KOMPOZYTOR
Redakcja
Projekt okładki: Michał Brzozowski
Redakcja: Anna Górecka
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Konwersja do formatu EPUB: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Szajowska
© by Sławomir Górzyński
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2008, 2010
ISBN 978-83-7495-890-5
Drogi Czytelniku,
oddaję Ci do rąk książkę równie kontrowersyjną co słynny już Pamiętnik prawdy.
Przyznaję się tylko do jej współautorstwa, bo moim bardzo bliskim współpracownikiem był… Gregor Zwaitze. Nie jest ostatnio zbyt popularne wyrażać się o nim inaczej niż jako o kłamcy, oszuście i złodzieju. Ja jednak otrzymałem do dyspozycji osobliwe nagrania zawierające zwierzenia Zwaitzego, jego spowiedź, miejscami, szczególnie w końcowych fragmentach, chaotyczną i niespójną, ale ukazującą nam Zwaitzego „bez makijażu”. Mówi o sobie, nie oczekując usprawiedliwienia – wie, że źle postąpił, ale ukazuje swój postępek w pewnym trudnym do opanowania, niemożliwym do zatrzymania procesie, lawinie zdarzeń, które pchnęły go w ramiona gorzkiej, jak się okazało, sławy. Nie zaznał w nich szczęścia, nie potrafił uwolnić się od ciążącej mu tajemnicy, która, dźwigana w samotności, przytłaczała go z każdym dniem bardziej i bardziej.
Zapraszam do prześledzenia losów człowieka wystawionego na wielką pokusę. Słabego – jak wielu z nas. Próżnego – a jednak niepozbawionego ambicji. Samotnego – któremu sukces tylko uświadomił znikomość błyskotek takich jak powodzenie, sława i pieniądze.
Przedstawiam też człowieka niezwykłego i zagadkowego, o którym może zmienisz zdanie, gdy poznasz jego historię do końca, końca może i kontrowersyjnego, ale jakże różnego od ogólnie znanej, czarno-białej wersji zdarzeń.
Richard van Värkt
PS Książkę swą przeplatam obszernymi fragmentami Pamiętnika prawdy, czyniąc to za zgodą Wiedeńskiej Oficyny Wydawniczej, która dysponuje prawami autorskimi.
Wszystkie artykuły i fragmenty radiowych oraz telewizyjnych programów zredagowałem i wybrałem sam, starając się możliwie najlepiej zilustrować tło przedstawionych zdarzeń.
Samochód zepsuł mi się po drodze, więc na miejsce dotarłem z dużym opóźnieniem, przed czym ostrzegał mnie W. No i gospodyni powitała mnie chmurnie, wyniośle, nie reagując prawie na tłumaczenia o awarii pojazdu.
– Dotychczas był niezawodny – mówiłem do prowadzących mnie na piętro pleców.
– To pana pokój. Łazienka i toaleta na korytarzu. Dobranoc.
Chociaż mocno speszony jej złym humorem, odważyłem się jednak bąknąć coś o kolacji, o tym, że zmarzłem, czekając na zreperowanie auta i wysłuchując wyrzekań mrukliwego mechanika, który wciąż powtarzał, jak prowizoryczna będzie jego robota: „Jak pan dojedziesz do domu, to zaraz idź pan do serwisu. Ja części do takich zabawek nie mam. Na co mi to. W górach nikt nie jeździ takim dziwadłem. Teraz pojedziesz pan se pięćdziesiątką, a jak pan się zapomnisz, to wszystko może pieprznąć. Rozumiesz pan?”.
Rozumiałem.
– Kolacja? – Gospodyni, odwrócona tyłem, wzruszyła ramionami. – Sprzątnęłam ze stołu dwie godziny temu. Śniadanie o ósmej. Dobranoc.
Wyszła.
Nawet jej się za tym pierwszym razem nie przyjrzałem. Złość, opryskliwość i mnóstwo rozwichrzonych włosów – tylko tyle do mnie dotarło.
No cóż, W. ostrzegał, że ona do potulnych pań domu nie należy.
Patrzyłem z okna na opalizującą w świetle księżyca karoserię mego wozu. Miał być symbolem, zwiastunem nowego życia, sukcesu. A tymczasem, w miesiąc po spłaceniu ostatniej raty, rozkraczył mi się na środku drogi i zapowiadał wydatek, który mógł zrujnować mój i tak już napięty budżet. „A bo ja wiem, panie? Musisz się pan liczyć na dwa, trzy tysiące. Cały podzespół musisz pan wymienić”.
A ja ostatnie pieniądze zostawiłem Beatrice, zabrałem ze sobą tylko jakieś zaskórniaki i kartę kredytową. „Pieniędzów pan nie masz? Nie lubię tych plastykowych fifruszków. Co z pana za gość, że nawet stówki pan nie masz?”.
Co ze mnie za gość? – zapytałem sam siebie, rozglądając się po czterech ścianach, między którymi miałem spędzić następny miesiąc, szczęśliwie, opłacony z góry. Zdążę się zastanowić, skąd wytrzasnąć pieniądze na naprawę. Nie będę się teraz tym martwił!
Pokój był bardzo przytulny, jakby chciał mi wynagrodzić opryskliwość właścicielki, a także dzisiejsze przykrości, kłopoty z Beatrice i przyobiecaną profesurę (to na jej poczet kupiłem ten cholerny samochód), którą zamiast mnie dostał kłujący teraz wyniosłością W.
Żeby go cholera!
Gdybym nie zapłacił wcześniej, gdybym nie musiał dać pieniędzy Beatrice, na pewno bym tu nie przyjeżdżał, chociażby dlatego, że nie należy traktować poważnie życzliwości człowieka, który okazał się wrogiem. A poza tym przez ten miesiąc miałem szansę dostać czek od E.P. Bardzo na to liczyłem.
Nad szerokim łóżkiem wisiały dwa oleje: ten sam górski krajobraz zimą i latem. Na jednym – drzewa dumne zielenią, na drugim przyprószone śniegiem, zaczajone w oczekiwaniu na ciepłą pełnię życia. Tak samo domy; tylko góry na obydwu obrazach pozostawały niezmienne, obojętne i odległe, o szczytach spowitych chmurami. Pod oknem ciężkie biurko ze stylową lampką i pięknym, głębokim fotelem, na którym przycupnęło stado poduszek, wyraźnie czekających na podłożenie pod plecy. A może i pod tyłek? Jeżeli W. mieszkał w tym pokoju, to pewnie wszystkie wkładał sobie pod siedzenie, żeby tylko dosięgnąć blatu. A ja, mimo wysokiego wzrostu, musiałem borykać się z finansowymi problemami, jakich sam sobie narobiłem, pożyczając pieniądze na prawo i lewo, gdy profesura wyglądała już na załatwioną. Zdobytą. Osiągniętą!
