Kompleks Satsumy - Mortimer Bob - ebook + książka

Kompleks Satsumy ebook

Mortimer Bob

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Mam na imię Gary. Mam trzydzieści lat i jestem asystentem

w kancelarii prawniczej w Londynie. Opisanie mnie jako nijakiego

byłoby niesprawiedliwe, ale prawda jest taka, że nie za

bardzo rzucam się w oczy.

Jakiś tydzień temu nawiązałem dobry

kontakt z dziewczyną, jednak okazało się, że kij wiem o relacjach

i ostatecznie nieźle dostałem po tyłku”.

Gary Thorn idzie na piwo z Brendanem, znajomym z pracy. Kiedy Brendan opuszcza pub, Gary postanawia jeszcze chwilę pozostać, poznaje dziewczynę i się w niej zakochuje. Dziewczyna nie zdradza mu swojego imienia i znika nagle bez pożegnania, a Gary’emu pozostaje jedynie książka, którą czytała: Kompleks Satsumy. Kiedy w tajemniczych okolicznościach znika również Brendan, Gary postanawia odnaleźć dziewczynę – nazywa ją Satsuma, aby uzyskać odpowiedzi na dręczące go pytania.

Tak rozpoczyna się podróż Gary’ego przez dzielnice i piekarnie południowego Londynu. Podróż, która w końcu wnosi odrobinę miłości i ekscytacji w jego nijakie życie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 272

Oceny
3,8 (23 oceny)
8
7
5
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wolnelitery

Nie oderwiesz się od lektury

„Kompleks Satsumy” to fascynująca powieść, która wciągnęła mnie od pierwszych stron. Główny bohater, Gary Thorn, mimo swojej pozornej nijakości, okazuje się niezwykle interesującą postacią. Jego codzienne życie asystenta w kancelarii prawniczej w Londynie nie zwiastuje przygód, jednak wszystko zmienia się, gdy pewnego wieczoru w pubie poznaje tajemniczą dziewczynę. Autor w niezwykle umiejętny sposób buduje napięcie, prowadząc nas przez zagadkowe wydarzenia, które nadają książce dynamicznego tempa. Co najbardziej ujęło mnie w tej powieści, to jej zaskakujące połączenie różnych gatunków. Znajdziemy tu elementy romansu, kryminału i powieści przygodowej, a wszystko to splecione jest w spójną, przemyślaną fabułę. Wątek poszukiwań dziewczyny, którą Gary nazywa „Satsuma”, staje się pretekstem do odkrywania zakątków południowego Londynu, a także zgłębiania tajemnic ludzkich relacji. Kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach znika jego przyjaciel Brendan, historia nabiera jeszcze większej intens...
20
Oleks98

Dobrze spędzony czas

Przyjemna, wciągająca lektura:)
10
Milcia12

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemna pozycja, którą szybko się czyta. Dobra na oderwanie się od thrillerów i mocnych kryminałów. Nie nudzi i w sumie do samego końca nie było wiadomo komu można ufać, a komu już nie. 🙂
00
Eli238

Nie oderwiesz się od lektury

Idealna pozycja na wakacje. Lekka,latwa i bardzo wciągająca. Warto po nia sięgnąć żeby się oderwać od ciezkich czytadel i książek, ktore musimy lub chcemy doczytac,a ktore nie ciesza
00
coolturka

Z braku laku…

Gatunkowo nie dla mnie.
00

Popularność




Część pierwsza

Rozdział 1

1

Mam na imię Gary. Mam trzy­dzie­ści lat i jestem asy­sten­tem w kan­ce­la­rii praw­ni­czej w Lon­dy­nie. Miesz­kam sam w kawa­lerce na roz­le­głym osie­dlu zbu­do­wa­nym w latach sześć­dzie­sią­tych w Peckham. Od biura dzieli mnie pię­cio­mi­nu­towy spa­cer, co bar­dzo mi odpo­wiada. Jestem w tych niż­szych sta­nach śred­niego wzro­stu i w genach odzie­dzi­czy­łem ogromny nos, który wydaje się wręcz komiczny, gdy zakła­dam oku­lary prze­ciw­sło­neczne.

Mija­jąc mnie na ulicy, dostrze­że­cie faceta w tanim, sza­rym gar­ni­tu­rze, bia­łej koszuli i kra­wa­cie (w dni pra­cu­jące) lub w brą­zo­wej, sztruk­so­wej kurtce, dżin­sach i T-shir­cie (w dni wolne). Cho­ciaż naj­praw­do­po­dob­niej naj­pierw zwró­ci­cie uwagę na mój nos, a nie na to, w co jestem ubrany. Mam schludną fry­zurę z krótko ostrzy­żo­nymi bokami i tyłem, w stylu pom­pa­do­ura. Moje brą­zowe oczy mają kształt mig­da­łów i okre­ślono je jako smutne i jako przy­ja­zne w ciągu tych samych dwu­dzie­stu czte­rech godzin. Opi­sa­nie mnie jako nija­kiego byłoby nie­spra­wie­dliwe, ale prawda jest taka, że nie za bar­dzo rzu­cam się w oczy.

Moim jedy­nym przy­ja­cie­lem w Lon­dy­nie jest sąsiadka z osie­dla. Jakiś tydzień temu nawią­za­łem dobry kon­takt z dziew­czyną, jed­nak oka­zało się, że kij wiem o rela­cjach i osta­tecz­nie nie­źle dosta­łem po tyłku. Ofi­cjal­nie, pierw­szy raz w życiu ktoś zła­mał mi serce.

Mama powta­rzała mi, że mam bujną wyobraź­nię i powi­nie­nem wyko­rzy­sty­wać ją na wła­sną korzyść – żeby zabić nudę i wnieść per­spek­tywę oraz radość do swo­jego życia. Mówiła, że jeśli wyobrażę sobie coś, co ni­gdy mi się nie przy­tra­fiło, i to w końcu się sta­nie, będę lepiej przy­go­to­wany, by to doce­nić lub się z tym zmie­rzyć. Nie­stety, w tym momen­cie wyobraź­nia nie działa na moją korzyść, cho­ciaż muszę oddać mamie, że zazwy­czaj tak jest.

Nie­któ­rzy całymi dniami wle­piają wzrok w ekran swo­jego smart­fona. Nie ja. Od lat mam tę samą starą nokię i ni­gdy nie zawra­ca­łem sobie głowy mediami spo­łecz­no­ścio­wymi. Nie widzę w tym sensu – na co dzień i tak ota­cza mnie mnó­stwo obcych ludzi. Kiedy jestem poza domem, cho­dzę z wysoko pod­nie­sioną głową i sty­mu­luję umysł poprzez ota­czające mnie widoki i dźwięki: kłó­cą­cych się sąsia­dów (wyobra­żam sobie, że poszło o wymianę fil­tra w pralce), roz­bi­tego okna (wyobra­żam sobie, że zbiło je dziecko manew­ru­jące długą dra­biną), rdzy wże­ra­ją­cej się w nad­kole dawno porzu­co­nego samo­chodu (wyobra­żam sobie, że porzu­cił je han­dlarz winem, który osza­lał), psów zain­te­re­so­wa­nych roz­laną cie­czą (w mojej gło­wie wabią się Figa­zma­kiem i Pie­ster­nak).

Jeśli te widoki i myśli nie są wystar­cza­jąco sty­mu­lu­jące, pozwa­lam wyobraźni wrzu­cić wyż­szy bieg.

