Koliber - Sandro Veronesi - ebook + książka

Koliber ebook

Veronesi Sandro

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Koliber to medytacja na temat życia. Opowieść o szczęściu, miłości, cierpieniu, stracie i nadziei

Życie Marca Carrery jest zwykłe i niezwykłe zarazem. Mężczyzna doświadcza dramatycznych zbiegów okoliczności, którym towarzyszą wielkie emocjonalne wstrząsy. Otaczają go neurotyczna żona, przyjaciel rzekomo przynoszący pecha, córka z wyimaginowanym sznurkiem wyrastającym z pleców… Jednak Marco – niczym koliber – ma niemal nadprzyrodzoną zdolność pozostawania w bezruchu, gdy świat wokół pogrąża się w chaosie. Umie żyć pełnią życia i nigdy nie traci nadziei.

Koliber jest nietuzinkową sagą rodzinną ukazującą zamożnych mieszkańców klimatycznej Florencji. To fascynująca podróż w czasie od lat 70. XX wieku aż do niedalekiej przyszłości. Autor tworzy misterne powieściowe uniwersum – przejmujący portret ludzkiej egzystencji na tle kaprysów losu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 405

Oceny
4,0 (22 oceny)
9
8
1
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MajZab

Nie oderwiesz się od lektury

Czytając nie chce się uronić ani słowa. Pragnienie zatrzymania się w czasie, niczym tytułowy koliber, jest tak dojmujące...
00
Matdzieciol

Z braku laku…

Z błędami, przydługawa, wszystko co w tej książce fajne kończy się raz dwa.
00
Rochowiak

Dobrze spędzony czas

niezwykły obraz (nie)zwykłego życia. czytałam z przyjemnością
00

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­na­łuIl co­li­brì
Pro­jekt okład­ki© De­si­gned by stu­dio­he­len.co.uk
Przy­go­to­wa­nie pol­skiej wer­sji okład­kiAGNIESZ­KA LE­NART/RERA DE­SIGN
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaELŻBIE­TA SPA­DZI­ŃSKA-ŻAK
Ko­rek­taMAG­DA­LE­NA SZA­JUK
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Il co­li­brì © 2019 La nave di Te­seo edi­to­re, Mi­la­no All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6252-6
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­zni­ca@pu­bli­cat.pl

Gio­van­nie­mu,

bra­tu i sio­strze

Nie mogę kon­ty­nu­ować, będę kon­ty­nu­ował.

Sa­mu­el Bec­kett

Mo­żna po­wie­dzieć (1999)

Rzym­ska dziel­ni­ca Trie­ste to, mo­żna po­wie­dzieć, cen­tral­ny punkt tej hi­sto­rii, w któ­rej znaj­dzie się wie­le in­nych punk­tów cen­tral­nych. To dziel­ni­ca od za­wsze oscy­lu­jąca po­mi­ędzy ele­gan­cją a de­ka­den­cją, po­mi­ędzy luk­su­sem a prze­ci­ęt­no­ścią, po­mi­ędzy przy­wi­le­jem a zwy­czaj­no­ścią, i te­raz tyle wy­star­czy: nie ma sen­su dłu­żej jej opi­sy­wać, po­nie­waż mo­gło­by się to oka­zać nu­żące, zwłasz­cza na po­cząt­ku hi­sto­rii – co przy­nio­sło­by sku­tek od­wrot­ny do za­mie­rzo­ne­go. Zresz­tą naj­lep­szy opis ja­kie­go­kol­wiek miej­sca, któ­ry mo­żna za­ofe­ro­wać, to opo­wie­ść o tym, co w da­nym miej­scu się dzie­je, a tu za chwi­lę wy­da­rzy się coś wa­żne­go.

