Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Świat jest pełen kolorów. Czasem dominują ciemniejsze, by po chwili znowu zrobiło się jaśniej.
Bohaterowie opowiadań mierzą się z różnymi problemami – śmiercią, strachem przed starością, konfliktem z rodzeństwem, chorobą, toksyczną relacją z matką, wypadkiem, po którym wszystko się zmienia, wypaleniem, nieszczęśliwą miłością. Wydaje im się, że już nigdy nie będzie dobrze, że utknęli w jakimś magicznym punkcie, z którego nie można pójść dalej. Czy uda im się ruszyć do przodu? Czy życie nabierze jaśniejszych barw?
Osiem cenionych autorek napisało opowiadania dające nadzieję, udowadniając, że nigdy nie jest za późno, by zmienić swoje życie na lepsze.
Autorzy:
Natasza Socha, Katarzyna Enerlich, Liliana Fabisińska, Magda Knedler, Agnieszka Krawczyk, Agnieszka Lingas-Łoniewska, Magda Stachula, Małgorzata Warda.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Każda z nas potrzebuje w życiu przebudzenia. Przychodzi taki moment, kiedy pytamy same siebie, ile jesteśmy w stanie jeszcze znieść i jak długo będzie nam źle? Odnosimy wrażenie, że wpadłyśmy w lawinę niepowodzeń, że nie potrafimy się już z niczego cieszyć, że to, co czujemy, to wyłącznie smutek i zniechęcenie. Uśmiechamy się trochę sztucznie, z wysiłkiem rozciągając usta, życie wydaje nam się iluzją, czymś, co nie do końca jest prawdziwe. I nagle przychodzi dzień, w którym chcemy się obudzić. Otworzyć szeroko oczy. Zacząć od początku, stworzyć siebie na nowo, znowu być czystą kartką, na której powstanie zupełnie inna historia. Kto wie, może tym razem z happy endem?
Każda zmiana zaczyna się zarówno w sercu, jak i głowie. Ale żeby zacząć od nowa, trzeba zaakceptować przeszłość, pogodzić się z nią nawet wtedy, jeśli nie była dla nas najlepsza. Nie da się uciec na koniec świata, udając, że to, co zostawiamy, nie ma dla nas żadnego znaczenia. Nie wolno wypierać tego, co się stało, próbować zakopać w najgłębszej dziurze, spalić razem ze starymi gazetami. Jedynym wyjściem jest podniesienie głowy i spojrzenie prosto w twarz przeszłości. Jeżeli uda nam się zaakceptować własne lęki i słabości, możemy ruszyć dalej, już bez obciążeń i obaw, że znowu nam się nie uda.
Nasz świat jest wypełniony feerią barw. Czasem dominują te ciemniejsze, by po chwili znowu zrobiło się jaśniej. Kolor nadziei nie zawsze jest zielony, tak naprawdę może być jakikolwiek – wszystko zależy od nas.
Ten zbiór opowiadań zawiera osiem historii dających nadzieję. Udowadniających, że nigdy nie jest za późno, by zmienić swoje życie na lepsze. By zacząć znowu się uśmiechać. Bohaterowie, a przede wszystkim bohaterki opowieści mierzą się z różnymi problemami – śmiercią, strachem przed starością, niedopowiedzeniami między rodzeństwem, chorobą, toksycznym układem z matką, wypadkiem, po którym wszystko się zmienia, wypaleniem, nieszczęśliwą miłością. Wydaje im się, że już nigdy nie będzie dobrze, że utknęli w jakimś magicznym punkcie, z którego nie mogą ruszyć dalej. A jednak idą naprzód...
Shang Yang – starożytny chiński polityk i filozof – powiedział kiedyś, że „natura ludzka każe głodnym walczyć o pożywienie, zmęczonym dążyć do odpoczynku, znużonym pracą szukać wytchnienia, a poniżonym zabiegać o zaszczyty”.
Bo człowiek tak naprawdę nigdy się nie poddaje.
Natasza Socha
Nie kocham mojej mamy.
Wiem, nie wolno o tym mówić głośno, publicznie, bo to grzech. Są pewne rzeczy, które wydają się oczywistością – i do nich należy miłość do rodziców. A jednak kiedy po raz pierwszy powiedziałam to na głos, coś we mnie pękło. A moje życie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni.