Na przy­kład, idąc do pracy, klu­czę róż­nymi dro­gami dojaz­do­wymi wiją­cymi się mię­dzy niskimi i wyso­kimi blo­kami na moim osie­dlu. Tuż przed wyj­ściem z osie­dla znaj­duje się tra­wia­sty plac zabaw wiel­ko­ści mniej wię­cej połowy boiska do piłki noż­nej. (Kie­dyś stała tam huś­tawka, ale sły­sza­łem, że jakiś dzie­ciak okrop­nie pokie­re­szo­wał sobie na niej twarz. Na placu rzadko widuje się dzieci, pew­nie przez nagro­ma­dze­nie psich odcho­dów. Teraz, gdy o tym myślę, to w ogóle rzadko widuje się dzieci na moim osie­dlu. Gdzieś tam muszą być, ale po pro­stu się ich nie widzi).

Czę­sto, kiedy prze­mie­rzam ten skra­wek zie­leni, zatrzy­muje się na nim wie­wiórka i staje na tyl­nych łap­kach, żeby mnie obwą­chać.

– Cześć, stary – szep­czę do sie­bie. – Twój ogon wygląda nie­zwy­kle puszy­ście i ele­gancko, pla­nu­jesz dzi­siaj coś spe­cjal­nego?

– Dzięki, Gary – odpo­wia­dam za nią. – Nic takiego, pozna­łem dziew­czynę, która mi się podoba, i sta­ram się być naj­lep­szą wer­sją sie­bie. Powi­nie­neś spró­bo­wać. Wybacz, ale nie wyglą­dasz naj­le­piej.

– Idę kupić zapie­kankę. Nie mia­łem potrzeby się stroić.

– A co jeśli w pie­karni spo­tkasz piękną dziew­czynę? Wtedy pomy­ślisz, że trzeba było bar­dziej przy­ło­żyć się do wyglądu… Przy­po­mnisz sobie o mnie i powiesz: „Ten gość był dobrze przy­go­to­wany. Ogar­nął wiele kwe­stii, o któ­rych ja nawet nie pomy­śla­łem”.

– Ta, może tak być – odpo­wia­dam. – Dzięki za radę. To gdzie pozna­łeś tę dziew­czynę?

– A wiesz, wła­śnie tam, gdzie sto­isz. Śpie­wała pio­senkę o poczcie bry­tyj­skiej albo statku wyciecz­ko­wym, coś w tym stylu. Trudno było się poła­pać, bo śpie­wała chu­jowo. Ale kiedy uświa­do­mi­łem sobie, jaka jest piękna, byłem pod wra­że­niem.

– Cóż, wyda­jesz się szczę­śliwy i wyglą­dasz ele­gancko.

– Tak, sprawy idą w dobrym kie­runku i jestem dobrej myśli co do two­ich per­spek­tyw. Powi­nie­neś zain­we­sto­wać w wodę koloń­ską czy coś takiego. Wyczu­wam w powie­trzu zapach romansu.

– Pew­nie tak zro­bię. Do zoba­cze­nia.

Idę dalej sprę­ży­stym kro­kiem i z dobrym nasta­wie­niem. Idea romansu napawa mnie opty­mi­zmem.

Zapewne mnó­stwo ludzi miewa małe marze­nia i fan­ta­zje o wypeł­nie­niu upły­wa­ją­cego czasu, ale nie wiem, czy zdają sobie sprawę, jak ważne jest wpro­wa­dze­nie odro­biny rów­no­wagi i opty­mi­zmu do swo­jego życia. Wła­śnie teraz bar­dzo tego potrze­buję, bo na pierw­szy rzut oka balan­suję na gra­nicy gówna i prze­rę­bla.

Jadę samo­cho­dem na spo­tka­nie z nie­ja­kim Joh­nem McCoyem. Ta per­spek­tywa napawa mnie paniką i stra­chem. To dla mnie bar­dzo ważne spo­tka­nie i chcę je mieć już za sobą. W tym momen­cie drogę blo­kuje mi facet, który roz­sy­pał cebule z ogrom­nej torby na przej­ściu dla pie­szych i koniecz­nie musi zebrać je wszyst­kie. Sfru­stro­wany trą­bię, po czym pod nosem prze­pra­szam faceta i każdą zabłą­kaną cebulę z osobna.

Pozwól­cie, że wszystko wyja­śnię.

Rozdział 2

2

Jakieś dzie­sięć dni temu posze­dłem po pracy na drinka z gościem o imie­niu Bren­dan. Od dłu­giego czasu nama­wiał mnie na spo­tka­nie, a ja wyprzty­ka­łem się z wymó­wek. Facet pra­cuje dla pry­wat­nej firmy detek­ty­wi­stycz­nej City­side Inve­sti­ga­tions, która jest klien­tem kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej, gdzie byłem zatrud­niony przez ostat­nie dwa lata. Nie znam Bren­dana za dobrze, ale zawsze uci­namy sobie poga­wędkę, kiedy przy­cho­dzi do biura, żeby ode­brać doku­menty i poflir­to­wać z sekre­tar­kami. Jest mniej wię­cej dzie­sięć lat star­szy ode mnie, chudy i niski. Ma falo­wane włosy zacze­sane na bok, które nadają mu nieco tudor­skiego wyglądu. Zazwy­czaj nosi nie­bie­ską lub szarą spor­tową mary­narkę, beżowy golf i ciem­no­nie­bie­skie dżin­sowe dzwony, któ­rych nogawki koń­czą się nieco ponad jego spi­cza­stymi, brą­zo­wymi, skó­rza­nymi butami. Obo­wiąz­kowo grana jest wysta­jąca, pstro­kata skar­peta. Jest nie­zbyt atrak­cyjny, jego nos jest odro­binę za cienki i ostry, co ogól­nie nadaje mu wygląd przy­głupa. Tak, wiel­kiego przy­głupa, czę­sto koja­rzo­nego z tre­pami z York­shire.

Bren­dan uważa się za „zabaw­nego” i pew­nie taki jest, jeśli lubi się towa­rzy­stwo gło­śnych ludzi. Cią­gle gada i używa śmie­chu jako prze­cinka. Nie ma dla niego zna­cze­nia, że nie powie­dział ani nawet nie pró­bo­wał powie­dzieć nic śmiesz­nego, i tak par­ska i tubal­nie się śmieje mniej wię­cej co trze­cie zda­nie. Raczej nie przej­muje się tym, co inni mają do prze­ka­za­nia. Musi być wspa­niale wie­rzyć, że ludzie lubią twoje towa­rzy­stwo. To na pewno dobry fun­da­ment pew­no­ści sie­bie. Zawsze jestem chętny pouda­wać, że inte­re­suje mnie jego glę­dze­nie, dzięki czemu myśli, że go lubię. Ja nie posu­nął­bym się dalej niż do stwier­dze­nia, że go akcep­tuję.

Po pracy wysła­łem mu SMS, że będę w pobli­skim pubie Grove Tavern w Cam­ber­well około dzie­więt­na­stej. Gdy dotar­łem na miej­sce, zauwa­ży­łem kolo­rowy rower w czer­wono-białe paski oparty o ścianę przy wej­ściu. Prze­szło mi przez myśl, że w środku jest wku­rzony żon­gler i rzuca na oślep maczu­gami w oświe­tle­nie. Z przy­jem­no­ścią zoba­czył­bym następ­stwa takiego zda­rze­nia.

Kiedy wsze­dłem do środka, nie zoba­czy­łem żad­nego żon­glera, ale od razu dostrze­głem Bren­dana sie­dzą­cego przy barze ze wzro­kiem wle­pio­nym w ekran smart­fona. Nie zauwa­żył mnie. Wokół sie­działo kilka osób, ale ogól­nie było cicho i przy­tul­nie. Bar zaj­muje jedną część pomiesz­cze­nia, a po prze­ciw­nej stro­nie stoi sze­reg bok­sów z pół­okrą­głymi kana­pami obi­tymi bor­do­wym mate­ria­łem przy­po­mi­na­ją­cym aksa­mit. Do głowy wpa­dła mi pewna myśl: jaka byłaby naj­lep­sza nazwa dla „aksa­mitnego” pud­dingu.

