Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
Obraz wyrzucony na stertę rupieci, zakurzony szkielet na strychu i najlepszy koń wyścigowy w historii Ameryki to wątki, z których autorka splata rozległą opowieść o harcie ducha, obsesji i niesprawiedliwości.
Kentucky, rok 1850. Czarny stajenny i źrebak nawiązują nić porozumienia, która zaprowadzi konia do rekordowych zwycięstw na całym Południu. Kiedy naród pogrąża się w wojnie domowej, młody artysta, który zyskał sławę dzięki portretom koni, podejmuje walkę za Unię. W pełną niebezpieczeństw noc ponownie spotyka się z ogierem i jego stajennym, a życie ich wszystkich jest bardzo dalekie od blasku torów wyścigowych.
Nowy Jork, 1954. Martha Jackson, właścicielka galerii znana z ryzykownych zakupów dzieł nowatorskich malarzy współczesnych, staje się obsesyjnie zainteresowana dziewiętnastowiecznym obrazem przedstawiającym zjawiskowego konia.
Waszyngton, rok 2019. Jess, naukowczyni z Australii pracująca w Smithsonian, i Theo, nigeryjsko-amerykański historyk sztuki, niespodziewanie łączą się za sprawą wspólnego zainteresowania koniem – ona bada kości ogiera w poszukiwaniu wskazówek dotyczących jego legendarnej siły i wytrzymałości, a on odkrywa historię nieznanych czarnych koniarzy, dzięki którym Lexington brawurowo pokonywał rywali.
„Chronologiczne i interdyscyplinarne przeskoki Brooks są porywające”. „The New York Times Book Review”
„Poruszająca narracja o rasie i sztuce”. „TIME”
„Czytanie tej książki jest jak oglądanie koni galopujących w wyścigu – po prostu nie można oderwać wzroku”. „Oprah Daily”
Geraldine Brooks jest autorką powieści „March”, za którą otrzymała Nagrodę Pulitzera, a także innych międzynarodowych bestsellerów, takich jak „The Secret Chord”, „Caleb’s Crossing”, „Ludzie księgi” czy „Rok cudów”. Opublikowała również dobrze przyjęte książki z gatunku literatury faktu, „9 części pożądania” i „Foreign Correspondence”. Urodziła się i wychowała w Australii, mieszka w Massachusetts. Nagrody: Anisfield-Wolf Book Award, Dayton Literary Peace Prize, Dr. Tony Ryan Book Award
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 523
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Theo
Georgetown, Waszyngton, Dystrykt Kolumbii
2019
Zwodniczo uproszczone formy w sztuce artysty stoją w sprzeczności z gęstością znaczeń wykutych przez rozdwojoną egzystencję. Te glify i ideogramy ślą nam sygnały z rozdroża: wolność i zniewolenie, biały i czarny, wiejski i zurbanizowany.
Nie. M-m. To się nie nada. Tekst cuchnął rozprawą doktorską. A mieli go czytać normalni ludzie.
Theo wcisnął „Delete” i patrzył, jak litery rakiem odchodzą w zapomnienie. Został jedynie migający kursor postukujący niczym niecierpliwy palec. Theo westchnął i odwrócił wzrok od jego nagabywań. Przez okno nad biurkiem zauważył, że starsza kobieta mieszkająca w zaniedbanym szeregowcu dokładnie naprzeciwko ciągnie w stronę krawężnika ławkę do ćwiczeń. Gdy metalowe nogi zazgrzytały o chodnik, Clancy z przestrachem uniósł głowę i podskoczył, stawiając przednie łapy na biurku obok laptopa. Jego olbrzymie uszy przypominające anteny radarowe zwróciły się w stronę źródła hałasu. Theo i pies obserwowali, jak sąsiadka wciska ławkę w chwiejny ziggurat, który dotąd zdążyła wznieść. Opierał się o niego ręcznie wypisany znak: DARMOWE RZECZY.
Theo zastanawiał się, dlaczego nie urządziła wyprzedaży garażowej. Ktoś zapłaciłby za tę ławkę. Albo za podnóżek w stylu marokańskim. Gdy wyniosła z domu naręcze męskich ubrań, dotarło do niego, że wszystkie przedmioty na stercie musiały należeć do jej zmarłego męża. Może chciała po prostu oczyścić wnętrze z każdego jego śladu.
Theo mógł jedynie spekulować, bo tak naprawdę jej nie znał. Była typem monosylabicznej sąsiadki o wąskich wargach, która nie zachęca do uprzejmości, a tym bardziej zażyłości. Jej mąż za pomocą mowy ciała jasno dał do zrozumienia, co myśli o tym, że w pobliżu osiedlił się czarny mężczyzna. Kiedy Theo przed kilkoma miesiącami wprowadził się do kompleksu mieszkalnego dla doktorantów Uniwersytetu Georgetown, postawił sobie za cel przywitać się z sąsiadami. Większość zareagowała przyjaznym uśmiechem. Ale facet z naprzeciwka nawet nie nawiązał kontaktu wzrokowego. Theo słyszał jego głos tylko w momentach, gdy ten go podnosił, by wrzeszczeć na żonę.
Mijał tydzień, odkąd w nocy zjawiła się karetka. Jak większość mieszkańców miasta Theo potrafił przespać wycie oddalającej się syreny, ta jednak czknęła i nagle umilkła. Obudził się gwałtownie, by ujrzeć ściany skąpane w czerwieni i niebieskości obrotowych świateł. Wyskoczył z łóżka, gotowy pomóc, jeśli zdoła. Jednak ostatecznie on i Clancy tylko stali i patrzyli, jak ratownicy wynoszą worek ze zwłokami, wyłączają lampy i po cichu odjeżdżają.
W domu jego babci w Lagos każda śmierć w okolicy wywoływała poruszenie w kuchni. Kiedy jako dziecko przyjeżdżał z wakacyjną wizytą, często dostawał za zadanie dostarczyć żałobnikom parujące półmiski z jedzeniem. Tak więc następnego dnia przygotował potrawkę, wypisał kartkę z kondolencjami i zaniósł na drugą stronę ulicy. Gdy nikt mu nie otworzył, zostawił przesyłkę na ganku. Godzinę później znalazł ją na własnym progu wraz z oschłym liścikiem: Dzięki, ale nie lubię kurczaka. Theo spojrzał na Clancy’ego i wzruszył ramionami. „Myślałem, że wszyscy lubią kurczaka”. Sami zjedli potrawkę. Była pyszna, przesiąkła złożonymi smakami grillowanej papryki i domowego, gotowanego na wolnym ogniu rosołu. Nie, żeby Clancy, typowy kelpie, dbał o takie rzeczy. Beztroska charakterystyczna dla tej wytrzymałej, nietolerującej bzdur rasy oznaczała, że zjadłby wszystko.
Na myśl o tamtym daniu do ust napłynęła mu ślina. Zerknął na zegar w rogu ekranu. Szesnasta. Za wcześnie, by się poddać. Gdy zaczął stukać w klawisze, Clancy zakręcił się w kółko pod biurkiem i klapnął mu na stopy.
Te uderzające frapujące obrazy to jedyne znane prace urodzonego w niewoli zniewolonego w chwili urodzenia artysty, które przetrwały do naszych czasów. Przemawiające dialektem, a mimo to elokwentne, stają się zaszyfrowaną wiadomością ze świata zwijającego się w konwulsjach. Artysta, przeżywszy przetrwawszy wojnę secesyjną, porzuciwszy uciekłszy przed tyranią plantacji na rzecz zmarginalizowanego życia w mieście, zdaje się czuć potrzebę uwiecznienia własnej rzeczywistości, paradoksalnie wymagającej, lecz bogatej.
Tragedia. Wciąż brzmiało jak tekst akademicki, a nie artykuł do gazety.
Przejrzał zdjęcia na biurku. Malarz z dużą pewnością siebie przedstawił to, co znał – zatłoczony, barwny świat domowego życia czarnych w dziewiętnastym wieku. Theo musiał dopilnować, by manuskrypt pozostał równie prosty i bezpośredni jak te obrazy.
Bill Traylor, urodzony jako człowiek zniewolony, pozostawił nam jedyne…
Ruch po drugiej stronie ulicy odciągnął jego wzrok od ekranu. Sąsiadka próbowała ruszyć nadmiernie wypchany fotel. Chwiał się na boku na najwyższym schodku, a ona usiłowała go nie puścić.
Przydałaby jej się pomoc. Theo przeprowadził szybką inwentaryzację swojej osoby: szorty odhaczone. Koszulka odhaczona. Pracując w pozbawionym klimatyzacji mieszkaniu, nieraz spędzał cały dzień w bieliźnie i zapominał o swoim dezabilu, dopóki nie natknął się na pytające spojrzenie gościa z FedExu.
Dotarł na drugą stronę ulicy akurat w momencie, gdy grawitacja wygrała, wyrywając fotel z uchwytu sąsiadki. Theo wskoczył na stopień i zablokował go ciałem. W podzięce dostał jedynie pomruk i pośpieszne uniesienie podbródka. Kobieta schyliła się i złapała mebel od spodu. Theo dźwignął go za podłokietnik. Razem, sunąc bokiem jak kraby, doczłapali do krawężnika.
Sąsiadka wyprostowała się, odgarniając cienkie włosy w kolorze słomy i pocierając pięściami dół pleców. Machnęła ręką w stronę zigguratu. „Jeśli coś pan chce…” Potem odwróciła się i weszła po schodkach.