No nic. Zacisnę zęby, napiszę dobry utwór, symfonię, a choćby i piosenkę, jakiś przebój! Niech mnie wyśmiewają w wyższych sferach, jeszcze zębami będą zgrzytać, kiedy moje nazwisko stanie się synonimem komercyjnego sukcesu. Nie będę się przejmował tą hołotą!
W samochodzie, w piersióweczce, zostało trochę koniaku. Bardzo zapragnąłem się napić. Zarzuciłem płaszcz na ramiona i wyszedłem z pokoju. W korytarzu paliła się tylko jedna lampka, przydając ciemnym tapetom i grubemu chodnikowi tajemniczości. Przy schodach zatrzymał mnie śpiew. Dochodził zza drzwi łazienki. Nie wyglądało na to, aby w domu był ktoś oprócz mnie i gospodyni. Czysty, silny głos nie pasował jednak do niewyraźnego obrazu kobiety, jaki został mi w pamięci po dzisiejszym powitaniu. Również melodia, zaskakująco liryczna i pełna niespodziewanych, trochę orientalnych współbrzmień, nie harmonizowała z jej opryskliwością.
A jednak to musiała być ona. Nuciła tylko, by zaraz rozbłysnąć całkiem silnym, matowym altem. Milkła na chwilę, pewnie namydlała szyję, by podjąć ostatni dźwięk z precyzją zawodowej śpiewaczki. W. nic nie wspominał o muzycznych inklinacjach gospodyni i nie wiedziałem, co o tym myśleć. Przypomniała mi się Beatrice: jak pięknie jej głos brzmiał w domowym zaciszu, a jak kiepsko wypadał na scenie, i jak bardzo ją to frustrowało (co musiałem dzielić i znosić!). Jednak nie tylko głos, może nawet nie przede wszystkim głos, wzbudził mój zachwyt.
Melodia. Jej oryginalność i słodycz. Refleksyjny spokój refrenu na zmianę z rytmicznym brzmieniem zwrotek. Słów nie rozumiałem.
Kto to mógł napisać? Pewnie jakaś nowa gwiazda z MTV. Tak to jest, jak się nie śledzi trendów w muzyce rozrywkowej, lekceważy ją, a tam można znaleźć zadziwiająco dużo inspiracji.
Delikatny szum wody umilkł. Czas było zabrać się spod drzwi.
Gdy szukałem w skrytce koniaku, po głowie wciąż chodził mi zasłyszany przed chwilą motyw. Tak czy siak, mogę go zapisać. Może wykuję z niego temat z wariacjami?
Znalazłem. Pociągnąłem łyk i nabrałem w płuca czystego, górskiego powietrza. Mój wzrok powędrował do gwiazd i jak zawsze uprzytomnił mi znikomość własnych, przejściowych problemów w porównaniu z ogromem wszechświata. Pomrugałem do niemych świadków mych przyziemnych rozterek i zapatrzony w nieskończoność szukałem pociechy, dystansu do siebie, Beatrice, do W., a nawet do nieżyczliwości rozśpiewanej gospodyni. Wraz z drugim łykiem koniaku spłynął na mnie spokój i uwierzyłem, że najbliższy miesiąc przyniesie rozwiązanie moich problemów.
W pokoju zapisałem zapamiętaną melodię, zrobiłem pierwszy szkic do wariacji granej przez rożek angielski i nagła fala zmęczenia skłoniła mnie do pójścia spać, bez kąpieli, z brudnymi zębami.
Nie jestem pewien, czy już pierwszej nocy śnił mi się mężczyzna z naroślami na czole i zniekształconymi oczodołami. Teraz myślę, że tak, nie mam jednak pewności.
Zresztą, czy to ma jakieś znaczenie?
Obudziłem się za pięć ósma, szalenie głodny i pełen energii, woli życia, jakiej od dawna nie czułem. To góry, rześkość powietrza, surowość i wyniosłość ośnieżonych szczytów, mówiłem sobie, ochlapując twarz zimną wodą i wycierając się ręcznikiem przy oknie. Jeszcze krótka wizyta w toalecie i już zbiegałem po krętych schodach do salonu, skąd dochodził rozkoszny zapach kawy i świeżego pieczywa.
Wchodząc, ujrzałem rąbek spódnicy gospodyni, która w tej samej chwili wyszła do kuchni. Dwa nakrycia, półmisek wędlin, koszyczek z pieczywem i jajka w porcelanowych kieliszkach.
Przełknąłem ślinę, niezdecydowany, czy siadać, czy też poczekać na panią domu. Weszła po chwili z imbrykiem kawy, który postawiła na stylowej podstawce ze świeczuszką.
– Proszę siadać. – Uśmiechnęła się do mnie i nie było w niej nic z wczorajszego chłodu.
– Dziękuję. Dzień dobry.
– Dzień dobry. Smacznego.
Gdy tak wymienialiśmy grzeczności, pierwszy raz jej się przyjrzałem. Może była w moim wieku, może trochę młodsza, jednak urok świeżej, radosnej młodości miała już za sobą. Regularne, przyjemne rysy, lekko zamącone skłonnością do melancholii, przesadnego smutku; chociaż tego poranka zdawała się tak jak i ja trzymać z dala wszelkie troski. Z zapałem zachęcała mnie do próbowania kolejnych wędlin, zachwalała jajka, kazała wąchać i podziwiać świeżość masła oraz bukiet konfitury truskawkowej.
– Nie znajdzie pan w wielkim mieście takich produktów. Tam ilość zawsze bardziej się liczy niż jakość. U nas odwrotnie. Takich jajek kura niesie mało, ale o każdym z nich będzie pan pamiętał.
– Jeżeli będę ich jadł za dużo, o wszystkich zapomnę!
– To nieprawda! Jajka nie powodują sklerozy. Zawierają wszystko, co potrzebne dla zdrowia. Jednak nie namawiam pana do jedzenia samych jaj. O, proszę, ta wędzona szynka ma niezapomniany smak i aromat. A produkcję konfitury sama nadzorowałam!
Gdzie się podziała jej wczorajsza burkliwość? Jak ta nadzwyczaj uprzejma kobieta mogła powitać mnie tak nieżyczliwie z powodu niezawinionego spóźnienia? Obserwowałem ją, prowadząc uprzejmą rozmowę, podziwiałem salon, klimat domu, zachwalałem wspaniałość okolicznych krajobrazów (których jeszcze prawie nie widziałem) i cały czas gnębiło mnie rozdarcie pomiędzy wczorajszą opryskliwością a dzisiejszą, nadskakującą wręcz, uprzejmością.
