Koń - Brooks Geraldine - ebook + książka
NOWOŚĆ

Koń ebook

Brooks Geraldine

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Obraz wyrzucony na stertę rupieci, zakurzony szkielet na strychu i najlepszy koń wyścigowy w historii Ameryki to wątki, z których autorka splata rozległą opowieść o harcie ducha, obsesji i niesprawiedliwości.

Kentucky, rok 1850. Czarny stajenny i źrebak nawiązują nić porozumienia, która zaprowadzi konia do rekordowych zwycięstw na całym Południu. Kiedy naród pogrąża się w wojnie domowej, młody artysta, który zyskał sławę dzięki portretom koni, podejmuje walkę za Unię. W pełną niebezpieczeństw noc ponownie spotyka się z ogierem i jego stajennym, a życie ich wszystkich jest bardzo dalekie od blasku torów wyścigowych.

Nowy Jork, 1954. Martha Jackson, właścicielka galerii znana z ryzykownych zakupów dzieł nowatorskich malarzy współczesnych, staje się obsesyjnie zainteresowana dziewiętnastowiecznym obrazem przedstawiającym zjawiskowego konia.

Waszyngton, rok 2019. Jess, naukowczyni z Australii pracująca w Smithsonian, i Theo, nigeryjsko-amerykański historyk sztuki, niespodziewanie łączą się za sprawą wspólnego zainteresowania koniem – ona bada kości ogiera w poszukiwaniu wskazówek dotyczących jego legendarnej siły i wytrzymałości, a on odkrywa historię nieznanych czarnych koniarzy, dzięki którym Lexington brawurowo pokonywał rywali.

„Chronologiczne i interdyscyplinarne przeskoki Brooks są porywające”. „The New York Times Book Review”

„Poruszająca narracja o rasie i sztuce”. „TIME”

„Czytanie tej książki jest jak oglądanie koni galopujących w wyścigu – po prostu nie można oderwać wzroku”. „Oprah Daily”

Geraldine Brooks jest autorką powieści „March”, za którą otrzymała Nagrodę Pulitzera, a także innych międzynarodowych bestsellerów, takich jak „The Secret Chord”, „Caleb’s Crossing”, „Ludzie księgi” czy „Rok cudów”. Opublikowała również dobrze przyjęte książki z gatunku literatury faktu, „9 części pożądania” i „Foreign Correspondence”. Urodziła się i wychowała w Australii, mieszka w Massachusetts. Nagrody: Anisfield-Wolf Book Award, Dayton Literary Peace Prize, Dr. Tony Ryan Book Award

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 523

Oceny
4,8 (19 ocen)
17
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Krasnal7

Nie oderwiesz się od lektury

Nowa interesująca powiesc Geraldine Brooks. Głęboko zakorzeniona w historii Stanów Zjednoczonych.
00
Letadyl

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna powieść. Pędzę kupić jej papierowa wersję. Muszę ją mieć na półce.
00

Popularność




Theo. Georgetown, Waszyngton, Dystrykt Kolumbii. 2019

Theo

Geo­r­ge­town, Waszyng­ton, Dys­trykt Kolum­bii

2019

Zwod­ni­czo uprosz­czone formy w sztuce arty­sty stoją w sprzecz­no­ści z gęsto­ścią zna­czeń wyku­tych przez roz­dwo­joną egzy­sten­cję. Te glify i ide­ogramy ślą nam sygnały z roz­droża: wol­ność i znie­wo­le­nie, biały i czarny, wiej­ski i zur­ba­ni­zo­wany.

Nie. M-m. To się nie nada. Tekst cuch­nął roz­prawą dok­tor­ską. A mieli go czy­tać nor­malni ludzie.

Theo wci­snął „Delete” i patrzył, jak litery rakiem odcho­dzą w zapo­mnie­nie. Został jedy­nie miga­jący kur­sor postu­ku­jący niczym nie­cier­pliwy palec. Theo wes­tchnął i odwró­cił wzrok od jego naga­by­wań. Przez okno nad biur­kiem zauwa­żył, że star­sza kobieta miesz­ka­jąca w zanie­dba­nym sze­re­gowcu dokład­nie naprze­ciwko cią­gnie w stronę kra­węż­nika ławkę do ćwi­czeń. Gdy meta­lowe nogi zazgrzy­tały o chod­nik, Clancy z prze­stra­chem uniósł głowę i pod­sko­czył, sta­wia­jąc przed­nie łapy na biurku obok lap­topa. Jego olbrzy­mie uszy przy­po­mi­na­jące anteny rada­rowe zwró­ciły się w stronę źró­dła hałasu. Theo i pies obser­wo­wali, jak sąsiadka wci­ska ławkę w chwiejny zig­gu­rat, który dotąd zdą­żyła wznieść. Opie­rał się o niego ręcz­nie wypi­sany znak: DAR­MOWE RZE­CZY.

Theo zasta­na­wiał się, dla­czego nie urzą­dziła wyprze­daży gara­żo­wej. Ktoś zapła­ciłby za tę ławkę. Albo za pod­nó­żek w stylu maro­kań­skim. Gdy wynio­sła z domu narę­cze męskich ubrań, dotarło do niego, że wszyst­kie przed­mioty na ster­cie musiały nale­żeć do jej zmar­łego męża. Może chciała po pro­stu oczy­ścić wnę­trze z każ­dego jego śladu.

Theo mógł jedy­nie spe­ku­lo­wać, bo tak naprawdę jej nie znał. Była typem mono­sy­la­bicz­nej sąsiadki o wąskich war­gach, która nie zachęca do uprzej­mo­ści, a tym bar­dziej zaży­ło­ści. Jej mąż za pomocą mowy ciała jasno dał do zro­zu­mie­nia, co myśli o tym, że w pobliżu osie­dlił się czarny męż­czy­zna. Kiedy Theo przed kil­koma mie­sią­cami wpro­wa­dził się do kom­pleksu miesz­kal­nego dla dok­to­ran­tów Uni­wer­sy­tetu Geo­r­ge­town, posta­wił sobie za cel przy­wi­tać się z sąsia­dami. Więk­szość zare­ago­wała przy­ja­znym uśmie­chem. Ale facet z naprze­ciwka nawet nie nawią­zał kon­taktu wzro­ko­wego. Theo sły­szał jego głos tylko w momen­tach, gdy ten go pod­no­sił, by wrzesz­czeć na żonę.

Mijał tydzień, odkąd w nocy zja­wiła się karetka. Jak więk­szość miesz­kań­ców mia­sta Theo potra­fił prze­spać wycie odda­la­ją­cej się syreny, ta jed­nak czknęła i nagle umil­kła. Obu­dził się gwał­tow­nie, by ujrzeć ściany ską­pane w czer­wieni i nie­bie­sko­ści obro­to­wych świa­teł. Wysko­czył z łóżka, gotowy pomóc, jeśli zdoła. Jed­nak osta­tecz­nie on i Clancy tylko stali i patrzyli, jak ratow­nicy wyno­szą worek ze zwło­kami, wyłą­czają lampy i po cichu odjeż­dżają.

W domu jego babci w Lagos każda śmierć w oko­licy wywo­ły­wała poru­sze­nie w kuchni. Kiedy jako dziecko przy­jeż­dżał z waka­cyjną wizytą, czę­sto dosta­wał za zada­nie dostar­czyć żałob­ni­kom paru­jące pół­mi­ski z jedze­niem. Tak więc następ­nego dnia przy­go­to­wał potrawkę, wypi­sał kartkę z kon­do­len­cjami i zaniósł na drugą stronę ulicy. Gdy nikt mu nie otwo­rzył, zosta­wił prze­syłkę na ganku. Godzinę póź­niej zna­lazł ją na wła­snym progu wraz z oschłym liści­kiem: Dzięki, ale nie lubię kur­czaka. Theo spoj­rzał na Clancy’ego i wzru­szył ramio­nami. „Myśla­łem, że wszy­scy lubią kur­czaka”. Sami zje­dli potrawkę. Była pyszna, prze­sią­kła zło­żo­nymi sma­kami gril­lo­wa­nej papryki i domo­wego, goto­wa­nego na wol­nym ogniu rosołu. Nie, żeby Clancy, typowy kel­pie, dbał o takie rze­czy. Bez­tro­ska cha­rak­te­ry­styczna dla tej wytrzy­ma­łej, nie­to­le­ru­ją­cej bzdur rasy ozna­czała, że zjadłby wszystko.

Na myśl o tam­tym daniu do ust napły­nęła mu ślina. Zer­k­nął na zegar w rogu ekranu. Szes­na­sta. Za wcze­śnie, by się pod­dać. Gdy zaczął stu­kać w kla­wi­sze, Clancy zakrę­cił się w kółko pod biur­kiem i klap­nął mu na stopy.

Te ude­rza­jące fra­pu­jące obrazy to jedyne znane prace uro­dzo­nego w nie­woli znie­wo­lo­nego w chwili uro­dze­nia arty­sty, które prze­trwały do naszych cza­sów. Prze­ma­wia­jące dia­lek­tem, a mimo to elo­kwentne, stają się zaszy­fro­waną wia­do­mo­ścią ze świata zwi­ja­ją­cego się w kon­wul­sjach. Arty­sta, prze­żyw­szy prze­trwaw­szy wojnę sece­syjną, porzu­ciw­szy ucie­kł­szy przed tyra­nią plan­ta­cji na rzecz zmar­gi­na­li­zo­wa­nego życia w mie­ście, zdaje się czuć potrzebę uwiecz­nie­nia wła­snej rze­czy­wi­sto­ści, para­dok­sal­nie wyma­ga­ją­cej, lecz boga­tej.

Tra­ge­dia. Wciąż brzmiało jak tekst aka­de­micki, a nie arty­kuł do gazety.

Przej­rzał zdję­cia na biurku. Malarz z dużą pew­no­ścią sie­bie przed­sta­wił to, co znał – zatło­czony, barwny świat domo­wego życia czar­nych w dzie­więt­na­stym wieku. Theo musiał dopil­no­wać, by manu­skrypt pozo­stał rów­nie pro­sty i bez­po­średni jak te obrazy.

Bill Tray­lor, uro­dzony jako czło­wiek znie­wo­lony, pozo­sta­wił nam jedyne…

Ruch po dru­giej stro­nie ulicy odcią­gnął jego wzrok od ekranu. Sąsiadka pró­bo­wała ruszyć nad­mier­nie wypchany fotel. Chwiał się na boku na naj­wyż­szym schodku, a ona usi­ło­wała go nie puścić.

Przy­da­łaby jej się pomoc. Theo prze­pro­wa­dził szybką inwen­ta­ry­za­cję swo­jej osoby: szorty odha­czone. Koszulka odha­czona. Pra­cu­jąc w pozba­wio­nym kli­ma­ty­za­cji miesz­ka­niu, nie­raz spę­dzał cały dzień w bie­liź­nie i zapo­mi­nał o swoim deza­bilu, dopóki nie natknął się na pyta­jące spoj­rze­nie gościa z FedExu.

Dotarł na drugą stronę ulicy aku­rat w momen­cie, gdy gra­wi­ta­cja wygrała, wyry­wa­jąc fotel z uchwytu sąsiadki. Theo wsko­czył na sto­pień i zablo­ko­wał go cia­łem. W podzięce dostał jedy­nie pomruk i pośpieszne unie­sie­nie pod­bródka. Kobieta schy­liła się i zła­pała mebel od spodu. Theo dźwi­gnął go za pod­ło­kiet­nik. Razem, sunąc bokiem jak kraby, doczła­pali do kra­węż­nika.

Sąsiadka wypro­sto­wała się, odgar­nia­jąc cien­kie włosy w kolo­rze słomy i pocie­ra­jąc pię­ściami dół ple­ców. Mach­nęła ręką w stronę zig­gu­ratu. „Jeśli coś pan chce…” Potem odwró­ciła się i weszła po schod­kach.

Theo nie wyobra­żał sobie, by mógł chcieć cokol­wiek z tego prze­siąk­nię­tego smut­kiem stosu odrzu­tów. Jego miesz­ka­nie było skąpo ume­blo­wane: nowo­cze­sne biurko z połowy ubie­głego wieku i sofa w stylu Nel­sona kupione w anty­kwa­ria­cie. Resztę dostęp­nej prze­strzeni wypeł­niały książki o sztuce usta­wione na zna­le­zio­nych deskach i skrzyn­kach po mleku, które farbą w spreju poma­lo­wał na matową czerń.

Jed­nak jako syn dwojga dyplo­ma­tów wzra­stał w prze­ko­na­niu, że złe maniery to grzech śmier­telny. Musiał przy­naj­mniej udać, że się roz­gląda. Do kar­tonu po piwie wci­śnięto jakieś stare książki w mięk­kich okład­kach. Zawsze cie­ka­wiło go, co ludzie czy­tają. Wycią­gnął rękę, by spraw­dzić tytuły.

I wtedy zoba­czył konia.

Jess. Centrum Pomocnicze Muzeum Smithsonian, Maryland. 2019

Jess

Cen­trum Pomoc­ni­cze Muzeum Smi­th­so­nian, Mary­land

2019

Jess miała sie­dem lat, gdy wyko­pała psa. Nie żył od roku. Wraz z mamą pocho­wały go z hono­rami pod kwit­ną­cym euka­lip­tu­sem kamal­dul­skim i obie pła­kały. Matka znów miała ochotę się roz­pła­kać, gdy Jess popro­siła o duże pla­sti­kowe pudełka na eks­hu­mo­wane przez sie­bie kości. Ogól­nie rzecz bio­rąc, była typem rodzica, który pozwo­liłby córce pod­pa­lić dom, gdyby uwa­żał, że nauczy ją to cze­goś o węglu i tle­nie. Poczuła jed­nak ukłu­cie nie­po­koju: czy wyko­pa­nie uko­cha­nego pupila i poćwiar­to­wa­nie jego szcząt­ków to znak, że twoje dziecko ma skłon­no­ści psy­cho­pa­tyczne?

Jess bar­dzo sta­rała się wytłu­ma­czyć, że odko­pała Milo, ponie­waż go kochała i wła­śnie dla­tego musiała zoba­czyć, jak wygląda jego szkie­let. A wyglą­dał pięk­nie, tak jak się spo­dzie­wała: piku­jące łuki klatki pier­sio­wej, cho­chelki oczo­do­łów.

Uwiel­biała wewnętrzną archi­tek­turę istot żywych. Żebra, ich ochronne obję­cia, to, jak trzy­mały deli­katne organy w doży­wot­nim uści­sku. Oczo­doły: żaden rze­mieśl­nik nie wyko­nał ni­gdy ele­gant­szego pojem­nika na cenny przed­miot. Milo miał oczy w kolo­rze przy­dy­mio­nego kwarcu. Gdy Jess przy­kła­dała palec do pochy­ło­ści po obu stro­nach deli­katnej czaszki, znów je widziała: dobro­tliwe spoj­rze­nie naj­wcze­śniej­szego przy­ja­ciela spra­gnio­nego kolej­nej zabawy.

