Kometa - Marcin Rabka - ebook

Kometa ebook

Marcin Rabka

0,0
10,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Kometa” to klamra spinająca „Liście” i „Nocturn”. To opowieść o człowieku, który po wielu latach życia w Ameryce wraca do Polski, gdzie spotyka swoją niegdyś porzuconą córkę. W trakcie tych pierwszych i zarazem ostatnich wspólnie spędzonych wakacji, bohaterowie powieści odkrywają, co tak naprawdę jest ważne dla nich w życiu. „Kometa” to również historia o godnej walce z chorobą, o naszym człowieczeństwie w trakcie jej trwania, odkrywaniu swojego miejsca na ziemi i o upływającym czasie, który jednak można zatrzymać dzięki fotografiom. To one obrazują w „Komecie”, jak zmienne mogą być losy ludzkie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 68

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marcin Rabka

Kometa

© Copyright by

Marcin Rabka & e-bookowo

Korekta: Aleksandra Sprengel, Robert Bartoszewski

Zdjęcie na okładce: fotolia.com

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN e-book 978-83-7859-759-9

ISBN druk 978-83-7859-760-5

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

1.

Czerwcowa, najkrótsza noc w roku kalendarzowym, była ciepła i duszna, przesycona balsamicznym aromatem kwitnących lip. Granatowe niebo, na tle którego zaczęły gasnąć ostatnie gwiazdy, stawało się coraz jaśniejsze i jaśniejsze. „Wielki Wóz” zamigotał swoim srebrzystym blaskiem jakby na pożegnanie, zamyślone oblicze księżyca radykalnie zbladło, a błyszcząca niczym diament Wenus znikła w momencie, gdy widnokrąg przybrał purpurowy odcień. Nagle wszystko zmieniło się jak za dotknięciem magicznej różdżki. Pierwsze złote promienie rozjaśniły uśpiony jeszcze świat. Delikatna mgiełka okalająca korony starych drzew, rozproszyła się gdzieś w przestworzach nad zatoką, a rosa zalśniła na liściach, które tajemniczo szeleściły w podmuchach figlarnego wiatru. Cykady zakończyły już swoje nocne preludium, które teraz przeszło w ptasi nokturn. Setki głosów o różnej barwie i tonacji witało z euforią rodzący się dzień.

Ta muzyka obudziła Agnieszkę Milewską, która otworzyła swoje zielone oczy i przez długą chwilę wsłuchiwała się w melodię płynącą zza otwartego okna.

Niespokojnie drżały firanki i rolety. Głowę studentki medycyny spowiły jak welon panny młodej bujne, rude loki. Leżała w pościeli i myślała o dzisiejszym dniu, pierwszym dniu, który będzie spędzony z tatą. Pan Jan, w paszporcie widniejący jako sir dr John Milewski, po wieloletniej karierze politycznej za oceanem, przypomniał sobie, że ma rodzinę w Gdańsku, w biednym mieście środkowo-europejskim, o istnieniu którego jego amerykańscy koledzy nie wiedzieli, a Polskę kojarzyli jako zakompleksioną sąsiadkę Niemiec, skażoną jadem dawnego komunizmu.

W domu nikogo nie było poza Agnieszką i tym obcym człowiekiem, do którego od dzisiaj trzeba będzie zwracać się „tato”. Zaczęły się właśnie wakacje i całe grono mieszkańców kamienicy w starej Oliwie opodal katedry, wyjechało wczoraj na Mazury, żeby odpocząć od zatłoczonego, głośnego miasta. Agnieszka też miała zamiar spędzić tam lato, ale teraz nie była już pewna, czy uda się jej zrealizować ten plan. Ojciec nie powiedział, ile czasu ma zamiar zabawić w Gdańsku. Po przywitaniu zjedli w milczeniu kolację i udali się na spoczynek. To nie była dobra noc dla Agnieszki, gdyż wracały wspomnienia, pytania, żal i bunt. „Dlaczego wrócił po tylu latach?! Dlaczego zostawił mamę i mnie, gdy byłam w kołysce?! Jak mógł porzucić młodą kobietę z dzieckiem, która w konsekwencji załamała się i zaczęła podupadać na zdrowiu? Czemu nie odpowiadał na jej, Agnieszki, listy, które pisała jeszcze w szkole podstawowej, zanim babcia ją adoptowała i przygarnęła do swojego domu w Gdańsku? Jak mógł nie zareagować na telegram, gdy mama zmarła w 2000 roku…? Jak…, gdzie…, kiedy…, jakim prawem…? A może chodzi mu tylko o sprawy majątkowe?” – plątały się niespokojne myśli po głowie młodej kobiety.