Po śniadaniu wręczyła mi klucze od drzwi wejściowych. Na fali porannego entuzjazmu usiadłem do pracy, aby samemu sobie udowodnić dobrą formę twórczą. Komponowałem wariację na wczoraj podsłuchany temat. Nie szło nadzwyczajnie, więc tylko podłączyłem sprzęt i odsłuchiwałem sam temat, za każdym razem umieszczając go w innym rejestrze, zmieniając odrobinę tempo, przypasowując go do coraz to innego instrumentu. Jednak najlepiej brzmiał imitowany żeńskim altem lub mezzosopranem, i po jakimś czasie po prostu spisałem zapamiętane zwrotki i refren. Dorabiając ostrożnie instrumentację, zastanawiałem się, kim mógł być kompozytor utworu. Brzmiało zbyt klasycznie jak na rozrywkę. Taki kolaż słodyczy Schuberta, precyzji i witalności Mozarta z nutką Chopinowskiego żalu.
Na dole trzasnęły drzwi. Gospodyni opuszczała swoje królestwo. Podjechała po nią taksówka.
Postanowiłem pójść na spacer.
Kiedy wróciłem, niosąc w sercu zachwyt nad dzikością górskiej przyrody, w całym domu królował silny zapach pieczonego mięsa. W salonie siedziały trzy starsze damy, które na moje powitanie godnie odpowiedziały pochyleniem siwych głów. Gospodyni nie widziałem, pewnie w kuchni pilnowała obiadu. Do drugiej został jeszcze kwadrans. Poszedłem pod prysznic. Nie umiałem się powstrzymać i cały czas nuciłem tę samą melodię.
Na dole zaskoczenie. Obiad podawała młoda dziewczyna, a gospodyni chyba w ogóle nie było w domu. Starsze panie odpowiadały tylko półsłówkami, również między sobą nie wychodząc poza chrząknięcia. Dopiero gdy opuściłem salon, dobiegł mnie szmer przyciszonych głosów.
Cóż, wzruszyłem ramionami i poszedłem popracować.
Jednak zmiana klimatu i może nadmiar tlenu po dzisiejszym spacerze skłoniły mnie po półgodzinie bezowocnego ślęczenia przed komputerem do drzemki. Może jednak wtedy pierwszy raz ujrzałem człowieka z naroślami? We śnie siedział bokiem do mnie, co jakiś czas rozkładając ręce w bezradnym geście, i dopiero tuż przed moim przebudzeniem popatrzył mi przez chwilę w twarz. Jego oczy były zniekształcone, jedno wyżej, drugie niżej.
Natychmiast po przebudzeniu zapomniałem o śnie. A bo to rzadko śnią nam się różne dziwadła?
Znowu usiadłem do pracy i tym razem coś się tam narodziło. Nie byłem przesadnie zadowolony, jednak ostatnio miałem tak kiepską passę, że wziąłem ten mierny sukces za dobry znak i postanowiłem na tę cześć wypić coś mocniejszego. Kilka ulic dalej był pub, ubrałem się i poszedłem poznać trochę miejscowych obiboków. A może spotkam kogoś interesującego?
Nadzieja od początku była złudna i już po pięciu minutach w pubie wiedziałem, że się nie ziści. Większość obecnych stanowili starsi panowie, którzy na mój widok milkli i wlepiali we mnie wzrok, zupełnie jak na filmach o Dzikim Zachodzie. Jeden stół zajęty był przez złotą młodzież, chociaż określenie ich tylko jednym kolorem było stanowczo niesprawiedliwe. Sączyłem w kącie swoją whisky i starałem się niemal wtopić w ścianę, aby bywalcy pubu o mnie zapomnieli. Jednak baczne oczy staruszków nawet po kwadransie ani na chwilę nie opuściły mojej osoby, więc postanowiłem odwołać się do swojego rozsądku i położyć kres tej patowej sytuacji.
Zapłaciłem – nawet nie było drogo – i wyszedłem.
Czego się spodziewać po takiej dziurze? No, mamy jednak dwudziesty pierwszy wiek, a zimą przyjeżdżają tutaj stada turystów na narty. Czym ja się tak wyróżniam, że potraktowali mnie jak trędowatego? Gdybym miał sprawny samochód, to pojechałbym te czterdzieści kilometrów do miasta. Gdybym miał pieniądze, to wyniósłbym się stamtąd po tym pierwszym dniu. Gdyby Beatrice zadzwoniła, wezwała mnie – pojechałbym nawet koleją.
Takim właśnie gdybaniem zajmowałem się w drodze powrotnej do domu.
Kolację podała mi ta sama dziewczyna, która obsługiwała przy obiedzie. Gospodyni nigdzie nie widziałem. Jadłem bez apetytu, zdając sobie sprawę, że gdy pójdę na górę, znów zostanę sam na sam z klawiaturą komputera, usiłując coś skomponować. A w mojej głowie czaiła się pustka. A właściwie nie pustka, tylko uporczywe dźwięki tamtej melodii. Postanowiłem nie walczyć ze sobą, odłożyć własne pomysły i popracować nad wariacjami do niej.
Ale, jak w najgorszych snach, nic się nie udawało. Kasowałem kolejne wersje i z coraz mniejszym zapałem wracałem do pracy. Wreszcie dałem spokój. Umyłem się i z książką pod pachą wskoczyłem do łóżka.
I dziwne, i zwykłe były następne dni. Gospodynię spotykałem tylko na śniadaniach. Przychodziła ożywiona, jadła razem ze mną, żartując i uśmiechając się, jednak kilka razy zastałem gotowy stół, gorącą kawę i nikt mi przy posiłku nie towarzyszył, chociaż była w domu. Widziałem, jak później odjeżdża taksówką. Nazywała się Belinda Fuchs. W te dobre dni opowiadała mi o tym, że ma na rynku sklep z pamiątkami, który prowadzi w sezonie zimowym. Często wyśmiewała turystów, ich żądzę kupienia za bezcen staroci, doszukiwania się wszędzie okazji i przepłacania bez mrugnięcia okiem, gdy mieli choćby cień nadziei na oryginalność jakiegoś bibelotu. Nie produkowała tych pamiątek sama, zajmowały się tym inne kobiety z miasteczka. Na moją uwagę, czy to aby do końca uczciwy proceder, odpowiedziała z uśmiechem: „Przecież obie strony czerpią z tych transakcji zadowolenie, prawda? A my – w dodatku zyski. Czy zysk kiedykolwiek jest do końca uczciwy? Czy potrafi pan określić, do jakiej wysokości jest jeszcze uczciwy, a kiedy staje się już paskarski? Potrafi pan?”.