Chcecie posłuchać?
Jestem małą dziewczynką i mam na sobie bardzo ładną niebieską sukienkę. Dostałam ją od babci, która zawsze uważała, że dziewczynki wcale nie muszą ubierać się na różowo i w ogóle mogą robić to, co chcą.
– Czy mogę jeść dżdżownice? – spytałam ją kiedyś naprawdę poważnie.
Babcia skinęła głową i powiedziała, że jeśli ktoś lubi dżdżownice i mu smakują, to ona nie widzi żadnych przeciwwskazań.
Oczywiście, nie zjadłam żadnej, bo było mi ich żal. Ale cieszyła mnie odpowiedź babci, że mi wolno. Mama mówiła zupełnie coś innego. Tak naprawdę to ciągle czegoś mi zabraniała. Czułam się tak, jakby wkładała mnie do wielkiego słoja z grubego szkła, pokazywała świat, a jednocześnie groziła palcem i mówiła, że mogę tylko patrzeć. A kiedy próbowałam wydostać się na zewnątrz, śmiała się ze mnie i jeszcze szczelniej zakręcała wieczko.
Nie możesz rozmawiać z lalkami, bo to głupie.
Nie możesz zjeść najpierw ogórka, a potem chleb, bo tak się nie robi.
Nie możesz założyć tej bluzki, bo na pewno pobrudzisz.
Oczywiście, że ubrudziłam tę niebieską sukienkę. Przewróciłam się na podwórku i jakoś tak głupio upadłam prosto na piach. Pośrodku zrobiła się ciemna plama, więc próbowałam ją zmyć śliną. Ale zrobiło się jeszcze gorzej, bo piach i ślina wymieszały się, no i...
Kiedy mama to zobaczyła, zaczęła strasznie krzyczeć. Że jestem głupia, że jestem ofermą, że prosiła tysiąc razy, żeby nie zakładać ładnych rzeczy, kiedy wychodzi się na podwórko, że ona tego nie będzie prała i że już nigdy niczego mi nie kupi. A to przecież nie ona kupiła, tylko babcia. Babci też się oberwało za to, że próbowała mnie obronić.
– A ty się zamknij – powiedziała do niej mama i wtedy to już naprawdę chciało mi się płakać.
– Wypiorę sama – powiedziałam jeszcze.
Ale mama dosłownie zdarła ze mnie tę sukienkę i wyrzuciła do kosza. Babcia ją potem wyjęła i powiedziała, żebym się nie martwiła i że ona to wyczyści. Ale nie mogłam tej nocy zasnąć. Bolał mnie brzuch i było mi niedobrze. I nawet miś nie pomógł, chociaż tuliłam go do siebie z całej siły.
Najbardziej było mi smutno z tego powodu, że nie zdążyłam powiedzieć mamie, że dostałam główną rolę w szkolnym przedstawieniu. Będziemy grać Piękną i Bestię i ja miałam być Bellą. Ta niebieska sukienka idealnie by się nadawała, ale teraz miała plamę. Może jednak uda się coś z tym zrobić, babcia zazwyczaj miała dobre pomysły. Kiedy zimą piszczałam, że szczypie mnie skóra, smarowała mi twarz oliwą albo gliceryną. To też szczypało, ale tylko przez chwilę, a potem było już dobrze. A kiedy miałam gorączkę, to robiła mi okłady z ręczników zanurzonych w zimnej wodzie. W ogóle przy babci czułam się bardzo bezpiecznie.
– Będę grała Bellę – powiedziałam jej przy śniadaniu.
Mama też była przy tej rozmowie. Cieszyłam się, że to powiedziałam, bo teraz przecież będzie musiała zapytać o szczegóły.
– Cudownie! – zachwyciła się babcia. – Anka, słyszałaś? Nasza mała będzie grała Bellę. Znasz Piękną i Bestię?
– Znam. Rozumiem, że Bella to Bestia? – zaśmiała się mama, a mnie zrobiło się okropnie smutno.
– Nie... właśnie nie... – próbowałam jej wyjaśnić.
– To ciekawe, czemu ciebie wybrali. – Wzruszyła ramionami i kazała mi się pospieszyć.