Dora­stała na jed­nej z ulic gęsto zabu­do­wa­nych bun­ga­lo­wami z czer­wo­no­brą­zo­wej cegły, które poma­sze­ro­wały na zachód wraz z pierw­szą gwał­towną roz­bu­dową Syd­ney w pierw­szej deka­dzie dwu­dzie­stego wieku. Gdyby miesz­kała w wiej­skiej oko­licy, mogłaby roz­wi­jać swoją fascy­na­cję na roz­je­cha­nych kan­gu­rach, wom­ba­tach czy wala­biach. Ale w obrę­bie Syd­ney miała szczę­ście, jeśli udało jej się zna­leźć zde­chłą mysz, a może ptaka, który roz­bił się o szybę. Jej naj­lep­szym oka­zem był rażony prą­dem nie­to­perz z rodziny rudaw­ko­wa­tych. Zna­la­zła go na pasie zie­leni pod linią wyso­kiego napię­cia. Pre­pa­ro­wała go przez tydzień: papie­rowa błona skrzy­deł roz­kła­dała się niczym pli­so­wany miech akor­de­onu. Kości śród­rę­cza niby ludz­kie palce, tylko lżej­sze – przy­sto­so­wane nie do trzy­ma­nia i chwy­ta­nia, lecz do wachlo­wa­nia w powie­trzu. Kiedy skoń­czyła, zawie­siła szkie­let na lam­pie sufi­to­wej w swo­jej sypialni. Tam obser­wo­wała go, jak – do czy­sta obrany ze wszyst­kiego, co łatwo mogłoby się zepsuć – już zawsze leci przez nie­koń­czące się noce.

Z cza­sem jej pokój stał się minia­tu­ro­wym muzeum histo­rii natu­ral­nej, wypeł­niony szkie­le­tami jasz­czu­rek, myszy, pta­ków wysta­wio­nych na postu­men­tach ze zdo­bycz­nych szpu­lek po dru­cie lub nici i opa­trzo­nych sta­ran­nie wyka­li­gra­fo­wa­nymi łaciń­skimi nazwami. Nie zyskała przez to w oczach ple­mie­nia nasto­let­nich dziew­cząt zamiesz­ku­ją­cego mury liceum. Więk­szość kole­ża­nek i kole­gów z klasy uznało jej obse­sję na punk­cie mar­twych tka­nek za ohydną i upiorną. Stała się samotną nasto­latką, co być może przy­czy­niło się do wyso­kich miejsc, które zajęła w sta­no­wym ran­kingu z trzech przed­mio­tów, gdy opu­bli­ko­wano wyniki ofi­cjal­nych egza­mi­nów koń­co­wych. Jako słu­chaczka stu­diów licen­cjac­kich dalej się wyróż­niała i przy­je­chała do Waszyng­tonu w ramach sty­pen­dium, by zro­bić magi­sterkę z zoo­lo­gii.

To było coś, co Austra­lij­czycy lubili robić: rok czy dwa za gra­nicą, by rzu­cić okiem na resztę świata. Pod­czas pierw­szego seme­stru Smi­th­so­nian zatrud­niło ją jako sta­żystkę. Gdy odkryli, że potrafi oczysz­czać kości, wysłano ją do pra­cowni osteo w Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Oka­zało się, że pra­cu­jąc na małych gatun­kach, nabrała nie­zwy­kłej wprawy. Szkie­let płe­twala błę­kit­nego robi może wra­że­nie na publice, ale Jess oraz jej kole­dzy i kole­żanki po fachu wie­dzieli, że dużo więk­szym wyzwa­niem jest spre­pa­ro­wa­nie chwostki sza­fi­ro­wej.

Uwiel­biała angiel­ski cza­sow­nik ozna­cza­jący pre­pa­ro­wa­nie, ponie­waż był bar­dzo trafny – arti­cu­late, arty­ku­ło­wać: naprawdę dobrze zmon­to­wany szkie­let pozwa­lał danemu gatun­kowi opo­wie­dzieć swoją histo­rię, wyra­zić, jak to było, gdy pre­zen­to­wany osob­nik oddy­chał i bie­gał, nur­ko­wał lub szy­bo­wał. Cza­sem żało­wała, że nie uro­dziła się w epoce wik­to­riań­skiej, gdy rze­mieśl­nicy wal­czyli o palmę pierw­szeń­stwa w dzie­dzi­nie uchwy­ce­nia ruchu – sta­jący dęba koń wyma­gał abso­lut­nej rów­no­wagi wewnętrz­nej struk­tury, osioł się­ga­jący, by podra­pać się po boku – rzeź­biar­skiego zmy­słu krzy­wi­zny. Przy­go­to­wy­wa­nie takich modeli stało się praw­dzi­wym bzi­kiem wśród boga­tych męż­czyzn tam­tych cza­sów, któ­rzy two­rząc swoje okazy, usi­ło­wali oddać hołd pięknu i arty­zmowi.

Współ­cze­sne muzea nie miały na to miej­sca. Mon­taż kości ozna­czał nisz­cze­nie infor­ma­cji – doda­wano metal, usu­wano tkanki – więc pre­pa­ro­wano bar­dzo nie­wiele szkie­le­tów. Więk­szość kości oczysz­czano, nume­ro­wano, a następ­nie prze­cho­wy­wano w szu­fla­dach, by pro­wa­dzić pomiary porów­naw­cze lub pobie­rać próbki DNA.

Jed­nak gdy Jess wyko­ny­wała tę pracę, jej nostal­gia za daw­nym kunsz­tem zbla­dła, zastą­piona zafa­scy­no­wa­niem nauką. Każdy frag­ment opo­wia­dał histo­rię. Jej zada­niem była pomoc naukow­com i naukow­czy­niom w wydo­by­wa­niu świa­dec­twa z każ­dej ska­mie­nia­łej dro­binki. Cza­sem okazy tra­fiały do muzeum w wyniku łutu szczę­ścia, cza­sem po wielu dniach żmud­nych nauko­wych wysił­ków. Bywało, że hob­by­sta natknął się na pisz­czel mamuta odkrytą przez zimową ulewę. Albo że pale­on­to­log po tygo­dniach mozol­nego prze­sie­wa­nia ziemi zebrał maleńki ząb nor­nika. Do przy­go­to­wy­wa­nia ety­kiet Jess uży­wała dru­karki lase­ro­wej i załą­czała współ­rzędne GPS wska­zu­jące, gdzie pre­pa­rat został zna­le­ziony. Dawni kura­to­rzy pozo­sta­wili po sobie bar­dziej oso­bi­sty ślad: karty wypi­sane ręcz­nie, atra­men­tem w kolo­rze sepii.

Dzie­więt­na­sto­wieczni pre­pa­ra­to­rzy parali się swoim rze­mio­słem, nie mając poję­cia o DNA i wszyst­kich istot­nych danych, które kod gene­tyczny pew­nego dnia ujawni. Jess z eks­cy­ta­cją myślała, że gdy zamknie szu­fladę ze świeżo zare­je­stro­wa­nym oka­zem, za pięć­dzie­siąt lub sto lat może ją otwo­rzyć naukow­czyni szu­ka­jąca odpo­wie­dzi na pyta­nia, któ­rych ona nie umiała jesz­cze zadać, korzy­sta­jąca z narzę­dzi ana­li­tycz­nych, któ­rych Jess nie była nawet w sta­nie sobie wyobra­zić.

Nie zamie­rzała zosta­wać w Ame­ryce. Jed­nak kariery bywają rów­nie przy­pad­kowe jak kraksy samo­cho­dowe. Kiedy ukoń­czyła stu­dia, Smi­th­so­nian zaofe­ro­wało jej czte­ro­mie­sięczny kon­trakt w Guja­nie Fran­cu­skiej, gdzie miała kolek­cjo­no­wać próbki z lasów desz­czo­wych. Nie­wiele dziew­czyn z Bur­wood Road w zachod­nim Syd­ney ma oka­zję poje­chać do Gujany Fran­cu­skiej i kole­bać się po lesie desz­czo­wym ze skor­pio­nami roz­wie­szo­nymi w poprzek paki dżipa niczym suszące się pra­nie. Potem poja­wiła się kolejna pro­po­zy­cja: Kenia, gdzie nale­żało porów­nać gatunki żyjące obec­nie na górze Kili­man­dżaro z tymi, które sto lat wcze­śniej zebrała eks­pe­dy­cja Teddy’ego Roose­velta.

Pod koniec wycieczki Jess pako­wała swój skromny doby­tek, gotowa wró­cić do domu i pod­jąć to, co wciąż uwa­żała za swoje praw­dziwe życie, gdy Smi­th­so­nian zaofe­ro­wało jej stałą posadę kie­row­niczki pra­cowni oste­olo­gicz­nej krę­gow­ców w Cen­trum Pomoc­ni­czym Muzeum w sta­nie Mary­land. Pla­cówka była nowiu­teńka, a wakat poja­wił się nie­spo­dzie­wa­nie. Osoba, która zapro­jek­to­wała labo­ra­to­rium, nagle naba­wiła się aler­gii na mięk­kie pyli­ste odchody chrząsz­czy skór­ni­ko­wa­tych. Owady te zapew­niały pre­fe­ro­waną i naj­sku­tecz­niej­szą metodę oczysz­cza­nia kości, więc jeśli ktoś nie mógł z nimi pra­co­wać bez ataku pokrzywki, był to sygnał, że pora zmie­nić zawód.

Smi­th­so­nian prze­zy­wano „Stry­chem Ame­ryki”. Cen­trum Pomoc­ni­cze było stry­chem stry­chu: cią­gnące się bez końca dwa­na­ście mil powierzchni maga­zy­no­wej miesz­czą­cej bez­cenne kolek­cje naukowe i arty­styczne. Wcze­śniej Jess sądziła, że nie chcia­łaby pra­co­wać na przed­mie­ściach, z dala od publicz­nego obli­cza muzeum. Gdy jed­nak szła prze­stron­nym kory­ta­rzem zna­nym jako „ulica”, który łączył two­rzące zyg­zak, kryte meta­lem budynki o kon­tro­lo­wa­nym kli­ma­cie, gdzie upra­wiano wszel­kiego rodzaju naukę, zro­zu­miała, że zna­la­zła się w epi­cen­trum swo­jego fachu.

Po roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej wraz z dyrek­to­rem poko­nała zie­lony kam­pus oko­lony szklar­niami wydziału bota­nicz­nego. Męż­czy­zna wska­zał nowo wybu­do­wany, góru­jący nad nimi maga­zyn bez okien.

– Wła­śnie go otwo­rzy­li­śmy, żeby pomie­ścić kolek­cję pre­pa­ra­tów mokrych – powie­dział. – Po jede­na­stym wrze­śnia dotarło do nas, że nie­mą­drze jest trzy­mać dwa­dzie­ścia pięć milio­nów oka­zów bio­lo­gicz­nych w łatwo­pal­nych cie­czach upchnię­tych w piw­nicy kilka prze­cznic od Kapi­tolu. Więc teraz są tutaj.

Pra­cow­nia oste­olo­giczna znaj­do­wała się nieco dalej, w osob­nym budynku, przy­cup­nięta na skraju kam­pusu, w bli­skim sąsiedz­twie auto­strady.

– Jeśli dosta­nie pani, powiedzmy, tru­chło sło­nia z Natio­nal Zoo, będzie nie­źle cuch­nąć – wyja­śnił dyrek­tor – więc usy­tu­owa­li­śmy pani labo­ra­to­rium naj­da­lej, jak tylko się dało.

Pani labo­ra­to­rium. Jess nie uwa­żała się za osobę ambitną, uświa­do­miła sobie jed­nak, że strasz­nie pra­gnęła takiej odpo­wie­dzial­no­ści. Wnę­trze pra­cowni lśniło: sala sek­cyjna ze sto­łem hydrau­licz­nym, dwu­to­nowy dźwig, podwójna brama prze­my­słowa, na tyle sze­roka, by pomie­ścić zwłoki wie­lo­ryba, i ściana z kolek­cją pił i noży godną kino­wego hor­roru. Była to naj­więk­sza tego typu pla­cówka na świe­cie i lata świetlne dzie­liły ją od pro­wi­zo­rycz­nego labo­ra­to­rium w pralni przy Bur­wood Road.

Uwiel­biała tam pra­co­wać. Każdy dzień przy­no­sił coś nowego wśród zalewu pró­bek, które ni­gdy nie prze­sta­wały napły­wać. Naj­now­szy naby­tek: stadko wró­blo­wa­tych z Kan­da­haru. Ptaki zostały mocno potur­bo­wane gdzieś w tere­nie, więk­szość piór i tka­nek mięk­kich znik­nęła. Asy­stentka Jess, Maisy, pochy­lała się nad pudłem peł­nym nie­wiel­kich pakie­ci­ków, sta­ran­nie powią­za­nych, by żadna z malu­teń­kich kości nie zgi­nęła.

– Wie­czo­rem ruszam w drogę po tę czaszkę wie­lo­ryba – przy­po­mniała Jess. – Masz wszystko, czego ci trzeba na czas mojego pobytu w Woods Hole?

– Jasne. Jak tylko skoń­czę z wró­blo­wa­tymi, muszę pobrać DNA z żuchw jeleni. Strasz­nie im się z tym śpie­szy, więc nie będę się nudzić.

Opusz­cza­jąc labo­ra­to­rium po całym dniu pracy, Jess zda­wała sobie sprawę, że może nie pach­nieć zbyt ład­nie. Zre­zy­gno­wała z powro­tów do Dys­tryktu Kolum­bii busem waha­dło­wym wraz z innymi pra­cow­ni­kami. Zauwa­żyła, że sie­dze­nie obok niej zwy­kle pozo­staje puste, nawet gdy pano­wał tłok. Szarp­nęła się na porządne dwa kółka – Trek Cros­sRip z kie­row­nicą szo­sową – i była wdzięczna za ścieżkę rowe­rową bie­gnącą od Cen­trum Pomoc­ni­czego aż do mia­sta. Zwi­nęła długi kucyk w kok i wepchnęła go pod kask.

Ścieżka była zapusz­czona; Jess skrę­cała gwał­tow­nie, by omi­nąć śmieci i dziury w nawierzchni, uchy­lała się przed buj­no­ścią mło­dych wio­sen­nych liści. W Syd­ney zmiana pór roku zawsze była czymś sub­tel­nym: ocie­pla­nie się lub ochła­dza­nie powie­trza, drobna róż­nica w dłu­go­ści dnia i jako­ści świa­tła. W Waszyng­to­nie pory roku ude­rzały ją jak obu­chem – przy­po­mi­na­jący zupę upał lata; jesie­nią eks­tra­wa­ganc­kie fajer­werki w koro­nach drzew; lodo­wa­tość zimy; upa­ja­jąca eks­plo­zja kwit­nie­nia, śpiewu pta­ków i zapa­chów na wio­snę. Nawet zanie­dbana ścieżka rowe­rowa wybu­chła soczy­sto­ścią, a ponie­waż słońce wisiało nisko na zacho­dzie, rzeka Ana­co­stia poły­ski­wała jak wypo­le­ro­wane sre­bro.