Zaskoczony nie podjąłem rękawicy. Po tej wymianie zdań Belinda przez trzy kolejne dni nie pojawiała się na śniadaniu i zacząłem robić sobie wyrzuty, że ją obraziłem. Na początku przez te dwa tygodnie nie usłyszałem powtórnie jej śpiewu. Aż zwątpiłem, czy pierwszego wieczoru to była ona?
Każdego dnia starałem się pracować do późna, jednak więcej myśli poświęcałem sprawom osobistym niż komponowaniu. Nie przynosiło to dobrych rezultatów, ale było silniejsze ode mnie – żal do Beatrice potęgował się z każdą chwilą. Jak wyjaśnić milczenie osoby, której podczas gorących chwil wyszeptałem tyle wzniosłych słówek, którą pieściłem przepełniony mistycznym wprost uwielbieniem, a ona reagowała z takim uczuciem, że nie sposób było wątpić w jego szczerość. Boleśnie przypominałem sobie spędzone z nią chwile – telefon milczał, i trudno było się łudzić, że po prostu zgubiła mój numer. Dwukrotnie nie wytrzymałem i sam zadzwoniłem. Nikt nie odbierał. Ucieszyła mnie jej niechęć do automatycznej sekretarki, bo dzięki temu pozostawałem jedynym świadkiem swojej słabości.
Zdrada, jakiej dopuścił się W., nie bolała tak bardzo. Czego można się spodziewać po karierowiczu z małego miasteczka, synu kolejarza, na dodatek tak mizernej postury i wątpliwego talentu? To ja wmawiałem sobie że jest uczciwy i widziałem w nim chłopską, prostą życzliwość. Szukałem jej tam, gdzie spoczywały ukryte całe złoża zwykłego cwaniactwa, cynizmu i egoizmu. A stawka była wysoka. Dożywotnia profesura! Któż by się nie połaszczył. Jedno należało przyznać: chytrze to zrobił. Knuł za moimi plecami do ostatniego dnia, wciąż udając całkowitą lojalność. Tylko czemu wmawiałem sobie, że on jest mi tę lojalność winny? Dlaczego zakładałem, że ma inny sposób myślenia niż ten powszechnie w naszym światku obowiązujący?
Najbardziej jednak dokuczała mi niemoc twórcza.
Nie mam złudzeń co do przesadnej wartości moich utworów. Jednak trzymają one pewien poziom i da się w nich zauważyć… bo ja wiem… styl, konsekwencję. Może jakąś odrębność? A tymczasem wychodziła mi zwykła szmira. Nawet ten piękny temat z łazienki pod moimi palcami zamieniał się w chłam.
Któregoś wieczoru postanowiłem przemóc patową sytuację i pracowałem na siłę, wbrew niezadowoleniu. Była pierwsza w nocy, kiedy oderwałem się od klawiatury i rozprostowałem kości. Na dworze wiał wiatr. Kiedy otwierałem okno, aby zaczerpnąć powietrza, omal nie wyrwał mi go z ręki. Czerpałem radość z walki z żywiołem, starałem wprowadzić się w bojowy nastrój, odnaleźć w surowości nocnej wichury klimat, który mógłbym przenieść do muzyki.
Tylko zmarzłem i zamiast pracować dalej, poszedłem zaparzyć kawę.
Już schodząc na dół, usłyszałem to dziwne stukanie, lecz na razie nie zaprzątałem sobie nim głowy. Dopiero gdy czekałem, aż ekspres zacznie bulgotać, zwróciłem uwagę, że stukanie nie umilkło. Dochodziło wyraźnie z góry. Ekspres nie potrzebował nadzoru, więc poczłapałem po schodach, aby wyjaśnić przyczynę hałasu.
Stukot dobiegał zza ostatnich drzwi na korytarzu. Nie był to pokój gospodyni, nikt tam nie mieszkał, więc odważyłem się otworzyć drzwi i wejść do ciemnego pomieszczenia. Wymacałem na ścianie kontakt. Słaba żarówka oświetlała strome schody na strych. Stukanie stało się jeszcze głośniejsze i poczułem też ciągnący stamtąd chłód. Niezdecydowany odwróciłem się i popatrzyłem na korytarz w cichej nadziei, że hałas obudzi też Belindę.
Po krótkim wahaniu zacząłem wchodzić na górę.
Jak często stawiamy w życiu krok, po którym już nic nigdy nie będzie takie samo? I co, jakie szczegóły zapamiętujemy z takiej chwili? Może dzięki przyrodzonemu brakowi odwagi pamiętam każde skrzypnięcie zmurszałych desek, opór maleńkich drzwiczek u szczytu schodów, wreszcie poczucie zawodu, gdy okazało się, że to tylko obluzowana okiennica wystukuje rytm, poruszana wiatrem. Rozczarowanie tchórza, gdy jego bohaterstwo okazuje się niepotrzebne. Mocno świecił księżyc, w jego blasku ruszyłem pomiędzy zakurzonymi skrzyniami w stronę okna i powalczyłem chwilę ze starym zamkiem.
Okno było wiekowe. Miało dwa zatrzaski. Dolny, po wielu próbach, z przykrym zgrzytem wszedł na miejsce, górnego nie mogłem domknąć, więc okno nadal trzęsło się na wietrze. Spociłem się z wysiłku. Pomyślałem, aby zamocować górę w inny sposób, i zajrzałem do pierwszej z brzegu skrzyni w nadziei na znalezienie kawałka sznurka.
Wypełniona była po brzegi papierami. Już chciałem otwierać następną, gdy nagle dotarło do mnie, że są to nuty. Przyklęknąłem, podniosłem kilka arkuszy do oczu i w srebrzystym blasku pierwszy raz w życiu ujrzałem znak czasu. Nie wiedziałem jeszcze, że dotknęła mnie czarodziejska różdżka wróżki. Jak każdy muzyk, na widok nut poczułem po prostu zaciekawienie. Skrzynka nie była ciężka, wziąłem ją pod pachę i ostrożnie zniosłem do swojego pokoju. Wtedy pamiętałem jeszcze o niedomkniętej okiennicy i zamierzałem poszukać sznurka, gdy zejdę na dół po kawę.
Do skrzyni najwyraźniej nikt nie zaglądał od lat. Warstwa kurzu była naprawdę filmowa. Nut było dużo; z wierzchu kilka luźnych kart, głębiej – ładnie, w świńską skórę oprawione woluminy. Odłożyłem na bok luźne karty i otworzyłem pierwszy tom.
Wilhelm Corrado Fuchs
Symfonia nr 2 Es-dur
Uśmiechnąłem się: możny pan, który w zaciszu domowego ogniska zabawiał się w kompozytora! Iluż ludzi w ciągu wieków dzieliło z nim te złudzenia?
Zacząłem kartkować utwór.
