Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Pierwsza powieść Władysława Orkana. Akcja książki toczy się w miejscowości Koninki. Książka przedstawia konflikty i codzienność mieszkańców wsi, widziana ich oczami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 176
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WŁADYSŁAW ORKAN
KOMORNICY
PAŃSTWOWY
INSTYTUT WYDAWNICZY
Posłowie
LEONARDA SOBIERAJSKIEGO
Ilustrowała
HALINA CHROSTOWSKA
Redaktor: Anna Cierniakówna
Redaktor techn.: Mira Salatyńska
Korektor: Krystyna Bińkowska
Państwowy Instytut Wydawniczy 1955 r. Warszawa
Wydanie drugie
Nakład 50 000 4 176 egz. Ark. wyd. 7,3. Ark. druk. 10
Papier druk. mat. kl. VII, 60 g, f. 86/122
Oddano do składania 10. 1. 55 r.
Podpisano do druku 19. 3. 55 r. Druk ukończono 2. 4. 55 r.
Toruńska Drukarnia Dziełowa
Nr zam. 1002. E/t61769
Cena zł 4,40
„Jakież znaczenie posiada jednostka ludzka, której podobnych tysiąc przeszło milionów roi się na powierzchni tej prawie niedostrzegalnej ze słońca drobiny, a z których zaledwie jedna na milion pozostawi jakiś ślad swego istnienia. Cóż znaczy człowiek, jego przyjemności i cierpienia?“1
J. WILHELM DRAPER
Powszechnym jest mniemanie, że górale to ogromnie wesoły naród; śmiechu i gwaru u nich pełno, wesele tryska im z oczu snopami iskier świetlnych, humor niewyczerpany ich owiewa... Zaiste! Przyjeżdżającym w odwiedziny chłop nie pokaże smutnego oblicza.
Nie jest to jednak ten bezinteresowny, szczery uśmiech, jaki ubielał twarz dawnego kmiecia, gdy witał w progu nowych gości. Jest to raczej maska, konwencjonalny śmiech, banalny owoc cywilizacji, która każę robić „przyjemną twarz“ wobec spotykanych ludzi, kiedy dusza płacze, albo, co gorsza, radość zwykła uprzedzająca spodziewany zysk.
Pierwszy rodzaj tej wesołości sztucznej widzi się powszechnie w całym plemieniu górskim, drugi stał się płaską grzecznością kupiecką dwóch miejscowości, zatracających szybka charakter swój pierwotny, czysty. Mam tu na myśli rabczanów i zakopiańców. Ci wykształcili jedną władzę umysłu — spryt. Staną się też niezadługo zupełnie poprawnymi Europejczykami, bo i krew ich góralska odbarwia się powoli... Cywilizacja uszlachetnia! Wiadoma rzecz.
A naród cały górski jest w sercu swoim smutny, daleko bardziej niż dolinne Lachy. Smutek to ziemski, bo wynikły z biedy, z ekonomicznego upadku — po prostu smutek pragnących ciał... Ale gdy się rozpęta, gdy się uduchowi — staje się smutkiem ugorów i tłoków2 i tych jałowców, i tej pustki głuchej, rozpaczą prawie, żalem beznadziejnym, tęsknicą wieczną trawiących się dusz...
Stąd w realnych obrazach piszących górali będzie to smutek owiec szukających paszy, a w poezjach — własna ich dusza idąca ugorem, wśród pustki głuchej, nieskończonej, z melodią wieczną, dziwnie smutną: „Na Anioł Pański biją dzwony...“
Powszechnym też jest mniemanie, że chłopska dusza jest mało złożoną, myśli zaś, o jednym skrzydle, trzepocą się jak drób; wesołość musi stać się koniecznie grubym śmiechem, strapienie musi być koniecznie lamentacją! Subtelnych uczuć nic...
