Komu ukazał się wiatr? Opowiadania zebrane - Carson McCullers - ebook

Komu ukazał się wiatr? Opowiadania zebrane ebook

Carson McCullers

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsze polskie wydanie wszystkich opowiadań Carson McCullers, autorki wybitnej powieści Serce to samotny myśliwy.

Młoda pianistka, którą niepostrzeżenie opuścił talent. Niespełniony pisarz z rozczarowania popadający w szaleństwo. Chora dziewczynka, której jedynym marzeniem jest zanurzyć się w chłodnej wodzie basenu. Zatroskany ojciec, próbujący ukryć przed dziećmi alkoholizm żony. „Nie chcę dorosnąć, skoro to ma tak wyglądać”, mówi jedna z bohaterek. Bo dorosłość to rozczarowanie i gorycz, a ukryć można się tylko we wspomnieniach z dzieciństwa.

W prozie McCullers, surowej jak amerykańskie Południe, brutalność nieustannie przeplata się z łagodnością. Autorka pozwala mówić tym, których do tej pory nikt nie chciał wysłuchać ani tym bardziej zrozumieć.

„W prozie McCullers odnalazłem taką intensywność i szlachetność ducha, jakiej nie mieliśmy od czasów Hermana Melville’a.” Tennessee Williams

„McCullers ma ponadprzeciętny zmysł obserwacji, niezwykłą dar opowiadania i rzadką umiejętność przekładania zapamiętanych wrażeń w słowa.” Diana Trilling

„Jak każdy wielki geniusz McCullers pokazuje nam, że przegapiliśmy w znanym nam świecie coś, co było oczywiste. […] Jest mistrzynią osobliwej spostrzegawczości i niezrównaną opowiadaczką. To pisarka najwyższej klasy.” V. S. Pritchett

„Największy podziw budzi w jej prozie zdumiewające człowieczeństwo, które pozwala białej pisarce opowiadać o czarnych z taką samą naturalnością i sprawiedliwością, jak o przedstawicielach jej własnej rasy. Trudno to wyjaśnić samymi względami stylu czy zapatrywań. Wydaje się, że wynika to z postawy wobec życia, która pozwala McCullers wznieść się ponad presję otoczenia i objąć całą ludzkość – czarna i białą – jednym gestem zrozumienia i czułości.” Richard Wright

„McCullers, choć zaniepokojona barbarzyństwem rasizmu na swoim rodzinnym Południu, stworzyła opowiadania alegoryczne, a zarazem krystaliczne w przekazie. Wyniosła na piedestał pojedynczych ludzi, zwłaszcza przegranych. Złotą dłonią opisywała samotne serce.” „New York Time”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 660

Oceny
4,3 (10 ocen)
3
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tuliaszn

Nie oderwiesz się od lektury

Opowiadania bronią się mimo upływu czasu.
00

Popularność




Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej rdzeniem, nerwem, pulsem. Precyzyjne i gęste, znakomicie opisują rzeczywistość (a czasem nadrzeczywistość), chwytają historie i obrazy. Dla literatury są tym, czym jazz dla muzyki.

W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.

Kolejna książka w serii

Deesha Philyaw, Sekretne życie pobożnych kobiet

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego Collected Stories of Carson McCullers

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Obraz na okładce: Andrew Wyeth, Winter Corn Fields, 1942 © 2023 Wyeth Foundation for American Art / Artists Rights Society (ARS), New York

Copyright © by The Estate of Carson McCullers and Columbus State University’s Carson McCullers Center for Writers and Musicians

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Michał Kłobukowski, 2023

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Małgorzata Poździk

Korekta Beata Marzec, Barbara Sikora

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-706-3

Spis treści

Seria

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Leszczu

Podwórko za Osiemdziesiątą Zachodnią

Poldi

Tchnienie z nieba

Sierociniec

Chwila z godziny po…

Skoro to tak

Wunderkind

Nietutejsi

Bez tytułu

Dżokej

Madame Zilensky i król Finlandii

Korespondencja

Drzewo. Kamień. Chmura

Sztuka i pan Mahoney

Przejezdny

Domowy dylemat

Znękany chłopiec

Komu ukazał się wiatr?

Ballada o smutnej kawiarni

W weselnym gronie

Bibliografia

Przypisy

Kolofon

Opowiadania zebrane

Leszczu

Zawsze czułem, że mam pokój tylko dla siebie. Leszczu sypiał wprawdzie ze mną w łóżku, ale to mi wcale nie wadziło. Pokój był mój i robiłem w nim, co chciałem. Pamiętam, że kiedyś wycięłem w podłodze zapadnię. Jak w zeszłym roku poszłem do drugiej klasy ogólniaka, to powiesiłem na ścianie zdjęcia dziewczyn z czasopism, a jedna była w samej bieliźnie. Mama nigdy mnie się nie czepiała, bo musiała się zająć młodszymi dziećmi. A dla Leszcza wszystko, co robiłem, było w pytę.

Jak zapraszałem kumpli do pokoju, wystarczało, że spojrzałem na Leszcza, a on zaraz rzucał to, czym akurat był zajęty, wstawał i czasem się do mnie lekko uśmiechał, zanim wyszedł bez słowa. Sam nigdy nie przyprowadzał żadnych dzieciaków. Ma dwanaście lat, o cztery mniej niż ja, i zawsze wiedział bez gadania, że nie chcę, żeby jacyś smarkacze grzebali w moich rzeczach.

Często zapominałem, że Leszczu nie jest moim bratem. Znaczy niby jest, tylko że ciotecznym, ale właściwie odkąd pamiętam, należał do naszej rodziny. Bo wiecie, jego starzy zginęli w kraksie, zanim wyrósł z pieluch. Dla mnie i dla moich młodszych sióstr był jak rodzony brat.

Zawsze pamiętał każde moje słowo i święcie w nie wierzył. Stąd ta jego ksywka. Parę lat temu wmówiłem mu, że jeżeli skoczy z dachu garażu z rozpiętym parasolem, to miękko wyląduje, bo parasol zadziała jak spadochron. Posłuchał mnie i rozbił kolano. A to tylko jeden przykład. Śmieszne, że już sam nie wiem, ile razy go wykołowałem, a wciąż mi wierzył. Nie żeby był w ogóle głupi. Tylko wobec mnie tak się zachowywał. Patrzył na wszystko, co robiłem, i w milczeniu to chłonął.

Jednego się nauczyłem, ale czuję się z tym nie w porządku i trudno mi to rozkminić. Jak ktoś cię bardzo podziwia, to nim gardzisz i masz go za nic, a za to podziwiasz kogoś innego, kto cię olewa. Niełatwo zdać sobie z tego sprawę. W klasie maturalnej Maybelle Watts zachowywała się jak królowa Saby i mnie nawet poniżała. A ja mimo to gotów byłem zrobić wszystko, byle zwrócić na siebie jej uwagę. We dnie i w nocy wciąż o niej myślałem, prawie do obłędu. Jak Leszczu był młodszy, dopóki nie skończył dwunastu lat, chyba pomiatałem nim tak jak Maybelle mną.

Ale potem tak się zmienił, że ledwo pamiętam, jaki był dawniej. Nigdy nie myślałem, że raptem stanie się coś, co nas obu bardzo zmieni. Nie wiedziałem, że jeżeli zechcę dojść do ładu z tym, co zaszło, będę musiał wygrzebać z pamięci dawnego Leszcza, porównać go z dzisiejszym i dopiero spróbować wszystko poukładać. Gdybym umiał przewidzieć przyszłość, może bym się inaczej zachowywał.

Ledwo go zauważałem i nie myślałem o nim prawie wcale, a zważywszy na to, od ilu lat mamy wspólny pokój, aż dziwne, jak mało pamiętam. Często gadał do siebie, kiedy mu się zdawało, że jest sam: coś tam plótł, że walczy z gangsterami, jest na jakimś ranczu i takie tam dziecinady. Zamykał się w łazience nieraz na godzinę i czasem z podniecenia głos mu cieniał i niósł się po całym domu. Ale przeważnie Leszczu był bardzo cichy. W najbliższej okolicy było niewielu chłopców, z którymi mógłby się kolegować, i zwykle miał taką minę, jakby się przyglądał zabawie i czekał, aż go do niej zaproszą. Bez sprzeciwu donaszał swetry i kurtki, z których wyrosłem, nawet jeżeli za długie rękawy się majtały, a nadgarstki sterczały mu z nich, chude i białe jak u małej dziewczynki. Tak go pamiętam – co rok troszkę większego, a jednak bez zmian. Taki był i dopiero parę miesięcy temu się zmienił, kiedy zaczęły się te wszystkie kłopoty.

Maybelle miała swój udział w tym, co się stało, więc chyba powinnem najpierw opowiedzieć o niej. Zanim ją poznałem, niezbyt zwracałem uwagę na dziewczyny. Zeszłej jesieni siedziała obok mnie na lekcjach z nauk ścisłych i dopiero wtedy wpadła mi w oko. Ma najzłocistsze włosy, jakie w życiu widziałem, i czasem układa je w loki jakimś lepiszczem. Paznokcie spiczaste, zadbane, maluje błyszczącą czerwienią. Przez całą lekcję się na nią gapiłem, prawie bez przerwy, chyba że czułem, że zaraz spojrzy w moją stronę, albo kiedy nauczyciel mnie wywoływał. Nie mogłem oderwać od niej oczu, zwłaszcza od jej dłoni. Są drobniutkie i białe, pominąwszy tę czerwień, a kiedy przewracała kartki w książce, za każdym razem lizała kciuk, odstawiała mały palec i wolniutko przekładała kartkę. Nie da się opisać Maybelle. Wszystkie chłopaki za nią szaleją, ale mnie w ogóle nie zauważała. Głównie dlatego, że jest ode mnie prawie dwa lata starsza. Na przerwach starałem się przechodzić korytarzami jak najbliżej niej, ale ledwo raczyła się do mnie uśmiechnąć. Mogłem tylko siedzieć i patrzeć na nią w czasie lekcji i nieraz wydawało mi się, że w całej klasie słychać, jak mi serce wali, aż chciało mi się krzyczeć albo dać dyla do wszystkich diabłów.