Uj­mij­my to na­stępu­jąco: jed­na z rze­czy, któ­re dzie­ją się w tej opo­wie­ści, w któ­rej dzie­je się wie­le ró­żnych opo­wie­ści, ma miej­sce w dziel­ni­cy Trie­ste, w Rzy­mie, pew­ne­go po­ran­ka w po­ło­wie pa­ździer­ni­ka 1999 roku, do­kład­niej na­to­miast na rogu via Chia­na i via Reno, na pierw­szym pi­ętrze jed­nej z ka­mie­nic, któ­re w tej hi­sto­rii opi­sze­my, w któ­rych wy­da­rzy­ły się już ty­si­ące in­nych opo­wie­ści. Tyle że to, co za chwi­lę się wy­da­rzy w tym miej­scu, ma de­cy­du­jące oraz, mo­żna po­wie­dzieć, fe­ral­ne zna­cze­nie w kon­te­kście ży­cia bo­ha­te­ra tej hi­sto­rii. Dr Mar­co Car­re­ra, gło­si ta­blicz­ka umiesz­czo­na na drzwiach jego ga­bi­ne­tu, le­karz oku­li­sta; i wła­śnie te drzwi od­dzie­la­ją go jesz­cze przez chwi­lę od punk­tu zwrot­ne­go jego ży­cia, w któ­rym po­ja­wi się jesz­cze wie­le punk­tów zwrot­nych. Znaj­du­je się we­wnątrz ga­bi­ne­tu, na pierw­szym pi­ętrze jed­nej z tych ka­mie­nic, o któ­rych po­wy­żej, i wła­śnie wy­pi­su­je re­cep­tę star­szej pani cier­pi­ącej na za­pa­le­nie po­wiek – an­ty­bio­tyk w kro­plach, ko­lej­ny etap le­cze­nia po in­no­wa­cyj­nej, re­wo­lu­cyj­nej wręcz ku­ra­cji n-ace­ty­lo­cy­ste­iną wkra­pia­ną do oka, któ­ra u wie­lu in­nych jego pa­cjen­tów roz­wi­ąza­ła naj­po­wa­żniej­szy pro­blem tej przy­pa­dło­ści, czy­li ten­den­cję do prze­cho­dze­nia w prze­wle­kły stan cho­ro­bo­wy. Na ze­wnątrz z ko­lei los już cze­ka, roz­po­ście­ra­jąc przed nim swo­je za­wi­łe ście­żki, a wszyst­ko to z udzia­łem ni­skie­go czło­wiecz­ka na­zwi­skiem Da­nie­le Car­ra­do­ri, ły­se­go bro­da­cza o za­ska­ku­jącym spoj­rze­niu, spoj­rze­niu – mo­żna po­wie­dzieć – ma­gne­tycz­nym, któ­re już nie­dłu­go sku­pi się w oczach oku­li­sty, prze­le­wa­jąc w nie naj­pierw nie­do­wie­rza­nie, na­stęp­nie zdu­mie­nie, a wresz­cie ból, któ­re­go nie zdo­ła uko­ić jego (oku­li­stycz­na) wie­dza. De­cy­zja, pod­jęta już przez bro­da­te­go czło­wiecz­ka, po­pchnęła go aż tu­taj, do po­cze­kal­ni, w któ­rej już sie­dzi i w któ­rej spo­gląda na wła­sne buty, nie ko­rzy­sta­jąc z bo­ga­tej ofer­ty no­wiu­sie­ńkich ko­lo­ro­wych ma­ga­zy­nów – nie zbu­twia­łych i sprzed kil­ku mie­si­ęcy – roz­ło­żo­nych na sto­li­kach. Bez­ce­lo­wa by­ła­by na­dzie­ja, że jesz­cze się roz­my­śli.