Jess śmi­gnęła w prawo, w prze­cznicę od South Capi­tol, i zna­la­zła się w cichej, dawno zabu­do­wa­nej oko­licy peł­nej wyso­kich sze­re­gow­ców, które od ulicy oddzie­lały głę­bo­kie ogrody. O tej porze roku tuli­pany i aza­lie malo­wały rabatki wszel­kimi odcie­niami fuk­sji, koralu i fio­letu. Jess z ocią­ga­niem zgo­dziła się obej­rzeć coś opi­sa­nego jako „miesz­ka­nie w piw­nicy”, bo jej austra­lij­skie serce pożą­dało świa­tła. Jed­nak sze­re­go­wiec odre­mon­to­wano tak, by poło­żo­nemu niżej miesz­ka­niu na pla­nie otwar­tym zapew­nić dwa duże okna wycho­dzące na ulicę oraz spory świe­tlik na tyłach, przez który cały dzień wle­wało się słońce. Świa­tło we wnę­trzu przez całe lato miało wod­ni­stą zie­loną barwę, a to za sprawą wicio­krzewu i milinu, które jak sza­lone ple­niły się po tyl­nej ścia­nie.

Jess przy­pięła rower (podwójny zamek) i otwarła drzwi (potrójny zamek). Zamie­rzała wziąć prysz­nic, prze­brać się, spa­ko­wać torbę podróżną na jedną noc, a potem prze­spać kilka godzin, by ruch na zapcha­nych waszyng­toń­skich uli­cach zdą­żył się prze­rze­dzić. Około dwu­dzie­stej dru­giej chciała wziąć z par­kingu Smi­th­so­nian cię­ża­rówkę i nad ranem dotrzeć do Labo­ra­to­rium Bio­lo­gii Mor­skiej w Woods Hole.

Wła­śnie kie­ro­wała się pod prysz­nic, gdy zadzwo­nił tele­fon.

– Prze­pra­szam, że dzwo­nię na pry­watny numer, mówi Horace Wal­lis ze Sto­wa­rzy­szo­nych. Pani asy­stentka powie­działa, że przez kilka dni pani nie będzie, pomy­śla­łem więc, że zła­pię panią przed wyjaz­dem i spró­buję ugrać coś w spra­wie pro­blemu, z któ­rym, mam nadzieję, mogłaby mi pani pomóc. – Jess nie­ja­sno roz­po­znała głos roz­mówcy, ale nie umiała przy­pa­so­wać do niego twa­rzy.

– Pew­nie – odparła. – Czego panu trzeba?

– Szcze­rze mówiąc, to nieco prze­ra­ża­jąca sprawa. Jedzie do nas badaczka z Kró­lew­skiej Szkoły Wete­ry­na­ryj­nej w Anglii, chce przyj­rzeć się jed­nemu z naszych dzie­więt­na­sto­wiecz­nych szkie­le­tów. Bar­dzo jej na tym zależy. Pro­blem w tym, że nie możemy go zna­leźć. W tysiąc osiem­set sie­dem­dzie­sią­tym ósmym roku był w Zamku, potem prze­nie­siono go do Muzeum Histo­rii Ame­ry­kań­skiej – nie bar­dzo wia­domo, dla­czego go tam chcieli. Tak czy siak, twier­dzą, że teraz na pewno go nie mają. Myśli pani, że jest jaka­kol­wiek szansa, że tra­fił do was, do pra­cowni oste­olo­gicz­nej? Prze­trzą­sną­łem bazę danych. Nic. Pani labo­ra­to­rium to bodaj ostat­nie miej­sce, które przy­cho­dzi mi do głowy.

– Zakła­dam, że cho­dzi o spre­pa­ro­wany szkie­let?

– Tak.

– W tej chwili nie mamy w labo­ra­to­rium żad­nych spre­pa­ro­wa­nych szkie­le­tów, ale Cen­trum Pomoc­ni­cze trzyma dzie­więć­dzie­siąt osiem pro­cent oka­zów w maga­zy­nie, więc naj­praw­do­po­dob­niej tam znaj­dzie pan swoją zgubę. Ma pan numer inwen­ta­rzowy, prawda?

– Tak, oczy­wi­ście. Już podaję…

– Chwi­leczkę. Muszę zna­leźć coś do pisa­nia… – Jess prze­rzu­ciła papiery na biurku. Mar­gi­nesy wszyst­kich doku­men­tów usiane były gry­zmo­łami przed­sta­wia­ją­cymi łuki jarz­mowe lub kręgi szyjne. W końcu zna­la­zła pomiętą kartę pokła­dową, któ­rej jesz­cze nie zaba­zgrała. – Spraw­dzę w naszej bazie wewnętrz­nej. Jeśli szkie­let jest gdzieś w Pomoc­ni­czym, na pewno go znajdę. Co to za gatu­nek?

– Equus cabal­lus. Koń.

Jarret Warfielda. Łąki, Lexington, Kentucky. 1850

Jar­ret War­fielda

Łąki, Lexing­ton, Ken­tucky

1850

Nie wpi­sy­wała się w niczyją defi­ni­cję łatwej kla­czy. Nie była zło­śliwa, lecz ner­wowa. Co nie­raz na jedno wycho­dzi, gdy czło­wiek nie weź­mie na to poprawki.

Jar­ret wie­dział, jak do niej podejść. Spo­koj­nie i celowo. Nie nale­żało wahać się ani oka­zy­wać nie­pew­no­ści, ale jeśli ktoś zacho­wy­wał się zbyt despo­tycz­nie, kazała mu za to zapła­cić. Potra­fiła okrę­cić się płyn­nym ruchem i dziab­nąć czło­wieka w ramię albo kop­nia­kiem zła­mać mu pisz­czel. Przy­szła na świat z ini­cja­tywy samego dok­tora Eli­shy War­fielda, który nazwał ją na cześć swo­jej syno­wej, Alice Car­neal. W stajni krą­żyły żarty na temat tego, co miał na myśli i co chciał być może prze­ka­zać swo­jemu synowi.

Jed­nak Alice Car­neal ni­gdy nie skrzyw­dziła Jar­reta. Żaden koń ni­gdy tego nie zro­bił. „Spójrz­cie na niego” – zwykł mawiać dok­tor War­field, uno­sząc jedno z jego dłu­gich chu­dych ramion. – „Sam w poło­wie jest źre­ba­kiem”. Jar­ret uzna­wał jego słowa za kom­ple­ment, bo jaki byłby sens uzna­wać je za cokol­wiek innego? I to prawda, że w sto­sunku do koni miał szcze­gólne wyczu­cie, gdzieś głę­boko w środku. W powo­zowni dzie­lił sło­miane posła­nie z dwoma wała­chami, pod­czas gdy jego matka spała we dwo­rze jako mamka do dziecka pani. Jar­ret pra­wie jej nie widy­wał. Jego pierw­szym języ­kiem były sub­telne koń­skie gesty i odgłosy. Wolno szło mu opa­no­wy­wa­nie ludz­kiej mowy, ale konie potra­fił inter­pre­to­wać: ich nastroje, ich soju­sze, ich pro­ste potrzeby, ich lęki. Doszedł do prze­ko­na­nia, że konie żyją w świe­cie stra­chu i gdy się to poj­mie, zyska się jasny pogląd, jak z nimi być.

Dwa wała­chy z powo­zowni były dla niego rodzi­cami w więk­szym stop­niu, niż kie­dy­kol­wiek mogli nimi być jego matka we dwo­rze lub jego ojciec, Harry, który miesz­kał na dru­gim końcu mia­sta i tre­no­wał konie dla Roberta Bur­bridge’a. Harry odwie­dzał Jar­reta i jego matkę w jedną nie­dzielę mie­siąca. Jar­ret uwiel­biał te nie­dziele. Wie­dział, że ojciec jest kimś szcze­gól­nym, ponie­waż przy­jeż­dżał na wspa­nia­łym fol­blu­cie i ubie­rał się dokład­nie tak jak massa, w dopa­so­wany sur­dut i jedwabny kra­wat, a wszy­scy pomoc­nicy w powo­zowni oka­zy­wali mu sza­cu­nek. Jar­retowi nawet wtedy wyda­wał się stary. Jego krótko przy­cięte włosy przy­pró­szone były siwi­zną, ale gdy uśmie­chał się do syna, wszyst­kie zmarszczki i bruzdy na jego twa­rzy zda­wały się zni­kać. Chło­piec pró­bo­wał zasłu­żyć na ten uśmiech. Kiedy ojciec skró­cił strze­miona i posa­dził go na swoim ogie­rze, Jar­ret szybko nauczył się łapać rów­no­wagę i nie oka­zy­wać ani krzty stra­chu. Choć prawdę mówiąc, po tym pierw­szym razie, gdy ogar­nęło go nagłe poczu­cie, że jest bar­dzo wysoko, już wię­cej się nie bał. Mimo że koń był wielki i potężny, był też łagodny i Jar­ret czuł, że poru­sza się roz­waż­nie, dopa­so­wu­jąc się do tego nowego, nie­znacz­nego cię­żaru na swoim sze­ro­kim grzbie­cie, utrzy­mu­jąc go w pio­nie. To było coś war­tego zapa­mię­ta­nia: dobry koń będzie z tobą współ­pra­co­wał, nie będzie źle ci życzył.

Miał wtedy trzy latka. Dwa lata póź­niej matka zacho­ro­wała i zmarła. Strach był czymś, co poznał tam­tego roku, bez­bronny niczym źre­bię pozba­wione rodzi­cielki, która mogłaby je ochro­nić. Jego ojciec, Harry Lewis, wydał całe swoje oszczęd­no­ści, by kupić sobie wol­ność, i nie star­czyło mu pie­nię­dzy na wyswo­bo­dze­nie syna. Ubła­gał więc dok­tora War­fielda, aby nabył chłopca, tak by miał go bli­sko i mógł go wycho­wać. Począt­kowo dok­tor pro­te­sto­wał, że ostat­nie, czego mu trzeba, to kolejne dziecko plą­czące się po tere­nie. Jed­nak gdy umie­jęt­no­ści Harry’ego zapew­niły koniom War­fielda wyjąt­kowo dobry sezon na torze wyści­go­wym, dok­tor ustą­pił i odku­pił Jar­reta od Tod­dów.

Teraz, jako trzy­na­sto­la­tek, Jar­ret sypiał w cha­cie swo­jego ojca, ale resztę czasu spę­dzał w towa­rzy­stwie koni. W staj­niach War­fiel­dów znał naturę, zwy­czaje i histo­rię każ­dego z nich. Każdą wadę, każdą zaletę. Więk­szość zwie­rząt rżała na jego widok, wydmu­chu­jąc cie­płe powie­trze przez aksa­mitne chrapy. Wycią­gały lśniące szyje, pro­sząc o jego dotyk.

Dobrze wie­dział, że po Alice Car­neal nie ma co się tego spo­dzie­wać. Zwy­kle ledwo pod­no­siła łeb znad siana. Jed­nak tego wie­czoru, kiedy wszedł do stajni na późną kon­trolę, tak jak inne konie przy­su­nęła się do zewnętrz­nej ściany boksu, uszy zwró­ciła w przód, zamiast poło­żyć je pła­sko, i z powagą, nie mru­ga­jąc, popa­trzyła pro­sto na niego.

Gdy tylko się do niej zbli­żył, oparła mu łeb na ramie­niu. Przez dłuż­szą chwilę stał w bez­ru­chu, przyj­mu­jąc ów rzadki gest. Potem powoli – zawsze powoli – odsu­nął drzwi boksu i wszedł do środka. „Ruszaj się, jakby powie­trze było melasą” – instru­ował go ojciec, więc tak wła­śnie zro­bił, leni­wie uniósł dłoń i pogła­dził klacz po kłę­bie, muska­jąc pal­cami piękną sierść, która zacho­wała jesz­cze nieco zimo­wej gęsto­ści. Alice wtu­liła się w niego, akcep­tu­jąc piesz­czotę, pozwo­lił więc ręce powę­dro­wać dalej, do wypu­kło­ści jej brzu­cha, a kiedy wil­gotną wargą trą­ciła jego szyję, przy­kuc­nął ostroż­nie, by ją zba­dać.

Tak jak przy­pusz­czał, poja­wiły się świeczki: na strzyku utwo­rzyła się deli­katna biała paję­czyna w kształ­cie łezki zapo­bie­ga­jąca wycie­kowi mleka. Pod­niósł się i powoli prze­su­nął dło­nie w stronę zadu. Tam, mię­dzy bio­drem a sta­wem sko­ko­wym, znaj­do­wał się czuły punkt wszyst­kich kla­czy. Te przy­ja­zne uwiel­biały, gdy szczot­ko­wał je w tym miej­scu, spusz­czały głowy, a ich spoj­rze­nie mię­kło, jakby śniły na jawie. Zwy­kle nie odwa­żyłby się na taką poufa­łość w sto­sunku do Alice Car­neal, która mogłaby okrę­cić się gwał­tow­nie i tup­nąć nogą na nie­chcianą zaży­łość. Teraz jed­nak pozwo­liła mu wci­snąć palce głę­boko w mię­śnie ogo­nowe i zba­dać ela­stycz­ność. Oparła się o niego moc­niej.

Ta milutka klacz w ogóle nie przy­po­mi­nała der­wiszki, którą led­wie rok wcze­śniej z tru­dem wpro­wa­dził u sąsiada do zagrody do kry­cia, sta­jącą dęba i wierz­ga­jącą. Był to pierw­szy sezon, kiedy Jar­re­towi wolno było poma­gać ojcu przy roz­ro­dzie – przed trzy­na­stymi uro­dzi­nami nie miał na to dość siły. Opie­rała się aż do chwili, gdy w końcu nało­żyli jej dutkę. Póź­niej, w ciągu tych kilku minut, gdy cze­kali na ogiera, od męż­czyzn dało się wyczuć cuch­nący stra­chem pot. Nawet naj­bar­dziej doświad­czeni – nawet ojciec Jar­reta, Harry – nosili na skó­rze jego war­stewkę.