W łóżku całymi nocami marzyłem o Maybelle. Często nie mogłem przez to zasnąć aż do pierwszej albo i drugiej. Czasem Leszczu się budził i pytał, co się tak wiercę, a wtedy warczałem, żeby się zamknął. Pewnie często bywałem dla niego wredny. Chyba potrzebowałem kogoś, kogo mógłbym olewać, tak jak Maybelle mnie. Po Leszczu zawsze było widać, że mu przykro. Nie pamiętam wszystkich podłych rzeczy, które mu powiedziałem, bo nawet kiedy je mówiłem, miałem w głowie tylko Maybelle.

Trwało to prawie trzy miesiące, a potem ona zaczęła się zmieniać. Zagadywała do mnie na korytarzach i co rano dawałem jej odpisać lekcje. Na dużej przerwie raz z nią zatańczyłem w sali gimnastycznej. Któregoś popołudnia zdobyłem się na odwagę i poszłem do jej domu z kartonem papierosów. Wiedziałem, że pali w dziewczyńskiej szatni, a nieraz i poza szkołą, a nie chciałem jej przynosić cukierków, bo uważam, że to już zajeżdżony pomysł. Była milutka i wydawało mi się, że wszystko się zmieni.

I właśnie w nocy po tamtym dniu na dobre zaczęły się kłopoty. Wróciłem do pokoju późno, kiedy Leszczu już spał. Byłem taki szczęśliwy i nakręcony, że nie mogłem się wygodnie ułożyć, więc zamiast zasnąć, długo leżałem, myśląc o Maybelle. A potem mi się przyśniła i chyba ją w tym śnie pocałowałem. Obudziłem się, zdziwiony, że tak ciemno. Leżałem bez ruchu, po jakimś czasie oprzytomniałem i kapnąłem się, gdzie jestem. W domu było cicho, a noc bardzo ciemna.

Aż się wzdrygnąłem, kiedy Leszczu nagle powiedział:

– Pete…?

Nie odezwałem się i nawet nie drgnąłem.

– Naprawdę mnie lubisz jak rodzonego brata, co nie, Pete?

Nie mogłem się otrząsnąć ze zdziwienia tym wszystkim i czułem się, jakby dopiero teraz mi się śniło, a nie przed chwilą.

– Cały czas lubiałeś mnie jak rodzonego brata, co nie?

– Jasne – przytaknąłem.

Potem wstałem na parę minut. Było zimno, więc z ulgą znowu się położyłem. Leszczu przylgnął mi do pleców, mały i rozgrzany, a ja czułem na ramieniu jego ciepły oddech.

– Nieważne, co robiłeś, ja i tak zawsze wiedziałem, że mnie lubisz.

Zdążyłem się już całkiem rozbudzić, ale w głowie miałem dziwny mętlik. Byłem szczęśliwy, że z Maybelle tak się układa, i w ogóle, lecz gdy Leszczu do mnie mówił, w jego głosie usłyszałem jakiś taki ton, że nadstawiłem ucha. Zresztą chyba lepiej rozumie się ludzi, będąc szczęśliwym, niż gdy coś człowieka martwi. Zdałem sobie sprawę, że właściwie nigdy dotąd nie myślałem o Leszczu. Poczułem, że zawsze byłem dla niego niedobry. Nocą parę tygodni wcześniej usłyszałem w ciemnościach, że płacze. Powiedział, że strzelał z wiatrówki jednego chłopca, a potem ją zgubił i boi się przyznać. Pytał, co ma zrobić. Chciało mi się spać, więc próbowałem go uciszyć, a kiedy się nie dał przymknąć, to go kopnąłem. To była tylko jedna z rzeczy, które sobie przypomniałem. Dotarło do mnie, że Leszczu zawsze musiał być samotny. Źle się z tym poczułem.

Ciemna zimna noc ma w sobie coś takiego, że kiedy z kimś śpimy, to jest on nam bliski. A gdy się w łóżku rozmawia, robi się tak, jakby w całym mieście spali wszyscy oprócz nas.

– Jesteś chłopak na medal, Leszczu – powiedziałem.

Nagle poczułem, że chyba naprawdę lubię go najbardziej ze wszystkich znanych mi ludzi – bardziej niż każdego innego chłopaka i niż siostry, a w pewnym sensie nawet bardziej niż Maybelle. Zrobiło mi się miło i tak jak wtedy, kiedy w filmie gra smutna muzyka. Chciałem pokazać Leszczowi, jakie dobre mam o nim zdanie, i wynagrodzić mu to, jak go zawsze traktowałem.

Tamtej nocy długo gadaliśmy. Leszczu nawijał, jakby od dawna zbierały mu się te wszystkie rzeczy, które miał mi do powiedzenia. Pochwalił się, że spróbuje zbudować kanu, i poskarżył, że chłopcy, którzy mieszkają o parę domów dalej, nie chcą go przyjąć do drużyny futbolowej, i sam nie wiem, czego mi tam jeszcze nagadał. Ja też trochę mówiłem i fajnie było czuć, że on każde moje słowo bierze tak serio. Nawet mu trochę opowiedziałem o Maybelle, ale tak, jakby to ona od początku za mną latała. Leszczu wypytywał mnie o ogólniak i różne inne sprawy. Mówił podnieconym tonem i tak szybko, jakby ledwo nadążał z wyrzucaniem słów. Kiedy zasypiałem, wciąż gadał, a ja czułem na ramieniu jego oddech, ciepły i bliski.

Potem przez kilka tygodni spędzałem sporo czasu z Maybelle. Zachowywała się, jakby naprawdę trochę jej na mnie zależało. Często było mi tak dobrze, że aż nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.

Ale nie zapomniałem o Leszczu. W szufladzie biurka trzymałem kupę starych rzeczy: rękawice bokserskie, książki o Tomie Swifcie i różne wędkarskie rupiecie. Oddałem to wszystko Leszczowi. Jeszcze parę razy pogadaliśmy i poczułem, że dopiero go poznaję. Kiedy zobaczyłem na jego policzku długie zacięcie, skumałem, że majstrował przy moich nowych, pierwszych w życiu przyborach do golenia, ale nic nie powiedziałem. Twarz mu się zmieniła. Dawniej wyglądał na nieśmiałka i miał taką minę, jakby się bał oberwać po głowie. Teraz ta mina znikła. Z tymi swoimi wytrzeszczonymi oczami, odstającymi uszami i wiecznie niedomkniętymi ustami sprawiał takie wrażenie, jakby był zaskoczony i spodziewał się czegoś rewelacyjnego.

Raz o mało nie pokazałem go Maybelle i nie powiedziałem, że to mój młodszy brat. Tamtego dnia po południu w kinie leciał jakiś kryminał o morderstwie. Zarobiłem u taty dolara i dałem Leszczowi ćwierć, żeby sobie kupił cukierki czy co tam zechce. Za resztę zabrałem Maybelle do kina. Siedzieliśmy z tyłu sali i nagle patrzę, a tu wchodzi Leszczu. Jak tylko minął biletera, zaraz wgapił się w ekran, więc szedł, potykając się i nie bardzo widząc, gdzie lezie. Już miałem kuksnąć Maybelle, ale jakoś nie mogłem się zdecydować. Leszczu wyglądał trochę głupio, kiedy tak szedł jak pijany, z oczami wlepionymi w film. Wycierał okulary rogiem koszuli i opadały mu krótkie spodnie. Doszedł aż do pierwszych rzędów, bo tam zwykle siadają dzieci. W końcu nie kuksnąłem Maybelle. Ale fajnie było wiedzieć, że oboje weszli do kina za pieniądze, które zarobiłem.

I chyba tak się to mniej więcej toczyło przez jakiś miesiąc czy półtora. Było mi tak dobrze, że nie mogłem się skupić na nauce ani w ogóle na niczym. Chciałem się z wszystkimi przyjaźnić. Chwilami po prostu musiałem z kimś pogadać, i już. Przeważnie padało na Leszcza. Był tak samo zachwycony jak ja. Raz powiedział:

– Pete, ze wszystkiego na świecie najbardziej mnie cieszy to, że jesteś dla mnie jak brat.

A potem coś się stało ze mną i Maybelle. Nigdy nie skumałem, co właściwie zaszło. Takie dziewczyny jak ona trudno zrozumieć. Zaczęła mnie inaczej traktować. Z początku nie chciałem w to wierzyć i wmawiałem sobie, że tylko mi się zdaje. Już się nie cieszyła na mój widok. Często jeździła z jednym kolesiem z drużyny futbolowej, co ma żółte auto sportowe. Było koloru jej włosów i po lekcjach odjeżdżała z tym chłopakiem, śmiejąc się i zaglądając mu w twarz. Nie widziałem na to żadnego sposobu, a myślałem o niej dzień i noc. Kiedy udawało mi się gdzieś z nią wyjść, była opryskliwa i jakby mnie nie zauważała. Czułem przez to, że coś jest ze mną nie tak: martwiłem się, że za głośno tupię po podłodze albo mam rozpięty rozporek, a może przeszkadzają jej moje pryszcze na brodzie. Czasem przy niej wstępował we mnie diabeł i z kamienną miną mówiłem dorosłym facetom po nazwisku, bez „proszę pana”, i ostro się wyrażałem. W nocy zastanawiałem się, co mnie wtedy opętało, i w końcu ze zmęczenia nie mogłem zasnąć.

Z początku tak się martwiłem, że zwyczajnie zapomniałem o Leszczu. A potem zaczął mnie wnerwiać. Zawsze się pałętał, dopóki nie wróciłem ze szkoły, i miał taką minę, jakby chciał mi coś powiedzieć albo ode mnie usłyszeć. Zrobił mi na pracach ręcznych stojak do czasopism, a kiedyś przez tydzień nie jadł drugiego śniadania, tylko oszczędzał pieniądze, żeby mi kupić trzy paczki papierosów. Jakby nie umiał przyjąć do wiadomości, że mam co innego na głowie i nie chcę się z nim wygłupiać. Codziennie po południu zastawałem go w pokoju – i zawsze miał tę wyczekującą minę. Nie odzywałem się do niego albo odpowiadałem mu szorstko, więc w końcu wychodził.