Co sprawiło, że zatrzymałem wzrok na tej właśnie modulacji? Tonika nieśmiało ruszała na spotkanie subdominanty, a po drodze w dziwny sposób, jakby nieporadnie, użyto akordu neapolitańskiego. Ciekawe, jak to brzmi? Postawiłem nuty na pulpicie, założyłem słuchawki i zagrałem całą modulację.
Co mam powiedzieć? Że mnie zamurowało? zdumiało? że osłupiałem?
Do dziś nie umiem opisać, co wtedy czułem.
Machinalnie grałem dalej, wychwytując z partytury główny temat i lewą ręką szkicując akompaniament.
Utwór żył, niósł mnie ze sobą, zaskakiwał i zachwycał.
Przerwałem na końcu strony, bo stare kartki dość opornie się odwracały.
Zamiast dalej grać, zacząłem przepisywać całą stronę z partytury do komputera i po kilkunastu minutach słuchałem pierwszego wykonania ósmej i dziewiątej strony II Symfonii Wilhelma Corrado Fuchsa.
Co odczuwamy, słuchając Mozarta lub Beethovena? Większość z nas, nawet ci nieobeznani z muzyką, reaguje podobnie – zachwytem dla ich prostoty i zarazem logiki. Tylko w ten sposób fraza może się rozwijać, a słuchacze mogą akceptować jej bieg. Tylko te współbrzmienia są właściwe i jakiś szósty zmysł podpowiada nam, że inaczej być nie może. Dociera do nas ponad czasem przesłanie o ludzkiej wrażliwości, wybiegającej daleko poza własną epokę, poza świat realny, w absolut skończonej harmonii – chociaż wcale nie wolnej od emocji i dramatów.
Pewnie, nie mogłem jeszcze wtedy stawiać Fuchsa na równi z największymi geniuszami. Nie po odsłuchaniu dwóch stron partytury, odegranych automatycznie przez komputerowy program. Ostatecznie, są kompozytorzy tacy jak Arriaga z Hiszpanii, Crusell ze Szwecji czy też może Finlandii, którzy w swoich utworach, fragmentach utworów, prezentują całkiem wysoki poziom, ciekawe pomysły i są dumą swoich narodów. Dopiero gdy pozna się lepiej ich twórczość, widać jej braki i niedociągnięcia, a także wzorce, a w naszych czasach zostaliby pewnie posądzeni o plagiat.
Ale z Fuchsem było inaczej! Od razu poczułem się mały, onieśmielony. Kiedy ujrzałem pierwszą stronę utworu i zacząłem wpisywać do komputera początkowe takty, drżały mi ręce, bo już słyszałem w duchu nadchodzące frazy. Nuty układały się tak jak powinny i chociaż kompozycja nie była podobna do żadnej znanej mi wcześniej, czułem jej logikę, przy czym co rusz zaskakiwały mnie stosowane przez kompozytora zabiegi. Tak mogą się czuć poszukiwacze złota, którzy po miesiącach żmudnego, bezowocnego kopania nagle znajdują żyłę, idą za nią, licząc na zwykłe bogactwo, a ona okazuje się niewyczerpaną, ogromniejącą z minuty na minutę fortuną.
Przepisałem w pierwszym porywie siedem stron i odegrałem je. Słuchałem ze łzami w oczach, ze ściśniętym gardłem i jednak z nerwowym pytaniem: co teraz? co dalej?
Odkryłem geniusza!
To było pewne.
Przepisując dalsze strony, zastanawiałem się, kim mógł być Wilhelm Corrado Fuchs. Dziadkiem gospodyni? Pradziadkiem? A te wszystkie skrzynie na strychu? Czy one zawierają dalsze dzieła zapoznanego kompozytora? Nie, co do tego jednego miałem absolutną pewność – nie mógł być zapomniany, bo był całkowicie nieznany i nikt nigdy przede mną nie słyszał tych fraz! Skąd to wiedziałem? Czułem tylko?
Nie!
Po prostu: WIEDZIAŁEM.
Całym swym wykształceniem, znajomością zasad harmonii i historii muzyki.
Jakim sposobem te nuty przeleżały tyle lat w ukryciu? Czemu czekały na dzisiejszą wichurę, na obluzowanie się zawiasów okiennych i na moje wtargnięcie na strych? Czy to znak… od…!?
Przepisując nuty, pociłem się jak mysz. Serce straszliwie mi łomotało, w pewnej chwili poczułem się słabo, musiałem odejść od komputera, otworzyć okno i zaczerpnąć świeżego powietrza.
Wiatr ucichł, jakby wcześniej zerwał się tylko dlatego, żeby mnie zmusić do wejścia po tych kilku schodkach przeznaczenia. Zrobił swoje i odleciał gdzie indziej.
Wiatr losu!
Powiew wieczności.
Jak ja go wykorzystam?
Poczułem nagle gwałtowną konieczność dalszego prześledzenia symfonii, zapisania jej jeszcze dziś i odsłuchania. Jakby miała się za chwilę rozpaść, zniknąć niczym zaczarowany atrament, który wyparowuje w chwili odczytania wiadomości.
Pisałem w strasznym pośpiechu, niesiony ciekawością, zachwytem, ale i niepokojem. Przenosiłem na twardy dysk kolejne strony, co chwila wciskając klawisz zapisu, tak bardzo bałem się, że coś mi przeszkodzi.
Świtało, gdy kończyłem drugą część utworu i przypomniałem sobie o zaparzonej kawie i niedomkniętym oknie. Mimo to nie potrafiłem oderwać się od zadania, wyjść i pozostawić coś, co pewnie było najważniejsze w moim życiu.
Nawet wysiusiałem się do umywalki, aby tylko nie opuścić ani na sekundę pokoju, nie stracić z oczu rękopisu.
Koło dziesiątej rano miałem gotowe dwie części. Na trzecią, pełną szesnastek w każdym głosie, nie miałem już siły. Oczy mi łzawiły ze zmęczenia, kark piekł od pochylania się, a jednak ani przez chwilę nie pomyślałem o śnie, o odpoczynku. Musiałem najpierw całość przesłuchać!
Położyłem się ze słuchawkami na uszach i nacisnąłem „enter”.
To przecież nie było żadne wykonanie. Bezmyślny program przerabiał boski materiał na dźwięki, bez duszy, bez interpretacji, bez uczucia. A jednak nigdy później nie przeżyłem już tak bliskiego kontaktu z absolutem, zaczarowania innością, jaką okazał się wszechświat Wilhelma Fuchsa, i nie czułem takiej wdzięczności, że ze mną pierwszym podzielił się swym dziełem.
Bo też tylko tego pierwszego dnia trzymałem jeszcze sprawy w swoich rękach, panowałem nad emocjami i słabościami.
Musiałem zasnąć po wysłuchaniu utworu, bo obudziło mnie pukanie do drzwi. Była dwunasta, stukała ta dziewczyna, gdyż przyszedł do mnie list.