Theo nie wyobrażał sobie, by mógł chcieć cokolwiek z tego przesiąkniętego smutkiem stosu odrzutów. Jego mieszkanie było skąpo umeblowane: nowoczesne biurko z połowy ubiegłego wieku i sofa w stylu Nelsona kupione w antykwariacie. Resztę dostępnej przestrzeni wypełniały książki o sztuce ustawione na znalezionych deskach i skrzynkach po mleku, które farbą w spreju pomalował na matową czerń.
Jednak jako syn dwojga dyplomatów wzrastał w przekonaniu, że złe maniery to grzech śmiertelny. Musiał przynajmniej udać, że się rozgląda. Do kartonu po piwie wciśnięto jakieś stare książki w miękkich okładkach. Zawsze ciekawiło go, co ludzie czytają. Wyciągnął rękę, by sprawdzić tytuły.
I wtedy zobaczył konia.
Jess
Centrum Pomocnicze Muzeum Smithsonian, Maryland
2019
Jess miała siedem lat, gdy wykopała psa. Nie żył od roku. Wraz z mamą pochowały go z honorami pod kwitnącym eukaliptusem kamaldulskim i obie płakały. Matka znów miała ochotę się rozpłakać, gdy Jess poprosiła o duże plastikowe pudełka na ekshumowane przez siebie kości. Ogólnie rzecz biorąc, była typem rodzica, który pozwoliłby córce podpalić dom, gdyby uważał, że nauczy ją to czegoś o węglu i tlenie. Poczuła jednak ukłucie niepokoju: czy wykopanie ukochanego pupila i poćwiartowanie jego szczątków to znak, że twoje dziecko ma skłonności psychopatyczne?
Jess bardzo starała się wytłumaczyć, że odkopała Milo, ponieważ go kochała i właśnie dlatego musiała zobaczyć, jak wygląda jego szkielet. A wyglądał pięknie, tak jak się spodziewała: pikujące łuki klatki piersiowej, chochelki oczodołów.
Uwielbiała wewnętrzną architekturę istot żywych. Żebra, ich ochronne objęcia, to, jak trzymały delikatne organy w dożywotnim uścisku. Oczodoły: żaden rzemieślnik nie wykonał nigdy elegantszego pojemnika na cenny przedmiot. Milo miał oczy w kolorze przydymionego kwarcu. Gdy Jess przykładała palec do pochyłości po obu stronach delikatnej czaszki, znów je widziała: dobrotliwe spojrzenie najwcześniejszego przyjaciela spragnionego kolejnej zabawy.
Dorastała na jednej z ulic gęsto zabudowanych bungalowami z czerwonobrązowej cegły, które pomaszerowały na zachód wraz z pierwszą gwałtowną rozbudową Sydney w pierwszej dekadzie dwudziestego wieku. Gdyby mieszkała w wiejskiej okolicy, mogłaby rozwijać swoją fascynację na rozjechanych kangurach, wombatach czy walabiach. Ale w obrębie Sydney miała szczęście, jeśli udało jej się znaleźć zdechłą mysz, a może ptaka, który rozbił się o szybę. Jej najlepszym okazem był rażony prądem nietoperz z rodziny rudawkowatych. Znalazła go na pasie zieleni pod linią wysokiego napięcia. Preparowała go przez tydzień: papierowa błona skrzydeł rozkładała się niczym plisowany miech akordeonu. Kości śródręcza niby ludzkie palce, tylko lżejsze – przystosowane nie do trzymania i chwytania, lecz do wachlowania w powietrzu. Kiedy skończyła, zawiesiła szkielet na lampie sufitowej w swojej sypialni. Tam obserwowała go, jak – do czysta obrany ze wszystkiego, co łatwo mogłoby się zepsuć – już zawsze leci przez niekończące się noce.
Z czasem jej pokój stał się miniaturowym muzeum historii naturalnej, wypełniony szkieletami jaszczurek, myszy, ptaków wystawionych na postumentach ze zdobycznych szpulek po drucie lub nici i opatrzonych starannie wykaligrafowanymi łacińskimi nazwami. Nie zyskała przez to w oczach plemienia nastoletnich dziewcząt zamieszkującego mury liceum. Większość koleżanek i kolegów z klasy uznało jej obsesję na punkcie martwych tkanek za ohydną i upiorną. Stała się samotną nastolatką, co być może przyczyniło się do wysokich miejsc, które zajęła w stanowym rankingu z trzech przedmiotów, gdy opublikowano wyniki oficjalnych egzaminów końcowych. Jako słuchaczka studiów licencjackich dalej się wyróżniała i przyjechała do Waszyngtonu w ramach stypendium, by zrobić magisterkę z zoologii.
To było coś, co Australijczycy lubili robić: rok czy dwa za granicą, by rzucić okiem na resztę świata. Podczas pierwszego semestru Smithsonian zatrudniło ją jako stażystkę. Gdy odkryli, że potrafi oczyszczać kości, wysłano ją do pracowni osteo w Muzeum Historii Naturalnej. Okazało się, że pracując na małych gatunkach, nabrała niezwykłej wprawy. Szkielet płetwala błękitnego robi może wrażenie na publice, ale Jess oraz jej koledzy i koleżanki po fachu wiedzieli, że dużo większym wyzwaniem jest spreparowanie chwostki szafirowej.
Uwielbiała angielski czasownik oznaczający preparowanie, ponieważ był bardzo trafny – articulate, artykułować: naprawdę dobrze zmontowany szkielet pozwalał danemu gatunkowi opowiedzieć swoją historię, wyrazić, jak to było, gdy prezentowany osobnik oddychał i biegał, nurkował lub szybował. Czasem żałowała, że nie urodziła się w epoce wiktoriańskiej, gdy rzemieślnicy walczyli o palmę pierwszeństwa w dziedzinie uchwycenia ruchu – stający dęba koń wymagał absolutnej równowagi wewnętrznej struktury, osioł sięgający, by podrapać się po boku – rzeźbiarskiego zmysłu krzywizny. Przygotowywanie takich modeli stało się prawdziwym bzikiem wśród bogatych mężczyzn tamtych czasów, którzy tworząc swoje okazy, usiłowali oddać hołd pięknu i artyzmowi.
Współczesne muzea nie miały na to miejsca. Montaż kości oznaczał niszczenie informacji – dodawano metal, usuwano tkanki – więc preparowano bardzo niewiele szkieletów. Większość kości oczyszczano, numerowano, a następnie przechowywano w szufladach, by prowadzić pomiary porównawcze lub pobierać próbki DNA.
Jednak gdy Jess wykonywała tę pracę, jej nostalgia za dawnym kunsztem zbladła, zastąpiona zafascynowaniem nauką. Każdy fragment opowiadał historię. Jej zadaniem była pomoc naukowcom i naukowczyniom w wydobywaniu świadectwa z każdej skamieniałej drobinki. Czasem okazy trafiały do muzeum w wyniku łutu szczęścia, czasem po wielu dniach żmudnych naukowych wysiłków. Bywało, że hobbysta natknął się na piszczel mamuta odkrytą przez zimową ulewę. Albo że paleontolog po tygodniach mozolnego przesiewania ziemi zebrał maleńki ząb nornika. Do przygotowywania etykiet Jess używała drukarki laserowej i załączała współrzędne GPS wskazujące, gdzie preparat został znaleziony. Dawni kuratorzy pozostawili po sobie bardziej osobisty ślad: karty wypisane ręcznie, atramentem w kolorze sepii.
Dziewiętnastowieczni preparatorzy parali się swoim rzemiosłem, nie mając pojęcia o DNA i wszystkich istotnych danych, które kod genetyczny pewnego dnia ujawni. Jess z ekscytacją myślała, że gdy zamknie szufladę ze świeżo zarejestrowanym okazem, za pięćdziesiąt lub sto lat może ją otworzyć naukowczyni szukająca odpowiedzi na pytania, których ona nie umiała jeszcze zadać, korzystająca z narzędzi analitycznych, których Jess nie była nawet w stanie sobie wyobrazić.
Nie zamierzała zostawać w Ameryce. Jednak kariery bywają równie przypadkowe jak kraksy samochodowe. Kiedy ukończyła studia, Smithsonian zaoferowało jej czteromiesięczny kontrakt w Gujanie Francuskiej, gdzie miała kolekcjonować próbki z lasów deszczowych. Niewiele dziewczyn z Burwood Road w zachodnim Sydney ma okazję pojechać do Gujany Francuskiej i kolebać się po lesie deszczowym ze skorpionami rozwieszonymi w poprzek paki dżipa niczym suszące się pranie. Potem pojawiła się kolejna propozycja: Kenia, gdzie należało porównać gatunki żyjące obecnie na górze Kilimandżaro z tymi, które sto lat wcześniej zebrała ekspedycja Teddy’ego Roosevelta.
Pod koniec wycieczki Jess pakowała swój skromny dobytek, gotowa wrócić do domu i podjąć to, co wciąż uważała za swoje prawdziwe życie, gdy Smithsonian zaoferowało jej stałą posadę kierowniczki pracowni osteologicznej kręgowców w Centrum Pomocniczym Muzeum w stanie Maryland. Placówka była nowiuteńka, a wakat pojawił się niespodziewanie. Osoba, która zaprojektowała laboratorium, nagle nabawiła się alergii na miękkie pyliste odchody chrząszczy skórnikowatych. Owady te zapewniały preferowaną i najskuteczniejszą metodę oczyszczania kości, więc jeśli ktoś nie mógł z nimi pracować bez ataku pokrzywki, był to sygnał, że pora zmienić zawód.
Smithsonian przezywano „Strychem Ameryki”. Centrum Pomocnicze było strychem strychu: ciągnące się bez końca dwanaście mil powierzchni magazynowej mieszczącej bezcenne kolekcje naukowe i artystyczne. Wcześniej Jess sądziła, że nie chciałaby pracować na przedmieściach, z dala od publicznego oblicza muzeum. Gdy jednak szła przestronnym korytarzem znanym jako „ulica”, który łączył tworzące zygzak, kryte metalem budynki o kontrolowanym klimacie, gdzie uprawiano wszelkiego rodzaju naukę, zrozumiała, że znalazła się w epicentrum swojego fachu.