Nie umiem poszufladkować tamtego czasu i powiedzieć, że to się stało tego a tego dnia, a tamto na drugi. Głównie dlatego, że miałem zupełny mętlik w głowie, aż tydzień zlewał się z następnym tygodniem, a ja czułem się jak w piekle i było mi wszystko jedno. Nikt nic wyraźnego nie powiedział ani nie zrobił. Maybelle wciąż jeździła z tym kolesiem od żółtej bryki i raz się do mnie uśmiechała, a innym razem nie. Codziennie po południu chodziłem wszędzie, gdzie miałem nadzieję ją spotkać. Czasem była dla mnie prawie miła i wtedy się łudziłem, że wszystko się wyjaśni i zacznie jej na mnie zależeć, a kiedy indziej tak się zachowywała, że gdyby nie była dziewczyną, tobym ją złapał za tę białą szyjkę i udusił. Im bardziej się wstydziłem, że robię z siebie durnia, tym więcej za nią ganiałem.

Leszczu coraz bardziej działał mi na nerwy. Patrzył, jakby miał mi coś trochę za złe, a jednocześnie wiedział, że to długo nie potrwa. Szybko rósł i nie wiadomo dlaczego zaczął się jąkać. Czasem miewał koszmarne sny albo rzygał śniadaniem. Mama kupiła mu butelkę tranu z wątroby dorsza.

A potem między Maybelle a mną wszystko się skończyło. Spotkałem ją po drodze do baru i chciałem się umówić. Kiedy powiedziała, że nie ma ochoty, rzuciłem parę kąśliwych słów. A ona na to, że ma mnie już potąd i zawsze jej na mnie figę zależało. Wygarnęła mi to wszystko. Ja tylko stałem i milczałem. Później bardzo wolno poszłem do domu.

Przez kilka popołudni siedziałem sam w pokoju. Nie chciałem nigdzie chodzić ani z nikim rozmawiać. Kiedy Leszczu zaglądał i dziwnie na mnie patrzył, wrzeszczałem, że ma się wynosić. Żeby nie myśleć o Maybelle, siedziałem przy biurku i czytałem „Popularną Mechanikę” albo strugałem stojak na szczoteczki do zębów, który wtedy majstrowałem. Wydawało mi się, że coraz bardziej zapominam o tej dziewczynie.

Ale człowiek nic nie poradzi na to, co się z nim dzieje w nocy. I dlatego teraz jest, jak jest.

Bo widzicie, parę nocy po tym, jak Maybelle powiedziała mi te straszne rzeczy, znowu mi się przyśniła. Tak samo jak za pierwszym razem, więc ścisnąłem Leszcza za ramię, aż się obudził. Wziął mnie za dłoń.

– Pete, co z tobą?

Nagle aż mnie ścisnęło w gardle z wściekłości – na siebie, na ten sen, na Maybelle, na Leszcza i na każdego jednego człowieka, jakiego tylko znałem. Przypomniało mi się, ile razy Maybelle mnie poniżała i w ogóle wszystko złe, co mi się w życiu przytrafiło. Przez chwilę myślałem, że nigdy nikt mnie nie polubi, tylko najwyżej taki naiwniak jak Leszczu.

– Dlaczego już się nie kumplujemy? Dlaczego…?

– Zamknij jadaczkę, do cholery!

Zrzuciłem kołdrę, wstałem i zapaliłem światło. Leszczu z wystraszoną miną siedział pośrodku łóżka i mrugał.

Coś we mnie wstąpiło i nie mogłem nic na to poradzić. Nikt chyba więcej niż raz w życiu nie wścieka się aż tak jak ja wtedy. Słowa same mi się nasuwały i nie miałem pojęcia, co za chwilę powiem. Dopiero później przypomniałem sobie wszystko, co wtedy mówiłem, i wyraźnie zobaczyłem całą sprawę.

– Dlaczego się nie kumplujemy? Bo jesteś najtępszy wałkoń, jakiego w życiu widziałem! Nikogo nie obchodzisz! A chociaż czasem było mi ciebie żal i starałem się przyzwoicie zachowywać, to jeszcze nie znaczy, że mi zależy na takim głąbie jak ty!

Gdybym mówił głośno albo go uderzył, byłoby jeszcze pół biedy. Ale ja cedziłem słowa niby to z całym spokojem. Leszczu miał lekko rozdziawione usta i wyglądał, jakby się walnął w łokieć. Był blady, a na czoło wystąpił mu pot. Otarł go grzbietem dłoni i na chwilę został tak z podniesioną ręką, jakby coś od siebie odpychał.

– Nic nie kumasz? W ogóle nie kapujesz? Może byś znalazł sobie dziewczynę zamiast mnie? Chcesz wyrosnąć na zupełnego lamusa czy co?

Sam nie wiedziałem, co za chwilę powiem. Nie panowałem nad sobą i nie mogłem zebrać myśli.

Leszczu ani drgnął. Z donaszanej po mnie góry od piżamy sterczała jego cienka, wątła szyja.

– Czego ciągle się przy mnie kręcisz? Nie umiesz poznać, kiedy cię nie chcą?

Zapamiętałem, jak Leszczu zmienił się wtedy na twarzy. Pomału znikł z niej ten pusty wyraz, a usta się zamknęły. Zmrużył oczy i zacisnął pięści. Jeszcze nigdy nie miał takiej miny. Jakby z każdą sekundą się starzał. W oczach błysnęła mu twardość, jakiej raczej nie widuje się u dzieci. Po podbródku stoczyła się kropla potu, a on jej nawet nie zauważył. Tylko siedział, nie odrywając ode mnie wzroku i nie mówiąc ani słowa, ze stwardniałą twarzą, w bezruchu.

– No właśnie, nie wiesz, kiedy cię nie chcą. Jesteś na to za głupi. Dlatego wołamy cię Leszczu, głupi Leszczu.

Coś jakby we mnie pękło. Zgasiłem światło i usiadłem na krześle przy oknie. Nogi mi się trzęsły i ze zmęczenia chciało mi się ryczeć. W pokoju było zimno i ciemno. Długo tak siedziałem i w końcu wypaliłem zakitranego wykrucha. Na podwórku za oknem była czarna cisza. Po pewnym czasie usłyszałem, że Leszczu się kładzie.

Wściekłość mi przeszła i zostało tylko zmęczenie. Okropna była myśl, że tak nagadałem zaledwie dwunastoletniemu dzieciakowi. Nie mogłem tego wszystkiego ogarnąć. Mówiłem sobie, że podejdę do Leszcza i spróbuję się z nim pogodzić. Ale wciąż siedziałem, marznąc, i to długo. Obmyślałem, jak tę całą sprawę rano naprostuję. Potem wróciłem do łóżka, starając się nie skrzypieć sprężynami.

Kiedy się obudziłem, Leszcza nie było. A jak potem chciałem go przeprosić, rzucił mi to nowe, twarde spojrzenie i w końcu nic nie wykrztusiłem.

To się stało dwa czy trzy miesiące temu. Od tamtej pory Leszczu rośnie w oczach. W życiu nie widziałem, żeby jakiś chłopak tak szybko rósł. Już prawie mnie dogonił, kości też mu zgrubiały i nabrały tężyzny. Już nie chce donaszać po mnie ciuchów i kupił sobie pierwsze długie spodnie, a do nich skórzane szelki. A to są tylko te najbardziej widoczne zmiany, które łatwo nazwać słowami.

Nasz pokój już nie jest mój. Leszczu skrzyknął bandę dzieciaków i mają klub. Kiedy nie kopią rowów na jakiejś pustej parceli i się nie biją, to stale przesiadują w moim pokoju. Na drzwiach nabazgrali merkurochromem jakieś głupoty, „Biada obcemu intruzowi” czy coś w tym stylu, a zamiast podpisu skrzyżowane piszczele i swoje tajemne inicjały. Zmajstrowali radio i w każde popołudnie ryczy z niego muzyka. Raz jak wchodziłem, to jeden chłopak akurat głośno opowiadał o czymś, co widział na tylnym siedzeniu auta starszego brata. Czego nie dosłyszałem, tego się domyśliłem: „Ona to robi z moim bratem. Jak słowo daję. W zaparkowanym wozie”.

Leszczu na chwilę zrobił zaskoczoną minę, prawie taką jak dawniej. Ale zaraz znowu stwardniał i zaczął chojraczyć.

– Jasne, palancie. Wszyscy o tym wiemy.

Nie zauważyli mnie. Leszczu zaczął opowiadać kumplom, jak to za dwa lata zostanie traperem na Alasce.

Ale przeważnie jest sam. Kiedy zostajemy w pokoju tylko we dwóch, robi się jeszcze gorzej. Leszczu w długich sztruksach z szelkami rozwala się na łóżku i bez słowa wbija we mnie to twarde, prawie drwiące spojrzenie. Nad czymś tam ślęczę przy biurku, ale pod wzrokiem Leszcza nie mogę się uspokoić. A muszę się uczyć, bo w tym semestrze dostałem już trzy złe stopnie. Jeżeli obleję angielski, to w przyszłym roku nie zdam matury. Nie chcę zejść na psy, więc muszę się skupić. Już mi nic a nic nie zależy na Maybelle ani w ogóle na żadnej dziewczynie, a jedyny kłopot to ta sprawa między Leszczem a mną. Nigdy się do siebie nie odzywamy, chyba że musimy przy reszcie rodziny. Już nawet nie chcę mówić na niego „Leszczu”, więc jeżeli się nie zapomnę, to mówię tak, jak ma naprawdę na imię, znaczy się Richard. Wieczorami nie mogę się uczyć, kiedy on siedzi w pokoju; przez to muszę się obijać w barze i tylko palę papierosy z kolesiami, którzy tam przesiadują.

Najbardziej na świecie chciałbym odzyskać spokój ducha. I tęsknię za tym, co przez chwilę było między Leszczem a mną, tęsknię z takim dziwnym smutkiem, o jakim dawniej nigdy bym nawet nie pomyślał, że go poczuję. Ale wszystko tak się pozmieniało, że chyba nijak nie dam rady tego naprawić. Nieraz przychodziło mi do głowy, że gdybyśmy załatwili sprawę ostrą bójką, to by pomogło. Ale nie mogę się z nim bić, bo jest cztery lata młodszy. I jeszcze jedno: czasem tak na mnie patrzy, jakby gotów był mnie zabić, gdyby tylko mógł.