Nerwowo zarzuciła na siebie podomkę, bujne włosy ułożyła w kok i wyszła na balkon. W ogrodzie szumiały stare drzewa czesane morską bryzą, a dzwony na wieży katedry zaczęły właśnie bić szóstą. Dobrze był widoczny stąd dworzec, który tętnił rannym życiem: zabiegani podróżni, kolejki SKM, pociągi dalekobieżne wydające swe tęskne sygnały. Agnieszka wzięła głęboki wdech, po czym w nieco lepszym nastroju ruszyła na dół do kuchni, żeby zaparzyć sobie mocnej kawy. Od czegoś trzeba przecież zacząć.

2.

W całym domu panowała cisza, tylko zza uchylonego trójdzielnego okna w kształcie łuku dobiegało bicie dzwonów. Cały pokój przedstawiał się jakby z innej epoki: drewniana, skrzypiąca podłoga, wielkie białe drzwi z mosiężną klamką, wysoki na cztery metry sufit i ten specyficzny zapach jak w starych kościołach.

„Te secesyjne kamienice Oliwy mają jednak prawdziwą duszę, bo po prostu czuć w nich historię – pomyślał pan Milewski, oparł głowę na splecionych dłoniach i wpatrywał się w żyrandol z paciorkami, które zaczęły wydawać ciche dźwięki, gdy silniejszy podmuch wiatru wpadał do tego szarego wnętrza, wypełnionego głównie książkami. – A więc to jest teraz gniazdo mojej córki. Zaiste, w Nowym Jorku, gdzie spędziłem ostatnie dwadzieścia pięć lat, nikt nie kolekcjonuje zakurzonych tomisk czy płyt, bo to alergiczne roztocza i zarazki, a tutaj? Istna skarbnica biblioteczna zupełnie jak w mojej młodości.”

Stary człowiek przymknął powieki, wokół których rozpościerały się pajęczynki zmarszczek i dalej tonął w swoich rozważaniach.

„Gdybym tak potrafił cofnąć czas za pomocą jakiegoś magicznego zegara… Może jednak jeszcze nie wszystko stracone i uda się właśnie teraz naprawić dawny błąd? Tak niewiele już mi czasu zostało, żeby wytłumaczyć Agnieszce, dlaczego kiedyś odszedłem…, kobiecie, która jest moją córką z krwi i kości…”

Podniósł się z łóżka i podszedł do wielkiego, staromodnego biurka, na którym stała mosiężna lampa z abażurem i liczne czarno-białe zdjęcia w ramkach. Jedno z nich przedstawiało młodego człowieka w spodenkach, z odsłoniętym torsem, brodzącego w morzu i przytulającego do siebie roześmianą dziewczynę w słomkowym kapeluszu. Jej długie kasztanowe włosy i sukienka rozwiane były przez morski wiatr. W rogu fotografii widniał wypłowiały, wykaligrafowany atramentem napis: „Kornwalia, lato 1965”.

– Mieliście piękną podróż poślubną – zauważyła cicho Agnieszka, która niepostrzeżenie wśliznęła się do pokoju i przez kilka minut obserwowała zamyślonego ojca, zgarbionego nad rodzinnymi pamiątkami, pokrytymi teraz warstwami srebrzystego kurzu.

– Tintagel – szepnął wzruszony, zerkając na kolejne zdjęcie, na którym widniały ruiny zamku na skale otoczone wzgórzami, z oceanem w tle. – Miejsce urodzenia króla Artura. Twojej mamie to wybrzeże bardzo się spodobało, nie chciała wracać do Polski, gdzie na półkach sklepowych stały tylko butelki z octem…

– Może gdybyście tam zostali, wszystko potoczyłoby się inaczej… – dodała Agnieszka i położyła swoją dłoń na ramieniu ojca, który spojrzał na nią wielkimi oczami i rzekł:

– Nigdy nie znałem recepty na życie i nadal nie znam, mimo że jestem już stary i zmęczony… – wyznał z drżącym głosem i nagle przytulił do siebie córkę. – A taka recepta jest mi teraz bardzo potrzebna, bo…

– Bo co…? – zapytała Agnieszka, zaglądając mu w szkliste oczy.

Milczał przez dłuższą chwilę, szukając właściwych słów.

– Bo umieram powoli… – zwierzył się, przenosząc z powrotem wzrok na zdjęcie.

W pokoju zapadła ciężka cisza. Słychać było świergot ptactwa za oknem, a z dworca dobiegał gwizd pociągów.

– Za dużo tytoniu przyjmowały moje płuca przez to całe dzikie życie na walizkach… – zaśmiał się krótko i pokręcił głową. – Właściwie przyjechałem się tylko pożegnać i pewnie zaraz będę się zbierał do odjazdu.

