Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Koliber to medytacja na temat życia. Opowieść o szczęściu, miłości, cierpieniu, stracie i nadziei
Życie Marca Carrery jest zwykłe i niezwykłe zarazem. Mężczyzna doświadcza dramatycznych zbiegów okoliczności, którym towarzyszą wielkie emocjonalne wstrząsy. Otaczają go neurotyczna żona, przyjaciel rzekomo przynoszący pecha, córka z wyimaginowanym sznurkiem wyrastającym z pleców… Jednak Marco – niczym koliber – ma niemal nadprzyrodzoną zdolność pozostawania w bezruchu, gdy świat wokół pogrąża się w chaosie. Umie żyć pełnią życia i nigdy nie traci nadziei.
Koliber jest nietuzinkową sagą rodzinną ukazującą zamożnych mieszkańców klimatycznej Florencji. To fascynująca podróż w czasie od lat 70. XX wieku aż do niedalekiej przyszłości. Autor tworzy misterne powieściowe uniwersum – przejmujący portret ludzkiej egzystencji na tle kaprysów losu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Giovanniemu,
bratu i siostrze
Nie mogę kontynuować, będę kontynuował.
Samuel Beckett
Można powiedzieć (1999)
Rzymska dzielnica Trieste to, można powiedzieć, centralny punkt tej historii, w której znajdzie się wiele innych punktów centralnych. To dzielnica od zawsze oscylująca pomiędzy elegancją a dekadencją, pomiędzy luksusem a przeciętnością, pomiędzy przywilejem a zwyczajnością, i teraz tyle wystarczy: nie ma sensu dłużej jej opisywać, ponieważ mogłoby się to okazać nużące, zwłaszcza na początku historii – co przyniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego. Zresztą najlepszy opis jakiegokolwiek miejsca, który można zaoferować, to opowieść o tym, co w danym miejscu się dzieje, a tu za chwilę wydarzy się coś ważnego.
Ujmijmy to następująco: jedna z rzeczy, które dzieją się w tej opowieści, w której dzieje się wiele różnych opowieści, ma miejsce w dzielnicy Trieste, w Rzymie, pewnego poranka w połowie października 1999 roku, dokładniej natomiast na rogu via Chiana i via Reno, na pierwszym piętrze jednej z kamienic, które w tej historii opiszemy, w których wydarzyły się już tysiące innych opowieści. Tyle że to, co za chwilę się wydarzy w tym miejscu, ma decydujące oraz, można powiedzieć, feralne znaczenie w kontekście życia bohatera tej historii. Dr Marco Carrera, głosi tabliczka umieszczona na drzwiach jego gabinetu, lekarz okulista; i właśnie te drzwi oddzielają go jeszcze przez chwilę od punktu zwrotnego jego życia, w którym pojawi się jeszcze wiele punktów zwrotnych. Znajduje się wewnątrz gabinetu, na pierwszym piętrze jednej z tych kamienic, o których powyżej, i właśnie wypisuje receptę starszej pani cierpiącej na zapalenie powiek – antybiotyk w kroplach, kolejny etap leczenia po innowacyjnej, rewolucyjnej wręcz kuracji n-acetylocysteiną wkrapianą do oka, która u wielu innych jego pacjentów rozwiązała najpoważniejszy problem tej przypadłości, czyli tendencję do przechodzenia w przewlekły stan chorobowy. Na zewnątrz z kolei los już czeka, rozpościerając przed nim swoje zawiłe ścieżki, a wszystko to z udziałem niskiego człowieczka nazwiskiem Daniele Carradori, łysego brodacza o zaskakującym spojrzeniu, spojrzeniu – można powiedzieć – magnetycznym, które już niedługo skupi się w oczach okulisty, przelewając w nie najpierw niedowierzanie, następnie zdumienie, a wreszcie ból, którego nie zdoła ukoić jego (okulistyczna) wiedza. Decyzja, podjęta już przez brodatego człowieczka, popchnęła go aż tutaj, do poczekalni, w której już siedzi i w której spogląda na własne buty, nie korzystając z bogatej oferty nowiusieńkich kolorowych magazynów – nie zbutwiałych i sprzed kilku miesięcy – rozłożonych na stolikach. Bezcelowa byłaby nadzieja, że jeszcze się rozmyśli.