Nad­sze­dł ten mo­ment. Drzwi ga­bi­ne­tu się otwie­ra­ją, sta­ra ko­bie­ta z prze­wle­kłą in­fek­cją prze­cho­dzi przez próg, od­wra­ca się, by uści­snąć dłoń le­ka­rza, i kie­ru­je się do biur­ka re­cep­cjo­nist­ki, by za­pła­cić za wi­zy­tę (120 000 li­rów), pod­czas gdy Car­re­ra wy­sta­wia gło­wę zza drzwi, by za­pro­sić ko­lej­ne­go pa­cjen­ta. Czło­wie­czek pod­no­si się, pod­cho­dzi, Car­re­ra ści­ska mu dłoń i za­pra­sza, by usia­dł. Wie­ko­wy ad­ap­ter mar­ki Tho­rens, wy­gląda­jący na ar­te­fakt z in­nej epo­ki – choć w swo­jej epo­ce, czy­li ja­kieś ćwie­rć wie­ku wcze­śniej, je­den z naj­lep­szych – stoi na re­ga­le ra­zem z wier­nym wzmac­nia­czem mar­ki Ma­rantz oraz dwo­ma gło­śni­ka­mi AR6 w obu­do­wie z ma­ho­niu i od­twa­rza ci­cho pły­tę Gra­ha­ma Na­sha za­ty­tu­ło­wa­ną Songs for Be­gin­ners (1971), któ­rej enig­ma­tycz­na okład­ka, opar­ta na po­wy­ższym re­ga­le, przed­sta­wia­jąca po­wy­ższe­go Gra­ha­ma Na­sha z apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym w ręku na nie­od­gad­nio­nym tle, wy­gląda na naj­bar­dziej rzu­ca­jący się w oczy ele­ment po­miesz­cze­nia. Drzwi się za­my­ka­ją. To już. Bło­na chro­ni­ąca dok­to­ra Car­re­rę przed naj­moc­niej­szym ura­zem psy­chicz­nym jego ży­cia ob­fi­tu­jące­go w ura­zy psy­chicz­ne pękła.

Po­mó­dl­my się za nie­go i za wszyst­kie stat­ki na mo­rzu.

Pocz­tów­ka na po­ste re­stan­te (1998)

Lu­isa LAT­TES

Po­ste Re­stan­te

59-78 Rue des Ar­chi­ves

75003 Pa­ris

Fran­ce

Rzym, 17 kwiet­nia 1998

Pra­cu­ję i my­ślę o To­bie

M.

Tak czy nie (1999)

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Da­nie­le Car­ra­do­ri.

– Mar­co Car­re­ra, dzień do­bry.

– Czy moje na­zwi­sko coś panu mówi?

– A po­win­no?

– Tak, po­win­no.

– Czy mó­głby pan po­wtó­rzyć?

– Da­nie­le Car­ra­do­ri.

– Czy to pan jest psy­cho­ana­li­ty­kiem mo­jej żony?

– Do­kład­nie tak.

– Ach, prze­pra­szam, nie spo­dzie­wa­łem się pana po­znać. Pro­szę usi­ąść. Co mogę dla pana zro­bić?

– Może mnie pan wy­słu­chać, dok­to­rze. A kie­dy już po­wiem panu to, co mam do po­wie­dze­nia, może pan, o ile to mo­żli­we, nie do­nie­ść na mnie do Wło­skiej Rady Psy­cho­te­ra­pii, bio­rąc pod uwa­gę, że jako ko­le­ga po fa­chu mó­głby pan oczy­wi­ście tak zro­bić.

– Dla­cze­go mia­łbym na pana do­nie­ść?

– Dla­te­go, że za­mie­rzam zro­bić coś nie­le­gal­ne­go, co w przy­pad­ku mo­jej pro­fe­sji jest wy­jąt­ko­wo su­ro­wo ka­ra­ne. W najśmiel­szych snach nie przy­pusz­cza­łem, że przyj­dzie mi się tego do­pu­ścić, nie wy­obra­ża­łem so­bie na­wet, że przyj­dzie mi kie­dy­kol­wiek do gło­wy taki po­my­sł, ale mam pod­sta­wy sądzić, że znaj­du­je się pan w wiel­kim nie­bez­pie­cze­ństwie, a ja je­stem je­dy­ną oso­bą na świe­cie, któ­ra o tym wie. Dla­te­go po­sta­no­wi­łem pana o tym po­in­for­mo­wać, po­mi­mo że w ten spo­sób na­ru­szam jed­ną z fun­da­men­tal­nych za­sad mo­jej pro­fe­sji.

– Cho­le­ra ja­sna. Pro­szę mó­wić.

– Naj­pierw jed­nak mu­szę pana po­pro­sić o jed­ną rzecz.