Nie mogłam już przełknąć śniadania, chociaż babcia nałożyła mi podwójną porcję dżemu na kanapkę.
– To był tylko żart. – Puściła do mnie oko.
– Naprawdę? – uczepiłam się tej myśli.
Babcia mogła mieć rację! Mama często sobie tak dziwnie żartowała.
– Oczywiście, że tak. Poza tym dobrze wiesz, że Bestia również nie była brzydka.
Pokiwałam głową. No tak! Mama pewnie dokładnie to miała na myśli!
Babcia uratowała moją sukienkę. Naszyła w miejscu plamy niebieską różę i zrobiła mi przepaskę na włosy z wielką różą z materiału. Mama nie przyszła na przedstawienie. Podobno miała dużo pracy.
Nie kocham mojej mamy.
Już słyszę chóry ludzi grzmiących jak na zawołanie – „Na pewno chociaż trochę ją kochasz! Musisz!”. No właśnie nie. Nie kocham jej. I nie czuję się z tym źle, bo to ona pierwsza mnie nie kochała.
Kiedyś usłyszałam, jak ktoś właśnie tak powiedział. Pewnie inne skażone brakiem miłości dziecko. I pomyślałam, że to prawda. To nasi rodzice zaczęli ten proces. Spędzaliśmy dzieciństwo, kochając ich i mając nadzieję, że oni odwzajemniają naszą miłość. Potem to eskaluje i nawet będąc dorosłymi, staramy się zdobyć sympatię naszych rodziców. Ale wreszcie przychodzi taki dzień, kiedy nie można dłużej wytrzymać, i wtedy zdajemy sobie sprawę, że nic nie da się już zrobić. Dociera do nas, że nie można ich kochać. Nie można kochać ojca ani matki, bo oni nigdy nam na to nie pozwolili. A ta miłość, którą nosiliśmy w sobie, była wyobrażeniem. Kochaliśmy ideę naszego rodzica. Kochaliśmy jego potencjał bycia dobrym, nawet jeśli był on wyimaginowany.
Mam dziesięć lat i zrobiłam coś strasznego.
Bardzo się tego wstydzę, ale naprawdę nie mogłam inaczej. Mam koleżankę w klasie, Izę. Iza dostała pod choinkę dwa chomiki, które były tak cudowne, że za każdym razem pytałam, czy mogę ją odwiedzić i trochę się z nimi pobawić. I pewnego dnia Iza powiedziała mi, że jej chomiczki zostały rodzicami. I że wszyscy bardzo się zdziwili, bo to miały być dwie samiczki.
Serce od razu zabiło mi szybciej, ale zanim zdążyłam zapytać, Iza była pierwsza.
– Chcesz jednego?
Myślałam, że umrę ze szczęścia.
Pobiegłam do domu i powiedziałam o wszystkim babci. Nie uśmiechnęła się, jak to miała w zwyczaju, tylko zmarszczyła czoło.
– Nie lubisz chomików? – spytałam zasmucona.
– Lubię, tylko...
No tak. Mama. Mamie na pewno nie spodoba się ten pomysł.
Ostatecznie wymyśliłyśmy z babcią, że chomik zamieszka w jej pokoju. Ale i tak nie obyło się bez awantury.
– Ty chyba postradałaś zmysły na stare lata! Nie dość, że tu i tak ciągle panuje zaduch, to jeszcze teraz będzie śmierdzieć tym gównem.
Słyszałam każde słowo i okropnie się trzęsłam. Nie chciałam, żeby mama wyrzuciła chomika, ale nie chciałam też, żeby babcia za mnie obrywała. W myślach nazwałam go Bobek i już wyobrażałam sobie, jak razem się bawimy i jak karmię go marchewką.
Bobek u nas został. Ale to nie było dobre dla nikogo. Mama krzyczała niemal codziennie, że w domu śmierdzi, że chomik hałasuje i że to nie jest zoo. I kiedy minęły cztery tygodnie jej złości i awantur, podjęłam decyzję. Wyjęłam Bobka z klatki i zaniosłam na łąkę. Strasznie chciało mi się płakać, ale nie mogłam postąpić inaczej. Wypuściłam go na wolność, chociaż bardzo bałam się, że dopadnie go jakiś duży ptak. Ale wolałam o tym nie myśleć. Kiedy wróciłam do domu, babcia była okropnie zdenerwowana.