Nadszedł ten moment. Drzwi gabinetu się otwierają, stara kobieta z przewlekłą infekcją przechodzi przez próg, odwraca się, by uścisnąć dłoń lekarza, i kieruje się do biurka recepcjonistki, by zapłacić za wizytę (120 000 lirów), podczas gdy Carrera wystawia głowę zza drzwi, by zaprosić kolejnego pacjenta. Człowieczek podnosi się, podchodzi, Carrera ściska mu dłoń i zaprasza, by usiadł. Wiekowy adapter marki Thorens, wyglądający na artefakt z innej epoki – choć w swojej epoce, czyli jakieś ćwierć wieku wcześniej, jeden z najlepszych – stoi na regale razem z wiernym wzmacniaczem marki Marantz oraz dwoma głośnikami AR6 w obudowie z mahoniu i odtwarza cicho płytę Grahama Nasha zatytułowaną Songs for Beginners (1971), której enigmatyczna okładka, oparta na powyższym regale, przedstawiająca powyższego Grahama Nasha z aparatem fotograficznym w ręku na nieodgadnionym tle, wygląda na najbardziej rzucający się w oczy element pomieszczenia. Drzwi się zamykają. To już. Błona chroniąca doktora Carrerę przed najmocniejszym urazem psychicznym jego życia obfitującego w urazy psychiczne pękła.
Pomódlmy się za niego i za wszystkie statki na morzu.
Pocztówka na poste restante (1998)
Luisa LATTES
Poste Restante
59-78 Rue des Archives
75003 Paris
France
Rzym, 17 kwietnia 1998
Pracuję i myślę o Tobie
M.
Tak czy nie (1999)
– Dzień dobry. Nazywam się Daniele Carradori.
– Marco Carrera, dzień dobry.
– Czy moje nazwisko coś panu mówi?
– A powinno?
– Tak, powinno.
– Czy mógłby pan powtórzyć?
– Daniele Carradori.
– Czy to pan jest psychoanalitykiem mojej żony?
– Dokładnie tak.
– Ach, przepraszam, nie spodziewałem się pana poznać. Proszę usiąść. Co mogę dla pana zrobić?
– Może mnie pan wysłuchać, doktorze. A kiedy już powiem panu to, co mam do powiedzenia, może pan, o ile to możliwe, nie donieść na mnie do Włoskiej Rady Psychoterapii, biorąc pod uwagę, że jako kolega po fachu mógłby pan oczywiście tak zrobić.
– Dlaczego miałbym na pana donieść?
– Dlatego, że zamierzam zrobić coś nielegalnego, co w przypadku mojej profesji jest wyjątkowo surowo karane. W najśmielszych snach nie przypuszczałem, że przyjdzie mi się tego dopuścić, nie wyobrażałem sobie nawet, że przyjdzie mi kiedykolwiek do głowy taki pomysł, ale mam podstawy sądzić, że znajduje się pan w wielkim niebezpieczeństwie, a ja jestem jedyną osobą na świecie, która o tym wie. Dlatego postanowiłem pana o tym poinformować, pomimo że w ten sposób naruszam jedną z fundamentalnych zasad mojej profesji.
– Cholera jasna. Proszę mówić.
– Najpierw jednak muszę pana poprosić o jedną rzecz.
– Przeszkadza panu muzyka?
– Jaka muzyka?
– Nie, to nieistotne. O co chce pan prosić?
– Muszę zadać panu kilka pytań, tylko po to, by potwierdzić pewne kwestie, których dowiedziałem się o panu i pana rodzinie, żeby wykluczyć mylny obraz sytuacji, która została mi nakreślona. Taka ewentualność wydaje mi się raczej nieprawdopodobna, ale nigdy nie można całkowicie jej odrzucić. Rozumie pan?
– Tak.
– Przyniosłem ze sobą notatki. Proszę odpowiadać tylko tak lub nie.
– Dobrze.
– Mogę zaczynać?
– Proszę.
– Nazywa się pan Marco Carrera, ma pan czterdzieści lat, dorastał pan we Florencji, obronił pan dyplom na uniwersytecie medycznym La Sapienza w Rzymie, zrobił pan specjalizację z okulistyki?
– Tak.
– Pana rodzice to Letizia Delvecchio i Probo Carrera, z zawodu architekci, obydwoje na emeryturze, zamieszkali we Florencji?
– Tak. Tyle że mój ojciec jest z zawodu inżynierem.
– Ach, rzeczywiście. Ma pan brata, Giacoma, niewiele młodszego od pana, mieszkającego w Ameryce, i, proszę mi wybaczyć, miał pan siostrę Irene, zmarłą przez utonięcie na początku lat osiemdziesiątych?
– Tak.
– Jest pan żonaty z Mariną Molitor, Słowenką z pochodzenia, stewardesą w załodze obsługi naziemnej Lufthansy?
– Tak.
– Pana córka, Adele, ma dziesięć lat i uczęszcza do piątej klasy publicznej szkoły podstawowej znajdującej się niedaleko Koloseum?
– Tak, do Vittorino da Feltre.
– Adele, która w wieku od trzech do sześciu lat była przekonana, że do jej pleców przytwierdzony jest sznurek, co sprawiło, że wy, jej rodzice, zwróciliście się do specjalisty z zakresu psychologii dziecięcej?
– Do Maga Manfreda...
– Słucham, co pan powiedział?
– W taki sposób kazał zwracać się do siebie dzieciom. Ale to nie on rozwiązał problem sznurka, chociaż Marina wciąż uważa, że tak było.
– Rozumiem. A więc to prawda, że zwróciliście się do psychologa dziecięcego.
– Tak, ale nie wiem, jaki to ma związek z...
– Pan rozumie, dlaczego zadaję panu wszystkie te pytania, prawda? Posiadam wyłącznie jedno źródło i właśnie sprawdzam, na ile jest ono wiarygodne. Nie mogę zlekceważyć tej kwestii, biorąc pod uwagę przyczynę mojej wizyty.
– Dobrze. O czym chce mi pan powiedzieć?
– Jeszcze tylko kilka pytań, o ile nie ma pan nic przeciwko. Będą nieco bardziej prywatne i prosiłbym o maksymalnie szczerą odpowiedź. Czuje się pan na siłach?
– Tak.
– Czy jest pan hazardzistą?
– Cóż, już nie.
– Ale w przeszłości zdarzało się panu uprawiać hazard, przyznaje pan?
– Tak. W przeszłości tak.
– Czy to prawda, że do czternastego roku życia był pan o wiele niższy niż pana rówieśnicy i z tego powodu pana matka wymyśliła panu przezwisko koliber?
– Tak.
– A kiedy skończył pan czternaście lat, ojciec zabrał pana do Mediolanu, by poddać pana eksperymentalnej kuracji hormonalnej, wskutek której pańska sylwetka wróciła do normy po tym, jak urósł pan o prawie szesnaście centymetrów w ciągu niecałego roku?
– Tak, trwało to osiem miesięcy.
– Czy to prawda, że pana matka była temu przeciwna, to znaczy wolała, by pan nie rósł, natomiast wyprawa do Mediolanu była jedynym gestem dominacji ze strony pańskiego ojca w kontekście jego pozycji rodzicielskiej, jako że w pana rodzinie, proszę wybaczyć język, w jakim przytoczę dokładny cytat, z którego pozyskałem tę wiedzę, pana ojciec gówno znaczy?
– Och! Nie, to nieprawda, ale biorąc pod uwagę osobę, która przekazała panu te informacje, to tak, Marina zawsze była o tym przekonana.
– Czyli nie jest prawdą, że pańska matka była przeciwna kuracji, a pański ojciec gówno znaczy?
– To nieprawda, że mój ojciec gówno znaczy. To wyłącznie wrażenie, jakie zawsze odnosiło wiele osób, między innymi właśnie Marina. To kwestia odmienności ich charakterów, Mariny i mojego ojca, co nieraz sprawiło...
– Nie potrzebuję pańskich wyjaśnień, doktorze. Proszę odpowiadać wyłącznie tak lub nie, zgoda?
– Dobrze.
– Czy to prawda, że od zawsze jest pan zakochany w Luisie Lattes i od wielu lat utrzymuje pan relację z tą kobietą, obecnie zamieszkałą...
– Słucham? Kto tak powiedział?
– Proszę zgadnąć.
– Ależ skąd! To niemożliwe. Marina nie mogła panu powiedzieć, że...
– Proszę odpowiadać wyłącznie tak lub nie, doktorze. Proszę pana również o szczerość, tak bym mógł ocenić wiarygodność mojego źródła. Czy jest pan nadal zakochany lub czy mógł pan sprawić na swojej żonie wrażenie zakochanego w owej Luisie Lattes, tak czy nie?
– Ależ nie!
– Czyli nie spotyka się pan z nią po kryjomu podczas konferencji, w których zdarza się panu brać udział we Francji lub w Belgii czy też w Holandii, czy w miejscach nie tak odległych od Paryża, w którym pani Lattes mieszka? Ani latem w Bolgheri, gdzie zazwyczaj spędzacie cały sierpień w sąsiadujących ze sobą domach rodzinnych?
– To absurd! Każdego lata widujemy się na plaży, razem z naszymi dziećmi, czasem zdarza się nam rozmawiać, ale przez myśl by mi nie przeszło, by nazywać to „utrzymywaniem relacji”, jak pan to określił. Tym bardziej też nie widujemy się po kryjomu, kiedy jeżdżę na konferencje.
– Proszę wziąć pod uwagę, że nie przyszedłem tutaj, żeby pana oceniać. Próbuję tylko zrozumieć, czy to, co zostało mi o panu powiedziane, jest prawdą, czy też nie. Czyli to nieprawda, że pan i ta kobieta widujecie się po kryjomu?
– Tak, to nieprawda.
– I wyklucza pan możliwość, że pana żona jest przekonana o takim stanie rzeczy.
– Oczywiście, że wykluczam! Przecież one się nawet zaprzyjaźniły. Razem jeżdżą konno, tylko we dwie: zostawiają nas, mężów, z dziećmi, i znikają na porannych wiejskich wycieczkach.
– To nie ma nic do rzeczy. Można się przyjaźnić z drugą osobą i spotykać się z nią choćby codziennie właśnie dlatego, że jest się o nią chorobliwie zazdrosnym.
– Tak, ale nie w tym przypadku, proszę mi wierzyć. Marina nie jest o nikogo chorobliwie zazdrosna, ja jestem jej wierny i ona o tym doskonale wie. Czy zechce mi pan wreszcie powiedzieć, dlaczego miałbym znajdować się w niebezpieczeństwie?
– Czyli nie wymieniacie listów od lat, pan i ta Luisa Lattes?
– Nie!
– Listów miłosnych?
– Ależ nie!
– Czy jest pan szczery, doktorze Carrera?
– Ależ tak!
– Zapytam pana raz jeszcze, czy jest pan szczery?
– Oczywiście, że jestem szczery! Czy zechce mi pan wreszcie powiedzieć...
– Wobec tego muszę pana przeprosić, ale wbrew mojemu przekonaniu, przekonaniu o solidnych podstawach, a zapewniam pana, że w przeciwnym razie nie przyszedłbym tutaj, pana żona nie była ze mną szczera, co oznacza, że nie jest pan w niebezpieczeństwie, tak jak uważałem, i z tego powodu nie pozwolę sobie już dłużej panu przeszkadzać. Proszę, by zapomniał pan o tej wizycie, i polecam, by z nikim pan o niej nie rozmawiał.
– Co? Dlaczego pan wstaje? Dokąd pan idzie?
– Raz jeszcze proszę pana o wybaczenie, popełniłem poważny błąd oceny. Do widzenia. Znam drogę.
– Zaraz, nie! Pan nie może tu przychodzić, mówiąc mi, że znajduję się w niebezpieczeństwie w związku z tym, co powiedziała panu moja żona, ciągnąć mnie za język, i wreszcie wyjść bez słowa! Proszę natychmiast mi powiedzieć, jaki był cel pana wizyty, w przeciwnym razie doniosę na pana do Rady, zapewniam, że tak zrobię!
– Niech się pan uspokoi, bardzo proszę. Prawda jest taka, że nie powinienem był tu przychodzić, to wszystko. Zawsze uważałem, że mogę dać wiarę temu, co pana żona opowiadała mi o sobie i o panu, wyrobiłem sobie dokładne zdanie na temat dręczącego ją zaburzenia właśnie dlatego, że zawsze jej wierzyłem. I opierając się na tym, w obliczu sytuacji, która wydała mi się niezwykle poważna, uznałem, że muszę podjąć się działań wykraczających poza moje kompetencje zawodowe, teraz jednak pan mi mówi, że pana żona nie była ze mną szczera w tak podstawowej kwestii, a skoro tak, to znaczy, że nie była szczera również w wielu innych, w tym tych, które sprawiły, że uznałem, iż znajduje się pan w niebezpieczeństwie. Powtarzam panu, to błąd z mojej strony, i mogę wyłącznie przeprosić za niego raz jeszcze, ale od kiedy pańska żona przestała do mnie przychodzić, zacząłem się zastanawiać...