– Prze­szka­dza panu mu­zy­ka?

– Jaka mu­zy­ka?

– Nie, to nie­istot­ne. O co chce pan pro­sić?

– Mu­szę za­dać panu kil­ka py­tań, tyl­ko po to, by po­twier­dzić pew­ne kwe­stie, któ­rych do­wie­dzia­łem się o panu i pana ro­dzi­nie, żeby wy­klu­czyć myl­ny ob­raz sy­tu­acji, któ­ra zo­sta­ła mi na­kre­ślo­na. Taka ewen­tu­al­no­ść wy­da­je mi się ra­czej nie­praw­do­po­dob­na, ale ni­g­dy nie mo­żna ca­łko­wi­cie jej od­rzu­cić. Ro­zu­mie pan?

– Tak.

– Przy­nio­słem ze sobą no­tat­ki. Pro­szę od­po­wia­dać tyl­ko tak lub nie.

– Do­brze.

– Mogę za­czy­nać?

– Pro­szę.

– Na­zy­wa się pan Mar­co Car­re­ra, ma pan czter­dzie­ści lat, do­ra­stał pan we Flo­ren­cji, obro­nił pan dy­plom na uni­wer­sy­te­cie me­dycz­nym La Sa­pien­za w Rzy­mie, zro­bił pan spe­cja­li­za­cję z oku­li­sty­ki?

– Tak.

– Pana ro­dzi­ce to Le­ti­zia De­lvec­chio i Pro­bo Car­re­ra, z za­wo­du ar­chi­tek­ci, oby­dwo­je na eme­ry­tu­rze, za­miesz­ka­li we Flo­ren­cji?

– Tak. Tyle że mój oj­ciec jest z za­wo­du in­ży­nie­rem.

– Ach, rze­czy­wi­ście. Ma pan bra­ta, Gia­co­ma, nie­wie­le młod­sze­go od pana, miesz­ka­jące­go w Ame­ry­ce, i, pro­szę mi wy­ba­czyć, miał pan sio­strę Ire­ne, zma­rłą przez uto­ni­ęcie na po­cząt­ku lat osiem­dzie­si­ątych?

– Tak.

– Jest pan żo­na­ty z Ma­ri­ną Mo­li­tor, Sło­wen­ką z po­cho­dze­nia, ste­war­de­są w za­ło­dze ob­słu­gi na­ziem­nej Lu­fthan­sy?

– Tak.

– Pana cór­ka, Ade­le, ma dzie­si­ęć lat i uczęsz­cza do pi­ątej kla­sy pu­blicz­nej szko­ły pod­sta­wo­wej znaj­du­jącej się nie­da­le­ko Ko­lo­seum?

– Tak, do Vit­to­ri­no da Fel­tre.

– Ade­le, któ­ra w wie­ku od trzech do sze­ściu lat była prze­ko­na­na, że do jej ple­ców przy­twier­dzo­ny jest sznu­rek, co spra­wi­ło, że wy, jej ro­dzi­ce, zwró­ci­li­ście się do spe­cja­li­sty z za­kre­su psy­cho­lo­gii dzie­ci­ęcej?

– Do Maga Man­fre­da...

– Słu­cham, co pan po­wie­dział?

– W taki spo­sób ka­zał zwra­cać się do sie­bie dzie­ciom. Ale to nie on roz­wi­ązał pro­blem sznur­ka, cho­ciaż Ma­ri­na wci­ąż uwa­ża, że tak było.

– Ro­zu­miem. A więc to praw­da, że zwró­ci­li­ście się do psy­cho­lo­ga dzie­ci­ęce­go.

– Tak, ale nie wiem, jaki to ma zwi­ązek z...

– Pan ro­zu­mie, dla­cze­go za­da­ję panu wszyst­kie te py­ta­nia, praw­da? Po­sia­dam wy­łącz­nie jed­no źró­dło i wła­śnie spraw­dzam, na ile jest ono wia­ry­god­ne. Nie mogę zlek­ce­wa­żyć tej kwe­stii, bio­rąc pod uwa­gę przy­czy­nę mo­jej wi­zy­ty.