– Bobek uciekł. Nie wiem jak, ale nigdzie go nie ma.
Przytuliłam się do niej i zaczęłam okropnie płakać. Babcia głaskała mnie po głowie, aż w końcu trochę się uspokoiłam.
– Poszukamy go razem – powiedziała, ale ja tylko przecząco pokręciłam głową.
I wtedy babcia wszystkiego się domyśliła.
– Wiesz, dobrze zrobiłaś. Chomiki mają na polach swoje rodziny i szybko się odnajdują, a potem żyją razem i są bardzo zadowolone.
– Naprawdę? – Spojrzałam na nią z nadzieją.
Szybko pokiwała głową.
– Tak. I są nawet bardziej szczęśliwe niż w takich małych klatkach. Kto wie, może właśnie zapewniłaś mu cudowne życie.
Bardzo chciałam w to wierzyć. Bardzo.
Mama nic nie powiedziała na widok pustej i umytej klatki. Nie wiem, czy ona w ogóle wiedziała, jak mój chomik miał na imię.
Bobek. Mam nadzieję, że teraz siedzi gdzieś ze swoją rodziną w norce i opowiada jej o mnie i o mojej babci.
Nadal mam dziesięć lat.
Wczoraj poszłam na pole, żeby poszukać Bobka. Tak naprawdę to chciałam mu się również wypłakać. Jeszcze do wczoraj miałam długie włosy. Babcia zaplatała mi je w warkocze albo robiła coś w rodzaju korony na głowie. Ale dzisiaj lepiliśmy w szkole ludziki z plasteliny i dwie koleżanki wplątały mi tę plastelinę we włosy. Próbowałam ją sama wyciągnąć, ale się nie udało. Okropnie mnie to zdenerwowało, tym bardziej że babcia była akurat w szpitalu i wiedziałam, że nie będzie mogła mi pomóc.
Mama na widok moich włosów okropnie się skrzywiła.
– Coś ty zrobiła?
– To nie ja... to koleżanka...
– Tak, jasne, zawsze ktoś inny jest winny, tylko nie ty.
A potem po prostu wzięła nożyczki i obcięła mi włosy niemal przy samej głowie. Okropnie teraz wyglądam. Jak chłopak. Nie wiem, ile czasu minie, zanim znowu uda mi się zapleść warkocze. Chyba całe życie. Próbowałam nie płakać przy mamie, ale nie było mi łatwo.
– No, przynajmniej masz teraz porządek na głowie.
Nie odpowiedziałam, zjadłam nawet obiad, chociaż wcale mi nie smakował, a potem pobiegłam na to pole.
– Bobek?
Usiadłam na ziemi i w końcu się rozpłakałam. Teraz to naprawdę jestem brzydka. Następnego dnia w szkole tylko się w tym utwierdziłam. A właściwie zrobiły to inne dzieci, które po prostu mnie wyśmiały.
Kiedy babcia wróciła ze szpitala, powiedziała, że wyglądam jak Dzwoneczek.
– Ten z filmu Hook, wiesz który. Zadziorna, wesoła, z krótkimi włosami.
No tak. Coś w tym było. Jak dobrze, że babcia znowu była z nami!
Nie kocham mojej matki.
Takie słowa nie przechodzą łatwo przez gardło, nie w naszej kulturze. Matka jest idealna już z samej z definicji. Strasznie ją mitologizujemy. Gloryfikujemy do potęgi. A im więcej tych zachwytów, tym większe rozczarowania, łzy, frustracje. I strach przed wypowiedzeniem prawdy. No bo jak? W naszej narracji matka to ta, co kocha i się poświęca. Matka Dziewica. Matka Polka. Idealny model zakłada, że kobieta w ciąży jest dojrzała wewnętrznie, gotowa na macierzyństwo i wie, że przyjmie dziecko z miłością bezwarunkową. A co z tymi, które nie były gotowe? Urodziły i doszły do wniosku, że to jednak nie dla nich?
Długo ją usprawiedliwiałam. Czy skoro robiła mi kanapki do szkoły, to znaczy, że była dobrą matką? Albo może zapytam inaczej. Czy ona miała obowiązek mnie kochać? I czy ja również muszę ją kochać?