Po rozmowie kwalifikacyjnej wraz z dyrektorem pokonała zielony kampus okolony szklarniami wydziału botanicznego. Mężczyzna wskazał nowo wybudowany, górujący nad nimi magazyn bez okien.
– Właśnie go otworzyliśmy, żeby pomieścić kolekcję preparatów mokrych – powiedział. – Po jedenastym września dotarło do nas, że niemądrze jest trzymać dwadzieścia pięć milionów okazów biologicznych w łatwopalnych cieczach upchniętych w piwnicy kilka przecznic od Kapitolu. Więc teraz są tutaj.
Pracownia osteologiczna znajdowała się nieco dalej, w osobnym budynku, przycupnięta na skraju kampusu, w bliskim sąsiedztwie autostrady.
– Jeśli dostanie pani, powiedzmy, truchło słonia z National Zoo, będzie nieźle cuchnąć – wyjaśnił dyrektor – więc usytuowaliśmy pani laboratorium najdalej, jak tylko się dało.
Pani laboratorium. Jess nie uważała się za osobę ambitną, uświadomiła sobie jednak, że strasznie pragnęła takiej odpowiedzialności. Wnętrze pracowni lśniło: sala sekcyjna ze stołem hydraulicznym, dwutonowy dźwig, podwójna brama przemysłowa, na tyle szeroka, by pomieścić zwłoki wieloryba, i ściana z kolekcją pił i noży godną kinowego horroru. Była to największa tego typu placówka na świecie i lata świetlne dzieliły ją od prowizorycznego laboratorium w pralni przy Burwood Road.
Uwielbiała tam pracować. Każdy dzień przynosił coś nowego wśród zalewu próbek, które nigdy nie przestawały napływać. Najnowszy nabytek: stadko wróblowatych z Kandaharu. Ptaki zostały mocno poturbowane gdzieś w terenie, większość piór i tkanek miękkich zniknęła. Asystentka Jess, Maisy, pochylała się nad pudłem pełnym niewielkich pakiecików, starannie powiązanych, by żadna z maluteńkich kości nie zginęła.
– Wieczorem ruszam w drogę po tę czaszkę wieloryba – przypomniała Jess. – Masz wszystko, czego ci trzeba na czas mojego pobytu w Woods Hole?
– Jasne. Jak tylko skończę z wróblowatymi, muszę pobrać DNA z żuchw jeleni. Strasznie im się z tym śpieszy, więc nie będę się nudzić.
Opuszczając laboratorium po całym dniu pracy, Jess zdawała sobie sprawę, że może nie pachnieć zbyt ładnie. Zrezygnowała z powrotów do Dystryktu Kolumbii busem wahadłowym wraz z innymi pracownikami. Zauważyła, że siedzenie obok niej zwykle pozostaje puste, nawet gdy panował tłok. Szarpnęła się na porządne dwa kółka – Trek CrossRip z kierownicą szosową – i była wdzięczna za ścieżkę rowerową biegnącą od Centrum Pomocniczego aż do miasta. Zwinęła długi kucyk w kok i wepchnęła go pod kask.
Ścieżka była zapuszczona; Jess skręcała gwałtownie, by ominąć śmieci i dziury w nawierzchni, uchylała się przed bujnością młodych wiosennych liści. W Sydney zmiana pór roku zawsze była czymś subtelnym: ocieplanie się lub ochładzanie powietrza, drobna różnica w długości dnia i jakości światła. W Waszyngtonie pory roku uderzały ją jak obuchem – przypominający zupę upał lata; jesienią ekstrawaganckie fajerwerki w koronach drzew; lodowatość zimy; upajająca eksplozja kwitnienia, śpiewu ptaków i zapachów na wiosnę. Nawet zaniedbana ścieżka rowerowa wybuchła soczystością, a ponieważ słońce wisiało nisko na zachodzie, rzeka Anacostia połyskiwała jak wypolerowane srebro.
Jess śmignęła w prawo, w przecznicę od South Capitol, i znalazła się w cichej, dawno zabudowanej okolicy pełnej wysokich szeregowców, które od ulicy oddzielały głębokie ogrody. O tej porze roku tulipany i azalie malowały rabatki wszelkimi odcieniami fuksji, koralu i fioletu. Jess z ociąganiem zgodziła się obejrzeć coś opisanego jako „mieszkanie w piwnicy”, bo jej australijskie serce pożądało światła. Jednak szeregowiec odremontowano tak, by położonemu niżej mieszkaniu na planie otwartym zapewnić dwa duże okna wychodzące na ulicę oraz spory świetlik na tyłach, przez który cały dzień wlewało się słońce. Światło we wnętrzu przez całe lato miało wodnistą zieloną barwę, a to za sprawą wiciokrzewu i milinu, które jak szalone pleniły się po tylnej ścianie.
Jess przypięła rower (podwójny zamek) i otwarła drzwi (potrójny zamek). Zamierzała wziąć prysznic, przebrać się, spakować torbę podróżną na jedną noc, a potem przespać kilka godzin, by ruch na zapchanych waszyngtońskich ulicach zdążył się przerzedzić. Około dwudziestej drugiej chciała wziąć z parkingu Smithsonian ciężarówkę i nad ranem dotrzeć do Laboratorium Biologii Morskiej w Woods Hole.
Właśnie kierowała się pod prysznic, gdy zadzwonił telefon.
– Przepraszam, że dzwonię na prywatny numer, mówi Horace Wallis ze Stowarzyszonych. Pani asystentka powiedziała, że przez kilka dni pani nie będzie, pomyślałem więc, że złapię panią przed wyjazdem i spróbuję ugrać coś w sprawie problemu, z którym, mam nadzieję, mogłaby mi pani pomóc. – Jess niejasno rozpoznała głos rozmówcy, ale nie umiała przypasować do niego twarzy.
– Pewnie – odparła. – Czego panu trzeba?
– Szczerze mówiąc, to nieco przerażająca sprawa. Jedzie do nas badaczka z Królewskiej Szkoły Weterynaryjnej w Anglii, chce przyjrzeć się jednemu z naszych dziewiętnastowiecznych szkieletów. Bardzo jej na tym zależy. Problem w tym, że nie możemy go znaleźć. W tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym roku był w Zamku, potem przeniesiono go do Muzeum Historii Amerykańskiej – nie bardzo wiadomo, dlaczego go tam chcieli. Tak czy siak, twierdzą, że teraz na pewno go nie mają. Myśli pani, że jest jakakolwiek szansa, że trafił do was, do pracowni osteologicznej? Przetrząsnąłem bazę danych. Nic. Pani laboratorium to bodaj ostatnie miejsce, które przychodzi mi do głowy.
– Zakładam, że chodzi o spreparowany szkielet?
– Tak.
– W tej chwili nie mamy w laboratorium żadnych spreparowanych szkieletów, ale Centrum Pomocnicze trzyma dziewięćdziesiąt osiem procent okazów w magazynie, więc najprawdopodobniej tam znajdzie pan swoją zgubę. Ma pan numer inwentarzowy, prawda?
– Tak, oczywiście. Już podaję…
– Chwileczkę. Muszę znaleźć coś do pisania… – Jess przerzuciła papiery na biurku. Marginesy wszystkich dokumentów usiane były gryzmołami przedstawiającymi łuki jarzmowe lub kręgi szyjne. W końcu znalazła pomiętą kartę pokładową, której jeszcze nie zabazgrała. – Sprawdzę w naszej bazie wewnętrznej. Jeśli szkielet jest gdzieś w Pomocniczym, na pewno go znajdę. Co to za gatunek?
– Equus caballus. Koń.
Jarret Warfielda
Łąki, Lexington, Kentucky
1850
Nie wpisywała się w niczyją definicję łatwej klaczy. Nie była złośliwa, lecz nerwowa. Co nieraz na jedno wychodzi, gdy człowiek nie weźmie na to poprawki.
Jarret wiedział, jak do niej podejść. Spokojnie i celowo. Nie należało wahać się ani okazywać niepewności, ale jeśli ktoś zachowywał się zbyt despotycznie, kazała mu za to zapłacić. Potrafiła okręcić się płynnym ruchem i dziabnąć człowieka w ramię albo kopniakiem złamać mu piszczel. Przyszła na świat z inicjatywy samego doktora Elishy Warfielda, który nazwał ją na cześć swojej synowej, Alice Carneal. W stajni krążyły żarty na temat tego, co miał na myśli i co chciał być może przekazać swojemu synowi.
Jednak Alice Carneal nigdy nie skrzywdziła Jarreta. Żaden koń nigdy tego nie zrobił. „Spójrzcie na niego” – zwykł mawiać doktor Warfield, unosząc jedno z jego długich chudych ramion. – „Sam w połowie jest źrebakiem”. Jarret uznawał jego słowa za komplement, bo jaki byłby sens uznawać je za cokolwiek innego? I to prawda, że w stosunku do koni miał szczególne wyczucie, gdzieś głęboko w środku. W powozowni dzielił słomiane posłanie z dwoma wałachami, podczas gdy jego matka spała we dworze jako mamka do dziecka pani. Jarret prawie jej nie widywał. Jego pierwszym językiem były subtelne końskie gesty i odgłosy. Wolno szło mu opanowywanie ludzkiej mowy, ale konie potrafił interpretować: ich nastroje, ich sojusze, ich proste potrzeby, ich lęki. Doszedł do przekonania, że konie żyją w świecie strachu i gdy się to pojmie, zyska się jasny pogląd, jak z nimi być.
Dwa wałachy z powozowni były dla niego rodzicami w większym stopniu, niż kiedykolwiek mogli nimi być jego matka we dworze lub jego ojciec, Harry, który mieszkał na drugim końcu miasta i trenował konie dla Roberta Burbridge’a. Harry odwiedzał Jarreta i jego matkę w jedną niedzielę miesiąca. Jarret uwielbiał te niedziele. Wiedział, że ojciec jest kimś szczególnym, ponieważ przyjeżdżał na wspaniałym folblucie i ubierał się dokładnie tak jak massa, w dopasowany surdut i jedwabny krawat, a wszyscy pomocnicy w powozowni okazywali mu szacunek. Jarretowi nawet wtedy wydawał się stary. Jego krótko przycięte włosy przyprószone były siwizną, ale gdy uśmiechał się do syna, wszystkie zmarszczki i bruzdy na jego twarzy zdawały się znikać. Chłopiec próbował zasłużyć na ten uśmiech. Kiedy ojciec skrócił strzemiona i posadził go na swoim ogierze, Jarret szybko nauczył się łapać równowagę i nie okazywać ani krzty strachu. Choć prawdę mówiąc, po tym pierwszym razie, gdy ogarnęło go nagłe poczucie, że jest bardzo wysoko, już więcej się nie bał. Mimo że koń był wielki i potężny, był też łagodny i Jarret czuł, że porusza się rozważnie, dopasowując się do tego nowego, nieznacznego ciężaru na swoim szerokim grzbiecie, utrzymując go w pionie. To było coś wartego zapamiętania: dobry koń będzie z tobą współpracował, nie będzie źle ci życzył.
Miał wtedy trzy latka. Dwa lata później matka zachorowała i zmarła. Strach był czymś, co poznał tamtego roku, bezbronny niczym źrebię pozbawione rodzicielki, która mogłaby je ochronić. Jego ojciec, Harry Lewis, wydał całe swoje oszczędności, by kupić sobie wolność, i nie starczyło mu pieniędzy na wyswobodzenie syna. Ubłagał więc doktora Warfielda, aby nabył chłopca, tak by miał go blisko i mógł go wychować. Początkowo doktor protestował, że ostatnie, czego mu trzeba, to kolejne dziecko plączące się po terenie. Jednak gdy umiejętności Harry’ego zapewniły koniom Warfielda wyjątkowo dobry sezon na torze wyścigowym, doktor ustąpił i odkupił Jarreta od Toddów.
Teraz, jako trzynastolatek, Jarret sypiał w chacie swojego ojca, ale resztę czasu spędzał w towarzystwie koni. W stajniach Warfieldów znał naturę, zwyczaje i historię każdego z nich. Każdą wadę, każdą zaletę. Większość zwierząt rżała na jego widok, wydmuchując ciepłe powietrze przez aksamitne chrapy. Wyciągały lśniące szyje, prosząc o jego dotyk.
Dobrze wiedział, że po Alice Carneal nie ma co się tego spodziewać. Zwykle ledwo podnosiła łeb znad siana. Jednak tego wieczoru, kiedy wszedł do stajni na późną kontrolę, tak jak inne konie przysunęła się do zewnętrznej ściany boksu, uszy zwróciła w przód, zamiast położyć je płasko, i z powagą, nie mrugając, popatrzyła prosto na niego.
Gdy tylko się do niej zbliżył, oparła mu łeb na ramieniu. Przez dłuższą chwilę stał w bezruchu, przyjmując ów rzadki gest. Potem powoli – zawsze powoli – odsunął drzwi boksu i wszedł do środka. „Ruszaj się, jakby powietrze było melasą” – instruował go ojciec, więc tak właśnie zrobił, leniwie uniósł dłoń i pogładził klacz po kłębie, muskając palcami piękną sierść, która zachowała jeszcze nieco zimowej gęstości. Alice wtuliła się w niego, akceptując pieszczotę, pozwolił więc ręce powędrować dalej, do wypukłości jej brzucha, a kiedy wilgotną wargą trąciła jego szyję, przykucnął ostrożnie, by ją zbadać.
Tak jak przypuszczał, pojawiły się świeczki: na strzyku utworzyła się delikatna biała pajęczyna w kształcie łezki zapobiegająca wyciekowi mleka. Podniósł się i powoli przesunął dłonie w stronę zadu. Tam, między biodrem a stawem skokowym, znajdował się czuły punkt wszystkich klaczy. Te przyjazne uwielbiały, gdy szczotkował je w tym miejscu, spuszczały głowy, a ich spojrzenie miękło, jakby śniły na jawie. Zwykle nie odważyłby się na taką poufałość w stosunku do Alice Carneal, która mogłaby okręcić się gwałtownie i tupnąć nogą na niechcianą zażyłość. Teraz jednak pozwoliła mu wcisnąć palce głęboko w mięśnie ogonowe i zbadać elastyczność. Oparła się o niego mocniej.
Ta milutka klacz w ogóle nie przypominała derwiszki, którą ledwie rok wcześniej z trudem wprowadził u sąsiada do zagrody do krycia, stającą dęba i wierzgającą. Był to pierwszy sezon, kiedy Jarretowi wolno było pomagać ojcu przy rozrodzie – przed trzynastymi urodzinami nie miał na to dość siły. Opierała się aż do chwili, gdy w końcu nałożyli jej dutkę. Później, w ciągu tych kilku minut, gdy czekali na ogiera, od mężczyzn dało się wyczuć cuchnący strachem pot. Nawet najbardziej doświadczeni – nawet ojciec Jarreta, Harry – nosili na skórze jego warstewkę.
Brutalny. Tak mawiali o Bostonie przez całe jego życie; każdy, od chłopaka, który szuflował jego gówno, po dżentelmena, który był jego właścicielem i zgarniał wygrane. Nikt go nie dosiadał – poza zniewolonymi chłopcami, którzy nie mieli w tej kwestii nic do powiedzenia. Po tym, jak jednego z nich zrzucił i zdeptał, tak że kości połamały mu się niczym wiązka chrustu, trener oznajmił właścicielowi, że powinien go wykastrować lub zastrzelić i że osobiście chętnie podejmie się tego drugiego. Nie zrobili jednak żadnej z tych rzeczy, bo gdy Boston postanowił biec, był równie szybki jak dziki. W ciągu siedmiu lat wygrał czterdzieści z czterdziestu pięciu gonitw, w tym wiele na miażdżącym czteromilowym dystansie, a między większością z nich nie zdążył nawet porządnie odpocząć. Wielu mężczyzn pokroju doktora Warfielda gotowych było uiścić sowitą opłatę za pokrycie nim swojej klaczy, nawet gdy Boston zrobił się ślepy jak kret i wykazywał oznaki wyniszczenia twardym traktowaniem. Jednak kiepski stan zdrowia nie poskromił jego temperamentu. Jeśli już, ogier zrobił się jeszcze bardziej drażliwy i niebezpieczny.
Tam, w zagrodzie, trwało to tylko kilka minut. Rozmazana smuga mężczyzn, lin i ważący tonę, rzucający się kasztan. Pchnięcie, drżenie. A potem, gdy starego konia odprowadzono, Harry otarł czoło rękawem i położył dłoń na ramieniu syna, który wciąż się trząsł. „To, cośmy właśnie zrobili w tej zagrodzie, decyduje o wygranej lub przegranej”.
To Harry zaproponował, by skojarzyć akurat te dwa konie. Spośród wszystkich klaczy w Łąkach szczególnym podziwem darzył Alice Carneal, mimo że w swojej krótkiej karierze wygrała tylko jeden wyścig. W domu, w Łąkach, była szybka, ale na trasie między znajomą stajnią a torem całkiem traciła formę. W chwili startu pociła się, nerwowo oddawała kał i cała była roztrzęsiona, do granic spięta tłumami i hałasem, tak że niemal nie dało się nad nią zapanować. Harry potrafił zwrócić uwagę na coś innego. Podobało mu się u niej połączenie głębokiej klatki piersiowej z długimi tylnymi nogami, które zapewnia koniowi dużo miejsca na potężne płuca i maksimum wybicia w galopie. „Jej problemy tkwią po stronie łba, nie zadu” – mawiał.
Musiał użyć mocnych argumentów, by uzasadnić wysoką opłatę za krycie w przypadającym akurat chudym roku. Przekonał doktora Warfielda, że czas nagli: że Boston źle wygląda i może nie dotrwać do kolejnego sezonu rozrodczego. „To samo można by powiedzieć o tobie i o mnie, więc co tam ogier” – odparł doktor z krzywym uśmieszkiem. Jako siedemdziesięciokilkulatek nękany paroma dolegliwościami stale zwalniał tempa i każdego roku sprowadzał na świat mniej źrebiąt. Jednak Harry nalegał.
Zimą Bostona znaleziono w boksie martwego. Odszedł, wciąż wściekając się na świat: ściany pstrzyła krew świadcząca o gwałtowności śmiertelnych konwulsji. Źrebak Alice miał być jednym z ostatnich potomków czempiona.
A teraz był w drodze. Jarret chwycił widły i starannie wysprzątał boks, rzucając na podłogę grube posłanie ze świeżej słomy. Przez cały ten czas Alice obserwowała go ze spokojem. Raz jeszcze poklepał ją krzepiąco. Pośpiesznie zajrzał do pozostałych boksów – nikt się nie zaklinował, w wiadrach pełno wody – a potem wyszedł ze stajni w wiosenną noc.
Niebo było czyste, gwiazdy ostre jak odłamki szkła. Ani śladu księżyca. Gdyby Alice źrebiła się na wolności, atramentowe niebo ukryłoby ją w tych najcichszych godzinach około północy. Klacze potrafiły opóźnić poród, tak żeby młode miało parę ciemnych godzin, by stanąć na nogach i już o świcie móc uciekać przed drapieżnikiem. Świeżą wiosenną trawę pokrywały tłuste, krągłe krople rosy. Przecinając nieskoszone pole, Jarret czuł wilgoć przesączającą się przez krawędzie nogawek jego ogrodniczek. Wdychał świeżość wczesnych fiołków przemieszaną z piżmową wonią gnijących zeszłorocznych liści. Gdy ruszył wolnym truchtem, światło padające od jego latarni podskakiwało po trawie niczym żółta piłka.
Wszystkie jego najlepsze wspomnienia wydarzyły się tutaj, w Łąkach. Doktor Warfield kupił ziemię na północ od miasta, gdy słabe zdrowie zmusiło go do rezygnacji z praktykowanego w nieprzewidywalnych godzinach położnictwa. Nie żałował przejścia na emeryturę. Wzniósł szesnastopokojową ceglaną rezydencję i poświęcił się doglądaniu licznych interesów, a także swojej pierwszej miłości – koniom. Był założycielem lokalnego klubu jeździeckiego i nadzorował budowę pierwszego w mieście toru wyścigowego z prawdziwego zdarzenia. Przedtem ludzie urządzali krótkodystansowe gonitwy na głównej ulicy Lexington i czasem nadal można było oglądać te sprinty z balkonu miejskiego lokum doktora Warfielda nad jego zatłoczonym sklepem tekstylnym przy Main Street.
Jarret z radością opuścił miasto. Nie lubił grzechoczących metalowych kół powozów, ciasno zbitych, hardych, klockowatych domów z cegły ani tych wszystkich ludzi, których nie znał z nazwiska. Gdy trafiał tam w jakiejś sprawie, nie mógł się doczekać, aż ją załatwi i wróci do Łąk. Często trzeba było kursować tam i z powrotem między gospodarstwem a miastem, przenosząc wiadomości i towary. Ponieważ Jarreta najmniej kusiło, by zamarudzić w Lexington, najczęściej wysyłano go tam zamiast chłopców, którzy uwielbiali wyprawy do miasta, gdzie mogli gapić się i próżnować. Zdawało mu się, że życie tak właśnie działa: na zasadzie odwrotności.
Dojrzał światła migające wśród drzew. W dużym domu wciąż jedli kolację. Tyle świec, a pani Warfield codziennie upierała się na nowe. Częściowo wypalone ogarki trafiały na kwatery, co stanowiło błogosławieństwo dla tych, którzy po całym dniu wypełniania przydzielonych obowiązków mogli dzięki temu oddać się pracy na własny rachunek. Większość była ludźmi jego ojca, stajennymi i pomocnikami. Harry dobrze sprawdzał się jako zarządca, każdemu wyznaczał zadania, do których najlepiej się nadawał, eksploatował go do granic możliwości, ale nie bardziej. Wiedział, jak bardzo wszyscy pragną się wykupić, podobnie jak on, namawiał więc chętnych, by oferowali usługi rymarskie. Doktor Warfield nigdy się temu nie sprzeciwiał, dopóki jego własne gospodarstwo pozostawało dobrze utrzymane.
W alejce panowała cisza, większość mieszkańców udała się już na spoczynek. Tylko z chaty Ślepej Jane dochodził terkot krosna, gdy jej wprawne palce przesuwały czółenko i ubijały wątek. Światło dnia nie miało dla niej znaczenia; będzie tkała, dopóki nie ogarnie jej znużenie.
Ojciec Jarreta lubił pracować dla doktora Warfielda, ponieważ przez cały ten czas pozostawał wolnym człowiekiem, z tego względu doktor Warfield zawsze wypłacał mu należne wynagrodzenie i bez oporów przyznawał, że to dzięki niemu ich wygrane na torze wzrosły ponad dwukrotnie. W miarę jak podupadał na zdrowiu, coraz bardziej polegał na Harrym w sprawach zarządzania końmi i podniósł jego pensję do pięciuset dolarów rocznie, przez co ten zarabiał więcej niż wielu białych trenerów.
Poprzednia posada Harry’ego u pana Burbridge’a była dużo bardziej niepewna. W ciągu dziesięciu lat służby staruszek nigdy nie pozwolił mu zapomnieć, że jest „Harrym Burbridge’a”. W ostatnich dniach życia uwidziało mu się, że jest faraonem, i wyjął nóż myśliwski, oświadczając, że Harry musi towarzyszyć mu w zaświatach, gdzie będzie trenował jego konie.
Jarret nie pamiętał nic z tych starych dziejów – mieszkał wtedy u Toddów. Widział jednak, jak na samo wspomnienie ojciec szarzeje na twarzy. Gdy czarny mężczyzna i biały mężczyzna znajdą się w pokoju z nożem, wyniknąć z tego mogą najróżniejsze nieszczęścia, nawet jeśli nie zostanie przelana ani kropla krwi.
Ich chata, z własnym skrawkiem podwórka, stała osobno, kawałek od ścieżki. Ojciec musiał zobaczyć latarnię Jarreta, bo drzwi otworzyły się, zanim chłopak dotarł do furtki. Kolumna ciepłego żółtego światła pomknęła mu na spotkanie, a w ślad za nią podążył gęsty, brązowy zapach smażonej cebuli ze słoniną.
Na ganku Jarret kopniakami oczyścił buty z grudek wilgotnej ziemi, która do nich przylgnęła.
– Źrebak jest w drodze – oznajmił. – Alice ma świeczki i zrobiła się dziwnie przyjacielska.
Harry skinął głową.
– Tak się to u niej objawia. Zawszy tak było. Wejdź no do środka, umyj się i zjedz coś. Alice zwykle źrebi się bez problemu, ale nigdy nie wiadomo, to już stara klacz, czternastolatka. To może być długa noc.
Jarret wylał na dłonie i nadgarstki dzban wody, zmywając łagodną końską woń i zastępując ją ostrym ukąszeniem ługu. Potem podszedł do paleniska. Na stelażu wisiał kociołek z kremową fasolą, a w patelni na nóżkach czekał świeży placek kukurydziany. Napełnił miskę po brzegi i jadł wygłodniale, skrawkiem placka wycierając naczynie do czysta.
Harry zapalił dwie z większych latarni i wręczył jedną synowi. Gdy zmierzali z powrotem do stajni, czułym gestem położył wolną dłoń na ramieniu syna. By to zrobić, musiał sięgnąć w górę, co przepełniło go niemałą satysfakcją. Jarret nie osiągnął jeszcze pełnej wysokości, ale miał wyrosnąć na postawnego mężczyznę.
Harry nie dostał takiej szansy. Był ledwie pięcioletnim szkrabem, małym i drobnokościstym jak na swój wiek, gdy wrzucili go na jego pierwszego folbluta. Za każdym razem, gdy spadł, dostawał lanie, szybko więc nauczył się trzymać w siodle. Jeśli przybrał na wadze, obcinano mu skromne racje żywnościowe, tak że na wieczerzę dostawał jedną rzepę, a na obiad kwaterkę mleka. Jeżeli ten głodowy jadłospis nie zapobiegł przybywaniu kilogramów, kazali mu po wypełnieniu obowiązków odbywać dziesięciomilowe spacery, a jeśli to nie podziałało, wypacali go. W najgorętsze dni lata, zakopany po szyję w stercie parującego nawozu, czuł, jak jego wątłe ciało topnieje. W młodości stale towarzyszyły mu kłucie w brzuchu i zawroty głowy. Tak głodzony człowiek nie zapomina tego bólu, nawet jeśli to właśnie głód utuczył stertę pieniędzy, za które później kupił sobie wolność. Wygrywający dżokeje dostawali w podarku gotówkę, a Harry zachowywał każdy grosz. Uważnie obserwował trenerów i od najlepszych uczył się, co robić, a od najgorszych – czego nie robić. Ostatecznie zdobyta wiedza uczyniła go cenniejszym na ziemi niż na końskim grzbiecie.
Przyrzekł sobie, że jego syn nigdy nie zazna ani jednego dnia głodu, nieważne, jak dobrym będzie jeźdźcem. I obstawał przy tym, nawet gdy się okazało, że chłopiec siedzi na koniu, jakby on i zwierzę stanowili jedno. Wykazywał naturalną grację, nawet podczas wyczerpujących czteromilowych gonitw, które były próbą zarówno dla człowieka, jak i wierzchowca, wymagały bowiem prędkości, wytrzymałości i strategii. Nadeszły lata, gdy każdy głos nagabywał Harry’ego, by zrobił z syna dżokeja. On jednak stanowczo się temu sprzeciwiał, a doktor Warfield nie nalegał. Jarret już jako malec miał bardzo długie kości, dzięki czemu doktor potrafił przewidzieć, że nagły wzrost najprawdopodobniej wysadzi go z siodła akurat w chwili, gdy zacznie sobie wyrabiać nazwisko w branży. Któregoś dnia, gdy tylko zdoła zaoszczędzić pieniądze, Harry zamierzał wykupić syna, żeby nie musiał dłużej zależeć od cudzej opinii o tym, jak powinien wyglądać jego los. Tymczasem Jarret podrósł na tyle, by skutecznie uciszyć całą tę paplaninę. Nadal jeździł codziennie, ćwicząc konie, i wkrótce miał zostać pełnoprawnym trenerem.
Po dotarciu do stajni zastali Alice Carneal zataczającą w boksie niespokojne kółka, jej sierść lśniła od potu. Harry i Jarret zajęli miejsca, usuwając się z linii jej wzroku. Harry przemawiał do niej niskim melodyjnym głosem, prawie jakby nucił, zapewniając, że jest bardzo grzeczna, a jej źrebak będzie wspaniały. Dźwięki były kojące i w miarę jak wieczór się przeciągał, Jarret poczuł, że na zmianę odpływa w sen i wraca na jawę.
Obudził go chlust odchodzących wód płodowych. Klacz wydała niski jęk i ostrożnie złożyła ciało na posłaniu ze słomy. Gdy wysunęła się wypukłość pęcherza płodowego, Harry ukląkł obok niej. Przez perłową membranę wyraźnie widać było maleńkie półksiężyce kopyt, ułożone elegancko jedno na drugim, zwrócone podeszwami ku dołowi, a więc w poprawnej pozycji zapowiadającej nieskomplikowany poród. I faktycznie, gdy przednie nogi wyszły niemal po nadgarstki, w ślad za nimi pojawił się śliski, mokry pyszczek – źrebak w idealnym ułożeniu, przypominający strzałę.
– Teraz najtrudniejszy etap – wymamrotał Harry. Barki, najszersza część ciała źrebięcia. Mężczyzna nadal nucił, zachęcając Alice. Widział białe kopytka napierające na błony płodowe. Kilka minut później worek pękł, a młode chlusnęło naprzód. Malutki konik wyśliznął się na słomę niczym prezent z pudełka.
Był to gniady źrebak z białą gwiazdą i chrapką na pysku, a także z czterema białymi skarpetkami. Harry podał Jarretowi szmatę wziętą ze sterty po drugiej stronie boksu i we dwóch zaczęli delikatnie wycierać śliskie ciałko. Alice odpychała ich głową, wylizując młode. Po jakimś czasie z gracją uniosła się do klęku, przerywając pępowinę. Zanim zdążyła wstać, poderwał się źrebak, nowiutkie, szeroko rozstawione kończyny jeszcze mu się trzęsły.
– W życium czegoś takiego nie widział – stwierdził Harry. – Żeby młode stanęło na nogi przed matką. – Po paru minutach Alice znów zaległa i szturchała się w boki, dopóki nie wydaliła łożyska i pozostałych błon płodowych. Harry i Jarret siedzieli w przyjaznym milczeniu, patrząc, jak Alice wylizuje i trąca pyskiem swoje dziecko. W końcu źrebak znalazł wymię i zamachał krótkim mokrym ogonem, gdy posmakował gęstego młodziwa. Po około godzinie bez wysiłku wydalił kleistą smółkę w rdzawym kolorze, co oznaczało, że z jego wnętrznościami wszystko jest w porządku.
Harry przysiadł na piętach i westchnął z satysfakcją.
– I po robocie. Nie żebyśmy się zbytnio napracowali. Maluch trochę cherlawy, ale zobaczymy, jak mu pójdzie.
– A co ze skarpetkami? Zwiastują pecha, nie?
Harry uśmiechnął się, zbierając szmaty.
– Niektóre ludzie trzymają się tych głupot. Fakt, że amatorzy wyścigów mocno wierzą w szczęście. Możesz to wykorzystać, jeśli mądrze rzecz rozegrasz. Podbij stawkę albo ją zbij, wystarczy krzynkę pościemniać w kuluarach. Po mojemu dobry koń nie ma koloru. Liczy się to, co w środku. – Ojciec ziewnął i odwrócił się do drzwi.
– Ja chyba zostanę – odezwał się Jarret. – Chciałbym go popilnować.
– Mnie tam jedno, synu – odparł Harry. – Ale sam wiesz, że teraz trzeba im dać spokój. Muszą się ze sobą zapoznać. I prześpij się trochę przez tę resztkę nocy. Konie będą spać. Rankiem, jak przyjdziesz z nimi pracować, będą świeże i wypoczęte, więc lepiej, żebyś ty też był.
Jarret przyglądał się ssącemu źrebakowi. Deski stajni skrzypiały. Kopyto uderzające mocno o ścianę boksu. Ciche prychanie przez miękkie wargi i wilgotne chrapy. Było mu ciepło i lekko, jednocześnie czuł i nie czuł się zmęczony. W budynku unosił się zapach świeżej słomy, ale też mineralna woń niedawnego porodu. Zdusił knot lampy i usypał sobie aromatyczne posłanie z tymotki i koniczyny, po czym przykrył się starym kocem. Prawie zapadł w sen, gdy na stryszku nad głową usłyszał szuranie. Tutejszy kot poluje na myszy, pomyślał i przewrócił się na drugi bok. Ale wtedy dobiegł go kaszel.
Zerwał się na nogi i sięgnął po latarnię, zapominając, że przed chwilą ją zgasił.
– Kto tam jest? – spytał, spoglądając w górę wzdłuż drabiny prowadzącej na ciemne poddasze, gdzie trzymano siano.
– To tylko ja, Jarret. Mary Barr. Proszę, nie bądź zły.
– To nie moją złością powinna się panienka przejmować. Co panienka tu robi, panienko Clay? Nic tu po niej, w środku nocy! Jak panienki babunia się dowie, rozpęta się piekło.
Mary Barr Clay, lat jedenaście, bosa i w koszuli nocnej, zeszła tyłem po drabinie.
– Pomyślałam, że Alice może się dziś w nocy oźrebić. Wcześniej była taka przyjacielska. Jak nie ona. Więc gdy wszyscy poszli na kolację, zakradłam się tu, żeby sprawdzić. A potem, kiedy usłyszałam ciebie i twojego tatkę, ukryłam się na górze, no i śpiewanie twojego tatki ukołysało mnie do snu. – Wybierając źdźbła słomy z koronki przy koszuli nocnej, podeszła do boksu, skrzyżowała blade ramiona na szczycie ścianki i wpatrzyła się w źrebaka, mrużąc oczy, by dojrzeć go w ciemności. – Piękność z niego, co?
Mary Barr każde źrebię uważała za piękność, a Jarret nie zamierzał się z nią kłócić, bo był tego samego zdania. Nieważne, co jego ojciec mówił o kątach stawów kolanowych, krowiej budowie kończyn czy szpacie, wszystkie konie były urodziwe i dobre. Należało jedynie znaleźć dla nich odpowiednie zastosowanie.
– Panienko Clay, powinna panienka wiedzieć, że nie wolno wchodzić boso do stajni – powiedział Jarret, próbując naśladować karcący ton osoby dorosłej.
– Wiem – przyznała dziewczynka z żałosną miną. – Ale nie chciałam, żeby ktoś mnie usłyszał. Wyjęłam już wielką paskudną drzazgę. – Uniosła brudną stopę i pokazała mu zranione miejsce. – Nie naskarżysz na mnie, co?
– Oj, powinienem – rzekł. – Ale nie zrobię tego, jeśli w tej chwili wróci panienka prościusieńko do domu.
– Dziękuję, Jarret. A jeśli mnie złapią, nie powiem, że mnie widziałeś.
Obserwował ją, drobny biały kształt biegnący w mroku po wzniesieniu w stronę domu. Zamiast wspiąć się po płytkich kamiennych stopniach do okazałego wejścia głównego, prześliznęła się obok bocznego ganku. Gdy ujrzał białą smugę znikającą w skrzydle kuchennym, wiedział, że nic jej nie będzie. Spała tam pomywaczka Annie, w alkowie przylegającej do spiżarki, gdzie zaczynały się schody dla służby, które niezauważenie zaprowadzą dziewczynkę do jej pokoju na piętrze. Jarret wiedział, że Annie łaskawym okiem spogląda na panienkę Clay, wnuczkę doktora Warfielda. O jej ojcu, Cassiusie Clayu, mawiano, że to przerażający jegomość, który biłby się z wiatrem, gdyby ten dął z zachodu, podczas gdy on liczył na powiew ze wschodu. Może właśnie dlatego dziewczynka i jej matka tak często przebywały w Łąkach zamiast w którymś ze swoich wspaniałych domów – wielkiej rezydencji Clayów zwanej Białą Salą lub eleganckiej kamienicy w Lexington. Pan Clay był właścicielem gazety, która sprzeciwiała się niewolnictwu, i oswobodził wszystkich niewolników, których odziedziczył. W Kentucky był to postępek dziwny i rzadki, stanowiący być może kolejny powód ciepłych uczuć, jakimi Annie darzyła małą Clayównę. Jarret nie wiedział o tych sprawach zbyt wiele, bo Harry zniechęcał do wszelkich rozmów o abolicjonistach i ich działaniach. Chłopak nie mógł się jednak nie zastanawiać, jak człowiek pokroju Casha Claya mógł żyć w opozycji do świata i rodziny, która swój dobrobyt zawdzięczała czemuś, co sam potępiał. Wrócił do swojego gniazdka ze słomy i przedryfował przez późne godziny nocne w takim samym półśnie, w jakim pogrążały się konie.
Gdy tuż przed świtem stajenni zjawili się na poranne karmienie, Jarret rozprostował kości i zajrzał do boksu. Źrebak przestał pić i podniósł głowę, uszy miał postawione, a chrapy szeroko rozdęte. Wraz z klaczą odwrócili się jak jedna istota, by odwzajemnić jego spojrzenie. Sierść malucha wyschła. W miejscu, którego dosięgły pierwsze promienie słońca, lśniła jak wypolerowany mosiądz. Jarret wyszedł w perłową mgłę przedświtu. Poruszył szyją na boki, aż strzeliło, i rozciągnął ramiona. Potem pobiegł do domu na obfite śniadanie złożone z kleiku kukurydzianego i jajek, które, jak wiedział, właśnie szykował ojciec.
Theo
Georgetown, Waszyngton, Dystrykt Kolumbii
2019
Theo wcisnął przycisk drukowania. Był zadowolony z artykułu i miał nadzieję, że redaktor też będzie. Wreszcie udało mu się jakoś wyplątać z akademickiego stylu, jakby zrzucał garnitur, by włożyć bluzę z dresu. Wiedział, że magazyn musi opublikować tekst przed wystawą Traylora w Muzeum Sztuki Amerykańskiej, więc deadline zbliżał się wielkimi krokami. Nie zamierzał jednak wysyłać maszynopisu mejlem. Pojedzie rowerem i dostarczy go redaktorowi do rąk własnych. Jego rodzice dyplomaci wpoili mu wartość osobistego kontaktu: nigdy nie pisz liściku, jeśli możesz wykonać telefon, nigdy nie dzwoń, jeśli możesz spotkać się z kimś twarzą w twarz. Theo chętnie przyjąłby kolejne zlecenia. Z jednej strony przyjemnie było na odmianę pisać dla liczniejszej publiczności, nie dla specjalistów i specjalistek. Z drugiej – czasopismo Smithsonian oferowało przyzwoite stawki, a wynagrodzenie stanowiło mile widziany dodatek do skromnego stypendium dla asystentów.
Wstał i przeciągnął się, podczas gdy kartki wyłaniały się z drukarki, tworząc satysfakcjonujący stosik. Wyjrzał przez okno. Sterta darmowych rzeczy przy krawężniku powoli malała. Przechodzący poszukiwacze rozmontowali ziggurat, przekształcając go w nieporządny ciąg przedmiotów rozwleczonych po chodniku. Właśnie w tej chwili student w koszulce Uniwersytetu George’a Washingtona zgarnął lampę typu gęsia szyja.
Na biurku, oparte o ścianę, stało jego własne znalezisko: spłowiałe płótno w pełnej zadziorów ramie. Theo spojrzał na obraz. Miało sens, że jedynym dziełem sztuki na stercie odrzutów było malowidło przedstawiające konia. Staruszek w każdą sobotę rozsiadał się na schodkach przed domem z radyjkiem, z którego grzmiały sprawozdania z wyścigów, a u jego boku piętrzyły się puszki po piwie i niedopałki.
Theo uważał, że obraz jest stary. Może z dziewiętnastego wieku. Dolna połowa była ciemną smugą, warstwa brudu całkiem przysłoniła wizerunek zwierzęcia. Jednak górna połowa wyglądała na bardzo udaną. Przekrzywił lampkę biurkową, tak by światło padło na malowidło. Spoglądała na niego głowa gniadego źrebaka o jaskrawym umaszczeniu, jego oczy miały niezwykły, przejmujący wyraz. Kimkolwiek był malarz, wyraźnie wiedział co nieco o koniach. Theo znalazł pod zlewem torbę na zakupy i zapakował obraz. Weźmie go jutro ze sobą. Redaktor magazynu „Smithsonian” z pewnością będzie znał kogoś z działu konserwacji, kto może zechce rzucić na niego okiem. Może mógłby nawet zrobić z tego artykuł – jak sprawdzić, czy płótno wyłuskane z góry śmiecia ma jakąkolwiek wartość.
Theo miał wszechstronną wiedzę o malarstwie, ale patrząc na swoje znalezisko, zdał sobie sprawę, że w miejscu zarezerwowanym dla amerykańskiej sztuki hippicznej widnieje wielka biała plama. O Brytolach – Stubbsie, Landseerze – wiedział wszystko. Jak wiele dzieciaków z rodzin parających się dyplomacją, edukację odebrał za granicą. Jego rodzice – matka Abiona z ludu Joruba; kalifornijski ojciec Barry – poznali się jako młodzi urzędnicy, każde odbywające służbę w swojej pierwszej placówce, ona w Kenii, on w Sudanie, podczas gdy oboje zażywali akurat relaksu w barze przy plaży w Mombasie. Utrzymywali związek na odległość, a następnie małżeństwo na odległość. Theo miał cztery lata, gdy w końcu udało im się dostać wspólny przydział w Canberze, i był to najszczęśliwszy okres w jego życiu. Jednak jego rodzice byli ambitni i wkrótce zaczęli składać podania o przeniesienie do placówek położonych bliżej punktów zapalnych związanych z polityką zagraniczną ich ojczystych krajów.
Kiedy przeprowadzili się do Londynu, Theo właśnie skończył siedem lat. Tęsknił za wszystkim, co związane z Canberrą: za długimi ciepłymi wieczorami, za olbrzymim ogrodem, za wielokulturowymi klasami szkolnymi pełnymi dzieci dyplomatów z całego świata. Najbardziej jednak tęsknił za sobotami spędzanymi z ojcem w siodle. Ojciec chodził do koniarskiej szkoły z internatem nieopodal Ojai i uwielbiał jeździć, kupił więc Theo parę malutkich sztybletów i przy pierwszej nadarzającej się okazji wsadził go na koński grzbiet. Co sobotę kłusowali razem w gospodarstwie, gdzie hodowano owce, kawałek drogi autem od ciasno zabudowanego miasta.
Kolebanie się po londyńskim parku na zeszkapiałym kucyku w niczym nie przypominało jazdy na porządnym koniu pasterskim po australijskim buszu. Początkowo ojciec przebąkiwał, że znajdzie lepszą stajnię na angielskiej wsi. Ale nigdy tego nie zrobił. Zdawało się, że niemal w każdy weekend w dużej ambasadzie przy Grosvenor Square czekają na niego jakieś naglące zadania.
Później, gdy trochę podrósł, Theo uświadomił sobie, że ojciec rzadko bywa w domu, bo małżeństwo rodziców zaczęło się rozpadać. Ich przerobione z dawnych stajni mieszkanie w Mayfair zmieniło się w maleńkie więzienie rozpaczy. Zdawkowe wypowiedzi, zatrzaskiwane drzwi. Zaciśnięte wargi i nagłe łzy. Gdy pewnego wieczoru rodzice kazali mu usiąść, po czym wyznali, że przyjęli posady w dwóch różnych miejscach i planują rozwód, Theo poczuł więcej ulgi niż żalu. Najbardziej bał się, że każą mu wybierać między sobą. Niepotrzebnie się martwił: oboje przystali na „wyjazd bez członków rodziny” – ojciec do Afganistanu, matka do Somalii – a jego postanowili wysłać do szkoły z internatem. Ojciec zasugerował placówkę, do której sam chodził w Kalifornii, lecz Abiona nie chciała o tym słyszeć.
– Amerykańska szkoła? Gdzie siedzi się w kręgu i rozmawia o uczuciach, zamiast uczyć się kodowania i rachunku różniczkowego?
Ojciec smętnie próbował bronić zalet kreatywności i autoekspresji, ale już na wczesnym etapie małżeństwa odkrył, że spieranie się z Abioną nie ma sensu; była czempionką nigeryjskiej reprezentacji na zawodach kół dyskusyjnych. Tak więc Theo został w Anglii, w internacie przy elitarnej szkole dla chłopców wybranej przez Abionę.
Instytucja ceniła sobie tradycję, co oznaczało lodowate dormitoria i chłodne relacje. Samotny, ostracyzowany Theo orbitował w stronę stajni. Spotkał tam plemię bladowłosych chłopców w wybielonych Persilem spodniach do polo, posiadaczy dwuczłonowych nazwisk i domów, które były stare już przed bitwą pod Azincourt. Tylko w siodle Theo nie czuł się nie na miejscu. Styl jeździecki, którego nabył na australijskim padoku – szybkie galopy i zwroty na zadzie – idealnie nadawał się do gry w polo. Był za dobry, by nie przyjęli go do drużyny, i wkrótce został jej kapitanem.
Jako gwiazda polo z elitarnej szkoły często odwiedzał obwieszone portretami koni salony i hole w wielkich posiadłościach. Nawet wtedy, zanim zrozumiał, że pochłonie go studiowanie sztuki, ciągnęło go do tych obrazów, powoli odpływał od każdej imprezy, na które drużyna była zapraszana po meczach. Początkowo gapienie się na te prace zapewniało mu zajęcie, gdy pomijano go w rozmowach. Jednak pozwoliło mu też wyrobić sobie oko. Po powrocie do szkoły ślęczał w bibliotece nad książkami o sztuce, by umieścić zobaczone obrazy w kontekście.
Nie miał pojęcia, kto mógł być amerykańskimi odpowiednikami Stubbsa i Landseera, ale był pewien, że istnieją. Konie stanowiły temat uniwersalny: ich podobizny znalazły się wśród najwcześniejszych przejawów sztuki stworzonych przez gatunek ludzki. Fajnie byłoby się dowiedzieć, gdzie w tę historię wpisywał się ów zaniedbany obrazek. Theo włożył zabezpieczoną paczkę do sakwy rowerowej i oparł ją o ścianę przy drzwiach.
Następnego ranka, w piątek, był już w połowie drogi na National Mall, kiedy zdał sobie sprawę, że nie założył sakwy na rower. Okazało się jednak, że wcale nie musiał podrzucać redaktorowi pomysłu. Lior miał już dla niego nowe zlecenie: profil kalifornijskiego malarza Marka Bradforda. Theo był zadowolony: Bradford należał do jego ulubionych współczesnych artystów.
W weekend uznał, że mieszkaniu przydałyby się wiosenne porządki. By sakwa nie zawadzała podczas wycierania podłóg, wsadził ją na półkę w szafie. Do niedzieli większość dobytku sąsiadki sprzątnięto z krawężnika. W poniedziałek, wczesnym rankiem, śmieciarze wywieźli resztę, łącznie ze znakiem głoszącym DARMOWE RZECZY.