– Do­brze. O czym chce mi pan po­wie­dzieć?

– Jesz­cze tyl­ko kil­ka py­tań, o ile nie ma pan nic prze­ciw­ko. Będą nie­co bar­dziej pry­wat­ne i pro­si­łbym o mak­sy­mal­nie szcze­rą od­po­wie­dź. Czu­je się pan na si­łach?

– Tak.

– Czy jest pan ha­zar­dzi­stą?

– Cóż, już nie.

– Ale w prze­szło­ści zda­rza­ło się panu upra­wiać ha­zard, przy­zna­je pan?

– Tak. W prze­szło­ści tak.

– Czy to praw­da, że do czter­na­ste­go roku ży­cia był pan o wie­le ni­ższy niż pana ró­wie­śni­cy i z tego po­wo­du pana mat­ka wy­my­śli­ła panu prze­zwi­sko ko­li­ber?

– Tak.

– A kie­dy sko­ńczył pan czter­na­ście lat, oj­ciec za­brał pana do Me­dio­la­nu, by pod­dać pana eks­pe­ry­men­tal­nej ku­ra­cji hor­mo­nal­nej, wsku­tek któ­rej pa­ńska syl­wet­ka wró­ci­ła do nor­my po tym, jak uró­sł pan o pra­wie szes­na­ście cen­ty­me­trów w ci­ągu nie­ca­łe­go roku?

– Tak, trwa­ło to osiem mie­si­ęcy.

– Czy to praw­da, że pana mat­ka była temu prze­ciw­na, to zna­czy wo­la­ła, by pan nie rósł, na­to­miast wy­pra­wa do Me­dio­la­nu była je­dy­nym ge­stem do­mi­na­cji ze stro­ny pa­ńskie­go ojca w kon­te­kście jego po­zy­cji ro­dzi­ciel­skiej, jako że w pana ro­dzi­nie, pro­szę wy­ba­czyć język, w ja­kim przy­to­czę do­kład­ny cy­tat, z któ­re­go po­zy­ska­łem tę wie­dzę, pana oj­ciec gów­no zna­czy?

– Och! Nie, to nie­praw­da, ale bio­rąc pod uwa­gę oso­bę, któ­ra prze­ka­za­ła panu te in­for­ma­cje, to tak, Ma­ri­na za­wsze była o tym prze­ko­na­na.

– Czy­li nie jest praw­dą, że pa­ńska mat­ka była prze­ciw­na ku­ra­cji, a pa­ński oj­ciec gów­no zna­czy?

– To nie­praw­da, że mój oj­ciec gów­no zna­czy. To wy­łącz­nie wra­że­nie, ja­kie za­wsze od­no­si­ło wie­le osób, mi­ędzy in­ny­mi wła­śnie Ma­ri­na. To kwe­stia od­mien­no­ści ich cha­rak­te­rów, Ma­ri­ny i mo­je­go ojca, co nie­raz spra­wi­ło...

– Nie po­trze­bu­ję pa­ńskich wy­ja­śnień, dok­to­rze. Pro­szę od­po­wia­dać wy­łącz­nie tak lub nie, zgo­da?

– Do­brze.

– Czy to praw­da, że od za­wsze jest pan za­ko­cha­ny w Lu­isie Lat­tes i od wie­lu lat utrzy­mu­je pan re­la­cję z tą ko­bie­tą, obec­nie za­miesz­ka­łą...

– Słu­cham? Kto tak po­wie­dział?

– Pro­szę zgad­nąć.

– Ależ skąd! To nie­mo­żli­we. Ma­ri­na nie mo­gła panu po­wie­dzieć, że...

– Pro­szę od­po­wia­dać wy­łącz­nie tak lub nie, dok­to­rze. Pro­szę pana rów­nież o szcze­ro­ść, tak bym mógł oce­nić wia­ry­god­no­ść mo­je­go źró­dła. Czy jest pan na­dal za­ko­cha­ny lub czy mógł pan spra­wić na swo­jej żo­nie wra­że­nie za­ko­cha­ne­go w owej Lu­isie Lat­tes, tak czy nie?