Mam trzynaście lat i właśnie dostałam pierwszej miesiączki.
Trochę spanikowałam, bo nie byłam przygotowana na ten dzień. Nie wiedziałam, czy mogę wziąć podpaski mamy i jak się ich używa. Poszłam więc do niej, a ona tylko prychnęła i pokręciła z niesmakiem głową.
– Tylko tego mi teraz brakowało.
Nie zrozumiałam, o co jej chodziło, więc raz jeszcze zapytałam o te podpaski. W końcu mi je dała i kazała się często myć. I powiedziała jeszcze, że jak kiedyś przyjdę do domu z brzuchem, to mogę się od razu pakować. I żebym nie chwaliła się tym na prawo i lewo, bo okres to nic fajnego. Zapukałam do pokoju babci, żeby jej o tym powiedzieć. Babcia wtedy coraz częściej chorowała, ale dobry humor jej nie opuszczał. Powiedziała, że mi gratuluje, że teraz oficjalnie stałam się kobietą i to absolutnie cudowną. I żebym nigdy w to nie wątpiła. I że możemy napić się szampana bezalkoholowego, jeśli tylko mam ochotę. Pewnie, że miałam! Siedziałyśmy w kuchni i popijałyśmy napój z bąbelkami o smaku czarnego bzu, a babcia opowiadała mi o dawnych czasach, kiedy to kobiety miały miesiączkę i musiały sobie zupełnie inaczej radzić niż dzisiaj.
– Wtedy się o tym nie mówiło. Że coś tam się dzieje „na dole” naszego ciała. I wstyd było pobrudzić majtki. Więc zapierało się je szarym mydłem, żeby nikt nie widział. O podpaskach to nawet nie śniłyśmy. Watę przyczepiało się agrafkami do majtek albo podkładało pod spód foliowe woreczki. I trzeba było tak chodzić, żeby się to nie przesuwało. Raz znalazłam swoją domowej roboty podpaskę na plecach – zachichotała babcia. – Teraz jest dużo łatwiej. Wkładasz w majtki, przyklejasz i z głowy. A jakby cię brzuch bolał, to przyjdź do mnie. Zaparzę ci jakieś ziółka.
Matka nie wróciła więcej do tego tematu, chociaż ciągle miałam mnóstwo pytań. Ale ona nie lubiła ze mną rozmawiać. Ani o tym, co działo się w szkole, ani o mojej budzącej się kobiecości, ani o tym, czy mam przyjaciółkę lub chłopaka. Odnosiłam wrażenie, że im starsza jestem, tym mniej mnie lubi. Zupełnie jakby mój wiek w czymś jej przeszkadzał. Babcia powiedziała mi kiedyś, że matka panicznie boi się starości. A ja jej o tym przypominam. Zaczęła też eksperymentować z twarzą. Ciągle chodziła na jakieś masaże, zabiegi, koktajle witaminowe i bez przerwy patrzyła w lustro.
Taty nie mam. To znaczy wiem, że jest i czasem przysyła mi kartki z podróży, ale tak naprawdę ma już inną rodzinę i inną córkę. Matka powiedziała mi kiedyś, że nas po prostu wymienił. Tak jak akumulator w starej pandzie. Ojciec odszedł od nas, kiedy byłam mała, nie pamiętam tego zbyt dobrze, ale podobno to właśnie wtedy wszystko się zmieniło.
To znaczy moja matka.
Zamknęła się w sobie i przestała mnie przytulać. Co prawda nie pamiętam, czy robiła to wcześniej, ale taką mam nadzieję. Przecież musiała mnie kochać. To tata wszystko zepsuł i to na niego powinnam być zła. Zepsuł naszą rodzinę, zepsuł mamę i niejako mnie również uszkodził.
Gdy dowiedziałam się, że mama nie lubi, kiedy rosnę, starałam się to opóźnić. Nosiłam podkolanówki, chociaż wydawały mi się okropnie dziecinne, i włosy zawiązane w dwa kucyki. W szkole zmieniałam fryzurę, bo czułam się w niej idiotycznie, ale kiedy wracałam do domu, znowu miałam kucyki. Mówiłam też dziecinnym tonem i domagałam się kisielu. Nie przepadałam za nim, ale podobno lubiłam go jako małe dziecko. Więc chciałam, żeby tak zostało. Żeby mama nie musiała się martwić, że dorastam i sprawiam jej tym przykrość. Szkoda, że tak wcześnie dostałam tej miesiączki.