Podwórko za Osiemdziesiątą Zachodnią

Dopiero wiosną zaczęłam myśleć o mężczyźnie z pokoju naprzeciwko. Przez wszystkie zimowe miesiące na dzielącym nas podwórku było ciemno, a w czterech ścianach naszych pokoików, zaglądających sobie do okien, panował intymny nastrój odosobnienia. Dźwięki wydawały się stłumione i dalekie, jak zawsze w zimne dni przy pozamykanych oknach. Często padał śnieg, a gdy wyglądałam na dwór, widziałam za szybą tylko ciche białe płatki prószące na tle ciemnych ścian, a na parapetach oblamowane śniegiem butelki mleka, gliniane garnki z jedzeniem pod przykrywkami i może jeszcze światło, sączące się przez półmrok cienką smugą spomiędzy zaciągniętych stor. Pamiętam, że w tamtym okresie tylko parę razy mignęły mi detale postaci mężczyzny z przeciwka: rude włosy, ledwie majaczące za oszronioną szybą, zawisła nad parapetem dłoń, sięgająca po żywność, czy wreszcie mgnienie jego spokojnej, wręcz sennej twarzy, kiedy wyglądał na podwórko. Nie poświęcałam mu ani trochę więcej uwagi niż kilkanaściorgu pozostałym lokatorom. Nie widziałam w nim nic nadzwyczajnego i do głowy mi nie przyszło, że będę tak o nim myśleć.

Zeszłej zimy nawet bez wyglądania przez okno miałam dość zajęć. Był to mój pierwszy rok studiów, a zarazem pierwszy pobyt w Nowym Jorku. Szukałam pracy na rano, a potem starałam się jak najdłużej ją utrzymać. Często myślałam, że osiemnastolatce, która nie ma jak się postarzyć, trudniej niż innym ludziom znaleźć pracę. Ale może to samo bym mówiła, gdybym miała czterdzieści lat. W każdym razie z perspektywy czasu wydaje mi się, że to były najcięższe miesiące w moim życiu. Rano pracowałam (albo uganiałam się za pracą), popołudnia spędzałam na uniwersytecie, wieczorami uczyłam się i czytałam, a wszystko to w nowym i obcym miejscu. Trawił mnie dziwny głód, niedosyt jedzenia oraz innych rzeczy, i niczym nie umiałam go zaspokoić. Byłam zbyt zajęta, żeby zaprzyjaźnić się z kimś na uczelni, więc czułam się samotna jak nigdy.

W nocy siadałam przy oknie i czytałam. Znajomy z rodzinnych stron przysyłał mi czasem parę dolarów na książki z tutejszych antykwariatów, niedostępne w wypożyczalni, z której korzystał. Zamawiał najrozmaitsze tytuły: Krytykę czystego rozumu albo Tertium Organum, a z autorów interesowali go na przykład Marks, Strachey czy George Soule. On nie może wyjechać z rodzinnego miasta, bo odkąd jego tata został bez pracy, musi pomagać rodzinie. Jest mechanikiem w warsztacie samochodowym. Mógłby wprawdzie znaleźć jakąś pracę biurową, lecz jako mechanik lepiej zarabia, a kiedy leży na plecach pod samochodem, ma czas przemyśleć różne sprawy i coś zaplanować. Przed wysłaniem książek sama je uważnie czytałam, a chociaż o wielu poruszanych w nich kwestiach dawniej rozmawiałam z tym kolegą prostszym językiem, zdarzało mi się napotkać parę zdań, które rozstrzygały kilkanaście spraw niby mi znanych, ale tylko połowicznie.

Tego rodzaju zdania często budziły we mnie taki niepokój, że po ich przeczytaniu długo patrzyłam w okno. Teraz wydaje mi się dziwne, że stałam sama przy oknie, gdy ten mężczyzna spał w pokoju naprzeciwko, a ja nic o nim nie wiedziałam i nawet nie chciałam wiedzieć. W nocy na podwórku ciemność, rozjaśniona tylko plamą śniegu na dachu parteru, wyglądała jak głucha otchłań, która nigdy się nie zbudzi.

A potem zaczęła się zbliżać wiosna. Dziś nie pojmuję, jak mogłam nie dostrzegać pierwszych zmian, choć powietrze złagodniało, a coraz mocniejsze słońce rozświetlało podwórko i wszystkie pokoje wokół niego. Znikły cienkie, szare od sadzy łaty śniegu, a niebo w południe miało jaskrawy odcień lazuru. Zauważyłam, że mogę już chodzić bez płaszcza, w samym swetrze, i że dźwięki z zewnątrz nabierają wyrazistości, aż przeszkadzają mi w czytaniu, a na ścianę naprzeciw mojego okna co rano pada ostre słońce. Byłam jednak zaprzątnięta poranną pracą, zajęciami na uczelni i tym niepokojem, który budziły we mnie czytane w wolnych chwilach książki. Dopiero gdy pewnego ranka stwierdziłam, że w naszym domu wyłączono ogrzewanie, i stanęłam przy otwartym oknie, wyglądając przez nie, poczułam, jak wielka zaszła zmiana. Dziwnym trafem właśnie wtedy pierwszy raz wyraźnie zobaczyłam tego rudzielca.

Stał tak jak ja z dłońmi na parapecie i wyglądał przez okno. Poranne słońce świeciło mu prosto w twarz, a ja byłam zaskoczona bliskością tego człowieka i tym, że tak dokładnie go widzę. Rozpłomienione słońcem włosy sterczały nad czołem, rude i szorstkie jak gąbka. Widziałam, że jego usta nie zwężają się w kącikach, a barki pod niebieską kurtką od piżamy są proste i muskularne. Miał lekko obwisłe powieki i, nie wiedzieć czemu, wydawał się przez to mądry i stanowczy. Gdy tak mu się przyglądałam, znikł w głębi pokoju, aby po chwili wrócić z kilkoma roślinami w doniczkach, które postawił w słońcu na parapecie. Dzieliła nas tak niewielka odległość, że dobrze widziałam, jak starannie pieści kanciastymi dłońmi kwiaty, ostrożnie dotykając korzeni i ziemi. Nucił w kółko trzy dźwięki – króciutki motyw, raczej przejaw dobrego samopoczucia niż melodię. Było w nim coś takiego, że mogłabym stać i przyglądać mu się przez cały ranek, a przynajmniej tak wtedy czułam. Po pewnym czasie spojrzał jeszcze raz w niebo, głęboko odetchnął i znikł w głębi pokoju.

Im było cieplej, tym więcej zachodziło zmian. My wszyscy – lokatorzy mieszkań wokół podwórka – zaczęliśmy podwiązywać firanki, żeby wpuścić do pokoików powietrze, i przysunęliśmy łóżka do okien. Kiedy się widzi, jak ludzie śpią, ubierają się i jedzą, ma się wrażenie, że się ich rozumie, choćby nawet nie znało się ich imion. Od czasu do czasu zauważałam jeszcze parę innych osób oprócz tego rudego.

Na przykład wiolonczelistkę z pokoju pod kątem prostym do mojego i mieszkającą nad nią młodą parę. Tyle przesiadywałam przy oknie, że chcąc nie chcąc, widziałam prawie wszystko, co się u nich działo. Wiedziałam, że tym młodym wkrótce urodzi się dziecko i że są szczęśliwi, chociaż kobieta wygląda tak sobie. I że wiolonczelistka miewa wzloty i upadki.

Kiedy wieczorem nie czytałam, pisałam do znajomego z rodzinnych stron albo wystukiwałam na maszynie, co mi akurat przychodziło do głowy. To ten znajomy podarował mi maszynę, gdy wyjeżdżałam do Nowego Jorku. (Wiedział, że na studiach będę musiała oddawać prace w maszynopisie). Notowałam w ten sposób rzeczy bez większego znaczenia – po prostu myśli, które próbowałam dla higieny wyrzucić z siebie. Wystukiwałam na kartce mnóstwo iksów i może parę mniej więcej takich zdań: „Faszyzm i wojna nie mogą długo trwać, ponieważ są śmiercią, a ona jest jedynym złem na świecie”, albo: „To niesprawiedliwe, że chłopak, który siedzi obok mnie na zajęciach z ekonomii, musiał z braku płaszcza przez całą zimę nosić pod swetrem gazety”, lub wreszcie: „Co wiem i zawsze będę w to wierzyć?”. Kiedy tak siedziałam, klepiąc w klawisze, często widywałam sąsiada z przeciwka i czułam się, jakby był jakoś wplątany w moje myśli, a może znał odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Emanował spokojem i niezachwianą pewnością. Kiedy w mieszkaniach wokół podwórka zaczęło źle się dziać, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że tylko on umiałby wszystko naprawić.

Ćwiczenia na wiolonczeli denerwowały wszystkich, a zwłaszcza tę młodą ciężarną piętro wyżej. Była bardzo nerwowa i musiało być jej ciężko. Miała mizerną twarz, kontrastującą z obrzmiałym ciałem, a dłonie delikatne jak wróble łapki. Mocno ściągała włosy w koński ogon, z którym wyglądała dziecinnie. Przy szczególnie głośnych ćwiczeniach wychylała się przez okno i z poirytowaną miną patrzyła w stronę pokoju wiolonczelistki, jakby miała zaraz na nią krzyknąć, żeby przestała choć na chwilę. Jej mąż był chyba nie starszy od niej i widziałam, że są szczęśliwi. Postawili łóżko przy oknie i często na nim siadali po turecku, rozmawiając i śmiejąc się. Pewnego wieczoru tak właśnie siedzieli, jedząc pomarańcze i wyrzucając łupiny za okno. Wiatr zaniósł kawałek skórki do pokoju wiolonczelistki, a ona wrzasnęła, żeby natychmiast przestali podrzucać wszystkim swoje śmieci. Ten młody wybuchnął takim śmiechem, że wiolonczelistka musiała go usłyszeć, a dziewczyna odłożyła napoczętą pomarańczę i już jej nie chciała dokończyć.

Rudy był akurat w domu, kiedy to się stało. Słyszał wiolonczelistkę i długo przyglądał się jej oraz tej młodej parze. Swoim zwyczajem siedział na krześle przy oknie, w samej piżamie, wyluzowany, nie robiąc nic a nic. (Po powrocie z pracy rzadko wychodził). Miał zadowoloną i dobrotliwą minę, a mnie się zdawało, że chciałby rozładować napięcie między tamtymi dwoma pokojami. Wyczuwałam to, chociaż tylko na nich patrzył i nawet nie wstał z krzesła. Denerwuję się, kiedy ludzie na siebie krzyczą, a tamtego wieczoru byłam, nie wiedzieć czemu, zmęczona i roztrzęsiona. Odłożyłam na stół książkę Marksa, którą właśnie czytałam, i już tylko wpatrywałam się w sąsiada z przeciwka, wyobrażając sobie to i owo na jego temat.

Wiolonczelistka wprowadziła się chyba koło pierwszego maja, bo nie pamiętam, żebym zimą słyszała, jak ćwiczy. Późnym popołudniem słońce zalewało jej pokój, więc widać było rozwieszoną na ścianach kolekcję – zapewne fotografii. Często wychodziła, a czasem odwiedzał ją jakiś mężczyzna. Wieczorami siadała z wiolonczelą przodem do podwórka, rozkraczywszy nogi, tak że mieścił się między nimi instrument, i podciągnąwszy spódnicę aż na uda, żeby nie nadwerężać szwów. Jej muzyka brzmiała surowo i leniwie. Ona sama podczas pracy wpadała chyba w rodzaj śpiączki i robiła krowią minę. W oknie prawie zawsze suszyła pończochy (widziałam je tak wyraźnie, że poznawałam, kiedy dla oszczędności i mniejszej fatygi wyprała tylko stopy), a rano na sznurku rolety wisiała czasem tania ozdóbka.

Czułam, że sąsiad z przeciwka rozumie wiolonczelistkę i wszystkich lokatorów mieszkań wokół podwórka. Wydawało mi się, że niczemu się nie dziwi i pojmuje więcej niż ludzie na ogół. Może to zagadkowe opadanie powiek sprawiało takie wrażenie. Sama nie wiem. Po prostu miło było na niego patrzeć i o nim myśleć. Wieczorem wracał do domu z papierową torbą, ostrożnie wypakowywał jedzenie i się posilał. Potem wkładał piżamę, gimnastykował się w pokoju, a później zwykle już tylko siedział bezczynnie prawie do północy. Doskonale dbał o porządek, nigdy nie miał rozgardiaszu na parapecie. Co rano pielęgnował rośliny, a słońce padało mu na twarz o zdrowej bladej karnacji. Często troskliwie podlewał kwiaty gumową gruszką. Nigdy nie odgadłam, gdzie i jak pracuje za dnia.

Jakoś pod koniec maja w jednym z mieszkań z widokiem na podwórko znów coś się zmieniło. Młody mąż ciężarnej przestał regularnie chodzić do pracy. Po minach obojga było widać, że go zwolniono. Rano dłużej zostawał w domu, nalewał żonie mleka z litrowej butelki, którą wtedy jeszcze trzymali na parapecie, i pilnował, żeby całe wypiła, zanim skwaśnieje. Gdy nocą pozostali lokatorzy spali, czasem słychać było szmer jego słów. W nocnej ciszy mówił nagle „słuchaj no” – tak donośnie, że wszystkich nas budził, a potem zniżał głos i wygłaszał do żony cichy, popędliwy monolog. Ona prawie się nie odzywała. Twarz miała jakby coraz mniejszą i nieraz godzinami przesiadywała na łóżku, lekko rozchylając usta jak rozmarzone dziecko.

Rok akademicki dobiegł końca, ale zostałam w mieście, bo pięć godzin dziennie pracowałam, no i chciałam zaliczyć różne letnie kursy. Ponieważ nie chodziłam na zajęcia, widywałam jeszcze mniej ludzi niż przedtem i częściej siedziałam w domu. Miałam aż nadto czasu, żeby zrozumieć, co to znaczy, kiedy ten młody mężczyzna zaczął przynosić do domu półlitrowe butelki mleka zamiast litrowych, a pewnego dnia przyniósł taką, w której nie mieściła się nawet szklanka.

Trudno opisać, co się czuje na widok kogoś, kto stale chodzi głodny. Pokój tych dwojga dzieliło od mojego zaledwie kilka metrów, więc chcąc nie chcąc ciągle o nich myślałam. Z początku nie wierzyłam własnym oczom. Mówiłam sobie, że przecież nie mieszkamy w nędznej czynszówce gdzieś na południowym wschodzie Manhattanu, tylko w niezłej, w miarę przeciętnej dzielnicy: między Osiemdziesiątą a Dziewięćdziesiątą Ulicą po zachodniej stronie wyspy. Nasze podwórko jest wprawdzie małe, a w pokojach ledwo mieści się łóżko, komódka i stolik, czyli żyjemy prawie w takim ścisku, jak lokatorzy nędznych czynszówek. Ale od strony ulicy okoliczne budynki dobrze się prezentują; przy obu wejściach są niewielkie hole z niby to marmurową posadzką, a winda oszczędza nam wspinaczki na trzecie, piąte albo i siódme piętro. Od frontu te domy wydają się prawie zamożne, więc niepodobna, żeby ktoś w nich głodował. Ci dwoje zmniejszyli dzienną rację mleka do jednej czwartej tego, co dawniej kupowali, a ja wprawdzie nie widuję, żeby on w ogóle coś jadał (co wieczór w porze kolacji wychodził po kanapkę i oddawał ją żonie), ale to jeszcze nie dowód, że głodują. A jeżeli ona przesiaduje po całych dniach, nieciekawa niczego prócz parapetów, na których część z nas trzyma owoce, to wyłącznie dlatego, że niedługo urodzi dziecko, więc trochę dziwnie się zachowuje. A że on łazi po pokoju i czasem na nią krzyczy przez ściśnięte gardło, to tylko wyraz jego wewnętrznej ohydy.

Ilekroć tak to sobie perswadowałam, spoglądałam potem na tego rudego z przeciwka. Trudno wyjaśnić, czemu tak w niego wierzyłam. Nie wiem, czego mogłam się po nim spodziewać, ale miałam tę wiarę. Po powrocie do domu już nie czytałam tak jak dawniej i często godzinami siedziałam bezczynnie, przyglądając mu się. Czasem spotykaliśmy się wzrokiem i wtedy któreś z nas umykało spojrzeniem. Bo widzicie, my wszyscy w tych mieszkaniach z widokiem na podwórko patrzyliśmy, jak inni śpią, ubierają się i w ogóle spędzają część życia wolną od pracy, ale nigdy nie rozmawialiśmy. Byliśmy tak blisko siebie, że moglibyśmy wrzucać sobie przez okna jedzenie, tacy stłoczeni, że prawie można by nas wszystkich w mgnieniu oka zabić jedną serią z pistoletu maszynowego. A mimo to odnosiliśmy się do siebie nawzajem jak obcy ludzie.

Kiedy minęło jeszcze trochę czasu, młoda para nie trzymała już na parapecie żadnej butelki z mlekiem, a mężczyzna po całych dniach siedział w domu; oczy miał podkrążone na brązowo, a zacięte usta tworzyły ostrą prostą kreskę. Co noc było słychać, jak mówi w łóżku, zaczynając od głośnego „słuchaj no”. Ze wszystkich lokatorów mieszkań wokół podwórka tylko wiolonczelistka nie okazała choćby najdrobniejszym gestem, że udziela jej się napięcie.

Mieszkała akurat pod nimi, więc pewnie nigdy nie widziała ich twarzy. Ostatnio ćwiczyła mniej niż zwykle i częściej wychodziła. Znajomy, o którym wspomniałam, odwiedzał ją prawie co wieczór. Był pełen gracji jak mały kotek – drobny, z krągłą twarzą o tłustej cerze i wielkimi migdałowymi oczami. Czasem tak się kłócili, że całe podwórko słyszało, a potem on przeważnie wychodził. Pewnego wieczoru wiolonczelistka przyniosła do domu balonowego ludzika, jakiego można kupić na Broadwayu: długi balon zastępuje ciało, a okrągły balonik – głowę z namalowanymi ustami w szerokim uśmiechu. Był jaskrawozielony i miał nogi z różowej krepiny, zakończone wielkimi stopami z czarnej tektury. Powiesiła go na sznurku rolety, więc dyndał, wolno wirując przy każdym powiewie i powłócząc papierowymi nogami.

Pod koniec czerwca czułam, że długo nie wytrzymam w tym mieszkaniu z widokiem na podwórko. Gdyby nie rudy, już bym się wyprowadziła. Wyniosłabym się gdzieś przed nocą ostatecznej konfrontacji. Nie mogłam się uczyć, nie byłam w stanie na niczym skupić uwagi.

Dokładnie pamiętam jedną upalną noc. U wiolonczelistki i jej przyjaciela się świeciło, podobnie jak u młodej pary. Sąsiad z przeciwka siedział w piżamie i wyglądał na podwórko. Miał pod ręką butelkę i co jakiś czas podnosił ją do ust. Stopy oparł na parapecie, tak że widziałam krzywe bose palce. Kiedy już sporo wypił, zaczął mówić do siebie. Nie rozróżniałam słów, wszystkie zlewały się w jeden cichy potok, który to wzbierał, to znów opadał. Czułam jednak, że rudy może mówić o sąsiadach, bo między kolejnymi łykami popatrywał po wszystkich oknach. Miałam dziwne wrażenie, że jego słowa mogłyby naprawić sytuację nas wszystkich, gdybyśmy tylko je uchwycili. Lecz choć z całej siły wytężałam słuch, nie rozumiałam nic a nic. Tylko patrzyłam na jego mocną szyję i spokojną twarz, która wciąż wyrażała ukrytą mądrość, nawet gdy był na rauszu. Nic się nie wydarzyło. Nie miałam pojęcia, co on mówi. Czułam jedynie, że gdyby choć troszeczkę podniósł głos, wiele bym się dowiedziała.

Tydzień po tym nastąpiło zdarzenie, z powodu którego wszystko się skończyło. Chyba gdzieś koło drugiej w nocy obudził mnie dziwny odgłos. Było ciemno, wszystkie światła pogaszone. Ten dziwny dźwięk zdawał się dobiegać z podwórka, a ja nie mogłam go słuchać bez drżenia. Nie był głośny (mam płytki sen i tylko dlatego w ogóle mnie obudził), ale jakby zwierzęcy, wysoki i zdyszany, między jękiem a okrzykiem. Dotarło do mnie, że już go kiedyś słyszałam, jednak zbyt dawno, żebym dokładnie pamiętała.

Kiedy podeszłam do okna, stwierdziłam, że ten dźwięk chyba dobiega z pokoju wiolonczelistki. Nie paliło się ani jedno światło, a noc była ciepła, ciemna i bezksiężycowa. Stałam, wyglądając przez okno i próbując odgadnąć, co złego się dzieje, gdy raptem z mieszkania młodej pary rozległ się krzyk, którego nie zapomnę do końca życia. Wydał go mężczyzna, dławiąc się nim w pauzach między słowami.

– Zamknij się! Ty suko tam na dole, zamknij się! Nie zniosę…

Wtedy już oczywiście wiedziałam, co to za dźwięk. Mężczyzna urwał w pół zdania i na podwórku zapanowała grobowa cisza. Nie zakłóciło jej psykanie, jakie zwykle rozlega się tutaj po nocnych hałasach. Zapaliło się kilka świateł i to wszystko. Stałam przy oknie, nie mogąc pohamować drżenia, i czułam się, jakbym była chora. Spojrzałam przed siebie, w stronę okna tego rudego, a on po paru minutach włączył światło. Powiódł zaspanym wzrokiem po całym podwórku. „Zrób coś, zrób coś!” – chciałam do niego krzyknąć. Po chwili usiadł z fajką na krześle przy oknie i zgasił lampę. Nawet kiedy już wyglądało na to, że wszyscy prócz niego zasnęli, w upalnym mroku unosiła się woń jego tytoniu.

Po tamtej nocy wszystko zmierzało do obecnego stanu. Młodzi wyprowadzili się, a ich pokój do dziś jest pusty. Ani ten rudy, ani ja nie spędzaliśmy w domu tyle czasu, co przedtem. Nigdy więcej nie zobaczyłam zwinnego przyjaciela wiolonczelistki, a ona ćwiczyła jak szalona, wściekle atakując smyczkiem struny. Ilekroć wczesnym rankiem zdejmowała ze sznurka stanik i pończochy, które wieczorem powiesiła, żeby wyschły, ściągała je nagłym szarpnięciem i natychmiast odwracała się tyłem do okna. Balonowy ludzik wciąż dyndał na sznurku od rolety i wolno wirował w powietrzu, uśmiechnięty i jaskrawozielony.

A wczoraj rudy też się wyprowadził. Lato ma się ku końcowi i właśnie o tej porze roku najwięcej osób zmienia adresy. Patrzyłam, jak on pakuje swoje rzeczy, i starałam się nie myśleć o tym, że już nigdy go nie zobaczę. Myślałam o rychłym początku roku akademickiego i o liście książek, które postaram się przeczytać. Przyglądałam mu się jak komuś zupełnie obcemu. Dawno nie wydawał się taki szczęśliwy: podczas pakowania nucił prostą melodyjkę i chwilę popieścił swoje rośliny, zanim je zdjął z parapetu. Przed samym wyjściem stanął w oknie i ostatni raz wyjrzał na podwórko. Nie skrzywił się, oślepiony słońcem, więc jego twarz zachowała spokojny wyraz i tylko powieki opadały, aż prawie się zamknęły, a słońce osnuło jego włosy świetlistą mgiełką, która wyglądała niemal jak aureola.

Dziś wieczór dużo myślę o tym człowieku. Raz nawet zaczęłam o nim pisać przyjacielowi z rodzinnego miasta, który został mechanikiem samochodowym, ale dałam za wygraną. Chodzi o to, że trudno byłoby wytłumaczyć komuś nie stąd – nawet temu przyjacielowi – jak to wszystko się stało. No bo w sumie bardzo wielu rzeczy o nim nie wiem: ani jak się nazywa, ani jaką ma pracę, a nawet jakiej jest narodowości. Nigdy nic nie zrobił i właściwie sama nie wiem, czego się po nim spodziewałam. Młodej parze raczej nie mógł pomóc bardziej niż ja. Kiedy wspominam, jak go obserwowałam, nie pamiętam, żeby chociaż raz zachował się niezwykle. A gdy próbuję go opisać, uwagę zwracają tylko te jego włosy. W sumie niczym by się nie wyróżniał spośród miliona mężczyzn. Może to dziwnie zabrzmi, ale wciąż czuję, że jest w nim coś, co mogłoby wiele sytuacji zmienić i naprawić. A takie sprawy mają to do siebie, że dopóki tak czuję, w pewnym sensie tak jest.

Poldi

Hans był już zaledwie o przecznicę od hotelu, gdy zaczął padać zimny deszcz, wypłukując kolor z latarń, które właśnie zapalały się na Broadwayu. Mężczyzna utkwił spojrzenie jasnych oczu w szyldzie z napisem HERB COLTONÓW, wsunął nuty pod płaszcz i przyspieszył kroku. Do obskurnie wymarmurzonego holu wszedł zdyszany, chwytając raptowne hausty powietrza, no i zdążył pognieść nuty.

Z roztargnieniem uśmiechnął się do twarzy, którą ujrzał przed sobą.

– Drugie piętro… tym razem.

Łatwo było wyczuć, co windziarz sądzi o tym czy tamtym ze stałych mieszkańców hotelu. Gdy ci najbardziej przezeń szanowani wysiadali na swoich piętrach, zawsze z usłużną miną jeszcze przez chwilę trzymał drzwi otwarte. Ale Hans musiał płochliwie uskoczyć, żeby mu nie przycięły pięt, zasuwając się.

Poldi…

Z wahaniem przystanął w półmroku korytarza. Z jego końca dobiegały dźwięki wiolonczeli, grającej serię zstępujących fraz, które turlały się jedna przez drugą jak upuszczona ze schodów garść szklanych kulek. Hans podszedł do drzwi pokoju pełnego muzyki i przystanął tuż przed nimi. Przypięto do nich pinezką chwiejnie nagryzmolony komunikat:

Poldi Klein

Uprasza się nie przeszkadzać w ćwiczeniu.

Hans pamiętał, że gdy pierwszy raz zobaczył tę wiadomość, była to prośba, żeby nie „pszerzkadzać”.

Ogrzewanie ustawiono bardzo oszczędnie; fałdy płaszcza cuchnęły wilgocią i unosiły się z nich zimne powiewy. Hans pochylił się nad ledwo letnim kaloryferem pod oknem w końcu korytarza, ale nie sprawiło mu to żadnej ulgi.

Poldi… tak długo czekam. A nieraz chodziłem pod oknami, dopóki nie skończyłaś, i myślałem o słowach, które chciałbym ci powiedzieć. Gott! Ślicznie – jak wiersz albo pieśń Schumanna. Tak zacząć. Poldi…

Jego palce pełzły po zardzewiałym metalu. Ciepło, zawsze jej było ciepło. A gdyby ją objął, stałoby się tak, że zapragnąłby przegryźć sobie język na pół.

Hans, przecież wiesz, że tamci nic dla mnie nie znaczyli. Joseph, Mikołaj, Harry – wszyscy jegomoście, których znałam. A ten Kurt… tylko trzy razy nie mogła… o którym mówię od tygodnia… Puff! Oni wszyscy są niczym.

Uświadomił sobie, że gniecie dłońmi nuty. Zerknął w dół i stwierdził, że niegdyś krzykliwie kolorowa tylna okładka zmokła i wypłowiała, ale nutom w środku nic się nie stało. Tandeta. No, mniejsza…

Chodził tam i z powrotem po korytarzu, pocierając pryszczate czoło. Wiolonczela furkotała wzwyż mętnym pasażem. Ten koncert – Castelnuovo-Tedesco – jak długo jeszcze będzie ćwiczyła? Przystanął i sięgnął ręką do klamki. Nie, raz już tak wszedł, a ona spojrzała… spojrzała i powiedziała mu…

W głowie bujnie kołysała mu się muzyka. Palce drgały, gdy próbował przetranskrybować na fortepian orkiestrową partyturę. Ona się teraz pochyla, sunąc palcami po gryfie.

W ziemistym świetle z okna większa część korytarza ledwo majaczyła. Hans pod wpływem impulsu ukląkł i wpił się okiem w dziurkę od klucza.

Tylko ściana i kąt; widocznie siedzi przy oknie. Tylko ściana, a na niej gwardia wzgardliwie spoglądających fotografii: Casals, Piatigorski i jej ulubieniec z rodzinnego kraju, Heifetz, a między nimi parę kartek walentynkowych i bożonarodzeniowych. Nieopodal wisiał obrazek zatytułowany „Jutrzenka”, przedstawiający bosonogą kobietę z różą w ręku, przysłonięty zszarzałym kapeluszem z różowego papieru, który dostała w ostatniego sylwestra.

Muzyka wezbrała raptownym crescendo i zakończyła się kilkoma szybkimi pociągnięciami smyczka. Ach! Ostatni dźwięk chybiony o ćwierć tonu. Poldi…

Szybko wstał i zanim wiolonczelistka znów zaczęła ćwiczyć, zapukał do drzwi.

– Kto tam?

– To ja. H… Hans.

– Dobrze. Możesz wejść.

Siedząc w gasnącym świetle, które padało z okna wychodzącego na podwórze, ściskała w szerokim rozkroku wiolonczelę. Wyczekująco uniosła brwi i upuściła smyczek na podłogę.

Utkwił wzrok w spływających po szybie strużkach deszczu.

– Ja… przyszedłem tylko pokazać ci ten nowy przebój, który gramy dziś wieczorem. Ten, który zaproponowałaś.

Obciągnęła rąbek sukienki, która podjechała jej wyżej pończoch, zrolowanych od góry, i ten gest zwabił jego spojrzenie. Miała pękate łydki, a w jednej pończosze krótkie oczko. Pociemniały mu pryszcze na czole i znowu płochliwie zapatrzył się w deszcz.

– Słyszałeś poprzez drzwi, jak ćwiczę?

– Tak.

– Powiedz, Hans, czy to brzmiało duchowo? Śpiewało i niosło cię na wyżyny?

Miała zarumienioną twarz, a rowkiem między piersiami spłynęła kropla potu, aby zniknąć pod krawędzią dekoltu.

– Ta-ak.

– Też mi się tak zdawało. Uważam, że moja gra w ciągu ostatniego miesiąca bardzo się pogłębiła. – Kobieta z rozmachem wzruszyła ramionami. – Życie mi to robi. Za każdym razem, kiedy coś podobnego się dzieje. Chociaż nigdy nie było jak teraz. Dopiero kiedy się cierpi, można grać.

– Tak mówią.

Przyglądała mu się chwilę, jakby oczekiwała bardziej stanowczego potwierdzenia, a potem z urazą wykrzywiła usta.

– Hans, niedługo zwariuję przez tego wilka. Znasz ten kawałek Faurégo w e. No więc wilk raz za razem rezonuje z toniką, a ja prawie mam ochotę się upić. Aż się boję tego e, bo ono się okropnie wybija.

– Może byś kazała założyć tłumik?

– Mogłabym, ale w następnym kawałku, który wezmę na warsztat, pewnie byłyby nowe wilki. Tłumik nic nie rozwiązuje. A zresztą coś by kosztował, no i musiałabym oddać wiolonczelę na parę dni, i na czym bym wtedy grała? No na czym, ja się ciebie pytam?

Kiedy uda mu się trochę zarobić, będzie mogła…

– Mnie to tak znów bardzo nie razi.

– Wstyd i hańba, moim zdaniem. Koszmarnych grajków stać na dobre wiolonczele, a ja porządnej nie mogę sobie sprawić. Z jakiej racji mam znosić ten wilk? On mi szkodzi na grę, każdy ci to powie. Jak mam z tej skrzynki po serze ton wydobyć?

W jego myślach raz po raz przewijała się fraza z sonaty, której właśnie się uczył.

– Poldi… – O co znowu chodzi? Kocham cię kocham cię.

– I właściwie po co miałabym sobie zawracać głowę? Dla tej naszej nędznej chałtury?

Wiolonczelistka wstała z dramatycznym gestem i ostrożnie ustawiła instrument w rogu pokoju. Kiedy zapaliła lampę, w jasnym kręgu światła cienie podążyły za obłościami jej ciała.

– Wiesz, Hans, takam niespokojna, że aż krzyczeć mi się chce.

Deszcz chlustał w szybę. Hans potarł czoło, patrząc, jak kobieta przechadza się po pokoju. Nagle zauważyła oczko w pończosze, więc syknęła z dezaprobatą, napluła na czubek palca i schyliła się, aby zwilżyć dolny koniec oczka.

– Nikt nie ma takie utrapienie z pończochami, jak wiolonczelistki. I po co? Żeby mieć pokój w hotelu i pięć dolarów za granie chłamu po trzy godziny co wieczór przez okrągły tydzień. Dwa razy na miesiąc parę pończoch muszę kupować. I nawet jak wieczorem tylko same stopy płuczę, to u góry i tak oczka puszczają.

Kobieta szybkim ruchem ściągnęła ze sznurka w oknie dwie pończochy, wiszące obok stanika, i zaczęła je wkładać, zsunąwszy z nóg stare. Na białych nogach miała ciemne włosy, a w okolicy kolan niebieskie żyłki.

– Przepraszam, nie masz nic przeciw, prawda? Jesteś dla mnie jak młodszy braciszek, co w starym kraju został. A jeżeli zacznę wychodzić na scenę w takich szmatach, to nas wyleją.

Stał w oknie, wpatrzony w zamazaną deszczem ścianę najbliższego domu. Na parapecie naprzeciwko widział butelkę mleka, a obok niej słoik majonezu. Piętro niżej ktoś wywiesił pranie do wysuszenia i zapomniał je zdjąć; smętnie łopotało na wietrze i w deszczu. Młodszy braciszek – o Jezu!

– No a sukienki – ciągnęła kobieta zniecierpliwionym tonem. – Przez to siedzenie w rozkroku ciągle szwy puszczają. Chociaż w tym względzie i tak dawniej było gorzej. Znałeś już mnie, kiedy nosiło się te krótkie spódniczki, a ja musiałam nieźle się nagimnastykować, żeby wyglądać skromnie, a jednocześnie za modą nadążać? Znałeś mnie już wtedy?

– Nie – odparł Hans. – Dwa lata temu sukienki były mniej więcej takie same jak dziś.

– No tak, znamy się od dwóch lat, prawda?

– Byłaś z Harrym po kon…

– Słuchaj, Hans. – Kobieta pochyliła się, wpatrując się w niego z wytężeniem. Była tak blisko, że woń jej perfum wtargnęła mu w nozdrza. – Od rana prawie wariuję. I to wszystko przez niego, wiesz.

– Ko…kogo?

– Nie udawaj, że nie rozumiesz… przez niego… Przez Kurta! No co, Hans, on mnie kocha, zdaje ci się?

– Ale… Poldi, ile razy go widziałaś? Przecież ledwo się znacie.

U Levinów odwrócił się od niej, kiedy wychwalała jego grę, i…

– Och, co to robi za znaczenie, że byłam z nim dotąd raptem trzy razy. Powinnam się martwić. Ale spojrzenie w jego oczach i to, jak mówił o mojej grze. Taką duszę on ma. Widać ją w jego muzyce. Słyszałeś, żeby ktoś tak świetnie marszową sonatę żałobną Beethovena zagrał jak on tamtego wieczoru?

– Udała mu się…

– Powiedział pani Levinowej, że gram z wielki temperament.

Nie mógł na nią patrzeć; utkwił szarookie spojrzenie w deszczu.

– Taki gemütlich jest. Ein Edel Mensch! Ale co ja zdołam? No, Hans?

– Nie wiem.

– Przestań się dąsać. Co byś zrobił?

Spróbował się uśmiechnąć.

– A… odezwał się do ciebie? Zadzwonił albo napisał?

– Nie, ale to na pewno tylko przez delikatność. Nie chciałby mnie urazić ani żebym go odtrąciła.

– Czy aby nie jest zaręczony z Levinówną? Ślub wiosną?

– Tak. Ale to błąd. Niby co miałby robić z taką krową?

– Ale Poldi…

Przygładziła włosy na potylicy, unosząc ręce nad głowę, tak że rozłożyste, jędrne piersi się uwydatniły, a mięśnie przedramion napięły pod cienką jedwabną sukienką.

– Wiesz, na jego koncercie czułam, że on gra tylko do mnie. Przy każdym ruchu smyczka wprost na mnie patrzył. Dlatego mi nie odpisał: boi się kogoś zranić, a przecież i tak może mi powiedzieć muzyką wszystko, co zechce.

Hans przełknął ślinę, aż stercząca z jego chudej szyi grdyka powędrowała w górę, a potem w dół.

– Napisałaś do niego?

– Musiałam. Artystka nie może tłumić tego, co najwspanialsze jej przychodzi.

– A co napisałaś?

– Wyznałam, jak bardzo go kocham. To było dziesięć dni temu. Tydzień po tym, jak go pierwszy raz u Levinów zobaczyłam.

– I nie odezwał się?

– Nie. Ale chyba widzisz, co on czuje? Wiedziałam, że tak będzie, więc przedwczoraj napisałam znowu, prosząc, żeby się nie martwił, bo ja zawsze taka sama będę.

Hans niezdecydowanym ruchem przeciągnął smukłymi palcami po czole tuż pod linią włosów.

– Ale Poldi… przecież było już tylu innych… nawet tylko przez ten czas, odkąd cię znam.

Wstał i przytknął palec do zdjęcia, które wisiało obok Casalsa.

Twarz z fotografii uśmiechała się do niego. Nad grubymi wargami miała czarne wąsy, a na szyi okrągłą plamkę. Ileż razy przed dwoma laty Poldi pokazywała ją Hansowi, twierdząc, że malinka w miejscu, o które muzyk opierał skrzypce, zawsze była tak wściekle czerwona. I jak ją za każdym razem muskała palcem. I jak ją nazywała „skrzypcowym piętnem”, aż powstał z tego ich prywatny kryptonim „skrzypiętno”. Hans przez parę chwil wpatrywał się w tę niewyraźną plamę na zdjęciu, zastanawiając się, czy rzeczywiście ją sfotografowano, czy to tylko ślad tylu muśnięć palcem Poldi.

Oczy przyglądały mu się, przenikliwe i ciemne. Poczuł słabość w kolanach; usiadł.

– Powiedz mi, Hans, on kocha… nie sądzisz? Naprawdę myślisz, że on mnie kocha, tylko czeka najlepszej chwili, żeby napisać… tak przypuszczasz?

Wszystko w pokoju jakby osnuła rzadka mgiełka.

– Tak – wolno odparł pianista.

Kobieta zmieniła się na twarzy.

– Hans!

Pochylił się, drżąc na całym ciele.

– Ty… tak dziwnie wyglądasz. Nos ci podryguje i usta się trzęsą, jakbyś zaraz rozpłakać się miał. Co…

Poldi…

Jej pytanie przerwał nagły wybuch śmiechu.

– Wyglądasz jak jeden osobliwy kotek mojego taty.

Szybko podszedł do okna i stanął tyłem do kobiety, ukrywając przed nią twarz. Deszcz wciąż zacinał po szybie, srebrny, ledwie przejrzysty. W domu naprzeciwko zapalono światła; ich łagodny blask przebijał przez szarówkę. Ach! Hans zagryzł usta. W jednym z okien widział jakby… kobietę… Poldi w ramionach rosłego ciemnowłosego mężczyzny. A z parapetu zaglądał do środka, siedząc obok butelki z mlekiem i słoika majonezu, żółty kotek, który moknął na deszczu. Hans wolno przetarł powieki kościstymi knykciami.

Tchnienie z nieba

Zwróciła mizerną młodą twarz ku pasmu łagodniejszego błękitu nieba tuż nad horyzontem i zapatrzyła się w nie z uczuciem niedosytu. A potem z drżeniem otwartych ust oparła głowę o poduszkę, zsunęła na oczy słomkowy kapelusz i znieruchomiała na pasiastym leżaku. Po kocu okrywającym jej chude ciało szamotały się kraciaste cienie. Z krzewów tawuły, które rozpostarły nieopodal białe kiście kwiatów, dobiegało brzęczenie pszczół.

Constance zdrzemnęła się na chwilę. Obudziła ją dusząca woń rozgrzanej słomy – i głos panny Whelan.

– No, zbudź się. Masz tu swoje mleko.

Z sennej mgiełki wyrwało się pytanie, którego wcale nie zamierzała zadać i nawet sama świadomie o nim nie myślała:

– Gdzie mama?