– Ależ nie!

– Czy­li nie spo­ty­ka się pan z nią po kry­jo­mu pod­czas kon­fe­ren­cji, w któ­rych zda­rza się panu brać udział we Fran­cji lub w Bel­gii czy też w Ho­lan­dii, czy w miej­scach nie tak od­le­głych od Pa­ry­ża, w któ­rym pani Lat­tes miesz­ka? Ani la­tem w Bol­ghe­ri, gdzie za­zwy­czaj spędza­cie cały sier­pień w sąsia­du­jących ze sobą do­mach ro­dzin­nych?

– To ab­surd! Ka­żde­go lata wi­du­je­my się na pla­ży, ra­zem z na­szy­mi dzie­ćmi, cza­sem zda­rza się nam roz­ma­wiać, ale przez myśl by mi nie prze­szło, by na­zy­wać to „utrzy­my­wa­niem re­la­cji”, jak pan to okre­ślił. Tym bar­dziej też nie wi­du­je­my się po kry­jo­mu, kie­dy je­żdżę na kon­fe­ren­cje.

– Pro­szę wzi­ąć pod uwa­gę, że nie przy­sze­dłem tu­taj, żeby pana oce­niać. Pró­bu­ję tyl­ko zro­zu­mieć, czy to, co zo­sta­ło mi o panu po­wie­dzia­ne, jest praw­dą, czy też nie. Czy­li to nie­praw­da, że pan i ta ko­bie­ta wi­du­je­cie się po kry­jo­mu?

– Tak, to nie­praw­da.

– I wy­klu­cza pan mo­żli­wo­ść, że pana żona jest prze­ko­na­na o ta­kim sta­nie rze­czy.

– Oczy­wi­ście, że wy­klu­czam! Prze­cież one się na­wet za­przy­ja­źni­ły. Ra­zem je­żdżą kon­no, tyl­ko we dwie: zo­sta­wia­ją nas, mężów, z dzie­ćmi, i zni­ka­ją na po­ran­nych wiej­skich wy­ciecz­kach.

– To nie ma nic do rze­czy. Mo­żna się przy­ja­źnić z dru­gą oso­bą i spo­ty­kać się z nią cho­ćby co­dzien­nie wła­śnie dla­te­go, że jest się o nią cho­ro­bli­wie za­zdro­snym.

– Tak, ale nie w tym przy­pad­ku, pro­szę mi wie­rzyć. Ma­ri­na nie jest o ni­ko­go cho­ro­bli­wie za­zdro­sna, ja je­stem jej wier­ny i ona o tym do­sko­na­le wie. Czy ze­chce mi pan wresz­cie po­wie­dzieć, dla­cze­go mia­łbym znaj­do­wać się w nie­bez­pie­cze­ństwie?

– Czy­li nie wy­mie­nia­cie li­stów od lat, pan i ta Lu­isa Lat­tes?

– Nie!

– Li­stów mi­ło­snych?

– Ależ nie!

– Czy jest pan szcze­ry, dok­to­rze Car­re­ra?

– Ależ tak!

– Za­py­tam pana raz jesz­cze, czy jest pan szcze­ry?

– Oczy­wi­ście, że je­stem szcze­ry! Czy ze­chce mi pan wresz­cie po­wie­dzieć...

– Wo­bec tego mu­szę pana prze­pro­sić, ale wbrew mo­je­mu prze­ko­na­niu, prze­ko­na­niu o so­lid­nych pod­sta­wach, a za­pew­niam pana, że w prze­ciw­nym ra­zie nie przy­sze­dłbym tu­taj, pana żona nie była ze mną szcze­ra, co ozna­cza, że nie jest pan w nie­bez­pie­cze­ństwie, tak jak uwa­ża­łem, i z tego po­wo­du nie po­zwo­lę so­bie już dłu­żej panu prze­szka­dzać. Pro­szę, by za­po­mniał pan o tej wi­zy­cie, i po­le­cam, by z ni­kim pan o niej nie roz­ma­wiał.

– Co? Dla­cze­go pan wsta­je? Do­kąd pan idzie?