Odchrząknął z zakłopotaniem.

– Dokąd się udasz? – zapytała cicho, łapiąc go za rękę. Agnieszka poczuła, że dziwny ciężar pojawił się gdzieś w okolicy serca.

– Odwiedzę kilka miejsc, powspominam, póki jeszcze mogę…

– To ja z tobą – szepnęła i przytuliła się do taty. Ten pocałował ją w czoło i nie rozluźniał uścisku.

– Zabawne – rzekł i przełknął ślinę. – Mogliśmy spędzić razem tyle wakacji, wspólnie poznawać świat, a teraz, gdy zostało mi ostatnie lato, ja proszę cię o wybaczenie błędów mojego szalonego życia… Marnotrawny ze mnie ojciec i chyba nie powinienem, po tych wszystkich latach swojej nieobecności, przeszkadzać ci teraz w przeżywaniu beztroskiej młodości.

– Cicho… – powiedziała Agnieszka. – Nie rozgrzebujmy już tego, co minione, liczy się, że teraz jesteśmy razem.

– Przepraszam za wszystko.

– Chodź, chcę zjeść z tobą śniadanie – zaproponowała Agnieszka, próbując przerwać tę poważną rozmowę. – Musimy sobie powetować stracony czas.

3.

W kuchni panował półmrok, gdyż łukowate okno wychodziło na cienistą ulicę, porośniętą lipami i kasztanami o powykręcanych pniach posadzonych jeszcze przez Niemców w zamierzchłych czasach, gdy traktowali Gdańsk jak swoją małą ojczyznę. Mocny aromat świeżo zaparzonej kawy wypełnił teraz tę przytulną izbę. Usiedli przy starym dębowym stole o toczonych nogach i przypatrywali się sobie, zupełnie jakby musieli przyzwyczaić się do swojego towarzystwa.

– Nie przypuszczałabym, że mam sobowtóra na tym świecie – zachichotała Agnieszka.

– Czasami odnoszę wrażenie, że patrzę na swoją żonę… – szepnął, spoglądając wielkimi oczyma na córkę. – Byłem młodym, niedojrzałym i zapyziałym egoistą, że was porzuciłem.

– Wybrałeś karierę i łatwiejsze życie na zachodzie – powiedziała Agnieszka, odstawiając z brzękiem łyżeczkę na talerzyk.

Ojciec przez dłuższą chwilę wpatrywał się w swoją filiżankę, na której widniały złote wzorki. – W dniu, gdy zaręczyłem się z twoją mamą, piliśmy uroczystą kawę z tego serwisu. W sklepach były wtedy totalne pustki, bieda aż piszczała w Polsce, ale ona jakimś cudem upiekła szarlotkę…

– Jak się kogoś kocha naprawdę, to można góry przenosić – mruknęła prostolinijnie i dodała. – Szkoda tylko, że dzisiejsze „I love you” często jest puste jak dzwon.

Ojciec jakby jej nie słyszał, zatopiony w swoich wspomnieniach. Gładził powykręcanymi przez reumatyzm i drżącymi palcami porcelanowe cacko.

– Czy jest szansa, żebyśmy mogli spędzić razem te wakacje? – przerwał nagle milczenie.

– Oczywiście – odpowiedziała Agnieszka i delikatny uśmiech zawitał na jej twarzy.

– Chciałbym pojechać z tobą na Mazury i obejrzeć nasz dawny dom w Starym Lesie.

– Dobrze – zgodziła się. – Jutro już tam wyjeżdżam, bo pragnę spędzić lato na wsi i trochę odpocząć od zatłoczonego miasta. Będzie wspaniale, jeśli mi potowarzyszysz.

– Do jesieni – wyjaśnił on. – W październiku chciałbym jeszcze odwiedzić kilka innych miejsc na świecie. Zaplanowałem sobie pielgrzymkę do Medziugorje, ale to potem, jak starczy sił i czasu… Teraz ty jesteś najważniejsza…

– Tak… – szepnęła Agnieszka, wpatrując się w fusy na dnie filiżanki. – Od dzisiaj ja także będę się bardziej starać, aby znajdować jak najwięcej radości w naszych wspólnie przeżytych chwilach. W ostatnich, trudnych latach niemal zupełnie zapomniałam, co oznaczają słowa „Carpe diem” i o tym, że tych pięknych chwil, doznań, wzruszeń trzeba szukać każdego dnia, a nie tylko od święta…

– Postaram się ci w tym pomóc – rzekł dziarsko ojciec, poklepał córkę po dłoni, po czym nastawił radio, które właśnie grało z euforią „Cloudbusting”.