Panna Whelan trzymała w pulchnych dłoniach połyskliwą butelkę. Gdy nalała mleka do szklanki, w blasku słońca spieniło się bielą, a szkło oplótł kryształowy szron.

– Gdzie…? – powtórzyła Constance, pozwalając temu słowu wyślizgnąć się razem z płytkim wydechem.

– Pojechała gdzieś z resztą dzieci. Mick rano awanturowała się o kąpielówki. Pewnie wybrali się po nie do miasta.

Taki donośny głos. Mógłby zmiażdżyć delikatne kwiaty tawuły, aż tysiące maleńkich płatków sfrunęłyby w dół, w dół, w dół czarodziejskim kalejdoskopem bieli. Cichej bieli. Do oglądania zostałyby tylko nagie kłujące gałązki.

– Mama pewnie się zdziwi, jak zobaczy, gdzie dziś leżysz.

– Nie – szepnęła Constance, właściwie nie wiedząc, dlaczego zaprzecza.

– Jeszcze jak się zdziwi. To twój pierwszy dzień na dworze i w ogóle. Ja tam na pewno się nie spodziewałam, że doktor da ci się namówić i pozwoli wyjść. Zwłaszcza po takiej ciężkiej nocy jak dzisiejsza.

Wpatrywała się w twarz pielęgniarki, w jej rozdęte, biało odziane ciało i w dłonie, z ukontentowaniem splecione na brzuchu. A potem znowu spojrzała na twarz… taką różową i nalaną, że… jakim cudem jej ciężar i rumiana cera nie dokuczały… dlaczego głowa choćby od czasu do czasu nie opadała ze znużeniem ku piersi…?

Z nienawiści zadrżały jej wargi, a oddech spłycił się i przyspieszył.

Po chwili oświadczyła:

– Skoro w przyszłym tygodniu będę mogła przejechać czterysta osiemdziesiąt kilometrów aż do Mountain Heights, to chyba mi nie szkodzi posiedzieć trochę na podwórku przy własnym domu.

Panna Whelan wyciągnęła tłustą rękę i odgarnęła dziewczynce włosy z czoła.

– No, no – powiedziała spokojnie. – Górskie powietrze dobrze ci zrobi. Cierpliwości. Po zapaleniu opłucnej musisz tylko się oszczędzać i na siebie uważać.

Zęby Constance same się zacisnęły. Bylebym się nie rozpłakała, przemknęła jej myśl. Błagam, niech ona już nigdy nie patrzy, jak płaczę. Niech nigdy na mnie nie patrzy ani nie dotyka. Błagam, nigdy… nigdy więcej.

Kiedy pielęgniarka ociężale poczłapała przez trawnik i weszła do domu, dziewczynka zapomniała o płaczu. Patrzyła, jak od górnolotnych powiewów liście dębów po drugiej stronie ulicy srebrzyście trzepoczą w słońcu. Oparła szklankę z mlekiem o pierś i co pewien czas lekko pochylała głowę, żeby upić łyczek.

Znowu na dworze. Pod błękitnym niebem. Po tygodniach oddychania żółtymi ścianami własnego pokoju, tysiącach skąpych haustów gorącego zaduchu. Dość się napatrzyła na grubą deskę w nogach łóżka, mając wrażenie, że dźwiga ją na piersi. A tu błękitne niebo. Gotowa byłaby wsysać ten chłodny błękit, dopóki cała nie nasiąkłaby jego barwą. Patrzyła w górę, aż w oczach wezbrała jej gorąca wilgoć.

Usłyszawszy z daleka nadjeżdżający ulicą samochód, natychmiast rozpoznała warkot silnika i obróciła głowę w stronę kawałka jezdni, widocznego z miejsca, w którym leżała. Miała wrażenie, że auto wpada w niebezpieczny przechył, skręcając w podjazd przed domem, po czym raptownie i z hałasem zahamowało. Pęknięta szyba w jednym z tylnych okien sklejona była brudną taśmą. Zawisł nad nią łeb psa policyjnego z trzepoczącym językiem, przechylony w bok.

Pierwsza wyskoczyła Mick, a z nią pies.

– Zobacz, mamo! – zawołała mocnym dziecięcym głosem, wznoszącym się niemal do wrzasku. – Ona wyszła!

Pani Lane zstąpiła na trawę i spojrzała na córkę; miała napiętą twarz i zapadnięte policzki. Głęboko się zaciągnęła trzymanym w nerwowych palcach papierosem, a potem wypuściła zwiewne wstążki szarego dymu, kreśląc nimi w słońcu zawijasy.

– No… – matowym głosem zachęciła ją Constance.

– Witaj, nieznajoma – z kruchą wesołością odparła pani Lane. – Kto cię wypuścił?

Mick z całych sił przytrzymywała szamoczącego się psa.

– Widzisz, mamo! Król się do niej wyrywa. Nie zapomniał Constance. Widzisz. Zna ją nie gorzej niż my. Prawda, pieskupieskupiesku…

– Nie tak głośno, Mick. Idź zamknąć psa w garażu.

Za matką i Mick wlókł się Howard z wyrazem onieśmielenia na pryszczatej czternastoletniej twarzy.

– Cześć, siostro – wymamrotał po chwili fajtłapowatego milczenia. – Jak się czujesz?

Constance od wyjścia z domu ani przez moment nie była tak zmęczona jak teraz, gdy patrzyła na tę trójkę, stojącą w cieniu dębów. Męczył ją zwłaszcza widok Mick, która próbowała okraczyć Króla muskularnymi nóżkami, wczepiając się w jego ciało, sprężone jakby do skoku na chorą.

– Widzisz, mamo! Król…

Pani Lane nerwowo targnęła ramieniem.

– Mick, Howard, natychmiast zabierzcie stąd to zwierzę… ja nie żartuję… i gdzieś je zamknijcie. – Machała smukłymi dłońmi bez wyraźnego celu. – W tej chwili.

Dzieci spojrzały z ukosa na Constance i ruszyły przez trawnik w stronę frontowego ganku.

– No to jak było? – zapytała pani Lane, kiedy oboje znikli. – Po prostu wstałaś i wyszłaś?

– Doktor powiedział, że mogę… nareszcie… a potem on i panna Whelan wyciągnęli spod domu ten stary fotel na kółkach i… mi pomogli.

Słowa, i to tyle naraz, zmęczyły ją. A gdy lekko westchnęła, próbując złapać oddech, znowu się rozkasłała. Z chusteczką w ręku przechyliła się w bok nad listwą leżaka i kasłała, dopóki skarłowaciałe źdźbło trawy, w którym utkwiła spojrzenie, nie wbiło jej się raz na zawsze w pamięć, tak jak przedtem szpary w podłodze przy łóżku. Kiedy kaszel ustał, wepchnęła chusteczkę do tekturowego pudełka, ustawionego przy leżaku, i spojrzała na matkę, która stała tyłem do niej przy tawule i z nieobecną miną przypiekała kwiaty czubkiem papierosa.

Constance przeniosła wzrok z matki na błękitne niebo. Czuła, że musi coś powiedzieć.

– Mam ochotę na papierosa – rzekła pomału, cedząc sylaby w rytmie płytkiego oddechu.

Pani Lane odwróciła się. Lekko drżące kąciki ust rozciągnął zbyt promienny uśmiech.

– Dobre sobie! – Upuściła niedopałek w trawę i zgniotła go czubkiem buta. – Chyba sama na jakiś czas je odstawię. Usta mam całe obolałe w środku i obłożone jak u zaświerzbionego kociaka.

Constance słabo się roześmiała. Każdy śmiech był ciężkim brzemieniem, które pomagało jej otrzeźwieć.

– Mamo…

– Tak.

– Rano doktor chciał się z tobą zobaczyć. Prosił, żebyś do niego zadzwoniła.

Pani Lane ułamała kwitnącą gałązkę tawuły i zgniotła ją w palcach.

– Zaraz pójdę do domu i porozmawiam z doktorem. No gdzie ta panna Whelan? Pod moją nieobecność zostawia cię samą na trawniku, na łasce psów i…

– Ciszej, mamo. Ona jest w domu. Ma dziś po południu wychodne, wiesz.

– Tak? Ale jeszcze nie minęło południe.

Szept łatwo wyślizgnął się razem z wydechem.

– Mamo…

– Tak, Constance.

– Wrócisz tu potem? – Dziewczynka utkwiła spojrzenie w niebie, płonącym gorączką.

– Jeśli chcesz… to wrócę.

Patrzyła, jak matka idzie przez trawnik, a potem skręca w żwirowaną alejkę, prowadzącą do frontowych drzwi. Pani Lane szła podrygującym krokiem szklanego pajacyka. Chude kostki nóg mijały się sztywno i jakby z wysiłkiem, kościste ręce mechanicznie się kołysały, a delikatna szyja przechylona była w bok.

Constance spojrzała znad mleka w niebo, a potem znowu w mleko.

– Mamo – powiedziały jej usta, lecz wydobył się z nich tylko znużony wydech.

Mleko było ledwo napoczęte. Z krawędzi szklanki spływały tuż obok siebie dwie śmietankowe plamy. Czyli upiła cztery łyki. Dwa ze lśniącej czystości, a potem jeszcze dwa, drżąc i zamykając oczy. Obróciła szklankę o centymetr i zanurzyła usta pod niesplamioną krawędzią. Napój wpełzł jej do gardła, chłodny i senny.

Pani Lane wróciła w białych ogrodowych rękawiczkach ze sznurka, niosąc zardzewiały, zgrzytliwy sekator.

– Zadzwoniłaś do doktora Reece’a?

Kobiecie ledwie dostrzegalnie drgnęły kąciki ust, jakby właśnie coś przełknęła.

– Tak.

– No i…

– Uważa, że lepiej… zbytnio nie odwlekać podróży. To czekanie… Im szybciej cię tam ulokujemy, tym będzie zdrowiej.

– Czyli kiedy?

Poczuła, że w koniuszkach palców dygocze jej puls jak pszczoła na kwiecie, wibrując w zetknięciu z chłodną szklanką.

– Co byś powiedziała na wyjazd pojutrze?

Jej oddech skrócił się do gorących, zdławionych westchnień. Skinęła głową.

Z domu dobiegły głosy Mick i Howarda. Chyba kłócili się o paski do kąpielówek. Mick się rozkrzyczała. A potem wszystko ucichło.