– Raz jesz­cze pro­szę pana o wy­ba­cze­nie, po­pe­łni­łem po­wa­żny błąd oce­ny. Do wi­dze­nia. Znam dro­gę.

– Za­raz, nie! Pan nie może tu przy­cho­dzić, mó­wi­ąc mi, że znaj­du­ję się w nie­bez­pie­cze­ństwie w zwi­ąz­ku z tym, co po­wie­dzia­ła panu moja żona, ci­ągnąć mnie za język, i wresz­cie wy­jść bez sło­wa! Pro­szę na­tych­miast mi po­wie­dzieć, jaki był cel pana wi­zy­ty, w prze­ciw­nym ra­zie do­nio­sę na pana do Rady, za­pew­niam, że tak zro­bię!

– Niech się pan uspo­koi, bar­dzo pro­szę. Praw­da jest taka, że nie po­wi­nie­nem był tu przy­cho­dzić, to wszyst­ko. Za­wsze uwa­ża­łem, że mogę dać wia­rę temu, co pana żona opo­wia­da­ła mi o so­bie i o panu, wy­ro­bi­łem so­bie do­kład­ne zda­nie na te­mat dręczące­go ją za­bu­rze­nia wła­śnie dla­te­go, że za­wsze jej wie­rzy­łem. I opie­ra­jąc się na tym, w ob­li­czu sy­tu­acji, któ­ra wy­da­ła mi się nie­zwy­kle po­wa­żna, uzna­łem, że mu­szę pod­jąć się dzia­łań wy­kra­cza­jących poza moje kom­pe­ten­cje za­wo­do­we, te­raz jed­nak pan mi mówi, że pana żona nie była ze mną szcze­ra w tak pod­sta­wo­wej kwe­stii, a sko­ro tak, to zna­czy, że nie była szcze­ra rów­nież w wie­lu in­nych, w tym tych, któ­re spra­wi­ły, że uzna­łem, iż znaj­du­je się pan w nie­bez­pie­cze­ństwie. Po­wta­rzam panu, to błąd z mo­jej stro­ny, i mogę wy­łącz­nie prze­pro­sić za nie­go raz jesz­cze, ale od kie­dy pa­ńska żona prze­sta­ła do mnie przy­cho­dzić, za­cząłem się za­sta­na­wiać...

– Słu­cham? Co ta­kie­go? Moja żona prze­sta­ła do pana przy­cho­dzić?

– Tak.

– Od kie­dy?

– Od po­nad mie­si­ąca.

– Chy­ba pan żar­tu­je.

– Nie wie­dział pan o tym?

– Nie mia­łem po­jęcia.

– Nie po­ja­wi­ła się na se­sji od... szes­na­ste­go wrze­śnia.

– Prze­cież mi mó­wi­ła, że wci­ąż się z pa­nem wi­du­je. We wtor­ki i w czwart­ki, kwa­drans po trze­ciej, jak za­wsze, ja od­bie­ram Ade­le ze szko­ły, bo Ma­ri­na jest z pa­nem umó­wio­na. Dzi­siaj też mia­ła u pana wi­zy­tę.

– To, że pana okła­mu­je, zu­pe­łnie mnie nie dzi­wi, dok­to­rze. Pro­blem po­le­ga na tym, że skła­ma­ła rów­nież i mnie.

– No cóż, skła­ma­ła panu co do jed­nej rze­czy. Poza tym, pro­szę mi wy­ba­czyć, czy to nie jest tak, że dla was kłam­stwa są bar­dziej wy­mow­ne niż praw­da, któ­rą pa­cjent po­sta­na­wia ukryć?

– Dla was, czy­li dla kogo?

– Dla was, te­ra­peu­tów. Wam prze­cież przy­da­je się wszyst­ko, tak samo praw­da, jak i kłam­stwa, i tak da­lej?

– A kto tak twier­dzi?