– Zechciałby pan spró­bo­wać pud­dingu?

– Być może, co macie?

– Cze­ko­la­dowo-poma­rań­czowy aksa­mit ser­wo­wany z gęstą śmie­taną.

– Cze­goś takiego nie odmó­wię, brzmi bar­dzo wykwit­nie. Popro­szę.

Potem przy­po­mnia­łem sobie, że nie inte­re­sują mnie pud­dingi, a co dopiero pro­ces ich pro­duk­cji, więc porzu­ci­łem te roz­my­śla­nia niczym zużyty bilet.

Usia­dłem obok Bren­dana, który od razu zaczął gadać.

– Ach, Gary, co ci zamó­wić? Bierz, co chcesz, ha, ha, ha!

– Popro­szę kufel IPA, dzięki.

– Ha, ha, ha! Bar­man! Kufel IPA dla mojego kum­pla!

– Prze­pra­szam za spóź­nie­nie. Musia­łem wysłu­chać w pracy oświad­cze­nia pew­nego gościa, który okrop­nie się stre­so­wał.

– O rany, ner­wus. Rze­czy­wi­ście potra­fią być mało kom­pe­tentni, ha, ha, ha, ha!

– Ta, zga­dzam się. Cią­gle się dra­pał, wiesz, zanim zlał się potem. Chcia­łem zapy­tać, czy wszystko w porządku, ale kiedy ktoś tak się dra­pie, może cho­dzić o oso­bi­stą rzecz i nie wypada o tym wspo­mi­nać, więc…

Widzia­łem po jego wyra­zie twa­rzy, że kom­plet­nie go to nie inte­re­suje. Nie bawił się w kur­tu­azję, po pro­stu mi prze­rwał.

– Słu­chaj, Gary, po praw­dzie nawet nie zauwa­ży­łem, że cię tu nie ma, szcze­rze mówiąc, ha, ha, ha! Mam do cie­bie pyta­nie natury praw­nej.

– Wiem, że pra­cuję w kan­ce­la­rii praw­nej, ale…

– To mi wystar­czy. Nie szu­kam porady, po pro­stu wydaje mi się, że wymy­śli­łem cie­kawą zagwozdkę prawną, ha, ha, ha, więc słu­chaj. Co sądzisz o tym: dziś rano, rozu­miesz, piłem kawę, sam, przy sto­liku przed kawiar­nią. Przy sto­liku obok mnie sie­działa pewna para, oboje wyda­wali się nieco zde­ner­wo­wani, jakby mieli jakąś nie­roz­wią­zaną sprawę. Na moje, coś kom­bi­no­wali, wiesz, mieli romans czy coś takiego, ha, ha, ha! Dla zabi­cia czasu nagra­łem tele­fo­nem około dwu­dzie­stu sekund ich roz­mowy, wiesz, żeby poczuć dresz­czyk emo­cji, a potem odtwo­rzy­łem nagra­nie na słu­chaw­kach bez­prze­wo­do­wych, ha, ha, ha! Dosko­nale sły­sza­łem, co mówili. Roz­ma­wiali o wyjeź­dzie do Dubaju na jakie­goś wykwint­nego bur­gera, a w tle leciał kawa­łek Cold­play albo Oasis, w sumie kogo to, kurwa, obcho­dzi…

Na chwilę odpły­ną­łem i spoj­rza­łem przez ramię Bren­dana w stronę baru. Sie­działa przy nim ładna, ciem­no­włosa kobieta, praw­do­po­dob­nie kilka lat młod­sza ode mnie. Wpa­try­wała się w tele­fon i popi­jała gazo­wany napój. Przy­zna­łem w myślach, że mi się podoba, po czym ponow­nie sku­pi­łem uwagę na Bren­da­nie.

– Moje pyta­nie brzmi nastę­pu­jąco: gdyby trzeba było puścić to nagra­nie w sądzie jako część mate­riału dowo­do­wego, to czy sąd musiałby zapła­cić tan­tiemy Cold­play­owi albo Oasis? Co wię­cej, czy któ­ryś z tych zespo­łów mógłby nie zgo­dzić się na odtwo­rze­nie nagra­nia? Co o tym sądzisz, Gary?

– Dobre pyta­nie, Bren­dan. Nie­stety, nie jestem w sta­nie ci pomóc. Gówno wiem o pra­wach autor­skich. Poma­gam przy spi­sy­wa­niu aktów prze­nie­sie­nia wła­sno­ści, spo­rzą­dza­niu testa­men­tów, przyj­muję oświad­cze­nia, tego typu dupe­rele.

Kiedy mówi­łem, ponow­nie zer­k­ną­łem w stronę baru i zoba­czy­łem, że ciem­no­włosa kobieta patrzy w naszą stronę, wciąż bawiąc się tele­fo­nem. Ma tro­chę ponury wyraz twa­rzy, pomy­śla­łem, ale może jest mną zain­te­re­so­wana albo cho­ciaż tym, co pró­buję sobą repre­zen­to­wać.

– Powiedz, Bren­dan, co u cie­bie? Czy pro­wa­dzisz tyle śledztw, żeby utrzy­mać się na powierzchni?

– Nie­stety, nie za bar­dzo, ha, ha, ha! Kilka tygo­dni temu szef odsu­nął mnie od dużej sprawy. Wra­cam do harówki przy obsłu­dze doku­men­tów, naka­zów sądo­wych i wezwań świad­ków. Sprze­daję gaze­tom infor­ma­cje od lokal­nych gli­nia­rzy. Ścią­gam długi. Cał­kiem dobrze mi idzie, pew­nie dzięki temu, że jestem niski i nie­groźny, ha, ha, ha!

– Może cho­dzi o twój nos.

– Co masz na myśli?

– Cóż, jest tak wąski, że gdyby ktoś chciał cię ude­rzyć, mógłby się ska­le­czyć.

– Tak uwa­żasz?

– Tak.

– Cóż, to nie­prawda. Pijesz to piwo czy co, nochalu, ha, ha, ha!

Chwy­ci­łem kufel i wzią­łem duży łyk piwa. Kiedy piłem je po raz pierw­szy, znie­na­wi­dzi­łem jego smak, ale teraz nie mogę bez niego żyć. To samo mia­łem z peklo­waną woło­winą i kawą.

– Co to za duża sprawa, nad którą pra­co­wa­łeś?

– Nie mogę powie­dzieć, kolego. To bar­dzo deli­katne.

– Pie­przyć to! Dawaj, uchyl rąbka tajem­nicy. Niech pomy­ślę… Ma to zwią­zek z oszu­stwami w aptece albo w sieci kawiarni?

– Nie, nie jesteś nawet bli­sko, ha, ha, ha!

– To może cho­dzi o roz­wód cele­bry­tów i musia­łeś krę­cić się po siłowni, w któ­rej żona polo­wała nie tylko na cię­żary?

– Nie, słu­chaj, nie mogę ci nic powie­dzieć i, szcze­rze mówiąc, nie chciał­byś wie­dzieć. To nie ma sensu, w sprawę zaan­ga­żo­wani są paskudni ludzie. Zostawmy to.

Jego mina wyraź­nie mówiła, że zakoń­czył temat, poza tym zauwa­ży­łem, że pod­czas tej wymiany zdań ani razu się nie roze­śmiał. Wyda­wał się nieco zakło­po­tany, roz­ko­ja­rzony. Po jego pew­no­ści sie­bie nie było śladu. Nie chcia­łem sta­wiać go w takiej sytu­acji i poczu­łem się tro­chę jak dupek.

Zmie­ni­łem temat na piłkę nożną. On zmie­nił go na życie oso­bi­ste sekre­ta­rek z mojego biura. Ja zmie­niłem na pojazdy elek­tryczne, a on znowu na sekre­tarki. Ja posze­dłem do toa­lety.

Kiedy sta­łem przy moim ulu­bio­nym pisu­arze, nagle poczu­łem smu­tek. Byłem w Lon­dy­nie od pra­wie dwóch lat i wciąż nie nawią­za­łem żad­nych war­to­ścio­wych zna­jo­mo­ści. Sku­pia­łem się na pracy, cho­wa­łem się w biu­rze i nie zaprzy­jaź­ni­łem się z żad­nym kolegą z pracy. Nie mie­li­śmy ze sobą nic wspól­nego poza spra­wami fir­mo­wymi i plot­kami zwią­za­nymi z klien­tami i pra­cow­ni­kami sądu. Zro­zu­mia­łem, że ten pub jest począt­kiem i koń­cem mojego życia towa­rzy­skiego.

Sły­sza­łem roz­mowę i dźwięk auto­matu do gry, docho­dzące z dru­giego baru, przy któ­rym zazwy­czaj prze­sia­duję. A poja­wiam się w pubie regu­lar­nie. Naj­czę­ściej, gdy poka­zują trans­mi­sje z meczów piłki noż­nej na dużym ekra­nie. Zawsze sia­dam obok faceta o imie­niu Nick i jego kum­pla Andy’ego. Ni­gdy nie zapro­po­no­wali, żebym się przy­siadł, to zadziało się spon­ta­nicz­nie, bo naj­lep­szy widok na tele­wi­zor jest z trzech stoł­ków na końcu baru. Nasze roz­mowy krążą wokół piłki noż­nej i pracy. Po zakoń­cze­niu meczu naj­czę­ściej szybko zbie­rają się do domów. Nawet nie wiem, gdzie miesz­kają. Się­gną­łem do kie­szeni, żeby spraw­dzić w tele­fo­nie, czy dzi­siaj trans­mi­to­wany jest jakiś mecz i oka­zało się, że zosta­wi­łem tele­fon w pracy.

W mojej gło­wie poja­wiła się twarz ciem­no­wło­sej kobiety. Jest bar­dzo ładna. Od prze­pro­wadzki do Lon­dynu nie byłem w żad­nym związku. Zapro­si­łem kie­dyś jedną z sekre­ta­rek na curry, ale sie­dząc w tak­sówce w dro­dze powrot­nej, okrop­nie się spo­ci­li­śmy, więc natych­miast zre­zy­gno­wa­łem. Od tam­tej pory pod­cho­dzimy do sie­bie bar­dzo ostroż­nie. Innym razem zapro­si­łem dziew­czynę poznaną na inter­ne­to­wym por­talu rand­ko­wym do lokal­nego pubu. Na zdję­ciach wyglą­dała atrak­cyj­nie, a wymiana wia­do­mo­ści szła dość gładko. Kiedy się poja­wiła, zoba­czy­łem naj­bar­dziej potężne ramiona, jakie kie­dy­kol­wiek widzia­łem u kobiety. Była niska i drobna, ale tych ramion nie powsty­dziłby się bok­ser wagi cięż­kiej. Miała obse­sję na punk­cie chwy­tów oraz momentu obro­to­wego i cią­gle chwa­liła się sto­sun­kiem swo­jej masy do siły. Po około pół­go­dzi­nie posze­dłem do toa­lety i wysze­dłem bocz­nymi drzwiami. Na moje nie­szczę­ście prze­wi­działa ten ruch i cze­kała na mnie przed wyj­ściem. Nazwała mnie kuta­sem, a potem rzu­ciła mnie na dach range rovera i poszła w noc, przy oka­zji usku­tecz­nia­jąc walkę z cie­niem. Od tam­tego wie­czoru trzy­mam się z dala od por­tali rand­ko­wych.

Z powro­tem usia­dłem na stołku baro­wym obok Bren­dana. Ciem­no­wło­sej kobiety nie było już przy barze. Odro­binę spa­ni­ko­wa­łem, ale potem zoba­czy­łem, że sie­dzi na kana­pie z aksa­mit­nym obi­ciem. Patrzy­łem, jak wyj­muje książkę ze skó­rza­nej torby i zaczyna czy­tać. Książka natych­miast ją wcią­gnęła. W prze­ci­wień­stwie do nie­któ­rych, nie dostaję pal­pi­ta­cji serca, kiedy widzę samot­nie sie­dzącą dziew­czynę czy­ta­jącą książkę – tak naprawdę wydaje mi się to dość chy­tre i okle­pane. O co tyle hałasu? Praw­do­po­dob­nie książka jest o futu­ry­stycz­nych kacz­kach żoł­nier­zach czy innych podob­nych bzdu­rach. Koń­czyła drinka. Może wkrótce podej­dzie do baru. W pew­nym momen­cie Bren­dan poło­żył na ladzie tanią teczkę ze sztucz­nej skóry i męczył się z mosięż­nymi kla­mer­kami, pró­bu­jąc ją zamknąć.

– Fajna teczka, Bren­dan. Spraw­dza się?

– Co? A, tak. Jest okej.

Znowu wyda­wał się zde­ner­wo­wany, trzę­sły mu się ręce. Zanim zamknął teczkę, rzu­ci­łem okiem na jej zawar­tość. Były w niej kar­teczki samo­przy­lepne, łado­warka do tele­fonu, cztery albo pięć dłu­go­pi­sów spię­tych gumką recep­turką, tele­fon, grze­bień i mały ogó­rek.

– Aż dwa tele­fony? Musisz mieć zawiłe życie.

– Nie, nie do końca. Jeden jest służ­bowy, a drugi pry­watny, któ­rego numer dałem ludziom. Wiesz, tym, z któ­rymi rze­czy­wi­ście chcę poga­dać.

– W któ­rym masz mnie?

– Chyba w tym służ­bo­wym. Wiesz, dzięki temu mogę to sobie wli­czyć w koszty służ­bowe.

– Brzmi sen­sow­nie.

– Słu­chaj, Gary, prze­pra­szam, ale kiedy byłeś w kibelku, dosta­łem pilny tele­fon. Muszę spa­dać na spo­tka­nie z klien­tem.

W głębi duszy ucie­szy­łem się, gdy to usły­sza­łem.

– Szkoda, chło­pie, ale praca to praca. Pora­dzę sobie. Chyba w dru­gim barze trans­mi­tują dziś wie­czo­rem jakiś mecz. Obej­rzę go z kum­plami.

– Tak, zrób to. Słu­chaj, Gary, dzięki za spo­tka­nie. Powin­ni­śmy to kie­dyś powtó­rzyć. Prze­pra­szam, że tak krótko.

– Nie ma pro­blemu – odpo­wie­dzia­łem.

– Słu­chaj, mógł­bym wpaść w przy­szłym tygo­dniu do two­jego biura, żeby ode­brać doku­menty, któ­rymi się dla mnie zaj­mu­jesz?

– Tak, zadzwoń do mnie wcze­śniej, to pod­rzucę je do recep­cji.

– Faj­nie. Hej, podam ci numer mojego pry­wat­nego tele­fonu. Tego, który zawsze odbie­ram. Zadzwoń, kiedy zechcesz, to umó­wimy się na porząd­nego drinka i nad­ro­bimy dzi­siej­szy wie­czór.

Napi­sał numer na kar­teczce samo­przy­lep­nej i wsu­nął ją do kie­szeni mojego płasz­cza. Potem klep­nął mnie w plecy i wyszedł z pubu. Nie zaśmiał się ani razu, odkąd wró­ci­łem z toa­lety.

Ucie­szy­łem się, że wyszedł. Poczu­łem ulgę. Prze­ko­na­łem sie­bie, że ciem­no­włosa kobieta może być mną zain­te­re­so­wana. Wzią­łem kolejne piwo i zapy­ta­łem bar­mana, czy w dru­gim barze trans­mi­tują dziś mecz. Nie wie­dział. Zamó­wi­łem stek z fryt­kami. Kiedy to robi­łem, ciem­no­włosa kobieta wstała, sta­nęła przy barze zale­d­wie kilka metrów ode mnie i zamó­wiła szpry­cera. Poczu­łem dreszcz emo­cji i gapi­łem się na jej buty. Była w pięk­nych, bor­do­wych mar­ten­sach z ciem­no­nie­bie­skimi sznu­rów­kami. Zawią­zała je na podwójną kokardkę. Ich pętelki były iden­tycz­nych dłu­go­ści i śred­nicy. Ele­gancko. Nie podo­bają mi się obcasy, wyglą­dają nie­wy­god­nie i nie­na­tu­ral­nie. Te buty to dobry znak. Ode­rwa­łem od nich wzrok i wzią­łem łyk piwa.

Kiedy patrzyła, jak przy­go­to­wują jej drinka, mogłem lepiej się jej przyj­rzeć i tym samym oce­nić moje szanse. Była drobna, miała tro­chę poni­żej metra sie­dem­dzie­siąt i nosiła jasno­nie­bie­ską, dżin­sową kurtkę Levisa oraz czarny swe­ter. Jej torba spo­czy­wała na bio­drze. Miała włosy do ramion. Były gęste, z ide­al­nie przy­ciętą grzywką do połowy czoła. Nie widzia­łem oczu, ale podej­rze­wa­łem, że są brą­zowe. Mogła być nauczy­cielką albo kie­row­niczką restau­ra­cji, a może nawet zaj­mo­wać się czymś zwią­za­nym z garn­car­stwem. Była jesz­cze ład­niej­sza, niż począt­kowo zakła­da­łem. Nie mia­łem szans.

Gdy odcho­dziła od baru, żeby wró­cić na miej­sce, wyko­nała nie­na­tu­ralny ruch głową w moim kie­runku. Był celowy, nie pijacki. Spoj­rza­łem w dół na swoje piwo.

– Kolega cię zosta­wił, prawda? – zapy­tała.

– Tak, eee, no tak. Dobre oko – odpo­wie­dzia­łem, kre­tyń­sko się uśmie­cha­jąc.

– No cóż, przy­naj­mniej to przy­jemny lokal.

Uśmiech­nęła się i wró­ciła na swoje miej­sce. Czy powi­nie­nem pocią­gnąć temat i podejść do jej sto­lika? Sama myśl prze­peł­niła mnie stra­chem. Ni­gdy nie byłem dobry w nawią­zy­wa­niu kon­taktu z nie­zna­jo­mymi, w szcze­gól­no­ści z płcią prze­ciwną. Musia­łem wymy­ślić dobry tekst na począ­tek. Wie­dzia­łem, co chciał­bym usły­szeć, gdyby role się odwró­ciły – coś w stylu: „Wolisz pła­skie czy nie­równe powierzch­nie?”, „Chciał­byś, żeby w Sports Direct sprze­da­wali też świeże mięso?”, „Musia­łeś kie­dyś użyć opa­ski uci­sko­wej w pracy?”. Potra­fił­bym na to dobrze zare­ago­wać dzięki mojej buj­nej wyobraźni. Nie każdy tak ma, więc lepiej roze­grać to bez­piecz­nie. Mógł­bym pod­py­tać o buty, na przy­kład, czy są wytrzy­małe. Albo czy dzięki temu, co ma w drinku, znowu czuje się młodo i świeżo. Pie­przyć, po pro­stu się przy­siądę i oddam jej ini­cja­tywę.

Wzią­łem piwo i pod­sze­dłem do pół­okrą­głej loży, w któ­rej sie­działa. Były tam dwa drew­niane sto­liki. Posta­wi­łem kufel na tym, który był pusty. Spoj­rzała na mnie, kiedy sia­da­łem, a ja posła­łem jej szybki uśmiech i odwró­ci­łem wzrok. Usia­dłem jakieś pół­tora metra od niej, co uzna­łem za dość bez­pieczny dystans.

– Tyłek cię roz­bo­lał od stołka baro­wego? – zapy­tała.

Uda­wa­łem, że jestem zasko­czony, wręcz zszo­ko­wany, że ktoś sie­dzi w tej samej loży.

– O, cześć. Prze­pra­szam, byłem w swoim świe­cie. Co mówi­łaś?

– Pyta­łam, czy tyłek cię roz­bo­lał od stołka baro­wego.

– Nie, w ogóle. Cho­ciaż, może tro­chę.

– Zapra­gną­łeś odro­biny luk­susu w postaci dra­lonu?

– Tak – przy­zna­łem, głasz­cząc obi­cie kanapy. – Lubię nazy­wać je aksa­mi­tem. Brzmi mniej meli­niar­sko.

– Aksa­mit. Nie sły­sza­łam, żeby ktoś to tak nazy­wał. Brzmi jak jakiś pud­ding, nie? Mro­żony, ale wykwintny.

– Otóż to, strzał w dzie­siątkę. Wła­śnie tak sobie wcze­śniej pomy­śla­łem. Nie prze­pa­dam za pud­din­gami, ale dla cze­ko­la­dowo-poma­rań­czo­wego aksa­mitu zro­bił­bym wyją­tek.

Oboje się zaśmia­li­śmy. Ona nieco nie­prze­ko­nu­jąco, ja tro­chę zbyt gło­śno. Potem na krótko nastała nie­zręczna cisza, którą poczu­łem się zobo­wią­zany prze­rwać.

– Czy książka, którą czy­tasz, jest o kacz­kach?

– Szcze­rze mówiąc, nie czy­tam. To tylko rekwi­zyt, który ma znie­chę­cić ludzi do zaga­dy­wa­nia.

– Cho­lera, prze­pra­szam, naprawdę chcia­łem tylko posa­dzić zadek na czymś bar­dziej mięk­kim. Już się zamy­kam.

– Nie, nie o to mi cho­dzi. Poza tym to ja pierw­sza do cie­bie pode­szłam, pamię­tasz? Chęt­nie z tobą poga­dam. Ja też nie lubię pud­din­gów.

Tak zasko­czyła mnie jej zachęta, że wró­ci­łem do tematu kaczek.

– To jak w końcu, książka jest o kacz­kach?

– Nie, to zwy­kła książka, więc tak naprawdę nie jest o niczym szcze­gól­nym. Cho­ciaż sza­cun za poważ­nie wyglą­da­jącą okładkę.

Książka miała twardą oprawę i była gruba. Kobieta obró­ciła ją do mnie, dzięki czemu mogłem zoba­czyć tytuł. Kom­pleks sat­sumy. Obwo­luta była ciem­no­nie­bie­ska, pośrodku przed­niej okładki wid­niała duża man­da­rynka sat­suma z syl­wetką wie­wiórki w środku. Straszne gówno.

– Na okładce jest wie­wiórka. Skąd wiesz, może ma jakieś kaczki przy­ja­ciółki – stwier­dzi­łem.

– Chcesz prze­czy­tać i się dowie­dzieć? – Poło­żyła książkę na moim sto­liku.

– Nie, dzięki. Szcze­rze mówiąc, nie jestem wiel­kim fanem czy­ta­nia i nie wiem, czy zniósł­bym roz­cza­ro­wa­nie, gdyby oka­zało się, że nie ma w niej żad­nych kaczek. – Odło­ży­łem książkę z powro­tem na jej sto­lik.