List był z E.P. Długo wyczekiwany, nareszcie! I to po takim odkryciu!
Poprosiłem o kawę i kawałek chleba i poszedłem się odświeżyć w łazience. Po kilku minutach z listem w ręce zszedłem na dół.
Rozkoszny łyk aromatycznego płynu, chrupiąca bułeczka, pachnące masło – a ręce rozrywały w podnieceniu list. Koniec kłopotów, w każdym razie finansowych. Nie na długo, ale chociaż tymczasem.
Po przeczytaniu pierwszych zdań omal nie zadławiłem się bułką. „Bardzo nam przykro… programowe zmiany w wydawnictwie… Pańskie etiudy odkładamy na przyszły rok”.
Zakląłem dosadnie, głośno, aż dziewczyna wyjrzała, zgorszona, z kuchni. Miałem ochotę rozbić porcelanową filiżankę o ścianę, wywrzeszczeć swój zawód, frustrację i gniew, jednak dobre wychowanie zwyciężyło, zdusiłem w sobie dalsze żale, bąknąłem jakieś przeprosiny i nie kończąc kawy, poszedłem do siebie na górę. Byłem jeszcze na schodach, gdy zadzwonił telefon. Serce mi podskoczyło, od razu pomyślałem o Beatrice, byłem gotów upaść jej do stóp, byle tylko wróciła, lub raczej – pozwoliła mi wrócić.
– Halo – powiedziałem radośnie do słuchawki.
– No, Gregor. Jak ty tak możesz? Obiecałeś mi utwór na festiwal, miała być neoromantyczna pieśń. I co? Festiwal zaczyna się w poniedziałek, twoje nazwisko jest na afiszach. I co? Sam mam to skomponować? Chyba nie ośmieszysz siebie i mnie. Prześlij mi cokolwiek, nie musi być wcale tip-top!
To Leon. Namolna bestia. Wielki organizator małych imprez. Sam nie wiem, czy to ja jemu robiłem przysługę, pozwalając na prawykonania moich utworów na tych jego, pożal się Boże „festiwalach”, czy on mnie. Ale czasami przychodzili tam dziwni ludzie i dzięki temu nawiązałem kontakt z jednym reżyserem, któremu napisałem muzykę do filmu – inna sprawa: nie zapłacił mi za nią do dzisiaj.
Leon gadał i gadał, a ja, machinalnie, odpowiedziałem:
– Jeszcze dzisiaj prześlę ci tę pieśń. Wieczorem, najdalej jutro rano.
– Wy to macie dobrze – tokował, już bez agresji, uspokojony. – Wszystko w głowie. Siadasz, piszesz i robota gotowa. Nie to co ja. Z każdym muszę się naużerać, wykłócać, żebrać, prosić, błagać, grozić, kląć, kombinować. A ty – siadasz, piszesz i już. Gotowe. To czekam do jutra. Aha, nie wiem, czy ci mówiłem, na festiwal przyjeżdża von Bourke. On się zawsze pyta o ciebie, o twoją twórczość. Dlatego tak mi zależy na tej pieśni. I pamiętaj – to jest festiwal prawykonań! Nic wtórnego. Same nowości. Czekam, Gregor. Do jutra. Pamiętaj, afisze już wydrukowane!
Usiadłem na łóżku ze zmiętym w kulkę listem od E.P.
Tak bardzo liczyłem na te pieniądze. Zastępca naczelnego obiecał mi, uzgodniliśmy już wysokość honorarium, tylko nic nie podpisywałem, bo to była umowa dżentelmeńska!
Dżentelmeni! Żeby ich cholera!
Sięgnąłem do skrzyni i wyjąłem następny wolumin.
Wilhelm Corrado Fuchs. Pieśni dla Księżyca. Zbiór I.
Wpisywałem je do komputera, nucąc przy tym fragmenty.
Były piękne. Proste i zarazem niesłychanie wyrafinowane. Trafiały do tego zakątka duszy, gdzie wzruszenie rodzi ciepłe łzy. Zachwycały serce melodią, a prosty tekst prawie nie angażował umysłu.
Mrok, mrok, mrok. Mrok, mrok, mrok
I wciąż tak daleki
Chłód, chłód, chłód. Chłód, chłód, chłód
W mojej duszy świeci
Była to niemal cała treść. Powtórzona trzykrotnie, tylko z drobnymi zmianami, bo w drugiej zwrotce w „mrok” wpleciono „blask”, a zamiast chłodu pojawiło się ciepło i coś o wzbierającej w sercu nadziei, lecz na koniec znowu królował minor i obawa o „konającą duszę”. Takie A B A. Smutek, cień nadziei, rozpacz. Melodia falowała, czarowała, znakomicie oddając zmienny nastrój. I refren, zawodzący, hipnotyzujący, oparty na jednej zgłosce „ooo”, który mówił więcej niż cała słowna oprawa. Wreszcie ostatni akord – przeraźliwy dysonans, jednak daleki od klasteru, na którym głos wypowiada tylko, nie śpiewa, ostatnie słowo pieśni – NIE.
Opisane, wydaje się… banalne. Odsłuchane – wywołało u mnie łzy i dreszcze.
Pod wpływem nagłego impulsu całą pieśń przesłałem Leonowi.
Po czym wróciłem do symfonii, do jej ostatniej części.
Kilka następnych dni spędziłem jak w gorączce. Krążyłem pomiędzy strychem, swoim pokojem a jadalnią na dole. Teraz ja, tak Belindzie, jak i trzem starszym paniom i obsługującej nas dziewczynie odpowiadałem półsłówkami. Myśleć mogłem tylko o jednym. No, może trochę jeszcze o Beatrice. Gdy wracałem przed ekran komputera, gdy zagłębiałem się w niewiarygodnym geniuszu Fuchsa, świat przestawał dla mnie istnieć. Jego muzyka była bardziej narkotyzująca niż Mozarta czy Bacha. Potęgą umysłu sięgał Beethovena, rozmachem, zuchwałością formalną – największych romantyków. Harmoniczną odwagą – Strawińskiego, Prokofiewa. Wciąż męczyła mnie zagadka – kiedy żył? Raz zdawał mi się być rówieśnikiem Mozarta, po chwili umieszczałem go po Mendelssohnie, by uznać, że odpowiedniejszy dlań byłby jednak przełom wieków albo nawet okres międzywojenny. A może żył po drugiej wojnie? To też było prawdopodobne, bo nie mieścił się w żadnym nurcie, nigdzie nie pasował do końca.
Wilhelm Corrado Fuchs.
Sam sobie epoką i stylem.
W tym czasie ze dwa razy śnił mi się mężczyzna z naroślami na czole, ze zniekształconymi oczami.