– Sam nie wiem, wy... psy­cho­ana­li­ty­cy. Sama psy­cho­ana­li­za się na tym opie­ra. Czyż nie? Od kie­dy by­łem ma­łym chłop­cem, ota­cza­li mnie lu­dzie pod­da­jący się psy­cho­ana­li­zie i od za­wsze sły­sza­łem, jak istot­ny jest set­ting, trans­fer, sny, kłam­stwa, wszyst­ko to ma zna­cze­nie wła­śnie dla­te­go, że spla­ta się z praw­dą, któ­rą pa­cjent ukry­wa. A może się mylę? Na czym te­raz po­le­ga pro­blem, je­śli Ma­ri­na coś so­bie wy­my­śli­ła?

– Cóż, je­śli spra­wa Lu­isy Lat­tes to tyl­ko wy­twór wy­obra­źni Ma­ri­ny, to zu­pe­łnie co in­ne­go, bo w ta­kim przy­pad­ku w nie­bez­pie­cze­ństwie jest pa­ńska żona.

– Ale dla­cze­go? W ja­kim nie­bez­pie­cze­ństwie?

– Pro­szę zro­zu­mieć, bar­dzo mi przy­kro, ale te­raz nie mogę o tym z pa­nem roz­ma­wiać. Niech pan tyl­ko nie mówi żo­nie, że tu przy­sze­dłem, za­kli­nam pana.

– Skąd po­my­sł, że po­zwo­lę panu wy­jść po tym wszyst­kim, co usły­sza­łem? Żądam od pana...

– Na pró­żno, dok­to­rze. Może pan mnie na­wet zgło­sić do Rady, je­śli tak pan uwa­ża – zresz­tą, bio­rąc pod uwa­gę po­pe­łnio­ny prze­ze mnie błąd, za­słu­ży­łem so­bie na to. Nie zdo­ła pan jed­nak mnie zmu­sić, bym po­wie­dział...

– Niech pan słu­cha, to żad­ne wy­my­sły.

– Co ta­kie­go?

– To, co Ma­ri­na po­wie­dzia­ła panu o Lu­isie Lat­tes. To nie wy­twór wy­obra­źni mo­jej żony. To praw­da, że się wi­du­je­my, pi­su­je­my do sie­bie. Tyle tyl­ko, że nie jest to żad­na re­la­cja, a przede wszyst­kim nie re­la­cja w ka­te­go­riach ma­łże­ńskiej nie­wier­no­ści – mi­ędzy nami jest coś, cze­go nie po­tra­fi­łbym na­wet okre­ślić, i zu­pe­łnie nie ro­zu­miem, skąd Ma­ri­na mo­gła­by o tym wie­dzieć.

– Czy wci­ąż jest pan w niej za­ko­cha­ny?

– Pro­szę pana, to nie o to tu cho­dzi. Cho­dzi o to, że...

– Prze­pra­szam, że tak na­le­gam: czy wci­ąż jest pan w niej za­ko­cha­ny?

– Tak.

– Wi­dzie­li­ście się w Lo­va­nio w czerw­cu ze­szłe­go roku?

– Tak, ale...

– W jed­nym z li­stów sprzed kil­ku lat na­pi­sał pan do niej, że lubi pan pa­trzeć, jak ska­cze z kli­fu do wody?

– Tak, ale ja­kim cu­dem...

– Zło­ży­li­ście ślu­by czy­sto­ści, to zna­czy przy­si­ęgli­ście, że nie będzie­cie upra­wiać sek­su, cho­ciaż by­ście tego pra­gnęli?

– Tak, ale w jaki spo­sób Ma­ri­na mia­ła­by się tego do­wie­dzieć? Dla­cze­go wci­ąż mi pan nie po­wie­dział tego, co miał mi po­wie­dzieć, bez owi­ja­nia w ba­we­łnę? Prze­cież tu cho­dzi o moje ma­łże­ństwo, do dia­bła, prze­cież ja mam cór­kę!

– Przy­kro mi to mó­wić, ale pana ma­łże­ństwo od daw­na jest już sko­ńczo­ne, dok­to­rze. A je­śli cho­dzi o dzie­ci, to nie­dłu­go przyj­dzie na świat jesz­cze jed­no, tyle że nie będzie ono pa­ńskie.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki