kamienną twarzą.
– Tylko kiedy dostaję ataku. Cierpię na cukrzycę i choć zasadniczo mam to pod kontrolą, kilka razy zdarzały się nieprzyjemne sytuacje, kiedy spadł mi poziom cukru.
Jaime Appleton natychmiast zobaczył, że wyraz twarzy Madeline, która wcześniej szybko przeszła do defensywy, zmienił się radykalnie; kobieta przestraszyła się, że źle odczytała jego intencje. Tyle że w rzeczywistości wcale się nie pomyliła. Mężczyzna popełnił błąd – czuł się zbyt pewnie i próbował roztoczyć przed właścicielką pensjonatu wszystkie swoje uroki już podczas pierwszego spotkania. Zrozumiał, że się pospieszył, kiedy zaczęła trzymać go na dystans; musiał się wycofać, by móc odzyskać teren. Nie należał do nowicjuszy, jeśli chodzi o sztukę uwodzenia. Była to wręcz jego najskuteczniejsza broń, dzięki której osiągał swoje cele. A teraz, widząc poczucie winy malujące się w jej przepięknych zielonych oczach, wiedział już, jaka jest największa słabość Madeline Hart – dobre serce.
– Proszę się nie martwić, jeśli poczuje się pan gorzej, wystarczy, że naciśnie pan przycisk znajdujący się przy łóżku, a Antoinette albo ja niezwłocznie przyjdziemy, żeby panu pomóc.
Appleton posłał jej uśmiech przeznaczony tylko dla niej i kiedy Madeline go odwzajemniła, niczego nie podejrzewając, miał już pewność, że właśnie zdobył pierwszy przyczółek.