Bru­talny. Tak mawiali o Bosto­nie przez całe jego życie; każdy, od chło­paka, który szu­flo­wał jego gówno, po dżen­tel­mena, który był jego wła­ści­cie­lem i zgar­niał wygrane. Nikt go nie dosia­dał – poza znie­wo­lo­nymi chłop­cami, któ­rzy nie mieli w tej kwe­stii nic do powie­dze­nia. Po tym, jak jed­nego z nich zrzu­cił i zdep­tał, tak że kości poła­mały mu się niczym wiązka chru­stu, tre­ner oznaj­mił wła­ści­cie­lowi, że powi­nien go wyka­stro­wać lub zastrze­lić i że oso­bi­ście chęt­nie podej­mie się tego dru­giego. Nie zro­bili jed­nak żad­nej z tych rze­czy, bo gdy Boston posta­no­wił biec, był rów­nie szybki jak dziki. W ciągu sied­miu lat wygrał czter­dzie­ści z czter­dzie­stu pię­ciu gonitw, w tym wiele na miaż­dżą­cym czte­ro­mi­lo­wym dystan­sie, a mię­dzy więk­szo­ścią z nich nie zdą­żył nawet porząd­nie odpo­cząć. Wielu męż­czyzn pokroju dok­tora War­fielda goto­wych było uiścić sowitą opłatę za pokry­cie nim swo­jej kla­czy, nawet gdy Boston zro­bił się ślepy jak kret i wyka­zy­wał oznaki wynisz­cze­nia twar­dym trak­to­wa­niem. Jed­nak kiep­ski stan zdro­wia nie poskro­mił jego tem­pe­ra­mentu. Jeśli już, ogier zro­bił się jesz­cze bar­dziej draż­liwy i nie­bez­pieczny.

Tam, w zagro­dzie, trwało to tylko kilka minut. Roz­ma­zana smuga męż­czyzn, lin i ważący tonę, rzu­ca­jący się kasz­tan. Pchnię­cie, drże­nie. A potem, gdy sta­rego konia odpro­wa­dzono, Harry otarł czoło ręka­wem i poło­żył dłoń na ramie­niu syna, który wciąż się trząsł. „To, cośmy wła­śnie zro­bili w tej zagro­dzie, decy­duje o wygra­nej lub prze­gra­nej”.

To Harry zapro­po­no­wał, by sko­ja­rzyć aku­rat te dwa konie. Spo­śród wszyst­kich kla­czy w Łąkach szcze­gól­nym podzi­wem darzył Alice Car­neal, mimo że w swo­jej krót­kiej karie­rze wygrała tylko jeden wyścig. W domu, w Łąkach, była szybka, ale na tra­sie mię­dzy zna­jomą staj­nią a torem cał­kiem tra­ciła formę. W chwili startu pociła się, ner­wowo odda­wała kał i cała była roz­trzę­siona, do gra­nic spięta tłu­mami i hała­sem, tak że nie­mal nie dało się nad nią zapa­no­wać. Harry potra­fił zwró­cić uwagę na coś innego. Podo­bało mu się u niej połą­cze­nie głę­bo­kiej klatki pier­sio­wej z dłu­gimi tyl­nymi nogami, które zapew­nia koniowi dużo miej­sca na potężne płuca i mak­si­mum wybi­cia w galo­pie. „Jej pro­blemy tkwią po stro­nie łba, nie zadu” – mawiał.

Musiał użyć moc­nych argu­men­tów, by uza­sad­nić wysoką opłatę za kry­cie w przy­pa­da­ją­cym aku­rat chu­dym roku. Prze­ko­nał dok­tora War­fielda, że czas nagli: że Boston źle wygląda i może nie dotrwać do kolej­nego sezonu roz­rod­czego. „To samo można by powie­dzieć o tobie i o mnie, więc co tam ogier” – odparł dok­tor z krzy­wym uśmiesz­kiem. Jako sie­dem­dzie­się­cio­kil­ku­la­tek nękany paroma dole­gli­wo­ściami stale zwal­niał tempa i każ­dego roku spro­wa­dzał na świat mniej źre­biąt. Jed­nak Harry nale­gał.

Zimą Bostona zna­le­ziono w bok­sie mar­twego. Odszedł, wciąż wście­ka­jąc się na świat: ściany pstrzyła krew świad­cząca o gwał­tow­no­ści śmier­tel­nych kon­wul­sji. Źre­bak Alice miał być jed­nym z ostat­nich potom­ków czem­piona.

A teraz był w dro­dze. Jar­ret chwy­cił widły i sta­ran­nie wysprzą­tał boks, rzu­ca­jąc na pod­łogę grube posła­nie ze świe­żej słomy. Przez cały ten czas Alice obser­wo­wała go ze spo­ko­jem. Raz jesz­cze pokle­pał ją krze­piąco. Pośpiesz­nie zaj­rzał do pozo­sta­łych bok­sów – nikt się nie zakli­no­wał, w wia­drach pełno wody – a potem wyszedł ze stajni w wio­senną noc.

Niebo było czy­ste, gwiazdy ostre jak odłamki szkła. Ani śladu księ­życa. Gdyby Alice źre­biła się na wol­no­ści, atra­men­towe niebo ukry­łoby ją w tych naj­cich­szych godzi­nach około pół­nocy. Kla­cze potra­fiły opóź­nić poród, tak żeby młode miało parę ciem­nych godzin, by sta­nąć na nogach i już o świ­cie móc ucie­kać przed dra­pież­ni­kiem. Świeżą wio­senną trawę pokry­wały tłu­ste, krą­głe kro­ple rosy. Prze­ci­na­jąc nie­sko­szone pole, Jar­ret czuł wil­goć prze­są­cza­jącą się przez kra­wę­dzie noga­wek jego ogrod­ni­czek. Wdy­chał świe­żość wcze­snych fioł­ków prze­mie­szaną z piż­mową wonią gni­ją­cych zeszło­rocz­nych liści. Gdy ruszył wol­nym truch­tem, świa­tło pada­jące od jego latarni pod­ska­ki­wało po tra­wie niczym żółta piłka.

Wszyst­kie jego naj­lep­sze wspo­mnie­nia wyda­rzyły się tutaj, w Łąkach. Dok­tor War­field kupił zie­mię na pół­noc od mia­sta, gdy słabe zdro­wie zmu­siło go do rezy­gna­cji z prak­ty­ko­wa­nego w nie­prze­wi­dy­wal­nych godzi­nach położ­nic­twa. Nie żało­wał przej­ścia na eme­ry­turę. Wzniósł szes­na­sto­po­ko­jową ceglaną rezy­den­cję i poświę­cił się doglą­da­niu licz­nych inte­re­sów, a także swo­jej pierw­szej miło­ści – koniom. Był zało­ży­cie­lem lokal­nego klubu jeź­dziec­kiego i nad­zo­ro­wał budowę pierw­szego w mie­ście toru wyści­go­wego z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Przed­tem ludzie urzą­dzali krót­ko­dy­stan­sowe goni­twy na głów­nej ulicy Lexing­ton i cza­sem na­dal można było oglą­dać te sprinty z bal­konu miej­skiego lokum dok­tora War­fielda nad jego zatło­czo­nym skle­pem tek­styl­nym przy Main Street.

Jar­ret z rado­ścią opu­ścił mia­sto. Nie lubił grze­cho­czą­cych meta­lo­wych kół powo­zów, cia­sno zbi­tych, har­dych, kloc­ko­wa­tych domów z cegły ani tych wszyst­kich ludzi, któ­rych nie znał z nazwi­ska. Gdy tra­fiał tam w jakiejś spra­wie, nie mógł się docze­kać, aż ją zała­twi i wróci do Łąk. Czę­sto trzeba było kur­so­wać tam i z powro­tem mię­dzy gospo­dar­stwem a mia­stem, prze­no­sząc wia­do­mo­ści i towary. Ponie­waż Jar­reta naj­mniej kusiło, by zama­ru­dzić w Lexing­ton, naj­czę­ściej wysy­łano go tam zamiast chłop­ców, któ­rzy uwiel­biali wyprawy do mia­sta, gdzie mogli gapić się i próż­no­wać. Zda­wało mu się, że życie tak wła­śnie działa: na zasa­dzie odwrot­no­ści.

Doj­rzał świa­tła miga­jące wśród drzew. W dużym domu wciąż jedli kola­cję. Tyle świec, a pani War­field codzien­nie upie­rała się na nowe. Czę­ściowo wypa­lone ogarki tra­fiały na kwa­tery, co sta­no­wiło bło­go­sła­wień­stwo dla tych, któ­rzy po całym dniu wypeł­nia­nia przy­dzie­lo­nych obo­wiąz­ków mogli dzięki temu oddać się pracy na wła­sny rachu­nek. Więk­szość była ludźmi jego ojca, sta­jen­nymi i pomoc­ni­kami. Harry dobrze spraw­dzał się jako zarządca, każ­demu wyzna­czał zada­nia, do któ­rych naj­le­piej się nada­wał, eks­plo­ato­wał go do gra­nic moż­li­wo­ści, ale nie bar­dziej. Wie­dział, jak bar­dzo wszy­scy pra­gną się wyku­pić, podob­nie jak on, nama­wiał więc chęt­nych, by ofe­ro­wali usługi rymar­skie. Dok­tor War­field ni­gdy się temu nie sprze­ci­wiał, dopóki jego wła­sne gospo­dar­stwo pozo­sta­wało dobrze utrzy­mane.

W alejce pano­wała cisza, więk­szość miesz­kań­ców udała się już na spo­czy­nek. Tylko z chaty Śle­pej Jane docho­dził ter­kot kro­sna, gdy jej wprawne palce prze­su­wały czó­łenko i ubi­jały wątek. Świa­tło dnia nie miało dla niej zna­cze­nia; będzie tkała, dopóki nie ogar­nie jej znu­że­nie.

Ojciec Jar­reta lubił pra­co­wać dla dok­tora War­fielda, ponie­waż przez cały ten czas pozo­sta­wał wol­nym czło­wie­kiem, z tego względu dok­tor War­field zawsze wypła­cał mu należne wyna­gro­dze­nie i bez opo­rów przy­zna­wał, że to dzięki niemu ich wygrane na torze wzro­sły ponad dwu­krot­nie. W miarę jak pod­upa­dał na zdro­wiu, coraz bar­dziej pole­gał na Har­rym w spra­wach zarzą­dza­nia końmi i pod­niósł jego pen­sję do pię­ciu­set dola­rów rocz­nie, przez co ten zara­biał wię­cej niż wielu bia­łych tre­ne­rów.

Poprzed­nia posada Harry’ego u pana Bur­bridge’a była dużo bar­dziej nie­pewna. W ciągu dzie­się­ciu lat służby sta­ru­szek ni­gdy nie pozwo­lił mu zapo­mnieć, że jest „Har­rym Bur­bridge’a”. W ostat­nich dniach życia uwi­działo mu się, że jest fara­onem, i wyjął nóż myśliw­ski, oświad­cza­jąc, że Harry musi towa­rzy­szyć mu w zaświa­tach, gdzie będzie tre­no­wał jego konie.

Jar­ret nie pamię­tał nic z tych sta­rych dzie­jów – miesz­kał wtedy u Tod­dów. Widział jed­nak, jak na samo wspo­mnie­nie ojciec sza­rzeje na twa­rzy. Gdy czarny męż­czy­zna i biały męż­czy­zna znajdą się w pokoju z nożem, wynik­nąć z tego mogą naj­róż­niej­sze nie­szczę­ścia, nawet jeśli nie zosta­nie prze­lana ani kro­pla krwi.

Ich chata, z wła­snym skraw­kiem podwórka, stała osobno, kawa­łek od ścieżki. Ojciec musiał zoba­czyć latar­nię Jar­reta, bo drzwi otwo­rzyły się, zanim chło­pak dotarł do furtki. Kolumna cie­płego żół­tego świa­tła pomknęła mu na spo­tka­nie, a w ślad za nią podą­żył gęsty, brą­zowy zapach sma­żo­nej cebuli ze sło­niną.

Na ganku Jar­ret kop­nia­kami oczy­ścił buty z gru­dek wil­got­nej ziemi, która do nich przy­lgnęła.

– Źre­bak jest w dro­dze – oznaj­mił. – Alice ma świeczki i zro­biła się dziw­nie przy­ja­ciel­ska.

Harry ski­nął głową.

– Tak się to u niej obja­wia. Zawszy tak było. Wejdź no do środka, umyj się i zjedz coś. Alice zwy­kle źrebi się bez pro­blemu, ale ni­gdy nie wia­domo, to już stara klacz, czter­na­sto­latka. To może być długa noc.

Jar­ret wylał na dło­nie i nad­garstki dzban wody, zmy­wa­jąc łagodną koń­ską woń i zastę­pu­jąc ją ostrym uką­sze­niem ługu. Potem pod­szedł do pale­ni­ska. Na ste­lażu wisiał kocio­łek z kre­mową fasolą, a w patelni na nóż­kach cze­kał świeży pla­cek kuku­ry­dziany. Napeł­nił miskę po brzegi i jadł wygłod­niale, skraw­kiem placka wycie­ra­jąc naczy­nie do czy­sta.

Harry zapa­lił dwie z więk­szych latarni i wrę­czył jedną synowi. Gdy zmie­rzali z powro­tem do stajni, czu­łym gestem poło­żył wolną dłoń na ramie­niu syna. By to zro­bić, musiał się­gnąć w górę, co prze­peł­niło go nie­małą satys­fak­cją. Jar­ret nie osią­gnął jesz­cze peł­nej wyso­ko­ści, ale miał wyro­snąć na postaw­nego męż­czy­znę.

Harry nie dostał takiej szansy. Był led­wie pię­cio­let­nim szkra­bem, małym i drob­no­ko­ści­stym jak na swój wiek, gdy wrzu­cili go na jego pierw­szego fol­bluta. Za każ­dym razem, gdy spadł, dosta­wał lanie, szybko więc nauczył się trzy­mać w sio­dle. Jeśli przy­brał na wadze, obci­nano mu skromne racje żyw­no­ściowe, tak że na wie­cze­rzę dosta­wał jedną rzepę, a na obiad kwa­terkę mleka. Jeżeli ten gło­dowy jadło­spis nie zapo­biegł przy­by­wa­niu kilo­gra­mów, kazali mu po wypeł­nie­niu obo­wiąz­ków odby­wać dzie­się­cio­mi­lowe spa­cery, a jeśli to nie podzia­łało, wypa­cali go. W naj­go­ręt­sze dni lata, zako­pany po szyję w ster­cie paru­ją­cego nawozu, czuł, jak jego wątłe ciało top­nieje. W mło­do­ści stale towa­rzy­szyły mu kłu­cie w brzu­chu i zawroty głowy. Tak gło­dzony czło­wiek nie zapo­mina tego bólu, nawet jeśli to wła­śnie głód utu­czył stertę pie­nię­dzy, za które póź­niej kupił sobie wol­ność. Wygry­wa­jący dżo­keje dosta­wali w podarku gotówkę, a Harry zacho­wy­wał każdy grosz. Uważ­nie obser­wo­wał tre­ne­rów i od naj­lep­szych uczył się, co robić, a od naj­gor­szych – czego nie robić. Osta­tecz­nie zdo­byta wie­dza uczy­niła go cen­niej­szym na ziemi niż na koń­skim grzbie­cie.

Przy­rzekł sobie, że jego syn ni­gdy nie zazna ani jed­nego dnia głodu, nie­ważne, jak dobrym będzie jeźdź­cem. I obsta­wał przy tym, nawet gdy się oka­zało, że chło­piec sie­dzi na koniu, jakby on i zwie­rzę sta­no­wili jedno. Wyka­zy­wał natu­ralną gra­cję, nawet pod­czas wyczer­pu­ją­cych czte­ro­mi­lo­wych gonitw, które były próbą zarówno dla czło­wieka, jak i wierz­chowca, wyma­gały bowiem pręd­ko­ści, wytrzy­ma­ło­ści i stra­te­gii. Nade­szły lata, gdy każdy głos naga­by­wał Harry’ego, by zro­bił z syna dżo­keja. On jed­nak sta­now­czo się temu sprze­ci­wiał, a dok­tor War­field nie nale­gał. Jar­ret już jako malec miał bar­dzo dłu­gie kości, dzięki czemu dok­tor potra­fił prze­wi­dzieć, że nagły wzrost naj­praw­do­po­dob­niej wysa­dzi go z sio­dła aku­rat w chwili, gdy zacznie sobie wyra­biać nazwi­sko w branży. Któ­re­goś dnia, gdy tylko zdoła zaosz­czę­dzić pie­nią­dze, Harry zamie­rzał wyku­pić syna, żeby nie musiał dłu­żej zale­żeć od cudzej opi­nii o tym, jak powi­nien wyglą­dać jego los. Tym­cza­sem Jar­ret pod­rósł na tyle, by sku­tecz­nie uci­szyć całą tę papla­ninę. Na­dal jeź­dził codzien­nie, ćwi­cząc konie, i wkrótce miał zostać peł­no­praw­nym tre­ne­rem.

Po dotar­ciu do stajni zastali Alice Car­neal zata­cza­jącą w bok­sie nie­spo­kojne kółka, jej sierść lśniła od potu. Harry i Jar­ret zajęli miej­sca, usu­wa­jąc się z linii jej wzroku. Harry prze­ma­wiał do niej niskim melo­dyj­nym gło­sem, pra­wie jakby nucił, zapew­nia­jąc, że jest bar­dzo grzeczna, a jej źre­bak będzie wspa­niały. Dźwięki były kojące i w miarę jak wie­czór się prze­cią­gał, Jar­ret poczuł, że na zmianę odpływa w sen i wraca na jawę.

Obu­dził go chlust odcho­dzą­cych wód pło­do­wych. Klacz wydała niski jęk i ostroż­nie zło­żyła ciało na posła­niu ze słomy. Gdy wysu­nęła się wypu­kłość pęche­rza pło­do­wego, Harry ukląkł obok niej. Przez per­łową mem­branę wyraź­nie widać było maleń­kie pół­księ­życe kopyt, uło­żone ele­gancko jedno na dru­gim, zwró­cone pode­szwami ku dołowi, a więc w popraw­nej pozy­cji zapo­wia­da­ją­cej nie­skom­pli­ko­wany poród. I fak­tycz­nie, gdy przed­nie nogi wyszły nie­mal po nad­garstki, w ślad za nimi poja­wił się śli­ski, mokry pysz­czek – źre­bak w ide­al­nym uło­że­niu, przy­po­mi­na­jący strzałę.

– Teraz naj­trud­niej­szy etap – wymam­ro­tał Harry. Barki, naj­szer­sza część ciała źre­bię­cia. Męż­czy­zna na­dal nucił, zachę­ca­jąc Alice. Widział białe kopytka napie­ra­jące na błony pło­dowe. Kilka minut póź­niej worek pękł, a młode chlu­snęło naprzód. Malutki konik wyśli­znął się na słomę niczym pre­zent z pudełka.

Był to gniady źre­bak z białą gwiazdą i chrapką na pysku, a także z czte­rema bia­łymi skar­pet­kami. Harry podał Jar­re­towi szmatę wziętą ze sterty po dru­giej stro­nie boksu i we dwóch zaczęli deli­kat­nie wycie­rać śli­skie ciałko. Alice odpy­chała ich głową, wyli­zu­jąc młode. Po jakimś cza­sie z gra­cją unio­sła się do klęku, prze­ry­wa­jąc pępo­winę. Zanim zdą­żyła wstać, pode­rwał się źre­bak, nowiut­kie, sze­roko roz­sta­wione koń­czyny jesz­cze mu się trzę­sły.

– W życium cze­goś takiego nie widział – stwier­dził Harry. – Żeby młode sta­nęło na nogi przed matką. – Po paru minu­tach Alice znów zale­gła i sztur­chała się w boki, dopóki nie wyda­liła łoży­ska i pozo­sta­łych błon pło­do­wych. Harry i Jar­ret sie­dzieli w przy­ja­znym mil­cze­niu, patrząc, jak Alice wyli­zuje i trąca pyskiem swoje dziecko. W końcu źre­bak zna­lazł wymię i zama­chał krót­kim mokrym ogo­nem, gdy posma­ko­wał gęstego mło­dziwa. Po około godzi­nie bez wysiłku wyda­lił kle­istą smółkę w rdza­wym kolo­rze, co ozna­czało, że z jego wnętrz­no­ściami wszystko jest w porządku.

Harry przy­siadł na pię­tach i wes­tchnął z satys­fak­cją.

– I po robo­cie. Nie żeby­śmy się zbyt­nio napra­co­wali. Maluch tro­chę cher­lawy, ale zoba­czymy, jak mu pój­dzie.

– A co ze skar­pet­kami? Zwia­stują pecha, nie?

Harry uśmiech­nął się, zbie­ra­jąc szmaty.

– Nie­które ludzie trzy­mają się tych głu­pot. Fakt, że ama­to­rzy wyści­gów mocno wie­rzą w szczę­ście. Możesz to wyko­rzy­stać, jeśli mądrze rzecz roze­grasz. Pod­bij stawkę albo ją zbij, wystar­czy krzynkę pościem­niać w kulu­arach. Po mojemu dobry koń nie ma koloru. Liczy się to, co w środku. – Ojciec ziew­nął i odwró­cił się do drzwi.

– Ja chyba zostanę – ode­zwał się Jar­ret. – Chciał­bym go popil­no­wać.

– Mnie tam jedno, synu – odparł Harry. – Ale sam wiesz, że teraz trzeba im dać spo­kój. Muszą się ze sobą zapo­znać. I prze­śpij się tro­chę przez tę resztkę nocy. Konie będą spać. Ran­kiem, jak przyj­dziesz z nimi pra­co­wać, będą świeże i wypo­częte, więc lepiej, żebyś ty też był.

Jar­ret przy­glą­dał się ssą­cemu źre­ba­kowi. Deski stajni skrzy­piały. Kopyto ude­rza­jące mocno o ścianę boksu. Ciche pry­cha­nie przez mięk­kie wargi i wil­gotne chrapy. Było mu cie­pło i lekko, jed­no­cze­śnie czuł i nie czuł się zmę­czony. W budynku uno­sił się zapach świe­żej słomy, ale też mine­ralna woń nie­daw­nego porodu. Zdu­sił knot lampy i usy­pał sobie aro­ma­tyczne posła­nie z tymotki i koni­czyny, po czym przy­krył się sta­rym kocem. Pra­wie zapadł w sen, gdy na stryszku nad głową usły­szał szu­ra­nie. Tutej­szy kot poluje na myszy, pomy­ślał i prze­wró­cił się na drugi bok. Ale wtedy dobiegł go kaszel.

Zerwał się na nogi i się­gnął po latar­nię, zapo­mi­na­jąc, że przed chwilą ją zga­sił.

– Kto tam jest? – spy­tał, spo­glą­da­jąc w górę wzdłuż dra­biny pro­wa­dzą­cej na ciemne pod­da­sze, gdzie trzy­mano siano.

– To tylko ja, Jar­ret. Mary Barr. Pro­szę, nie bądź zły.

– To nie moją zło­ścią powinna się panienka przej­mo­wać. Co panienka tu robi, panienko Clay? Nic tu po niej, w środku nocy! Jak panienki babu­nia się dowie, roz­pęta się pie­kło.

Mary Barr Clay, lat jede­na­ście, bosa i w koszuli noc­nej, zeszła tyłem po dra­bi­nie.

– Pomy­śla­łam, że Alice może się dziś w nocy oźre­bić. Wcze­śniej była taka przy­ja­ciel­ska. Jak nie ona. Więc gdy wszy­scy poszli na kola­cję, zakra­dłam się tu, żeby spraw­dzić. A potem, kiedy usły­sza­łam cie­bie i two­jego tatkę, ukry­łam się na górze, no i śpie­wa­nie two­jego tatki uko­ły­sało mnie do snu. – Wybie­ra­jąc źdźbła słomy z koronki przy koszuli noc­nej, pode­szła do boksu, skrzy­żo­wała blade ramiona na szczy­cie ścianki i wpa­trzyła się w źre­baka, mru­żąc oczy, by doj­rzeć go w ciem­no­ści. – Pięk­ność z niego, co?

Mary Barr każde źre­bię uwa­żała za pięk­ność, a Jar­ret nie zamie­rzał się z nią kłó­cić, bo był tego samego zda­nia. Nie­ważne, co jego ojciec mówił o kątach sta­wów kola­no­wych, kro­wiej budo­wie koń­czyn czy szpa­cie, wszyst­kie konie były uro­dziwe i dobre. Nale­żało jedy­nie zna­leźć dla nich odpo­wied­nie zasto­so­wa­nie.

– Panienko Clay, powinna panienka wie­dzieć, że nie wolno wcho­dzić boso do stajni – powie­dział Jar­ret, pró­bu­jąc naśla­do­wać kar­cący ton osoby doro­słej.

– Wiem – przy­znała dziew­czynka z żało­sną miną. – Ale nie chcia­łam, żeby ktoś mnie usły­szał. Wyję­łam już wielką paskudną drza­zgę. – Unio­sła brudną stopę i poka­zała mu zra­nione miej­sce. – Nie naskar­żysz na mnie, co?

– Oj, powi­nie­nem – rzekł. – Ale nie zro­bię tego, jeśli w tej chwili wróci panienka pro­ściu­sieńko do domu.

– Dzię­kuję, Jar­ret. A jeśli mnie zła­pią, nie powiem, że mnie widzia­łeś.

Obser­wo­wał ją, drobny biały kształt bie­gnący w mroku po wznie­sie­niu w stronę domu. Zamiast wspiąć się po płyt­kich kamien­nych stop­niach do oka­za­łego wej­ścia głów­nego, prze­śli­znęła się obok bocz­nego ganku. Gdy ujrzał białą smugę zni­ka­jącą w skrzy­dle kuchen­nym, wie­dział, że nic jej nie będzie. Spała tam pomy­waczka Annie, w alko­wie przy­le­ga­ją­cej do spi­żarki, gdzie zaczy­nały się schody dla służby, które nie­zau­wa­że­nie zapro­wa­dzą dziew­czynkę do jej pokoju na pię­trze. Jar­ret wie­dział, że Annie łaska­wym okiem spo­gląda na panienkę Clay, wnuczkę dok­tora War­fielda. O jej ojcu, Cas­siu­sie Clayu, mawiano, że to prze­ra­ża­jący jego­mość, który biłby się z wia­trem, gdyby ten dął z zachodu, pod­czas gdy on liczył na powiew ze wschodu. Może wła­śnie dla­tego dziew­czynka i jej matka tak czę­sto prze­by­wały w Łąkach zamiast w któ­rymś ze swo­ich wspa­nia­łych domów – wiel­kiej rezy­den­cji Clayów zwa­nej Białą Salą lub ele­ganc­kiej kamie­nicy w Lexing­ton. Pan Clay był wła­ści­cie­lem gazety, która sprze­ci­wiała się nie­wol­nic­twu, i oswo­bo­dził wszyst­kich nie­wol­ni­ków, któ­rych odzie­dzi­czył. W Ken­tucky był to postę­pek dziwny i rzadki, sta­no­wiący być może kolejny powód cie­płych uczuć, jakimi Annie darzyła małą Clay­ównę. Jar­ret nie wie­dział o tych spra­wach zbyt wiele, bo Harry znie­chę­cał do wszel­kich roz­mów o abo­li­cjo­ni­stach i ich dzia­ła­niach. Chło­pak nie mógł się jed­nak nie zasta­na­wiać, jak czło­wiek pokroju Casha Claya mógł żyć w opo­zy­cji do świata i rodziny, która swój dobro­byt zawdzię­czała cze­muś, co sam potę­piał. Wró­cił do swo­jego gniazdka ze słomy i przed­ry­fo­wał przez późne godziny nocne w takim samym pół­śnie, w jakim pogrą­żały się konie.

Gdy tuż przed świ­tem sta­jenni zja­wili się na poranne kar­mie­nie, Jar­ret roz­pro­sto­wał kości i zaj­rzał do boksu. Źre­bak prze­stał pić i pod­niósł głowę, uszy miał posta­wione, a chrapy sze­roko roz­dęte. Wraz z kla­czą odwró­cili się jak jedna istota, by odwza­jem­nić jego spoj­rze­nie. Sierść malu­cha wyschła. W miej­scu, któ­rego dosię­gły pierw­sze pro­mie­nie słońca, lśniła jak wypo­le­ro­wany mosiądz. Jar­ret wyszedł w per­łową mgłę przed­świtu. Poru­szył szyją na boki, aż strze­liło, i roz­cią­gnął ramiona. Potem pobiegł do domu na obfite śnia­da­nie zło­żone z kle­iku kuku­ry­dzia­nego i jajek, które, jak wie­dział, wła­śnie szy­ko­wał ojciec.

Theo. Georgetown, Waszyngton, Dystrykt Kolumbii. 2019

Theo

Geo­r­ge­town, Waszyng­ton, Dys­trykt Kolum­bii

2019

Theo wci­snął przy­cisk dru­ko­wa­nia. Był zado­wo­lony z arty­kułu i miał nadzieję, że redak­tor też będzie. Wresz­cie udało mu się jakoś wyplą­tać z aka­de­mic­kiego stylu, jakby zrzu­cał gar­ni­tur, by wło­żyć bluzę z dresu. Wie­dział, że maga­zyn musi opu­bli­ko­wać tekst przed wystawą Tray­lora w Muzeum Sztuki Ame­ry­kań­skiej, więc deadline zbli­żał się wiel­kimi kro­kami. Nie zamie­rzał jed­nak wysy­łać maszy­no­pisu mej­lem. Poje­dzie rowe­rem i dostar­czy go redak­torowi do rąk wła­snych. Jego rodzice dyplo­maci wpo­ili mu war­tość oso­bi­stego kon­taktu: ni­gdy nie pisz liściku, jeśli możesz wyko­nać tele­fon, ni­gdy nie dzwoń, jeśli możesz spo­tkać się z kimś twa­rzą w twarz. Theo chęt­nie przy­jąłby kolejne zle­ce­nia. Z jed­nej strony przy­jem­nie było na odmianę pisać dla licz­niej­szej publicz­no­ści, nie dla spe­cja­li­stów i spe­cja­li­stek. Z dru­giej – cza­so­pi­smo Smi­th­so­nian ofe­ro­wało przy­zwo­ite stawki, a wyna­gro­dze­nie sta­no­wiło mile widziany doda­tek do skrom­nego sty­pen­dium dla asy­sten­tów.

Wstał i prze­cią­gnął się, pod­czas gdy kartki wyła­niały się z dru­karki, two­rząc satys­fak­cjo­nu­jący sto­sik. Wyj­rzał przez okno. Sterta dar­mo­wych rze­czy przy kra­węż­niku powoli malała. Prze­cho­dzący poszu­ki­wa­cze roz­mon­to­wali zig­gu­rat, prze­kształ­ca­jąc go w nie­po­rządny ciąg przed­mio­tów roz­wle­czo­nych po chod­niku. Wła­śnie w tej chwili stu­dent w koszulce Uni­wer­sy­tetu Geo­rge’a Washing­tona zgar­nął lampę typu gęsia szyja.

Na biurku, oparte o ścianę, stało jego wła­sne zna­le­zi­sko: spło­wiałe płótno w peł­nej zadzio­rów ramie. Theo spoj­rzał na obraz. Miało sens, że jedy­nym dzie­łem sztuki na ster­cie odrzu­tów było malo­wi­dło przed­sta­wia­jące konia. Sta­ru­szek w każdą sobotę roz­sia­dał się na schod­kach przed domem z radyj­kiem, z któ­rego grzmiały spra­woz­da­nia z wyści­gów, a u jego boku pię­trzyły się puszki po piwie i nie­do­pałki.

Theo uwa­żał, że obraz jest stary. Może z dzie­więt­na­stego wieku. Dolna połowa była ciemną smugą, war­stwa brudu cał­kiem przy­sło­niła wize­ru­nek zwie­rzę­cia. Jed­nak górna połowa wyglą­dała na bar­dzo udaną. Prze­krzy­wił lampkę biur­kową, tak by świa­tło padło na malo­wi­dło. Spo­glą­dała na niego głowa gnia­dego źre­baka o jaskra­wym umasz­cze­niu, jego oczy miały nie­zwy­kły, przej­mu­jący wyraz. Kim­kol­wiek był malarz, wyraź­nie wie­dział co nieco o koniach. Theo zna­lazł pod zle­wem torbę na zakupy i zapa­ko­wał obraz. Weź­mie go jutro ze sobą. Redak­tor maga­zynu „Smi­th­so­nian” z pew­no­ścią będzie znał kogoś z działu kon­ser­wa­cji, kto może zechce rzu­cić na niego okiem. Może mógłby nawet zro­bić z tego arty­kuł – jak spraw­dzić, czy płótno wyłu­skane z góry śmie­cia ma jaką­kol­wiek war­tość.

Theo miał wszech­stronną wie­dzę o malar­stwie, ale patrząc na swoje zna­le­zi­sko, zdał sobie sprawę, że w miej­scu zare­zer­wo­wa­nym dla ame­ry­kań­skiej sztuki hip­picz­nej wid­nieje wielka biała plama. O Bry­to­lach – Stub­b­sie, Land­se­erze – wie­dział wszystko. Jak wiele dzie­cia­ków z rodzin para­ją­cych się dyplo­ma­cją, edu­ka­cję ode­brał za gra­nicą. Jego rodzice – matka Abiona z ludu Joruba; kali­for­nij­ski ojciec Barry – poznali się jako mło­dzi urzęd­nicy, każde odby­wa­jące służbę w swo­jej pierw­szej pla­cówce, ona w Kenii, on w Suda­nie, pod­czas gdy oboje zaży­wali aku­rat relaksu w barze przy plaży w Mom­ba­sie. Utrzy­my­wali zwią­zek na odle­głość, a następ­nie mał­żeń­stwo na odle­głość. Theo miał cztery lata, gdy w końcu udało im się dostać wspólny przy­dział w Can­be­rze, i był to naj­szczę­śliw­szy okres w jego życiu. Jed­nak jego rodzice byli ambitni i wkrótce zaczęli skła­dać poda­nia o prze­nie­sie­nie do pla­có­wek poło­żo­nych bli­żej punk­tów zapal­nych zwią­za­nych z poli­tyką zagra­niczną ich ojczy­stych kra­jów.

Kiedy prze­pro­wa­dzili się do Lon­dynu, Theo wła­śnie skoń­czył sie­dem lat. Tęsk­nił za wszyst­kim, co zwią­zane z Can­berrą: za dłu­gimi cie­płymi wie­czo­rami, za olbrzy­mim ogro­dem, za wie­lo­kul­tu­ro­wymi kla­sami szkol­nymi peł­nymi dzieci dyplo­ma­tów z całego świata. Naj­bar­dziej jed­nak tęsk­nił za sobo­tami spę­dza­nymi z ojcem w sio­dle. Ojciec cho­dził do koniar­skiej szkoły z inter­na­tem nie­opo­dal Ojai i uwiel­biał jeź­dzić, kupił więc Theo parę malut­kich szty­ble­tów i przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji wsa­dził go na koń­ski grzbiet. Co sobotę kłu­so­wali razem w gospo­dar­stwie, gdzie hodo­wano owce, kawa­łek drogi autem od cia­sno zabu­do­wa­nego mia­sta.

Kole­ba­nie się po lon­dyń­skim parku na zeszka­pia­łym kucyku w niczym nie przy­po­mi­nało jazdy na porząd­nym koniu paster­skim po austra­lij­skim buszu. Począt­kowo ojciec prze­bą­ki­wał, że znaj­dzie lep­szą staj­nię na angiel­skiej wsi. Ale ni­gdy tego nie zro­bił. Zda­wało się, że nie­mal w każdy week­end w dużej amba­sa­dzie przy Gro­sve­nor Squ­are cze­kają na niego jakieś naglące zada­nia.

Póź­niej, gdy tro­chę pod­rósł, Theo uświa­do­mił sobie, że ojciec rzadko bywa w domu, bo mał­żeń­stwo rodzi­ców zaczęło się roz­pa­dać. Ich prze­ro­bione z daw­nych stajni miesz­ka­nie w May­fair zmie­niło się w maleń­kie wię­zie­nie roz­pa­czy. Zdaw­kowe wypo­wie­dzi, zatrza­ski­wane drzwi. Zaci­śnięte wargi i nagłe łzy. Gdy pew­nego wie­czoru rodzice kazali mu usiąść, po czym wyznali, że przy­jęli posady w dwóch róż­nych miej­scach i pla­nują roz­wód, Theo poczuł wię­cej ulgi niż żalu. Naj­bar­dziej bał się, że każą mu wybie­rać mię­dzy sobą. Nie­po­trzeb­nie się mar­twił: oboje przy­stali na „wyjazd bez człon­ków rodziny” – ojciec do Afga­ni­stanu, matka do Soma­lii – a jego posta­no­wili wysłać do szkoły z inter­na­tem. Ojciec zasu­ge­ro­wał pla­cówkę, do któ­rej sam cho­dził w Kali­for­nii, lecz Abiona nie chciała o tym sły­szeć.

– Ame­ry­kań­ska szkoła? Gdzie sie­dzi się w kręgu i roz­ma­wia o uczu­ciach, zamiast uczyć się kodo­wa­nia i rachunku róż­nicz­ko­wego?

Ojciec smęt­nie pró­bo­wał bro­nić zalet kre­atyw­no­ści i auto­ek­spre­sji, ale już na wcze­snym eta­pie mał­żeń­stwa odkrył, że spie­ra­nie się z Abioną nie ma sensu; była czem­pionką nige­ryj­skiej repre­zen­ta­cji na zawo­dach kół dys­ku­syj­nych. Tak więc Theo został w Anglii, w inter­na­cie przy eli­tar­nej szkole dla chłop­ców wybra­nej przez Abionę.

Insty­tu­cja ceniła sobie tra­dy­cję, co ozna­czało lodo­wate dormi­to­ria i chłodne rela­cje. Samotny, ostra­cy­zo­wany Theo orbi­to­wał w stronę stajni. Spo­tkał tam ple­mię bla­do­wło­sych chłop­ców w wybie­lo­nych Per­si­lem spodniach do polo, posia­da­czy dwu­czło­no­wych nazwisk i domów, które były stare już przed bitwą pod Azin­co­urt. Tylko w sio­dle Theo nie czuł się nie na miej­scu. Styl jeź­dziecki, któ­rego nabył na austra­lij­skim padoku – szyb­kie galopy i zwroty na zadzie – ide­al­nie nada­wał się do gry w polo. Był za dobry, by nie przy­jęli go do dru­żyny, i wkrótce został jej kapi­ta­nem.

Jako gwiazda polo z eli­tar­nej szkoły czę­sto odwie­dzał obwie­szone por­tre­tami koni salony i hole w wiel­kich posia­dło­ściach. Nawet wtedy, zanim zro­zu­miał, że pochło­nie go stu­dio­wa­nie sztuki, cią­gnęło go do tych obra­zów, powoli odpły­wał od każ­dej imprezy, na które dru­żyna była zapra­szana po meczach. Począt­kowo gapie­nie się na te prace zapew­niało mu zaję­cie, gdy pomi­jano go w roz­mo­wach. Jed­nak pozwo­liło mu też wyro­bić sobie oko. Po powro­cie do szkoły ślę­czał w biblio­tece nad książ­kami o sztuce, by umie­ścić zoba­czone obrazy w kon­tek­ście.

Nie miał poję­cia, kto mógł być ame­ry­kań­skimi odpo­wied­ni­kami Stub­bsa i Land­se­era, ale był pewien, że ist­nieją. Konie sta­no­wiły temat uni­wer­salny: ich podo­bi­zny zna­la­zły się wśród naj­wcze­śniej­szych prze­ja­wów sztuki stwo­rzo­nych przez gatu­nek ludzki. Faj­nie byłoby się dowie­dzieć, gdzie w tę histo­rię wpi­sy­wał się ów zanie­dbany obra­zek. Theo wło­żył zabez­pie­czoną paczkę do sakwy rowe­ro­wej i oparł ją o ścianę przy drzwiach.

Następ­nego ranka, w pią­tek, był już w poło­wie drogi na Natio­nal Mall, kiedy zdał sobie sprawę, że nie zało­żył sakwy na rower. Oka­zało się jed­nak, że wcale nie musiał pod­rzu­cać redak­to­rowi pomy­słu. Lior miał już dla niego nowe zle­ce­nie: pro­fil kali­for­nij­skiego mala­rza Marka Brad­forda. Theo był zado­wo­lony: Brad­ford nale­żał do jego ulu­bio­nych współ­cze­snych arty­stów.

W week­end uznał, że miesz­ka­niu przy­da­łyby się wio­senne porządki. By sakwa nie zawa­dzała pod­czas wycie­ra­nia pod­łóg, wsa­dził ją na półkę w sza­fie. Do nie­dzieli więk­szość dobytku sąsiadki sprząt­nięto z kra­węż­nika. W ponie­dzia­łek, wcze­snym ran­kiem, śmie­cia­rze wywieźli resztę, łącz­nie ze zna­kiem gło­szą­cym DAR­MOWE RZE­CZY.

Ponie­waż teraz nic mu o nim nie przy­po­mi­nało, obraz zupeł­nie wypa­ro­wał Theo z pamięci. Koń utknął w sza­fie, zapa­ko­wany i zanie­dbany.

Thomas J. Scott. Łąki, Lexington, Kentucky. 1850

Tho­mas J. Scott

Łąki, Lexing­ton, Ken­tucky

1850

Nie wiem, kiedy ostat­nio z taką rado­ścią żegna­łem się z mia­stem. Zosta­wie­nie za sobą smrodu i krzą­ta­niny Cin­cin­nati przy­nio­sło mi ogromną ulgę. Rzeki błota i krwi, chór kwi­ków. Widok mar­twych świń. Rzeź­nie nie są mi obce. Stu­dia w zakre­sie koń­skiej ana­to­mii wyma­gały mojej tam obec­no­ści. Jed­nakże bydlęca śmierć na skalę prze­my­słową to coś zupeł­nie innego. Nasz woź­nica, który ma to nie­szczę­ście, że mieszka w tym cuch­ną­cym mie­ście, nazywa je „Świ­nio­po­lis”. Cóż to za ulga prze­pły­nąć Ohio i zwró­cić twarz ku zie­leń­szym brze­gom Ken­tucke.

Nie sądzę, by w całym kraju dało się odbyć przy­jem­niej­szą prze­jażdżkę dyli­żan­sem. Jak miło było odkryć, że trakt utwar­dzono tłucz­niem, przez co czło­wie­kiem nie rzuca niby wor­kiem ziem­nia­ków. A pogodę mamy tak łagodną, że spy­ta­łem woź­nicy, czy mogę usiąść obok niego na koźle, by lepiej przyj­rzeć się tej nowej kra­inie, w któ­rej mam nadzieję zna­leźć dość pracy, by móc osiąść gdzieś na stałe.

To, że nie roz­wi­ja­li­śmy dużej pręd­ko­ści ze względu na liczne stada świń pędzo­nych na pół­noc ku swemu prze­zna­cze­niu, poczy­ty­wa­łem sobie za bło­go­sła­wień­stwo, dzięki temu mogłem bowiem w spo­koju kon­tem­plo­wać olbrzymi park natu­ralny, który roz­cią­gał się przede mną: pola kuku­ry­dzy i gospo­dar­stwa poło­żone na rów­nym, buj­nie poro­śnię­tym tere­nie, przy­mglone soczy­stą zie­le­nią wio­sen­nej roślin­no­ści, oraz małe sady przy­stro­jone bla­do­ró­żo­wym kwie­ciem. Mię­dzy zagro­dami sie­kiery ustrze­gły się wspa­niałe kępy pra­daw­nych dębów i buków, które wypusz­czały młode liście w świe­żym zie­lo­no­zło­tym odcie­niu. Domy i sto­doły, któ­re­śmy mijali, nie były istot­nym dodat­kiem do tych wido­ków: pry­mi­tywne schro­nie­nia, licho skon­stru­owane, świad­czące o bie­dzie i braku gospo­dar­no­ści. Były to domy pio­nie­rów w pierw­szym lub dru­gim poko­le­niu, któ­rzy musieli jesz­cze pocze­kać na zyski ze swo­jej wyprawy na zachód. Poja­wiły się też ze dwie chaty, które wzią­łem za kwa­tery nie­wol­ni­ków, jesz­cze mar­niej zbu­do­wane i smutne. Czło­wiek musi dopiero wzbo­ga­cić natu­ralne piękno tego miej­sca, lecz falu­jące wzgó­rza, z któ­rych wielu nie pod­po­rząd­ko­wano jesz­cze płu­gowi, dodają całej sce­ne­rii mile widzia­nego dra­ma­ty­zmu.