W tym momen­cie przy­szedł bar­man ze ste­kiem i fryt­kami, które zamó­wi­łem przy barze. Talerz był tłu­sty, a drew­niane ręko­je­ści noża i widelca były wyszczer­bione. Zasta­na­wia­łem się, czy popro­sić o wymianę, ale nie chcia­łem, żeby pomy­ślała, że jestem dup­kiem. To ryzy­kowne posu­nię­cie, jeśli chcesz się komuś spodo­bać.

– Prze­pra­szam, umie­ram z głodu. Nic nie jadłem, odkąd wysze­dłem z pracy. Nie masz nic prze­ciwko? – zapy­ta­łem.

– Nie, w ogóle. Lubię face­tów, któ­rzy czer­pią przy­jem­ność z jedze­nia. Spra­wiają wra­że­nie takich, któ­rzy mają poukła­dane w gło­wie.

– Chcesz frytkę? Albo dwie? Wła­ści­wie to możesz zjeść wszyst­kie, ale nie bierz tej dłu­giej z przy­pa­loną koń­cówką.

– Nie, dzięki – odpo­wie­działa z takim wyra­zem twa­rzy, jakby jed­nak miała ochotę na frytki, więc na wszelki wypa­dek od razu zja­dłem tę długą.

– Hej, ten facet, z któ­rym sie­dzia­łeś, wło­żył ci coś do kie­szeni, zanim wyszedł. To twój diler? – zapy­tała.

– Nie, jestem uza­leż­niony jedy­nie od plac­ków i cia­sta Bat­ten­berg. Dał mi swój pry­watny numer tele­fonu. Dosta­łem awans z „kon­taktu służ­bo­wego” na „zna­jo­mych i rodzinę”. Mam teraz ze trzech zna­jo­mych, ale numer tele­fonu tylko do jed­nego.

– Myślisz, że po tym awan­sie będziesz do niego czę­ściej dzwo­nił.

– Szcze­rze wąt­pię.

– Skąd go znasz? To twój kocha­nek? A może szo­fer i kocha­nek?

– Nie, mój szo­fer zabił mojego kochanka potęż­nym cio­sem w głowę. Musia­łem go zwol­nić.

Zaśmiała się, a ja poczu­łem, że to ważny moment. Nerwy w moim żołądku ewa­ku­owały się poprzez małego cicha­cza.

– No, to skąd go znasz? Nie wyglą­dał na two­jego praw­dzi­wego towa­rzy­sza.

– Tak naprawdę nie znam go zbyt dobrze. Cza­sem wpa­dam na niego w pracy, rzadko widu­jemy się poza biu­rem. Dostał nie­spo­dzie­wane wezwa­nie z pracy, z czego bar­dzo się cie­szę.

– Tak, ja też.

Miło z jej strony.

– Na pewno nie chcesz frytki? – zapy­ta­łem.

– Na pewno, szcze­gól­nie że zja­dłeś już tę długą.

Kiedy jadłem stek, nastą­piło nie­unik­nione spo­wol­nie­nie roz­woju roz­mowy. Byłem tego świa­domy, więc zary­zy­ko­wa­łem z oso­bi­stym pyta­niem, żeby przy­wró­cić dia­log na wła­ściwy tor.

– Gdy zoba­czy­łem cię przy barze, pomy­śla­łem, że możesz być nauczy­cielką. Wiesz, książka, mar­tensy, gazo­wany napój. Jestem bli­sko?

– W ogóle.

– Nie masz nic prze­ciwko, żebym spró­bo­wał jesz­cze raz?

– Śmiało.

– Zaj­mu­jesz się garn­car­stwem? Nie wiem, two­rzysz, sprze­da­jesz, badasz, impor­tu­jesz? Po pro­stu, sie­dzisz w tym?

– Czemu przy­szło ci to do głowy?

– Głów­nie z powodu grzywki. Geo­me­tryczne fry­zury koja­rzą mi się ze sztuką. Wiesz, nazwi­ska takie jak David Hock­ney, Phil Oakey, Jane Bru­rier. A mar­tensy to chy­tre prze­dłu­że­nie arty­stycz­nego spek­trum.

– Kim, kurwa, jest Jane Bru­rier?

– Nie mam poję­cia, ale brzmi dobrze.

– Zdra­dzę ci, że noszę mar­tensy, odkąd byłam nasto­latką.

– Podo­bają mi się. Skar­pety dobrze w nich leżą, a do tego wysy­łasz światu wia­do­mość, że jesteś poważ­nym czło­wie­kiem.

– Ta. Żeby nie było, na łóżku nie mam mnó­stwa plu­sza­ków.

– Ja też nie. No, to czym się zaj­mu­jesz?

– Kie­dyś zarzą­dza­łam restau­ra­cją w Bri­gh­ton.

– Wie­dzia­łem, kurwa.

– Ale zre­zy­gno­wa­łam z tego jakieś cztery lata temu. Teraz pra­cuję z domu, sprze­daję różne gówna na eBayu.

– Kacze gówna?

– Jesz­cze nie, ale jeśli staną się modne, będę musiała to roz­wa­żyć. Sprze­daję głów­nie stare ubra­nia, ubra­nia od pro­jek­tan­tów, lampy z połowy wieku, ozdoby, tego typu rze­czy. Dobrze idą. Mam do tego dryg.

– Ile dosta­ła­byś za mój dzi­siej­szy strój?

Przyj­rzała się mi od góry do dołu. Mia­łem na sobie ciem­no­szary gar­ni­tur, który kupi­łem kilka lat temu w Deben­hams, baweł­nianą, białą koszulę z Marksa & Spen­cera i brą­zowe, zamszowe trze­wiki z Clarks.

– Osiem fun­tów – stwier­dziła.

Oboje się roze­śmia­li­śmy, głów­nie z powodu aury naszej roz­mowy.

– Pierw­szy raz sie­dzę w tej czę­ści pubu – oznaj­mi­łem. – Zazwy­czaj przy­cho­dzę tu oglą­dać mecze przy dru­gim barze. Lubisz piłkę nożną?

– Nie, ale lubię patrzeć na face­tów oglą­da­ją­cych piłkę nożną. To wydo­bywa z nich naj­lep­sze i naj­gor­sze cechy. Z powro­tem zmie­niają się w małych chłop­ców, co na co dzień pró­bują ukryć.

Nie­spo­dzie­wa­nie zda­łem sobie z cze­goś sprawę.

– Chwila, kiedy wcho­dzi­łem, zauwa­ży­łem rower przy­pięty łań­cu­chem do pachołka obok wej­ścia. W czer­wono-białe paski, jakby nale­żał do Grin­cha albo tego zjeba z Gdzie jest Wally? Jest twój?

– Tak, zga­dza się. Jak się domy­śli­łeś?

– Mam bujną wyobraź­nię, możesz spy­tać moją mamę. Gdy go zoba­czy­łem, zasta­na­wia­łem się, do kogo może nale­żeć. Przy­szedł mi na myśl pie­przony żon­gler albo dziew­czyna, która wygląda tak jak ty. Rzadko mylę się w takich spra­wach. Ładny, tak swoją drogą. Jesteś z niego zado­wo­lona?

– Tak, jest ide­alny. Dzi­siaj zama­rzyło mi się poje­chać gdzieś, gdzie nikt mnie nie zna, więc po pro­stu wsko­czy­łam na rower i zna­la­złam to miej­sce. Mam tylko nie­cały kilo­metr do osie­dla Grange, więc jest super.