A przecież jest w tej duszy tak szeroka skala, tyle nieznanych strun, że potrącone, grają przeczystą lirykę naiwnego serca pierwotnych ludzi pasterzy albo szepcą dziwne słowa płanetniczą3 gwarą, zrozumiałą jedynie tym, co zwykli siadać na powietrznych chmurach i patrzeć stamtąd okiem smutnym na tę małą okruszynę u stóp swoich — ziemię... W zapadłym jakimś kącie można spotkać panteistę4 , co zna mowę ptaków, nerwowego poszukiwacza skarbów, milczącego filozofa rezygnacji, który się już niczemu na świecie nie dziwi, a prócz tych naturalnie wszystkie warstwy ludzi, jakie się widzi i w szerokim świecie. Najmizerniejsza z wioszczyn ma swoją arystokrację rodową, średniozamożnych chałupników i bezdomną, od wspólnego stołu życia odłączoną rzeszę.
Na zewnątrz, podobnie jak w cywilizowanym całym świecie, wszystko zdaje się jednako szarym, smutnym, nie wartym uwagi — a wewnątrz, pod skorupą bezbarwnego życia, dzieją się rzeczy straszne, tragedie ciche... snują się bez ustanku te podwodne widma — czasem bełkot, wir mówi, że coś tam się stało — lecz wnet powierzchnia się wygładza i dalej płynie to życie mętną rzeką: jednakie, szare, monotonne...
Maleńka fala tego życia bełkocze, szemrze i w niniejszym szkicu, aż połączona z szumem wodospadów — zahuczy głośniej w roztokach5...
W. O. Dobromil, 1900.
W cichej, głębokiej kotlinie leży górska wioszczyna: Koninki. Przytuliły ją Gorce1 do piersi i objęły z dwóch stron ramionami. Dokoła spadającej wartko roztoki leśnej rozłożyły się osiedla mniejsze i większe, po dwa, cztery i więcej zabudowań.
Grunta jałowe, kamieniste podnoszą się z obydwu stron wody ku ogołoconym z lasów górom. Na wąskich, poprzecinanych wysokimi miedzami zagonach szarzeją nierzadko potracone kępy, zarośnięte gęstą krzewiną. Stoki gór pokryły nagie, skaliste ugory, na których bydło rokrocznie zberczy2 zębami po próżnicy. Trudno skuść trawę, gdy jej nie ma... Pastwiska te i tłoki, jałowcami porosłe, opierają się drobnymi przylaskami o długie wyręby.
W Koninkach cicho żyją ludzie. Góry odcięły ich od świata, z którym łączy ich tylko jarmark, odpust lub jakie wielkie święto. Poza tym nic. A, prawda! jedno jeszcze: zarobek. Co roku bowiem część młodych opuszcza wieś ,,la chleba“. Tłucze się za nim po świecie i wraca z dziwnymi powieściami o „tamtych krajach“, ale z próżnymi rękoma i co najczęściej, z uteranym zdrowiem.
Zresztą pojęcie „świat“ ma dla nich takie samo znaczenie jak księżyc lub słońce: coś bardzo dalekiego, nieznanego, o czym im tam czasem ktoś coś opowie, czemu jednak nie bardzo radzi dowierzają.
Chętnie natomiast słuchają wszelkich nieprawdopodobnych bajek. W tym praktyczny umysł chłopa przystępny jest pierwotnej fantazji. A może też już wyssał z niewolnych pokoleń, że „co świat dobrego zrobił, to nie la chłopa...“ i z fantastycznych zdarzeń wysnuwa dla siebie pociechę.
„Bedzie ta wojna?“ — pytają jedni, a drudzy: „Co ta słychać?...“ Jedni i drudzy nie z prostej ciekawości. W zapytaniu o wojnę widać obawę przed nowymi ciężarami, a w pytaniu „co słychać?“ kryje się jakaś nadzieja nieokreślona, jakby spodziewanie się skądś niewiadomego polepszenia bytu. W pierwotnym umyśle chłopa rodzi się pojęcie „czegoś“ lub „kogoś“, co przyjdzie nie wiadomo skąd i rozweseli jego dolę... Stąd legendy o tajemniczym „arcyksięciu“, to o jakimś wybawicielu z bajki, który się kryje między ludem.
W Koninkach lud wiedział coś o tym. Na ucho sobie opowiadali starzy i młodzi, snując na przyszłość najdziwaczniejsze pomysły.