Gdy naszym oczom uka­zało się małe, raczej nie­cie­kawe mia­steczko, woź­nica zadął w trąbkę, by uprze­dzić obe­rży­stę, że ma naszy­ko­wać świeże konie. Ja i moi towa­rzy­sze podróży zapa­li­li­śmy się na myśl o stra­wie w nie­zbyt zachę­ca­ją­cej obe­rży, lecz gdy ujrza­łem ofe­ro­wany asor­ty­ment, jed­nak się nie sku­si­łem: tłu­sty pla­cek kuku­ry­dziany i jakieś mięso roz­go­to­wane do sza­ro­ści, a do popi­cia kawa w kolo­rze pomyj. Łatwo przy­szła mi decy­zja o zacho­wa­niu wstrze­mięź­li­wo­ści i tym samym zaostrze­niu ape­tytu w ocze­ki­wa­niu na lep­sze jadło, które, jak opty­mi­stycz­nie zakła­da­łem, miało cze­kać na mnie na stole moich gospo­da­rzy. Dobrze się stało, że tak posta­no­wi­łem, bo led­wie moi towa­rzy­sze wło­żyli widelce do ust, roz­le­gło się woła­nie: „Dyli­żans gotowy!” i wszy­scy musieli porzu­cić więk­szą część posiłku w nie­tknię­tym sta­nie.

Gdy zbli­ża­li­śmy się do końca dru­giego etapu, słońce opa­dło, a wzgó­rza i drobne dzier­żawy ustą­piły miej­sca roz­le­głym poła­ciom łąk, zabar­wio­nych na nie­bie­sko w uko­śnie pada­ją­cym świe­tle. Pod­czas gdy dzień doga­sał, moje serce w unie­sie­niu wyry­wało się z piersi. Jasne stało się, że dotar­li­śmy do ogrodu tego stanu, gdzie gro­ma­dze­nie majątku było naj­wy­raź­niej pro­ste. Koniec z nie­chluj­nymi małymi gospo­dar­stwami, tutaj na pagór­kach przy­cup­nęły majątki fol­warczne świad­czące o zamoż­no­ści i dobrym guście, a na pastwi­skach – naresz­cie! – moi modele, moje muzy – pasły się ele­ganc­kie konie czy­stej krwi.

Od jakie­goś czasu było dla mnie jasne, że na wyścigi konne i zwią­zaną z nimi dzia­łal­ność przy­chyl­niej­szym okiem patrzy się w środ­ko­wych sta­nach i na Połu­dniu niż na Pół­nocy, gdzie ponura obawa przed zgubną nie­pra­wo­ścią aż nazbyt chęt­nie łączona bywa z samym sło­wem „goni­twa”. A zatem opu­ści­łem dom z nadzieją, że wśród tutej­szych dżen­tel­me­nów i ich nad­zwy­czaj­nych koni znajdę pew­niej­sze zatrud­nie­nie.

Tem­pe­ra­tura spa­dała wraz ze zni­ża­ją­cym się słoń­cem, zerwał się też chłodny wia­te­rek. Gdy więc kolejna parada wie­przy wymu­siła na nas postój, sko­rzy­sta­łem z oka­zji, by wró­cić do kabiny. Trzej pozo­stali pasa­że­ro­wie uczyn­nie zro­bili mi miej­sce. Jeden, unió­sł­szy skó­rzaną zasłonkę, oznaj­mił, że roz­po­znaje piętno na tucz­ni­kach.

– To som świ­niaki Casha Claya – zauwa­żył. To zwró­ciło moją uwagę, ponie­waż żona Claya była córką gospo­da­rza, który miał mnie tej nocy gościć. – Musi, że ten poga­niacz, to jeden z onych nie­wol­ni­ków, co to ich oswo­bo­dził.

– Pew­nie tak – zgo­dził się jego towa­rzysz. – Sły­sza­łem, że wszyj­skim onym płaci i pozwala odejś ze służby, jak im się uwi­dzi. No, przy­naj­mniej uwol­nił wła­snych, zanim zaczon pouczać innych, coby tak zro­bili. Odzie­dzi­czył pokaźny tłu­mek, takem sły­szał.

– To by się zga­dzało, skoro jego tatko miał wincy nie­wol­ni­ków niż kto­kol­wiek we sta­nie. Nie lubię abo­li­cjo­ni­stów, ale podzi­wiam człeka, co nie boi się pedzieć, co myśli, i zawal­czyć o sie­bie, kiedy trza.

– Jego­mość spraw­nie radzi sobie z nożem – wtrą­cił męż­czy­zna, który roz­po­znał piętno Claya na świ­niach. – Byłem na tym jego wystą­pie­niu, kiedy tam­ten chłop wstał i strze­lił mu pro­ściuśko w pierś. Inny człek padłby na zie­mię, kwi­ląc. A ten ruszył pro­ściuśko na strzelca, wyjął nóż i pra­wie zarżnął go na śmierć. Tak go dźgnął w brzuch, że pro­ściuśko przez tę dziurę wypa­dły mu flaki. To dopiero był widok. Ni­gdy go nie zapo­mnę. – Wyjął z kie­szeni chustkę i otarł nią czoło. – Mam dwu­dzie­stu nie­wol­ni­ków i posze­dłem na to jego wystą­pie­nie, by oświad­czyć, że takie moje prawo, ale przy­znać muszę, że zaim­po­no­wała mi jego odwaga. Nawet, jak się jest jego wro­giem…

Urwał i zda­wało się, że duma nad tym para­dok­sem: że oto podzi­wia osobę, któ­rej poglądy są mu tak bar­dzo nie w smak. Pomy­śla­łem, że w tym momen­cie mógł­bym zary­zy­ko­wać pyta­nie, bo, jak to mówią: zawczasu ostrze­żony na czas uzbro­jony. Zagad­ną­łem, czy krewni jego żony, War­fiel­do­wie, podzie­lają jego rady­kalne poglądy.

Pozo­stali pasa­że­ro­wie zaprze­czyli chó­rem. Dok­tor War­field, zapew­nili, jest wła­ści­cie­lem nie­wol­ni­ków jak i oni sami. „Pew­nie przy kola­cji bywa tam cza­sem gorąco”. Zachi­cho­tali i ja też się uśmiech­ną­łem. Zasta­na­wia­łem się, czy będę miał oka­zję to zaob­ser­wo­wać. Oso­bi­ście jestem zwo­len­ni­kiem wol­nej pracy, wie­dzia­łem jed­nak, że przy­by­wa­jąc na Połu­dnie, będę musiał hamo­wać się w tym tema­cie, gdyż zle­ce­nia, jeśli jakieś otrzy­mam, pocho­dzić będą od klasy posia­da­ją­cej nie­wol­ni­ków, jak w przy­padku dok­tora, który zwa­bił mnie obiet­nicą poten­cjal­nego zamó­wie­nia. Uzna­łem, że póki mogę, wycią­gnę od tych męż­czyzn jesz­cze tro­chę infor­ma­cji.

Spy­ta­łem, czy dok­tor War­field zbił for­tunę głów­nie dzięki swoim koniom.

Odparli, że konie trzyma dla przy­jem­no­ści, ma jed­nak liczne źró­dła dochodu. Zre­zy­gno­wał już wpraw­dzie z prak­ty­ko­wa­nia medy­cyny, ale posiada sklep tek­stylny w mie­ście i uprawy konopi, pro­wa­dzi przed­się­wzię­cia ban­kowe i nie­rzadko spe­ku­luje grun­tami.

Ura­do­wały mnie te wie­ści. Musia­łem powstrzy­mać się przed dal­szym wypy­ty­wa­niem z obawy, że moje zain­te­re­so­wa­nie wyda się pozo­sta­łym nie­sto­sowne. Tak czy ina­czej, leśne pastwi­ska zaczy­nały ustę­po­wać gęst­nie­ją­cemu osad­nic­twu i nie minęło dużo czasu, nim wje­cha­li­śmy do mia­sta Lexing­ton z jego porząd­nymi domami z cegły, uli­cami ocie­nio­nymi drze­wami, impo­nu­ją­cym uni­wer­sy­te­tem i dobrze zaopa­trzo­nymi skle­pami. Wysia­dłem ze swoim kufrem przed skle­pem War­fielda, gdzie natych­miast powi­tał mnie woź­nica, któ­remu powie­rzono towa­rzy­sze­nie mi w podróży na ostat­nim, mie­rzą­cym około mili odcinku Win­che­ster Pike i dowie­zie­nie mnie do Łąk, w któ­rych pokła­da­łem nadzieję w kwe­stii przy­szłego zatrud­nie­nia, zamie­rza­łem więc wywrzeć dobre wra­że­nie.

Widy­wa­łem już wspa­niałe domy – wiele zna­ko­mit­szych niż Łąki i o sza­cow­niej­szym zapewne rodo­wo­dzie – nie­liczne jed­nak posa­do­wiły się na swoim tere­nie rów­nie rado­śnie i natu­ral­nie jak ten, ulo­ko­wany tak, by dało się cie­szyć oczy wido­kiem na obej­mu­jące go pola i ogrody. Powóz minął piękne kamienne filary i ruszył sze­ro­kim szu­tro­wym pod­jaz­dem obsa­dzo­nym uro­kli­wymi już teraz magno­liami, które, gdy doro­śnie kolejne poko­le­nie, staną się wprost zachwy­ca­jące.

Z domu wysko­czyli dwaj odziani w libe­rie chłopcy, zaalar­mo­wani skrzy­pie­niem kół powozu, i wnie­śli nale­żące do mnie zwoje lnia­nego płótna, szta­lugę i kufer po two­rzą­cych łuk scho­dach wyło­żo­nych kamien­nymi płyt­kami i pro­wa­dzą­cych mię­dzy dwiema spłasz­czo­nymi kolum­nami ku drzwiom wej­ścio­wym.

Nie mia­łem wcale pew­no­ści, czy zostanę uznany za gościa, czy kogoś w rodzaju wyż­szego rangą słu­żą­cego, byłem więc zachwy­cony, gdy dok­tor i jego żona powi­tali mnie oso­bi­ście. Pani War­field prze­jęła ini­cja­tywę i pozdro­wiła mnie z nie lada sza­cun­kiem. Mąż jej, drobny, nie­śmiały jego­mość, zda­wał się ukon­ten­to­wany, pozwa­la­jąc jej odgry­wać rolę pani domu; poka­zała mi ogólne roz­pla­no­wa­nie budynku i poin­stru­owała innego sma­głego, szy­kow­nie ubra­nego mło­dzieńca, by zaniósł moje rze­czy do „nie­bie­skiego pokoju gościn­nego”.

– Kola­cję zjemy dziś tylko we troje i mam szczerą nadzieję, że się pan nie wynu­dzi – rze­kła prze­pra­sza­ją­cym tonem. – Pla­no­wa­łam roze­słać parę zapro­szeń, lecz mój mąż uznał, że po podróży lepiej oszczę­dzić panu zbyt licz­nego towa­rzy­stwa. Tak przy­naj­mniej powie­dział. – Jej spoj­rze­nie prze­śli­znęło się ku dok­to­rowi, a uśmiech pozwa­lał zga­dy­wać, że w mło­do­ści była kokietką. – Mnie­mam, że w isto­cie pra­gnie wydo­być z pana infor­ma­cje o per­spek­ty­wach na torach wyści­go­wych Pół­nocy, a tego rodzaju wska­zów­kami z pew­no­ścią nie chce dzie­lić się z szer­szym gro­nem zna­jo­mych.

Dok­tor roze­śmiał się z jej uwagi, toteż zro­bi­łem to samo.

– Potrafi przej­rzeć mnie na wylot – sko­men­to­wał. – Tak to bywa po dłu­gim mał­żeń­skim poży­ciu – choć pan, jako kawa­ler, jesz­cze tego nie doświad­czył.

– Może pod­czas pań­skiego pobytu u nas zdo­łamy temu zara­dzić – wtrą­ciła pani War­field. – Chęt­nie przed­sta­wię pana kilku oso­bom…

Unio­słem dłoń, by ode­przeć tę suge­stię.

– Bar­dzo to miłe z pani strony, ale nie osią­gną­łem jesz­cze takiej pozy­cji w zawo­dzie, by w tej chwili móc sobie pozwo­lić na roz­wa­ża­nie mał­żeń­stwa. Wyświad­czy­łaby pani swym mło­dym przy­ja­ciół­kom niedź­wie­dzią przy­sługę, zachwa­la­jąc sta­dło z wędrow­nym mala­rzem i pisma­kiem mojego pokroju, który żyje od płótna do płótna i z nędz­nych gro­szy, jakie można zaro­bić na donie­sie­niach z wyści­gów. Bła­gam więc, niech mnie pani nie kusi!

Odkry­łem, że łatwiej otwar­cie powo­łać się na biedę, niż wyznać pro­stą prawdę: że mał­żeń­stwo z jego ści­słym uwią­za­niem do kon­kret­nego ogni­ska domo­wego i codzienną miał­ko­ścią kobie­cej papla­niny w naj­mniej­szym stop­niu mnie nie inte­re­suje.

– W porządku, panie Scott – ustą­piła pani War­field. – Prze­war­to­ściuję zatem swoje cele. Będę pana przed­sta­wiać wyłącz­nie oso­bom, które mogą zapro­po­no­wać zle­ce­nie, nie zaś miło­sną schadzkę.

Ponie­waż ten plan bar­dzo mi odpo­wia­dał, w dosko­na­łym nastroju uda­łem się na górę do mojego ele­ganc­kiego pokoju, gdzie spi­suję tę rela­cję z dotych­cza­so­wej podróży. Jestem zde­ter­mi­no­wany, by uczy­nić z tego codzienną prak­tykę.

Jarret Warfielda. Łąki, Lexington, Kentucky. 1850

Jar­ret War­fielda

Łąki, Lexing­ton, Ken­tucky

1850

Jarret wcie­rał cuch­nący olej kostny w puśli­ska. Powoli prze­su­wał je mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym, pozwa­la­jąc, by kle­ista ciecz wnik­nęła w pory skóry. Czer­pał dumę z naj­mniej­szych nawet zadań w stajni i zło­ściło go, gdy widział, że inni pomoc­nicy nie dokła­dają takich samych sta­rań. Popę­kany pasek przy strze­mie­niu mógł kosz­to­wać czło­wieka życie, gdyby trza­snął w peł­nym galo­pie. Uniósł głowę, gdy usły­szał cha­rak­te­ry­styczne dźwię­cze­nie oku­tej sre­brem laski dok­tora postu­ku­ją­cej o kamie­nie bru­kowe. Towa­rzy­szył mu młody męż­czy­zna. Nie kupiec, to wyda­wało się oczy­wi­ste, sądząc po jego wysłu­żo­nych butach i postrzę­pio­nych man­kie­tach mary­narki. Mimo to wyglą­dał dobrze – jasne włosy miał porząd­nie przy­strzy­żone, kra­wat ład­nie zawią­zany.