Wysłałem do wydawnictwa Z&Z zbiór Pieśni dla Księżyca. Odruchowo, bez zastanowienia – pod swoim nazwiskiem. Ostatecznie, w nawale materiału, jakiś Fuchs mógł zostać niezauważony, pominięty. A ja już wydałem tam cztery swoje pozycje na głos z fortepianem, zbiór etiud fortepianowych dla dzieci i nawet miałem zamówienie na następny tomik.
Również sprawy finansowe ułożyły się, co prawda częściowo, ale pozytywnie. Dostałem czek od reżysera. Nie była to żyła złota, jednak naprawiłem dzięki temu samochód (zapłaciłem dwa razy mniej, niż mnie straszył ten cholerny mechanik!) i jeszcze zostało sporo na codzienne przyjemności. A że jedyną moją przyjemnością ostatnio było przepisywanie, odkrywanie kolejnych dzieł Fuchsa, nie wydawałem za dużo.
Na strychu stało osiem skrzyń wypełnionych nutami. Byłem w połowie drugiej, gdy opłacony z góry miesiąc dobiegł końca. Bez wahania wynająłem pokój na dalsze tygodnie.
Rozważałem różne warianty. Na przykład – żeby ogłosić odnalezienie materiałów i w ten sposób zyskać sławę odkrywcy kompozytora na miarę wiedeńskich mistrzów. Uczciwa, prosta droga. Jeżeli zapewniłbym sobie jakiś procent z druku tych dzieł, to już do końca życia nie musiałbym się martwić o pieniądze. Ta muzyka musiała podbić świat. Dzieła Fuchsa byłyby wykonywane równie często, jak dzieła Mozarta czy Beethovena.
Ale pycha podszeptywała mi też inne rozwiązania.
A gdybym tak zataił istnienie Fuchsa? I przedstawił jego dorobek jako swój? Materiału było tyle, że do końca życia starczyłoby mi na kilka premier rocznie. Zacząłbym od publikacji wszystkich pieśni, których miałem cztery zeszyty (1, 2, 3 i 5). Brakiem czwartego na razie się nie przejmowałem, bo zostało jeszcze tyle skrzyń! Co do stylu… Pisywałem kiedyś klasyczne kawałki, miałem w dorobku muzykę do dwóch filmów, całkiem tonalną. Poza tym – każdy przecież dojrzewa, zmienia się…
Wtedy zadzwonił Leon. Z gratulacjami, pełen zachwytu nad moim geniuszem. Wysłana na jego festiwal pieśń zrobiła furorę, śpiewaczka miała po niej owację na stojąco i bisowała trzykrotnie. Pieśń odtworzono w lokalnej stacji telewizyjnej, a dzisiaj będzie emitowana w pierwszym programie radia, w prestiżowej audycji Simona del Manio: „Objawienia dźwięku”.
– Leon – ryknąłem do słuchawki. – Czy ja dobrze rozumiem? Czy ja ci na coś takiego pozwoliłem?
– Gregor! Nie denerwuj się. Jak zobaczysz jutro w skrzynce czek, to zrozumiesz, o czym mówię. Del Manio zapłacił fortunę, byle tylko u niego to poszło jako pierwsze, na kraj. Na świat! Gregor, to nie żarty. Jest szansa na sukces. Chyba nie masz pretensji, że ci pomogłem? Sprawa była do załatwienia od ręki, a ja mam twoje upoważnienie, pamiętasz, sprzed lat, że mogę cię reprezentować wobec mediów. Gregor, dziesięć procent jest moje! Pamiętaj. Zresztą, sam już sobie potrąciłem. No i co? Nie warto mieć starego Leona za przyjaciela?! A wiesz kto zaśpiewa? Lammona. Sama wielka Francesca Lammona. To będzie przebój sezonu. Masz więcej takich pieśni?
Wtedy czułem tylko złość. I wcale nie pomyślałem, że jest już za późno. To upoważnienie, o którym mówił, napisałem mu jeszcze jako student, bo przechwalał się swoimi możliwościami w mediach i wydawnictwach. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że ma je do dzisiaj. I że może go użyć!
Dopiero gdy następnego dnia, razem z czekiem od Leona – albo raczej od del Manio – przyszła odpowiedź z wydawnictwa Z&Z, że druk moich pieśni już się zaczął, ścierpła mi skóra.
Jednak suma pieniędzy, ta którą otrzymałem od radia i ta obiecana od Z&Z, przeszła moje oczekiwania.
Audycji Simona del Manio wysłuchałem we własnym samochodzie i zdałem sobie sprawę, co z muzyki Fuchsa może zrobić artystka miary Franceski Lammony.
To był mistycyzm!
Pieśń odtworzono na początku programu i zaraz po nim. Za każdym razem płakałem ze wzruszenia.
I tak strasznie żałowałem, że to nie ja napisałem ten utwór. Jedyną pociechą było, że nikt o tym nie wiedział!
Następnego dnia telefon. Dzwonił del Manio. Ze swoim włoskim akcentem pogratulował mi pieśni i zaprosił mnie na następną audycję, za dwa tygodnie, gdzie Francesca Lammona wykona wszystkie utwory ze zbioru Pieśni dla Księżyca.
– Skąd o nich wiem? – śmiał się del Manio. – Przecież nie na darmo siedzę w tym interesie od trzydziestu lat. Przecież pańska skromność nie może być przeszkodą dla wielkiej muzyki. Jest w tych pieśniach coś, czego nie było do tej pory w pańskich utworach. Może to śmiesznie zabrzmi po niemiecku, ale jest tam tchnienie geniuszu. Powiew wielkości ponadczasowej. Pan nareszcie dojrzał, panie Gregor. Ja nigdy nie byłem fanem pańskiej twórczości. Przyznaję. Ale po usłyszeniu pieśni chylę czoła. Przed całym zbiorem. To jest genialne, niepowtarzalne, zachwycające…
Słuchałem jego piania i zaczęło mi się robić zimno. Wtedy pierwszy raz zdałem sobie sprawę, że jest już naprawdę za późno.
Przyjąłem zaproszenie do udziału w audycji, obiecując sobie, że podczas niej opowiem o Wilhelmie Corrado Fuchsie. Bo do tego czasu nie mogę czegokolwiek sprostować, skoro wymagałoby to wyjazdu z domu Belindy i rozstania się z resztą twórczości mistrza.
Tej nocy, nasłuchawszy się Koncertu na obój i flet, znowu śniłem człowieka z naroślami. Tym razem patrzył mi cały czas prosto w oczy, co było strasznie deprymujące, bo każde jego oko spoglądało gdzie indziej, a ja nie wiedziałem, za którym z nich mieści się dusza. Przebudziłem się w środku nocy i po raz pierwszy zadałem sobie pytanie o to, jak wyglądał Wilhelm Corrado Fuchs?