Ostatnio zastanawiałam się, co podarować jej na Dzień Matki. Zawsze przynosiłam jej kwiaty, a kiedy byłam mniejsza, robiłam laurki. Ale to chyba nie były idealne prezenty, bo nigdy się z nich jakoś nie cieszyła. Tym razem uzbierałam trochę pieniędzy i kupiłam jej krem przeciwzmarszczkowy. Nie był tani, ale pani w sklepie zapewniała mnie, że czyni cuda.
– Ale to chyba nie dla ciebie? – zaśmiała się.
– Dla mamy – wyjaśniłam poważnie.
– To będzie zachwycona.
Nie była. Popatrzyła na mnie jakoś tak zimno, a potem spytała, co to ma znaczyć.
– To dla ciebie, sprzedawczyni powiedziała, że ten krem jest super.
– Twoim zdaniem jestem aż tak stara, że go potrzebuję?
Zaczerwieniłam się. W ogóle o tym nie pomyślałam.
– Nie... ale... – nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć.
Mama nie odezwała się do mnie przez resztę dnia, a potem zobaczyłam, jak wciera sobie ten krem w stopy.
– Głupio zrobiłam – zwierzyłam się babci.
– Nie. Po prostu twoja mama nie lubi, kiedy ktoś jej przypomina, ile ma lat. Nie dociera do niej, że każdy się starzeje i że jest to naturalna kolej rzeczy.
Rok później podarowałam jej kwiaty. Tak było bezpieczniej.
Mam czternaście lat i zostałam zakwalifikowana do olimpiady polonistycznej. Podobno piszę ładne wypracowania i ładnie mówię o książkach. Mama nawet mi pogratulowała. Powiedziała:
– No i bardzo dobrze. Co prawda książki to fikcja, ale czasem fikcja jest lepsza niż to cholerne życie.
Od babci dostałam kieszonkowe, więc kupiłam sobie pierwszy stanik. Najchętniej zrobiłabym to z mamą, ale nie chciałam mówić jej, że urosły mi piersi. Bałam się, że nie będzie tym faktem zachwycona. W przymierzalni stałam przed lustrem i patrzyłam na swoje nagie ciało. Byłam dość szczupła, chociaż mogłabym mieć mniejszą pupę. Miałam płaski brzuch i długie nogi. Moje piersi były okrągłe, chyba ładne. Pani ze sklepu powiedziała, że powinnam spróbować z miseczką B. Wybrała dla mnie kilka modeli i muszę przyznać, że niektóre były naprawdę prześliczne. Ostatecznie skusiłam się na niebieski stanik z koronki. Leżał idealnie, a moje piersi wyglądały w nim naprawdę dobrze. Dwa dni później mama przyniosła go z łazienki, a na jej twarzy malowała się złość.
– Co to jest?
– Moja bielizna – odpowiedziałam, patrząc na nią z przestrachem.
– Koronek ci się zachciało? I na co ty to zakładasz? Na te dwie mirabelki?
Nie miałam mirabelek. Miałam ładne piersi w rozmiarze jabłka. Tylko że mama tego nie zauważyła, bo nigdy na mnie nie patrzyła. Inna sprawa, że nosiłam szerokie bluzy albo kuliłam ramiona, żeby nie zobaczyła, że dojrzewam.
– Tandeta i tyle. Sama to wypierz. – Rzuciła mi stanik w twarz i wyszła z pokoju.
Nie wiem dlaczego, ale poczułam się upokorzona. Przez długie lata wstydziłam się swojej kobiecości. Nie nosiłam sukienek, unikałam makijażu. Nie chciałam złościć matki tym, że jestem młodszą kopią jej samej. Nie chciałam, żeby czuła się gorsza, stara, niepotrzebna.
Tak naprawdę to przez całe moje życie robiłam wszystko, żeby jej nie urazić. Stąpałam jak po szkle, jak po pękającej krze na wodzie, poruszając się niczym motyl. Cicho, cichutko, bez zwracania na siebie uwagi.