Ty jesteś super, cisnęło mi się na usta, ale oczy­wi­ście nie powie­dzia­łem tego. Roz­ma­wia­li­śmy jesz­cze kilka godzin, a ja byłem ocza­ro­wany każ­dym jej sło­wem. Opowie­dzia­łem jej o mojej pracy, małym miesz­ka­niu i o sytu­acji, kiedy tata zdzie­lił mnie pasem, bo pozwo­li­łem na drzemkę bez­dom­nemu w naszym garażu. Ona opo­wie­działa mi o nad­mor­skim hotelu, w któ­rym dora­stała, i jak przy­ła­pała ojca na upra­wia­niu seksu z gości­nią w jed­nej z sypialni. Ja opowie­dzia­łem jej, jak pod­sze­dłem do wyko­na­nia rzutu wol­nego w meczu piłki noż­nej i nada­łem piłce tak piękną tra­jek­to­rię, że sędzia zagwiz­dał i nale­gał, żeby zro­bić prze­rwę na modli­twę. Ona opo­wie­działa mi, że kiedy była nasto­latką, razem z przy­ja­ciółką nama­lo­wały spre­jem słowa „Dupy do góry!” na deskach zachod­niego molo w Bri­gh­ton. Ja opowie­dzia­łem jej o wła­ści­cielu kawa­lerki w Man­che­ste­rze, gdzie stu­dio­wa­łem prawo, który zbie­rał czynsz w każdą nie­dzielę i nale­gał, żebym pusz­czał jakiś album muzyczny, a on sia­dał na jedy­nym krze­śle i słu­chał muzyki, wci­na­jąc orzeszki. Nie mówił ani słowa, tylko dzię­ko­wał, gdy ostatni utwór dobie­gał końca. Ona opo­wie­działa mi o sytu­acji, kiedy poszła do kina w syl­we­stra, żeby zoba­czyć disney­ow­ską wer­sję Robina Hooda. Była jedyną osobą w sali i w poło­wie seansu pra­cow­nik kina wrę­czył jej dar­mo­wego hot doga oraz colę i pokle­pał ją ze współ­czu­ciem po ple­cach. Stwier­dziła, że był to naj­lep­szy syl­we­ster, jaki prze­żyła.

Po tym jak skoń­czy­łem jeść stek i frytki, odnio­sła mój pusty talerz do baru po dro­dze do łazienki. Był to bar­dzo wzru­sza­jący i miły gest. Już wię­cej nie spoj­rzała na książkę i osta­tecz­nie sie­dzia­łem z nią, a nie bli­sko niej. Około wpół do jede­na­stej zapy­ta­łem, czy ma ochotę na ostat­niego drinka. Nie wie­dzia­łem, czy powi­nie­nem popro­sić o jej numer, odpro­wa­dzić do domu, czy po pro­stu się poże­gnać i liczyć, że jesz­cze kie­dyś się spo­tkamy. Zapro­po­no­wa­nie drinka pozwo­liło mi odło­żyć ten wybór w cza­sie. Popro­siła o kolejny kie­li­szek wina musu­ją­cego, więc prze­ci­sną­łem się do baru i wykrzy­cza­łem zamó­wie­nie.

Gdy się odwró­ci­łem i ruszy­łem z powro­tem do sto­lika, zauwa­ży­łem, że znik­nęła. Jej książka wciąż leżała na sto­liku, dla­tego stwier­dzi­łem, że poszła do toa­lety. Minęło pięć minut i wciąż nie wra­cała. Pomy­śla­łem, że wyszła na papie­rosa przed bar, więc posze­dłem to spraw­dzić. Nie było jej tam, a rower z Wally’ego rów­nież znik­nął. Byłem zdru­zgo­tany. Wró­ci­łem na miej­sce i dokoń­czy­łem piwo, prze­twa­rza­jąc w gło­wie naszą roz­mowę. Czym ją ura­zi­łem? Nie potra­fi­łem wska­zać chwili ani słów, które mogłyby skło­nić ją do wyj­ścia. Cho­ciaż może nie cho­dziło o to, co zro­bi­łem lub powie­dzia­łem – może po pro­stu była poza moim zasię­giem. W końcu to była moja pierw­sza myśl, a warto ufać instynk­towi. Zosta­wiła na sto­liku książkę – może jako pre­zent poże­gnalny? Leżała otwarta, okładką do góry. Pod­nio­słem ją i zauwa­ży­łem, że na otwar­tej stro­nie zakre­śliła słowa „może kaczki znały sekrety jaskini”. Na górze napi­sała: „Nie będziesz zawie­dziony, ha!”. Scho­wa­łem książkę do teczki i wysze­dłem z pubu.

Kiedy wra­ca­łem do domu, zaczęło padać. Chod­nik wydzie­lał zapach cia­sta nale­śni­ko­wego. Czu­łem, że jestem jed­no­cze­śnie posępny i pod­eks­cy­to­wany. Pozna­łem nie­sa­mo­witą dziew­czynę i nie­zwy­kle się z tego cie­szy­łem, ale i tak wra­ca­łem samot­nie do swo­jego nędz­nego miesz­ka­nia. Wsze­dłem na teren osie­dla i zatrzy­ma­łem się przy placu zabaw, żeby zoba­czyć, czy mój ogo­nia­sty kum­pel jest w oko­licy. Nie widzia­łem go, ale sły­sza­łem jakieś szmery w liściach za pniem dużego buka. Ucią­łem sobie krótką poga­wędkę w ciem­no­ści.

– No i co, Gary, znowu sam? – zapy­ta­łem w imie­niu swo­jego ukry­tego przy­ja­ciela.

– Tak, na to wygląda. Ale pozna­łem dziew­czynę, naprawdę mi się spodo­bała.

– Popro­si­łeś ją o numer albo umó­wi­li­ście się na kolejne spo­tka­nie?

– Nie, nagle znik­nęła.

– Czyli cię olała. Wydaje mi się, że chcesz się nad tym pochy­lić i zapy­tać, co robisz źle.

– Nie zro­bi­łem nic złego, cho­ciaż mogłem wyglą­dać tro­chę lepiej… Mówi­łeś, że moje sprawy idą dobrze?

– Bo idą, Gary, ale w ogóle sobie nie poma­gasz. Musisz w sie­bie tro­chę bar­dziej uwie­rzyć, pomy­śleć o swo­ich dobrych stro­nach. Czy zasta­no­wisz się nad tym dłu­żej niż chwilę?

– Tak, obie­cuję. Co u cie­bie?

– Wszystko pięk­nie. Dobra­noc.

– Dobra­noc.

Rozdział 3

3

Następ­nego dnia była sobota, więc pozwo­li­łem sobie pospać. Po prze­bu­dze­niu w moim umy­śle kłę­biły się obrazy ciem­no­wło­sej kobiety. Miała fajny nosek. Jeden z tych małych, które są na tyle zadarte, że sto­jąc naprze­ciwko, można zoba­czyć noz­drza. Nie­któ­rzy wyglą­dają przez to jak pro­siaki, ale nie ona. Miała uro­czy nawyk: przy­kła­dała grzbiet dłoni do ust, kiedy się śmiała, a śmiała się czę­sto. Na lewym końcu grzywki, na styku z główną czę­ścią fry­zury, miała nie­sforny kosmyk wło­sów i nawet się roze­śmiała, kiedy powie­dzia­łem, że powinna nazwać go Chap­pa­qu­id­dick1. Lubiła też trzy­mać w zaci­śnię­tej dłoni rękaw swo­jego swe­tra, kiedy słu­chała.

Ach, kurwa, tak bar­dzo chciał­bym ją znowu zoba­czyć. Ale nawet nie wiem, jak ma na imię. Wyglą­dała na Sarah albo Lucy. Przy­szło mi do głowy, że powi­nie­nem nadać jej imię. Zde­cy­do­wa­łem się na Sat­sumę ze względu na tytuł książki, którą mi zosta­wiła. Otwo­rzy­łem ją na stro­nie, na któ­rej napi­sała: „Nie będziesz zawie­dziony, ha!”. Jej cha­rak­ter pisma umiej­sco­wił­bym po kwie­ci­stej stro­nie fry­wol­nej małej skrzy­neczki na kwiaty przy­cią­ga­ją­cej wzrok na górze ponu­rej strony. Okrąg, któ­rym obry­so­wała napis, miał w sobie coś z arty­stycz­nej lek­ko­ści. Zasta­no­wi­łem się, czy powi­nie­nem zain­we­sto­wać w mar­tensy. Mogłoby się jej to spodo­bać.