– Czy ten dom od dawna należy do pani rodziny? – A na jej zdziwione spojrzenie, dodałem: – No, czy jest on rodową posiadłością Fuchsów?
– Czemu pan o to pyta?
– Droga pani Belindo, czy pani jest całkiem wolna od zwykłej ludzkiej ciekawości?
– A jeżeli tak?
– Chylę czoło. Ja nie. I przepraszam, jeśli panią swym pytaniem uraziłem.
– Uraził? Nie. Zdziwił mnie pan. Po tylu tygodniach prawie zupełnego milczenia nagle pyta pan o moją rodzinę. Czy to nie dziwne?
Jasne, pogodne oczy. Włosy dzisiaj upięte w ogromny kok, ozdobione fioletową przepaską. Jasnożółta sukienka, aż blask szedł na porcelanową zastawę. Delikatne złote pierścionki na palcach. Dobre perfumy. To ja ostatnio przychodziłem w niewyprasowanej koszuli, rozczochrany, z zaczerwienionymi z niewyspania oczami. Ona od kilku dni była uprzedzająco miła, grzeczna, wciąż uśmiechnięta. A wczoraj, w drodze na strych, znowu słyszałem jej śpiew. Dopiero w tej chwili to do mnie dotarło.
– Pewnie ma pani rację. Jeszcze raz przepraszam.
– W tym domu mieszkali moi przodkowie. Należy do rodziny od ponad stu lat.
– Pani coś o nich wie?
– No pewnie – zaśmiała się. – Mój dziadek, Bernardo, był esesmanem. Mordował kogo się dało. Miał szczęście, że trafił do SS, bo nigdy nie zapowiadał się na grzecznego chłopca.
– Nie pytałem…
– Ale teraz pan już musi wysłuchać. To jedyna czarna owca w mojej rodzinie i dlatego od niego zaczynam. Tak wolę – mieć od razu z głowy najgorsze. Jego syn, a mój ojciec, bardzo bolał nad niegodziwością rodzica. Wstydził się, więc nie ruszał się ani na krok z własnego domu, tego, w którym siedzimy, i w wieku czterdziestu pięciu lat zwariował. Jego druga żona, a moja matka, oddała go do zakładu dla psychicznie chorych, gdzie zmarł osiemnaście lat temu. Matka przeżyła go tylko o rok. Od tego czasu ja jestem właścicielką domu i całkiem sporego majątku. Nic mnie nie obchodzi, że może on częściowo pochodzić z niejasnych, wojennych interesów mojego dziadka esesmana.
– Jest mi naprawdę…
– Żyję samotnie, ale bez przesady. W zimie prowadzę sklep z pamiątkami, raczej dla zabicia nudy niż z finansowej konieczności. Również z tego powodu wynajmuję czasami pokoje. Tak jak panu. Dzięki temu poznaję mężczyzn, z którymi decyduję się spędzić noc, czasami dwie. Jednak nieczęsto się to zdarza. Spotkać myślącego, wrażliwego człowieka – to rzadkość!
Patrzyła z wyraźną przyjemnością na moje zażenowanie. Czułem, jak czerwone plamy występują mi na twarz. Zawsze, postawiony w niewygodnej sytuacji, czerwienieję jak burak. Nie wiedziałem, czy wyjść, czy dalej ją przepraszać, a najbardziej bałem się, że powie coś takiego, co zmusi mnie do wyjazdu albo…
– Podziwiam pani poczucie humoru.
– Ja wcale nie żartuję. Rzadko mówię prawdę, szczególnie o sobie, a już obcym…
– No cóż, pani Belindo. Jednak trochę się już znamy.
– Intryguje mnie pan. Pański poprzednik, W., po dwóch dniach zaczął ciągnąć mnie do łóżka. Nic ciekawego z tego nie wyszło, bo nie przepadam za krasnoludkami… – Popatrzyła na mnie znacząco, a ja parsknąłem śmiechem. – A pan siedzi tu już ponad miesiąc, prowadzi życie mnicha i…
Prawie udławiłem się kluską.
Co za kobieta! I skąd tak… nagle, niespodziewanie?!
– Naprawdę, w moim pytaniu o pani rodzinę nie było nic…
– A może szkoda? Nie jestem jeszcze stara. Tak swoją drogą, ile pan dałby mi lat?
Rozmowa rozwijała się w zupełnie nieoczekiwanym i niechcianym przeze mnie kierunku. Belinda wyraźnie bawiła się ze mną, grała, chyba dążyła do flirtu? A może tylko pochlebiałem sobie?
– Dwadzieścia pani już skończyła – podjąłem rękawicę. – Co do trzydziestu… – Przyglądałem się jej badawczo, z zadowoleniem znajdując również w jej oczach uśmiech. – Plus, minus… jeszcze nie. Dwadzieścia dziewięć i cztery miesiące!
– Jest pan na tyle blisko, że nie jest to dla mnie obraźliwe. Ale zarazem na tyle daleko, że nie mogę zdradzić prawdy. Inaczej mówiąc, wybrnął pan. Kiedyś moja rodzina była trochę związana z muzyką. Jeden z praprzodków był organistą w tutejszej parafii. Miał też głowę do interesu, bo to on kupił ten dom. Nie wiem, niestety, zbyt dużo o tamtych czasach, ale może pan zajrzeć do rejestru kościelnego. Nasz ksiądz uwielbia muzykę, nie wiem tylko, czy akurat taką, jaką pan komponuje.
– A skąd pani wie cokolwiek o mojej muzyce?
– Trochę od W., trochę z własnej ciekawości. Nie ma co prawda w sklepach nagrań pańskich utworów, przynajmniej ja ich nie spotkałam, jednak słyszałam kiedyś w radiu którąś z pańskich kompozycji. Muszę pana teraz spytać o rzecz prozaiczną, a mianowicie, jak długo zamierza pan u mnie gościć?
– Czy sprawiam kłopot?
– Nie. Jednak chciałabym wiedzieć, jak planować sobie najbliższy miesiąc. Jeżeli pan zostanie…
– Z przyjemnością zostałbym jeszcze nawet ponad miesiąc – powiedziałem to nagle, spontanicznie, bo naprawdę nie wyobrażałem sobie opuszczenia tego miejsca przed skompletowaniem dzieł Fuchsa.
– To dobrze. Jednak w przyszłym miesiącu spodziewane są już pierwsze opady śniegu. To sezon. Cena rośnie.
– Och, jeżeli o to chodzi, to proszę mi tylko podać warunki.
– A jeżeli nie tylko o to?
– Nie rozumiem.
– Jeżeli zakochałam się w panu?