– Słucham? Co takiego? Moja żona przestała do pana przychodzić?
– Tak.
– Od kiedy?
– Od ponad miesiąca.
– Chyba pan żartuje.
– Nie wiedział pan o tym?
– Nie miałem pojęcia.
– Nie pojawiła się na sesji od... szesnastego września.
– Przecież mi mówiła, że wciąż się z panem widuje. We wtorki i w czwartki, kwadrans po trzeciej, jak zawsze, ja odbieram Adele ze szkoły, bo Marina jest z panem umówiona. Dzisiaj też miała u pana wizytę.
– To, że pana okłamuje, zupełnie mnie nie dziwi, doktorze. Problem polega na tym, że skłamała również i mnie.
– No cóż, skłamała panu co do jednej rzeczy. Poza tym, proszę mi wybaczyć, czy to nie jest tak, że dla was kłamstwa są bardziej wymowne niż prawda, którą pacjent postanawia ukryć?
– Dla was, czyli dla kogo?
– Dla was, terapeutów. Wam przecież przydaje się wszystko, tak samo prawda, jak i kłamstwa, i tak dalej?
– A kto tak twierdzi?
– Sam nie wiem, wy... psychoanalitycy. Sama psychoanaliza się na tym opiera. Czyż nie? Od kiedy byłem małym chłopcem, otaczali mnie ludzie poddający się psychoanalizie i od zawsze słyszałem, jak istotny jest setting, transfer, sny, kłamstwa, wszystko to ma znaczenie właśnie dlatego, że splata się z prawdą, którą pacjent ukrywa. A może się mylę? Na czym teraz polega problem, jeśli Marina coś sobie wymyśliła?
– Cóż, jeśli sprawa Luisy Lattes to tylko wytwór wyobraźni Mariny, to zupełnie co innego, bo w takim przypadku w niebezpieczeństwie jest pańska żona.
– Ale dlaczego? W jakim niebezpieczeństwie?
– Proszę zrozumieć, bardzo mi przykro, ale teraz nie mogę o tym z panem rozmawiać. Niech pan tylko nie mówi żonie, że tu przyszedłem, zaklinam pana.
– Skąd pomysł, że pozwolę panu wyjść po tym wszystkim, co usłyszałem? Żądam od pana...
– Na próżno, doktorze. Może pan mnie nawet zgłosić do Rady, jeśli tak pan uważa – zresztą, biorąc pod uwagę popełniony przeze mnie błąd, zasłużyłem sobie na to. Nie zdoła pan jednak mnie zmusić, bym powiedział...
– Niech pan słucha, to żadne wymysły.
– Co takiego?
– To, co Marina powiedziała panu o Luisie Lattes. To nie wytwór wyobraźni mojej żony. To prawda, że się widujemy, pisujemy do siebie. Tyle tylko, że nie jest to żadna relacja, a przede wszystkim nie relacja w kategoriach małżeńskiej niewierności – między nami jest coś, czego nie potrafiłbym nawet określić, i zupełnie nie rozumiem, skąd Marina mogłaby o tym wiedzieć.
– Czy wciąż jest pan w niej zakochany?
– Proszę pana, to nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że...
– Przepraszam, że tak nalegam: czy wciąż jest pan w niej zakochany?
– Tak.
– Widzieliście się w Lovanio w czerwcu zeszłego roku?
– Tak, ale...
– W jednym z listów sprzed kilku lat napisał pan do niej, że lubi pan patrzeć, jak skacze z klifu do wody?
– Tak, ale jakim cudem...
– Złożyliście śluby czystości, to znaczy przysięgliście, że nie będziecie uprawiać seksu, chociaż byście tego pragnęli?
– Tak, ale w jaki sposób Marina miałaby się tego dowiedzieć? Dlaczego wciąż mi pan nie powiedział tego, co miał mi powiedzieć, bez owijania w bawełnę? Przecież tu chodzi o moje małżeństwo, do diabła, przecież ja mam córkę!
– Przykro mi to mówić, ale pana małżeństwo od dawna jest już skończone, doktorze. A jeśli chodzi o dzieci, to niedługo przyjdzie na świat jeszcze jedno, tyle że nie będzie ono pańskie.