Osta­tecz­nie wygra­mo­li­łem się z łóżka o jede­na­stej. Za godzinę mia­łem poja­wić się w miesz­ka­niu mojej sąsiadki, Grace, na nasz regu­larny sobotni lunch i poga­wędkę, więc musia­łem wziąć się w garść. Rozej­rza­łem się po miesz­ka­niu. Wyglą­dało tak samo żało­śnie, jak każ­dego dnia od ostat­nich dwóch lat. Mam sypial­nię z łazienką, salon i kuch­nię. Ponie­waż miesz­kam na trze­cim pię­trze, mam też nie­zły widok na ogrody i drzewa aż na tyły Peckham High Street. W mojej sypialni nie ma mebli oprócz mate­raca na pod­ło­dze, wie­szaka na ubra­nia z bra­ku­ją­cym kół­kiem i sta­rej wik­to­riań­skiej lampy. W salo­nie stoi dwu­oso­bowa zie­lona kanapa z płó­cien­nym obi­ciem, tele­wi­zor, nie­wielki stół i dwa pla­sti­kowe krze­sła. Wciąż miesz­kam jak stu­dent.

Już mia­łem wycho­dzić do Grace, kiedy roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Otwo­rzy­łem je i zoba­czy­łem w progu dwóch gości wyglą­da­ją­cych na poli­cjan­tów po służ­bie. Oka­zało się, że rze­czy­wi­ście są poli­cjan­tami, ale nie byli po służ­bie.

– Dzień dobry, prze­pra­szamy, że nie­po­ko­imy. Pan Gary Thorn?

– Tak, w czym mogę pomóc? – odpo­wie­dzia­łem, nie potra­fiąc ukryć zde­ner­wo­wa­nia. Nie radzę sobie naj­le­piej z wła­dzami, odkąd dyrek­tor w gim­na­zjum nakrzy­czał na mnie z taką wście­kło­ścią w swoim gabi­ne­cie, że z nosa pocie­kła mi krew i skur­czyła mi się jedna z ręka­wi­czek.

– Jestem detek­tyw Cow­ley, a to detek­tyw Wil­mott z wydziału kry­mi­nal­nego poli­cji w Peckham. Możemy wejść na słówko?

– Tak, pew­nie, pro­szę. O co cho­dzi?

Usia­dłem na kana­pie. Wil­mott i Cow­ley cały czas stali. Z ich wyrazu twa­rzy jasno wyni­kało, że za bar­dzo zwra­cają uwagę na brak wygód w moim domu. Wil­mott miał na sobie ciem­no­zie­loną kurtkę z kap­tu­rem z jasno­brą­zo­wym, sztruk­so­wym koł­nie­rzem, co bar­dziej koja­rzy się ze wsią niż z uli­cami Peckham. Na dwóch przed­nich kie­sze­niach wid­niały tłu­ste plamy. Sądząc po jego syl­wetce, coś skap­nęło mu z pasz­te­cika albo kieł­ba­ski. Miał okrą­głą, bladą i nabrzmiałą twarz, którą oka­lały ciemne, prze­rze­dzone, ucze­sane na bok włosy. Pod spodem wysta­wała nie­bie­ska, polie­strowa koszula i bar­dzo zużyty kra­wat. Miał becz­ko­watą klatkę pier­siową i piwny brzuch, w któ­rym mogłyby zało­żyć gniazdo cztery doro­słe gołę­bie. Co cie­kawe, nogi miał chude jak patyki, przez co nogawki jego ciem­no­brą­zo­wych, luź­nych spodni despe­racko szu­kały skrawka skóry, na któ­rym mogłyby spo­cząć. Był to kla­syczny przy­kład budowy ciała osoby, która przyj­muje leki ste­ry­dowe. Strze­la­łem w reu­ma­to­idalne zapa­le­nie sta­wów.

– To pana miesz­ka­nie, prawda? – zapy­tał Wil­mott.

– Cóż, tak, wynaj­muję je, ale tu miesz­kam. Mniej wię­cej od dwóch lat.

– Gdzie byłeś zeszłej nocy, Gary?

– Byłem w pubie Grove Tavern. Posze­dłem tam zaraz po pracy, żeby spo­tkać się ze zna­jo­mym.

– Wró­ci­łeś potem pro­sto do domu?

– Tak, wró­ci­łem sam około dwu­dzie­stej dru­giej czter­dzie­ści pięć. Prze­pra­szam, mogę wie­dzieć, o co cho­dzi?

– Jak nazywa się zna­jomy, z któ­rym się pan spo­tkał?

– Bren­dan, Bren­dan Jones. Znam go z pracy.

– Czy pan Jones wyszedł w tym samym momen­cie?

– Nie, wyszedł znacz­nie wcze­śniej, około dzie­więt­na­stej czter­dzie­ści pięć. Czy mogę wie­dzieć, co się dzieje?

– Przy­kro nam to mówić, panie Thorn, ale pana zna­jomy został zna­le­ziony mar­twy ostat­niej nocy. Pró­bu­jemy usta­lić jego ostat­nie ruchy. Z naszego docho­dze­nia wynika, że mógł pan być ostat­nią osobą, która widziała go żywego.

– Kurwa mać… bie­da­czy­sko. Przy­kro mi to sły­szeć. Co się stało? Gdzie go zna­le­ziono?

– Pro­szę nie zaprzą­tać sobie tym głowy. Pro­szę po pro­stu odpo­wia­dać na nasze pyta­nia.

Mil­czący do tej pory detek­tyw Cow­ley usiadł obok mnie. Miał pełne uda, które roz­cią­gały szwy jego błysz­czą­cych, sza­rych spodni. Czu­łem bijące od nich cie­pło na swo­jej nodze. Ruch wyda­wał się zarówno zbyt intymny, jak i nieco groźny. Wyczu­łem w nim coś pod­stęp­nego. Był niczym lis w leśnej hie­rar­chii. Miał rudo­blond włosy przy­cięte na jakieś trzy cen­ty­me­try. Jedno z jego uszu było bar­dziej odsta­jące, a zęby w dol­nej szczęce były nie­równe. Każdy ząb z osobna wal­czył o uwagę naocz­nego świadka. Myślę, że nie­dawno zgo­lił wąsy, bo skóra nad jego górną wargą była biała w prze­ci­wień­stwie do reszty różo­wej twa­rzy. Wyglą­dał na lizusa i mówił wyso­kim gło­sem. Bar­dzo chcia­łem, żeby odsu­nął ode mnie swoje gorące udo, ale nie śmia­łem o to pro­sić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Chap­pa­qu­id­dick w sta­nie Mas­sa­chu­setts sta­nowi część mia­sta Edgar­town. Miej­sce nazy­wane jest wyspą, ale tak naprawdę jest to pół­wy­sep, który jest oddzie­lony cał­ko­wi­cie od lądu jedy­nie raz na jakiś czas, w wyniku sil­nych zja­wisk atmos­fe­rycz­nych. To ide­alne miej­sce na week­en­dowe wyjazdy, rowe­rowe wycieczki i zabawę wyż­szej klasy śred­niej. https://wia­do­mo­sci.onet.pl/swiat/histo­ria-wypadku-na-chap­pa­qu­id­dick-dowod-na-kla­twe-ken­ne­dych/yjv94ps [wróć]