Poza tym żyli sobą i swoją gromadą zamkniętą w cichej kotlinie.
O życiu politycznym nikt tu nie słyszał, nie wiedzieli nawet, czy istnieje takie życie, kto by im doniósł!... A zresztą kogo by mieli słuchać, kiedy im „ksiądz o tym nie mówił“.
Słyszeli wprawdzie starsi o wybieraniu na posła, ale cóż ich to mogło obchodzić? „Nikomu się ta z nas — powiadali — do Wiednia nie spieszy, bo na to trza mieć pieniądze... no, i rozum do tego!“ Jak wójt chciał, tak głosowali i było. Co by nie miało być!
I spokojnie żyli ludzie w Koninkach, nie kłopotali się światem, bo powiadali, że mają dość swojej biedy...
Za to sobą nawzajem interesowali się rzetelnie. Weszło to nawet w przysłowie. „Nikt — pada — we wsi nie kichnie, co by mu na drugim końcu wsi nie pozdrówkali...“
Powiedziałby ci każdy na ucho: z kim Zośka od Zapały ma dziecko (ta, co to na plebanii sługowała), za kim ulatuje Hanka od Kozery, czyj się chłopiec utopił na jazie łońskiego roku i wiele swoich dzieci ma Szymonek znad Brzegu (ten, co ma taką prymną3 babę, a sam dochodzi sześćdziesiątki!...).
O Satrowej, co synów trzyma na uwięzi, nie dając się im żenić, o Kozerze bałamucie, co go zawdy po nocach „cosi“ wodzi — wie dobrze każde dziecko. A o starym tracznym4 Złydaszyku, zwanym powszechnie Chybą, pasterze śpiewają przy bydle...
Słowem, jeden o drugim wiedział więcej niż każdy o sobie. Przy żniwach, przy kopaniu — najczęściej opowiadano o nieobecnych. Pono i w mieście tak?... Z tą różnicą, że tam kąsają, aby kąsać, tu opowiadają ino do śmiechu. I o śmiech trudno w biedzie — musi zawdy rodzić się czyimś kosztem...
Co jeno ktoś o kimś zasłyszał — podawał dalej i przez to każdy był na widoku całej gromady. Musiał się strzec, by go nie wzięli na języki. I to coś znaczy w takim zbiorowisku... Byli też ludzie, o których nic powiedzieć nie zdołano, mimo chęci; takich szanowano i poza oczy. Wielom sprzyjano w oczy tylko — lecz było paru, z których się na głos śmiano. Choć nie byli złymi. Bo złego śmiech nie dotknie. Ich zaś bolał...
W samym środku wioski, koło wody, gromada kobiet kopie ziemniaki. Napytał je stary traczny i kopią mu od rana. Czasem którejś z nich przewlekły głos wiater odnosi, a niekiedy gromadne hałaśliwe śmiechy...
— Dziwna i to rodzina, jak i ci od Satra...
— Hej!
— Żyją na kupie. Ani się żaden nie żeni...
— E, bo im matka nie da! — objaśniła któraś. — Pedziała, że jej pierwy włosy na brodzie urosną, zanim przyjmie synową do chałupy.
— O, niechże se ich też chowa do wole Boskie! — roześmiała się Kozerowa Hanka. — Dyć by ich wnetki i gdowa nie chciała. Najmłodszemu Jantkowi trzydzieści roków mija...
— Co też ty gadasz? Chyba śtyrdzieści! Dyć Romkowi bedzie z pięćdziesiąt...
— Zaczkajcie — podjęła Łukaska — mnie już na świętą Magdalenę minie sześćdziesiąt parę, a ja małą dziewczyną u nich służyła, kie sie urodził.
— Stara, wicie, gruntu nie puści — przerwała inna — pokiela bedzie żyć. Nagazdują sie, pada, na czas, skoro mnie nie stanie...
— I na co jej to wyjdzie?
— Poradźcież!
— O, przejęta trusica! Ino przytupkuje, przyklaskuje i sierdzi sie, a łazić nie zdole... Ożeniłaby którego i miałaby spokojny łeb.
— Dyć jej powiedz! to by ci odpaliła jak staremu tracznemu... Z nią dużo nie naśpasujesz.
— Małe to, wicie, suche, a takie złe!
W samym środku wioski, koło wody, gromada kobiet kopie ziemniaki.
Głośny wybuch śmiechu przerwał na chwilę ciche obgadywanie. Kopały dalej i szukały w myśli, o kim by tu zacząć... Miałyby co mówić o Chybie tracznym, ale synowa by mu doniosła... I o starym Kozerze niemało wiedziały, ino że córka słucha! Żeby jej nie było...
— Ale, ale! Wiecie, co sie stało Diabłowi od Malarza?
Wszystkie stanęły ciekawe.
— Cosi go na drodze urzekło... Szedł poskurczany, nieborak, a tak jajdał5. Myślałach, że świnię żenie z jarmarku, bo tak skuczał...
— Może go i kto śturknął niechcęcy...
— Któż wie. Jemu to sie ta byle co przytrafi...
— Bo łazi tam, ka nie trza.
Śmiały się i uprzyjemniały sobie pracę, jak mogły.
Z drugiej strony wody, na Satrowym polu, widać trzy baby pochylone nad rządkami. Satrowa skąpa, nie przynajmie do kopania, nie upyta ludzi. Za to sama haruje za dziesięcioro. Ledwo ją uznać pomiędzy rządkami, takie to nikłe, wyschnięte, ale dotrzyma chłopu przy robocie.
Służąca jej pomaga i biedna, niemłoda Jagnieska, co już od wiosny u niej komuruje. Komornica obstoi za trzy dziewki — powiadają ludzie bez przesady. Jagnieska wszędy idzie do roboty, gdzie jej upytają; a proszą ją chętnie, bo się o małym obejdzie. Dadzą jej dobre słowo, ziemniaków parę, to weźmie... U Satrowej ma schowek na cały swój majątek: w piwnicy kąt na ziemniaki, w sąsieku na ziarno — i pościel na boisku... Cóż jej po więcej? Na nalepę przystawi ku garnkom podczas warzywa swój żeleźniaczek — i zje w kąciku, co jej Bóg nagodził... Zresztą i nie zawdy im przy ogniu zastępuje, bo trzy dni w tygodniu suszy regularnie, zje ta raz na dzień pieczonego ziemniaka i dość ma, nie krzywdzi se...
Satrowa rada wzięła ją do siebie. Roboty dość w chałupie i na polu, to się przyda. Płacić by obcemu trzeba, a ona ta popchnie kielo telo i nie przykrzy się o nic. Nie robi ludziom, to jej pomoże, jak i dziś... Wyszła od rana i kopie. „Może jej trza dać obiad i wieczerzę, ale cóż to płaci? Nikt ci za darmo nie przyjdzie“ — uspokaja się w swym sumieniu stara Satrowa i przy robocie daje dobry przykład. Pierwsza zaczyna nowy rządek...
— Chybowe hań kopią? — powiedziała Wikta, służąca, aby coś powiedzieć.
— Kopią i ony sporo, ubywa im... — dodała Jagnieska.
— Nie próżnują ludzie! — rzekła Satrowa, jakby im chciała rzec: „Kopmy i my!“
— Kto im hań to kopie? — przystanęła Wikta, by choć tyle odpocząć — Kozerowa Hanka, Haźbieta od Chyby...
— Kop, kop, nie wypatruj — zgromiła ją stara.
— Przecie sie nie pali... — zamruczała Wikta.
— A Margośki hań nie ma, tej zza wody? — spytała Jagnieska.
— Nie widzę jej... Pono sie gniewają ze starym Chybą.
— Uwięzła i ona jak mrowczyca w smole... mocny Boże!
— Biedne to, samo ni ma co do gęby włożyć...
— Hej!
— A tu trza robić na cudzym gruncie.
— Ja też zawdy padam — mówiła Jagnieska — że lepiej sie pomykać pomiędzy ludźmi niźli wystawić swoją chałupę na czyim i potem odrabiać jak pańszczyznę jaką...
— Dyć nie ona, bo nieboszczyk jej chłop...
— Cóż z tego? Umarł zawczasu, ostawiwszy ją i dziopę6 i tego Józka...
— Dyć żeby nie Józek, to by z głodu pomarły! On dzień w dzień przy fornalach i zarobi przecie kielo telo. A stary Chyba...
— Ani mi nie gadajcie o nim! — przerwała Satrowa — bo mnie tu, tu mnie boli! — uderzyła się pięścią w serce — jak se na niego wspomnę... Ten stary haman przeklęty! Ten... ten... już nie wiem, jak go nazwać! Mojemu Michałkowi cięgiem napowiada: „A zeń sie! A matki nie słuchaj!...“ Juści! Bo Michałek taki głupi!... Jak ino wejdzie do izby, to mi wszystko opowie... Kiesi znowu Jantka złapał u kościoła, dalejże namawiać go do żeńby!... Co on ma do moich dzieci, ten opalony łeb! ten strzygoń7!... Niech se lepiej swoich patrzy. Ja się do niczyich rządów nie mieszam... Ale by mu tracz ustał do znaku, żeby nie moje dzieci kochane. One zwożą tramy8 i rzną dzień po dniu, a on ino piniądze zgarnuje... Do tego dobry! Ho! ho! ho! Liczyć, chować, zgamować!... I cóż ma, choć je taki bogacz? Kieloż gruntów naskupował? Na swoim ledwo zdole wyżyć. Żeby nie tracz...
— Nie komornicy, co za wodą siedzą...
— To by skrepirował9 do znaku!
Ustała zdyszana, zapieniona... nikt by nie przypuścił, że w tym nikłym, skulonym takie wielkie zło siedzi.
— Co on ma do moich dzieci? — zaczęła po chwili. — Czy on ich chował abo co, że sie teraz nimi zajmuje? Taki nieproszony ociec!
— A zły, niech ręka Boska broni! — mówiła Jagnieska. — Dyćech mu ta robiła, to wiem... Ze synową co nie nawydziwia, to strach! Nieraz w głósecki10 na niego krzyczy... I cóż ma biedna robić? Chłopa ma do niczego. Panie ratuj! Ino chodzi a mruczy, a medytuje, wsze cosi do siebie gada... taki dumać. Dyć robi, bo robi, jak i w kuźni, ale cóż z tego? Skoro on jakisi głuptawy... Wsze o czymsi myśli.
— Pan Bóg pokarał go takim synem — rzekła poważnie Satrowa. — O! Pan Bóg dobrze wie, jaki kto kany jest i co sie mu patrzy... Choć On ta wysoko, ale widzi!
Wszystkie trzy spojrzały nabożnie do góry i zamilkły na chwilę, zajęte zbieraniem wykopywanych ziemniaków.
— A jacyż i ci dwa najmłodsi! — podjęła stara — ani to do Boga, ani do ludzi, takie obieśniki skończone. Sobkowi już bedzie ze dwadzieścia roków, a jeszcze nie był do spowiedzi... tak żyje! Wojtek ino światem patrzy, lofer bedzie z niego, nic więcy...
— Dyć prawdę gadacie, bo nie śpas! — potwierdziła Jagnieska. — Pokarał go Pan Bóg — ciągnęła dalej — ale też nic godnego nie wyrośnie, jak ojce ladaco... dyć wiecie! Bo to lumpok był, jak i Chyba stary za młodu, wszyscy sie na niego skarżyli. Ojców nie szanował, nie słuchał, od czasu był taki zewzięty jak tchórz. Powiadali, że jak ssał, to matce piersi poobgryzał...
— Ratunecku!— szepnęła Wikta i zatrzęsła się cała.
— Tak, tak... wilk był i wilk jest dosiela11.
Kopały dalej zawzięcie i opowiadały gorszące historie o starym Chybie. Satrowa przesadzała w opowiadaniu, szarpnięta przez niego w najdrażliwszą strunę sercową, strunę matczynej troskliwości. Najbliższy przyjaciel stawał się wrogiem, skoro jej wspomniał tylko o żeńbie „dzieci“. Nic to, że dzieci miały po kilkadziesiąt lat, chciała być do śmierci ich matką...