Wciąż wma­so­wu­jąc olej w skórę – Harry nie lubił widzieć próż­nu­ją­cych dłoni – przy­su­nął się chył­kiem do ojca, który z czapką w ręku cze­kał na dok­tora War­fielda w drzwiach stajni.

– Znasz tego czło­wieka?

– Jesz­czem go nie poznał. Ale wiem, kim jest. Dok­tor War­field mówił, że zamie­rza spro­wa­dzić mala­rza spe­cja­li­zu­ją­cego się w zwie­rzę­tach. Umy­ślił sobie, że każe nama­lo­wać por­tret jed­nego z koni.

Jar­ret widział kie­dyś Clay­ównę malu­jącą w ogro­dzie kwia­to­wym, i to cał­kiem ład­nie, przy­pusz­czał jed­nak, że to jedy­nie roz­rywka dla fiku­śnie kształ­co­nych mło­dych dam. Widział też obrazy na ścia­nach posia­dło­ści War­fiel­dów, lecz z jakie­goś powodu ni­gdy nie przy­szło mu do głowy, że malo­wa­nie to praw­dziwa praca, którą męż­czy­zna może wyko­ny­wać na zle­ce­nie.

– Dziwny fach dla doro­słego męż­czy­zny – stwier­dził. – I sądząc po jego wyglą­dzie, nie­zbyt dobrze płatny.

– O, tego nie wiem. Mia­łem ja raz malo­waną swoją podo­bi­znę, zaj­mo­wał się tym pewien uro­dzony w Szwaj­ca­rii dżen­tel­men. To było jesz­cze za cza­sów massy Willi Vileya. Tre­no­wa­łem wtedy jego wspa­nia­łego ogiera, Richarda Sin­gle­tona. Massa umy­ślił sobie mieć obraz z tym koniem, więc zatrud­nił tego Szwaj­cara, pamię­tam, Troye mu było, a un przy­je­chał i pedział tak: „Kap­ta­nie Viley, masz pan tego wspa­nia­łego konia i masz pan też mło­dego dżo­keja, co na nim jeź­dzi, i tego tu dobrze wyglą­da­ją­cego tre­nera” – byłem wtedy dużo młod­szy, to na pewno. No więc na jego roz­kaz sta­limy jak gupcy, wystro­jeni w naj­lep­sze ubra­nia, no i nama­lo­wał tego konia i mnie w cylin­drze i fraku, ele­ganta jak się patrzy, a także dżo­keja i sta­jen­nego, a za nami naj­róż­niej­sze drzewa. Myślę, że zmę­czyło go malo­wa­nie samych koni, więc wymy­ślił se cosik wincy do roboty. Tak czy siak, co by nie gadać, dobra to była podo­bi­zna, cho­ciaż długo musie­li­śmy stać przed tym czło­wie­kiem bez ruchu, a on usta­wiał nas tak a tak, jak mu się zama­rzyło. Massa Viley powie­sił obraz w wiel­kim salo­nie, gdzie każdy, kto przy­szedł w odwie­dziny, mógł go zoba­czyć. O ile wiem, wisi tam do dziś. – Harry ski­nął głową w stronę zbli­ża­ją­cych się męż­czyzn. – Ten mło­kos, co nad­cho­dzi z dok­to­rem War­fiel­dem, uczył się fachu od tego wła­śnie mala­rza, tak mówi dok­tor. Mówi też, że poza tym pisze o wyści­gach do gazet bran­żo­wych na Pół­nocy. – Z sze­ro­kim uśmie­chem zer­k­nął na syna. – Może umie­ści nazwi­sko dok­tora w druku.

Dok­tor War­field przy­wi­tał się z Har­rym.

– Pan Tho­mas Scott, a to mój tre­ner, Harry Lewis. – Więk­szość rodziny War­fiel­dów okre­ślała jego ojca mia­nem Sta­rego Harry’ego, nawet zwra­ca­jąc się do niego bez­po­śred­nio, czego Jar­ret nie lubił. Teraz doce­nił fakt, że dok­tor War­field przy­znał Harry’emu jego wła­sne nazwi­sko. – Rzućmy okiem na tego nowego źre­baka, hm? Co pan na to, panie Scott?

– Jak naj­bar­dziej. Nic tak nie roz­ja­śnia dnia jak nowo naro­dzony koń.

Wów­czas Harry dał znak Jar­re­towi, który postą­pił naprzód, by odsu­nąć drzwi stajni. Źre­bak i jego matka jed­no­cze­śnie unie­śli głowy, Alice miała pła­sko poło­żone uszy, jej dobre uspo­so­bie­nie wzglę­dem ludzi wymie­ciono przy poran­nym sprzą­ta­niu gnoju.

Dok­tor War­field skrzy­wił twarz w gry­ma­sie.

– Cztery białe nogi i biały nos – nie­chaj wrony prze­są­dzą jego los. – Potem się roze­śmiał. – Bzdurne gada­nie sta­rych kwok. Żeby oce­niać konia po kolo­rze skar­pe­tek…

Scott mil­czał, jego spoj­rze­nie prze­su­wało się po źre­baku. Dok­tor War­field zastu­kał oku­ciem w deski, nie­cier­pliwy jego opi­nii.

– Czy miałby pan coś prze­ciwko – zaczął Scott – gdy­bym wszedł do nich do środka? Chciał­bym zba­dać jego nogi.

Harry zmarsz­czył brwi, ale War­field ski­nął głową.

– Pro­szę bar­dzo. – Odwró­cił się do Harry’ego. – Pan Scott także uczył się na leka­rza, zanim wezwał go pędzel.

Scott się roze­śmiał.

– Wzy­wał nie tyle pędzel, ile wie­rzy­ciele – spro­sto­wał. – Nie byłem w sta­nie opła­cić cze­snego w szkole medycz­nej, taka prawda. Pro­wa­dzi­łem jed­nak stu­dia nad koń­ską ana­to­mią i z rado­ścią powi­tał­bym szansę zba­da­nia tego źre­baka.

Harry potak­nął sztywno – nie bar­dzo mógł postą­pić ina­czej – lecz w linii jego ust Jar­ret dostrzegł nie­za­do­wo­le­nie. Zda­wało się jed­nak, że Scott zna się na rze­czy, bo stał nie­ru­chomo, pod­czas gdy Alice wycią­gnęła łeb w jego stronę, aż jej uszy roz­luź­niły się i wystrze­liły w przód. Pozwo­lił, by klacz dokład­nie go obwą­chała, i dopiero gdy mię­śnie pod czu­pryną się odprę­żyły, powoli ruszył w stronę źre­bię­cia i płyn­nym ruchem przy­kuc­nął. Prze­su­nął dłońmi po paty­ko­wa­tych nogach, wyma­cu­jąc połą­cze­nia mię­dzy kośćmi a ścię­gnami, tak jak wcze­śniej zro­bił to Harry. Następ­nie kolejno ujął w dłoń maleń­kie kopytka, spraw­dza­jąc, czy nie są gorące. Jar­ret zer­k­nął na ojca i zauwa­żył, że jego gry­mas zelżał. Scott z uśmie­chem pod­niósł wzrok.

– Cały i zdrowy, zdaje się – oznaj­mił. Wstał i po cichu wyszedł z boksu. – Jest mały i na pierw­szy rzut oka czło­wiek rzekłby, że z wyglądu nie­wiele ma w sobie z Bostona. Potem jed­nak dostrzega nachy­le­nie kości mied­nicy, takie samo jak u Bostona, zresztą u kla­czy widać podobne. Dłu­gie pęciny, wysta­jące napięstki. Ten wysu­nięty nad­gar­stek typowy dla rodziny Bostona – naj­lep­szy na świe­cie, gdy cho­dzi o siłę. Ojciec i matka mają bar­dzo podobną ana­to­mię. Spryt­nie pan postą­pił – dodał, zwra­ca­jąc się do War­fielda – krzy­żu­jąc osob­niki o tak zbli­żo­nej budo­wie.

– To był pomysł Harry’ego – przy­znał War­field. Jar­ret zoba­czył, że ojciec kiwa głową, zado­wo­lony z uzna­nia. – Nie chciał z niego zre­zy­gno­wać. Męczył mnie o to, aż wresz­cie wyra­zi­łem zgodę. W samą porę.

– Zga­dza się – przy­tak­nął Scott. – Nie­wiele już będzie cen­nych źre­biąt po Bosto­nie. – Prze­krzy­wił głowę i zmru­żył oczy, w dal­szym ciągu oce­nia­jąc mło­dego konia. – Zna pan ten obraz Johna Sar­to­riusa przed­sta­wia­jący Dar­ley Ara­biana, ogiera Tho­masa Dar­leya? On też miał białe skar­petki. Źre­bak przy­wo­dzi na myśl tamto malo­wi­dło.

– Mówi pan? – zdzi­wił się War­field. – A nie jest z nim spo­krew­niony. W linii męskiej pocho­dzi od Byer­ley Turka. W linii żeń­skiej od Cul­len Ara­biana. Tak czy ina­czej, to zacne sko­ja­rze­nie i cał­kiem nie­złe imię. Tak go nazwijmy. Dar­ley. – War­field znów zastu­kał oku­ciem na znak, że sprawa zamknięta, po czym odwró­cił się do swo­jego tre­nera. – Dobrze, Harry, pokażmy panu Scot­towi Gla­ciera. Posta­no­wi­łem zamó­wić jego podo­bi­znę, ponie­waż wczo­raj przy kola­cji pan Scott zauwa­żył, że nama­lo­wa­nie bia­łego konia to wyzwa­nie.

Póź­niej tego samego dnia, gdy Jar­ret sprzą­tał łajno z padoku, doj­rzał tycz­ko­watą syl­wetkę Scotta opartą o kamienny murek; arty­sta obser­wo­wał czte­ro­latka imie­niem Gla­cier. Koń sku­bał trawę w naj­więk­szej zagro­dzie, tej cią­gną­cej się od przy­do­mo­wego pastwi­ska aż po skraj stru­myka, obej­mu­ją­cej kilka kęp dębów bia­łych. Oczysz­cze­nie jej zaj­mo­wało Jar­retowi sporo czasu, ponie­waż zawsze pil­no­wał, by usu­nąć każdy naj­mniej­szy ślad nawozu. Nawet ta podła praca mu nie prze­szka­dzała. Był to jeden ze spo­so­bów śle­dze­nia, w jakiej kon­dy­cji są konie. Raz oca­lił jed­nego od kolki, zauwa­ża­jąc stan jego odcho­dów.

Poświę­cał się temu zaję­ciu już od dobrej pół­go­dziny, zanim Scott w końcu wycią­gnął mały szki­cow­nik. Jar­ret był potwor­nie cie­kaw i chciał do niego zaj­rzeć, zaczął więc, nie usta­jąc w wysił­kach, kie­ro­wać się ku mur­kowi. Kiedy Scott wypro­sto­wał się i prze­cią­gnął, dostrzegł Jar­reta i przy­wo­łał go gestem. Chło­pak pod­to­czył swoją taczkę bli­żej.

– Jaki on jest? – zagad­nął malarz, kiwa­jąc głową w stronę konia.

Jar­ret odwró­cił wzrok i szur­nął czub­kiem buta po tra­wie. Nie­do­brze było mówić, jeśli nie wło­żyło się w to mnó­stwa namy­słu. Słowa mogły stać się sidłami. Im mniej się ich roz­sta­wiło, tym mniej­sza szansa, że wpad­nie się w pułapkę.

– Opa­no­wany na star­cie. Szybki po wyj­ściu z blo­ków.

– Nie – rzu­cił Scott, a Jar­ret się wzdry­gnął. No i pro­szę. Nie­spełna tuzin słów i naj­wy­raź­niej wybrał nie­wła­ściwe. Potem jed­nak Scott dodał mniej ostro: – Cho­dziło mi o to, jaki on jest? To filo­zof czy marzy­ciel? Wład­czy czy dobrze wycho­wany? Chcę wie­dzieć, jak odczuwa świat… jaką ma duszę.

Jar­ret ni­gdy nie sły­szał, by ktoś mówił o koniach w ten spo­sób, choć sam tak wła­śnie o nich myślał w zaci­szu wła­snej głowy. Jego ojciec dosko­nale wie­dział, jak skło­nić zwie­rzę, by dało z sie­bie wszystko, a to wyma­gało nie lada obe­zna­nia. Dok­tor War­field wpraw­nie oce­niał, kiedy wierz­chowca kupić, a kiedy sprze­dać. Jed­nak Jar­ret uwa­żał, że zarówno ojciec, jak i dok­tor War­field trak­tują konie niczym urzą­dze­nia mecha­niczne: zrób to, a otrzy­masz tamto. Jar­ret się z tym nie zga­dzał, lecz ni­gdy nie powie­dział tego na głos. Żeby mówić o koniach jako isto­tach posia­da­ją­cych uczu­cia, a nawet dusze? Innym mogłoby się to wydać głu­potą, a może nawet grze­chem w oczach gniew­nego Boga z bia­łego kościoła, do któ­rego nale­żał dok­tor War­field. Teraz jed­nak ten męż­czy­zna roz­pra­wiał o tym, jakby to była naj­nor­mal­niej­sza rzecz na świe­cie.

Jar­ret po raz pierw­szy spró­bo­wał ubrać swoje myśli w słowa.

– Gla­cier, cóż. Powie­dział­bym, że to szprync – stwier­dził nie­śmiało.

– „Szprync”? Co to zna­czy? – zapy­tał Scott. – Tam, skąd pocho­dzę, na wscho­dzie, nie znamy tego słowa.

Jar­ret sta­rał się wymy­ślić, jak to wytłu­ma­czyć.

– Szprync ozna­cza… kogoś, kto jest bystry, ale się tym nie chwali. Nie mądralę. I nie spry­cia­rza, bo to się koja­rzy z oszu­stem, a Gla­cier taki nie jest. To myśli­ciel, no i dobrze, bo nie zrobi nic gupiego, na przy­kład nie wetknie kopyta w dziurę i nie spło­szy się, jak ptak wyleci z krzaka. Ale też źle, bo nie byń­dzie słu­chać tylko dla­tego, że mu się coś każe. Pierw sam się musi nad tym namy­ślić. Nie każdy dżo­kej rozumi, czemu koń taki jest, więc po mojemu to, czy pora­dzi se jako na torze, byń­dzie zale­żeć od tego, kto go o to poprosi. O, widzi pan to? Widzi pan, jak macha ogo­nem z boku na bok? Wie, jak uży­wać