Jagnieska też chowała w głębokości serca urazę do Chyby, że robił na despet Margośce... Czuła się z nią spokrewnioną przez biedę i wspólny los komorniczy.
Wikta zaś przyświadczała każdą rażą, bo co jej to szkodziło? Nie służy u Chyby, ino u Satrowej... Gospodyni schlebiać nie zawadzi, skoro sam człek na tym nie ucierpi.
Weprały w Chybę, co ino wlazło. Nie szczędziły mu ostatnich przezwisk.
W rzeczywistości Złydaszyk, inaczej Chybą zwany, nie był takim czarnym do znaku, jak go odmalowała Satrowa... Nie. Był to gospodarz zasiedziany na swoim kawałku od dziada pradziada. Grunt miał wydajny i żyzny, nad samą wodą, na wodzie tracz i młyn do tego.
Walny był z niego chłop — jak powiadali dalsi ludzie; a że sąsiedzi pśkali12 nań okrutnie, to nie dziwota. Z sąsiedztwem żyje się całe życie, z dalszymi tylko czasem.
Synów miał trzech. Baba mu pomarła na jadwencie, ino nie pamięta którego roku... dość, że pomarła i nie ma jej... a szkoda! boby się przydała w chałupie. Z konieczności musiał syna żenić i przyjął niepotrzebny kłopot, bo się synowa z młodszym, Sobkiem, nie zgadza. Ciągle obraza boska i nic więcej...
Z niewiastą wprawdzie wziął parę stówek i krowę, ale to jakosi przeszło i nie znać w chałupie. Babskie wiano — padają — jak wilk nie zje, to zdechnie samo...
Dziwny był ten syn najstarszy, Jasiek. Cichy i spokojny, dniami całymi chodził jak noc zasępiony...
— Jak sie uweźmie, to — pada — tydzień przejdzie i słowa do nikogo nie przepowie... taki dumać! Na kogo on sie podał? Przecie matka była rozmowna... ba! na minutę gęby nie zawarła, i mnie, chwała Bogu, gwary nie brak... a ten taki! Dopust boski czy co takiego... — mówił stary przed ludźmi, a w sercu myślał: ,,Dumaj! Choćbyś do sądnego dnia dumał, to nie wydumasz...“
Nikt z ludzi nie wiedział, jaka cicha walka toczyła się pomiędzy Jaśkiem a starym. Była to walka dwóch talentów — z jednej strony nieświadoma, z drugiej przezorna i zawzięta.
Ojciec, praktyczny gazda i między ludźmi obrotny, był majstrem zawołanym. Robił tracze, młyny i młynki, był kołodziejem, stolarzem na całą wieś i dalej... Słyszano o nim wszędy i znoszono z okolicznych wsi robotę — póki syn nie dorósł.
Jasiek małym już chłopcem strugał fujarki, harmonijki naprawiał i robił w kuźni, przy ojcu. Z czasem ojciec zdał na niego kuźnię i rad widział, że syn garnie się do świata. Ale cóż? Jaśkowi kuźnia nie starczyła, począł majstrować koło tracza, porobił nowe koła, młyn naprawił — i ojciec ze zgrozą zobaczył, że syn umie więcej od niego.
„Skąd jemu to przychodzi? — myślał stary — czyby się już z tym urodził czy co?“
Ale nic — czekał, co to będzie dalej.
Jasiek wolnymi godzinami wciąż „majstrował“ coś w kuźni albo siadywał na traczu z podpartą głową. Przychodzili ludzie z zamówieniami — to się budził i w mig wykończał robotę. Znali go już wszędy. Robił koła i kółka, pługi nowe, żelazne, zegary naprawiał przy czasie, a nawet fuzje zrobił ze dwie i skrzypiec parę.
Wieść o nim leciała daleko. Na ojca nikt się nie oglądał — zaćmił go syn.
Co się tam w sercu ojca działo — nie wiadomo. Nie przeszkadzał Jaśkowi, żył jak dotąd, lecz gdy kto pochwalił zasłużenie Jaśkową robotę — zieleniał, klął cicho i zamykał się w chałupie. Zdawało się, że „majsterkę“ zarzucił do znaku; pracował ino na gruncie.
— Dyć jest syn, to wam niech zrobi! — odpowiadał, gdy go prosić przyszli. — Ja sie tą już tym nie trudnię.
Ale inaczej myślał w sercu. Postanowił zrobić coś takiego, czemu syn nie sprosta. Nie wiedział jeszcze co, ale czuł, że musi zrobić, inaczej powiedzą ludzie: „Wicie! Jasiek przemyślniejszy od ojca...“
— Będziemy widzieć, kto przemyślniejszy! — mruczał, zacinał się w zawziętości wewnętrznej i pozierał z boku na Jaśka.
Ten zaś, cichy, nieświadom gniewu ojca, przesiadywał w kuźni albo dumał siedząc na traczu z podpartą głową.
— Dumaj choćby do sądnego dnia! to nie wydumasz — powtarzał stary i skarżył się przed ludźmi na syna, że taki „dumać i niemrawa“.
Ludzie śmiali się, żałowali starego w oczy, że szkoda było nakładu i pracy, by dać synowi „talant do ręki“ — ale z robotą chodzili do Jaśka.
Chyba też czuł wewnętrzną wzgardę dla ludzi.
— Źarłyby ino bestyje — klął po cichu — o brzuchu ino wiedzą i myślą, że im każdy równy...
Czuł się o wiele wyższym od sąsiadów, choć z nimi żył, bo żyć trzeba, nic nie pomoże. Ino tego nie mógł pojąć u Jaśka, że z byle komornicą będzie gadał (choć mało mówi) i nieraz porządnemu gaździe robotę zatrzyma, a jej kopaczkę poklepie...
— Nie musi on więcy wiedzieć — pocieszał się wtedy — boby przecie z byleśkim nie był tak za pan brat. Już Sobek inakszy jest, choć nie majster...
Sobek też z gruntu inakszy był od Jaśka. Obertal13 jakich mało, bitnik i zawadiaka, znany na całą wieś. Nie było święta, żeby się w karczmie bez niego obeszło; a jak on był to i bitka była. Twardą miał skórę, poobijaną zewsząd, wytrzymały był na wszystko. Nie lubili go ludzie, ale się bali. Wiedział on o tym i rad wzniecał postrach diablimi figlami. W domu kłótnik był nieznośny. Najwięcej od niego ucierpiała bratowa. Nie było komu jej bronić. Jasiek ciągle na traczu, dobrze, że choć na noc przyjdzie do chałupy...
Sobek kpił z Jaśka, schlebiał staremu i uchodziły mu przez to różne sztuczki, które by Wojtkowi, młodszemu, nie uszły.
— Ten huncwot — jak go nazywał ojciec — nigdy nie przyjdzie, jak co przeskrobie, nie przeprosi, ino sie chowa poza węgły. Myśli, że ja go będę przepraszał!... Skiśniesz, hyclu, jak tak będziesz robił. Poczkaj! — odgrażał stary — nie słuchasz ojca, to posłuchasz kiedyś psie skóry!...
Wojtek śmiał się w oczy, co drażniło starego, i uciekał na wieś albo za wodę do Margoścynej Zośki. Nieraz i trzy dni nie było go widać. To najbardziej ojca gniewało.
— Po co on tam lata? Nie ma co jeść w chałupie ten huncwot!... Idź no, Hażbieś, po niego — mawiał do synowej — bo jak pódę, to mu wszystkie kosteczki porachuję!... A zapowiedz tym dziadom, niech mi dziecka nie ściągają do siebie! Pokiel znoszę, to znoszę...
Haźbieta wychodziła i zwykle wracała sama.
Wtedy stary ciskał się i przeklinał godzinę, w której puścił na swój kamieniec „komorników, dziadów przeklętych“, którzy mu dziecko zwlekli.
Zapomniał jednak stary Chyba, że to ojciec jego ożenił długoletniego służącego swego z Margośką sierotą, dał im plac na kamieńcu za wodą i drzewa udzielił na chałupę. Oni zaś mieli pomagać mu w polu i pomagali.
Zahaczył se o tym stary Chyba... Może się mu zdawało, że to już było za jego gazdowania abo że już tak długo żyje na świecie... Któż wie!