Ponieważ teraz nic mu o nim nie przypominało, obraz zupełnie wyparował Theo z pamięci. Koń utknął w szafie, zapakowany i zaniedbany.
Thomas J. Scott
Łąki, Lexington, Kentucky
1850
Nie wiem, kiedy ostatnio z taką radością żegnałem się z miastem. Zostawienie za sobą smrodu i krzątaniny Cincinnati przyniosło mi ogromną ulgę. Rzeki błota i krwi, chór kwików. Widok martwych świń. Rzeźnie nie są mi obce. Studia w zakresie końskiej anatomii wymagały mojej tam obecności. Jednakże bydlęca śmierć na skalę przemysłową to coś zupełnie innego. Nasz woźnica, który ma to nieszczęście, że mieszka w tym cuchnącym mieście, nazywa je „Świniopolis”. Cóż to za ulga przepłynąć Ohio i zwrócić twarz ku zieleńszym brzegom Kentucke.
Nie sądzę, by w całym kraju dało się odbyć przyjemniejszą przejażdżkę dyliżansem. Jak miło było odkryć, że trakt utwardzono tłuczniem, przez co człowiekiem nie rzuca niby workiem ziemniaków. A pogodę mamy tak łagodną, że spytałem woźnicy, czy mogę usiąść obok niego na koźle, by lepiej przyjrzeć się tej nowej krainie, w której mam nadzieję znaleźć dość pracy, by móc osiąść gdzieś na stałe.
To, że nie rozwijaliśmy dużej prędkości ze względu na liczne stada świń pędzonych na północ ku swemu przeznaczeniu, poczytywałem sobie za błogosławieństwo, dzięki temu mogłem bowiem w spokoju kontemplować olbrzymi park naturalny, który rozciągał się przede mną: pola kukurydzy i gospodarstwa położone na równym, bujnie porośniętym terenie, przymglone soczystą zielenią wiosennej roślinności, oraz małe sady przystrojone bladoróżowym kwieciem. Między zagrodami siekiery ustrzegły się wspaniałe kępy pradawnych dębów i buków, które wypuszczały młode liście w świeżym zielonozłotym odcieniu. Domy i stodoły, któreśmy mijali, nie były istotnym dodatkiem do tych widoków: prymitywne schronienia, licho skonstruowane, świadczące o biedzie i braku gospodarności. Były to domy pionierów w pierwszym lub drugim pokoleniu, którzy musieli jeszcze poczekać na zyski ze swojej wyprawy na zachód. Pojawiły się też ze dwie chaty, które wziąłem za kwatery niewolników, jeszcze marniej zbudowane i smutne. Człowiek musi dopiero wzbogacić naturalne piękno tego miejsca, lecz falujące wzgórza, z których wielu nie podporządkowano jeszcze pługowi, dodają całej scenerii mile widzianego dramatyzmu.
Gdy naszym oczom ukazało się małe, raczej nieciekawe miasteczko, woźnica zadął w trąbkę, by uprzedzić oberżystę, że ma naszykować świeże konie. Ja i moi towarzysze podróży zapaliliśmy się na myśl o strawie w niezbyt zachęcającej oberży, lecz gdy ujrzałem oferowany asortyment, jednak się nie skusiłem: tłusty placek kukurydziany i jakieś mięso rozgotowane do szarości, a do popicia kawa w kolorze pomyj. Łatwo przyszła mi decyzja o zachowaniu wstrzemięźliwości i tym samym zaostrzeniu apetytu w oczekiwaniu na lepsze jadło, które, jak optymistycznie zakładałem, miało czekać na mnie na stole moich gospodarzy. Dobrze się stało, że tak postanowiłem, bo ledwie moi towarzysze włożyli widelce do ust, rozległo się wołanie: „Dyliżans gotowy!” i wszyscy musieli porzucić większą część posiłku w nietkniętym stanie.
Gdy zbliżaliśmy się do końca drugiego etapu, słońce opadło, a wzgórza i drobne dzierżawy ustąpiły miejsca rozległym połaciom łąk, zabarwionych na niebiesko w ukośnie padającym świetle. Podczas gdy dzień dogasał, moje serce w uniesieniu wyrywało się z piersi. Jasne stało się, że dotarliśmy do ogrodu tego stanu, gdzie gromadzenie majątku było najwyraźniej proste. Koniec z niechlujnymi małymi gospodarstwami, tutaj na pagórkach przycupnęły majątki folwarczne świadczące o zamożności i dobrym guście, a na pastwiskach – nareszcie! – moi modele, moje muzy – pasły się eleganckie konie czystej krwi.
Od jakiegoś czasu było dla mnie jasne, że na wyścigi konne i związaną z nimi działalność przychylniejszym okiem patrzy się w środkowych stanach i na Południu niż na Północy, gdzie ponura obawa przed zgubną nieprawością aż nazbyt chętnie łączona bywa z samym słowem „gonitwa”. A zatem opuściłem dom z nadzieją, że wśród tutejszych dżentelmenów i ich nadzwyczajnych koni znajdę pewniejsze zatrudnienie.
Temperatura spadała wraz ze zniżającym się słońcem, zerwał się też chłodny wiaterek. Gdy więc kolejna parada wieprzy wymusiła na nas postój, skorzystałem z okazji, by wrócić do kabiny. Trzej pozostali pasażerowie uczynnie zrobili mi miejsce. Jeden, uniósłszy skórzaną zasłonkę, oznajmił, że rozpoznaje piętno na tucznikach.
– To som świniaki Casha Claya – zauważył. To zwróciło moją uwagę, ponieważ żona Claya była córką gospodarza, który miał mnie tej nocy gościć. – Musi, że ten poganiacz, to jeden z onych niewolników, co to ich oswobodził.
– Pewnie tak – zgodził się jego towarzysz. – Słyszałem, że wszyjskim onym płaci i pozwala odejś ze służby, jak im się uwidzi. No, przynajmniej uwolnił własnych, zanim zaczon pouczać innych, coby tak zrobili. Odziedziczył pokaźny tłumek, takem słyszał.
– To by się zgadzało, skoro jego tatko miał wincy niewolników niż ktokolwiek we stanie. Nie lubię abolicjonistów, ale podziwiam człeka, co nie boi się pedzieć, co myśli, i zawalczyć o siebie, kiedy trza.
– Jegomość sprawnie radzi sobie z nożem – wtrącił mężczyzna, który rozpoznał piętno Claya na świniach. – Byłem na tym jego wystąpieniu, kiedy tamten chłop wstał i strzelił mu prościuśko w pierś. Inny człek padłby na ziemię, kwiląc. A ten ruszył prościuśko na strzelca, wyjął nóż i prawie zarżnął go na śmierć. Tak go dźgnął w brzuch, że prościuśko przez tę dziurę wypadły mu flaki. To dopiero był widok. Nigdy go nie zapomnę. – Wyjął z kieszeni chustkę i otarł nią czoło. – Mam dwudziestu niewolników i poszedłem na to jego wystąpienie, by oświadczyć, że takie moje prawo, ale przyznać muszę, że zaimponowała mi jego odwaga. Nawet, jak się jest jego wrogiem…
Urwał i zdawało się, że duma nad tym paradoksem: że oto podziwia osobę, której poglądy są mu tak bardzo nie w smak. Pomyślałem, że w tym momencie mógłbym zaryzykować pytanie, bo, jak to mówią: zawczasu ostrzeżony na czas uzbrojony. Zagadnąłem, czy krewni jego żony, Warfieldowie, podzielają jego radykalne poglądy.
Pozostali pasażerowie zaprzeczyli chórem. Doktor Warfield, zapewnili, jest właścicielem niewolników jak i oni sami. „Pewnie przy kolacji bywa tam czasem gorąco”. Zachichotali i ja też się uśmiechnąłem. Zastanawiałem się, czy będę miał okazję to zaobserwować. Osobiście jestem zwolennikiem wolnej pracy, wiedziałem jednak, że przybywając na Południe, będę musiał hamować się w tym temacie, gdyż zlecenia, jeśli jakieś otrzymam, pochodzić będą od klasy posiadającej niewolników, jak w przypadku doktora, który zwabił mnie obietnicą potencjalnego zamówienia. Uznałem, że póki mogę, wyciągnę od tych mężczyzn jeszcze trochę informacji.
Spytałem, czy doktor Warfield zbił fortunę głównie dzięki swoim koniom.
Odparli, że konie trzyma dla przyjemności, ma jednak liczne źródła dochodu. Zrezygnował już wprawdzie z praktykowania medycyny, ale posiada sklep tekstylny w mieście i uprawy konopi, prowadzi przedsięwzięcia bankowe i nierzadko spekuluje gruntami.
Uradowały mnie te wieści. Musiałem powstrzymać się przed dalszym wypytywaniem z obawy, że moje zainteresowanie wyda się pozostałym niestosowne. Tak czy inaczej, leśne pastwiska zaczynały ustępować gęstniejącemu osadnictwu i nie minęło dużo czasu, nim wjechaliśmy do miasta Lexington z jego porządnymi domami z cegły, ulicami ocienionymi drzewami, imponującym uniwersytetem i dobrze zaopatrzonymi sklepami. Wysiadłem ze swoim kufrem przed sklepem Warfielda, gdzie natychmiast powitał mnie woźnica, któremu powierzono towarzyszenie mi w podróży na ostatnim, mierzącym około mili odcinku Winchester Pike i dowiezienie mnie do Łąk, w których pokładałem nadzieję w kwestii przyszłego zatrudnienia, zamierzałem więc wywrzeć dobre wrażenie.
Widywałem już wspaniałe domy – wiele znakomitszych niż Łąki i o szacowniejszym zapewne rodowodzie – nieliczne jednak posadowiły się na swoim terenie równie radośnie i naturalnie jak ten, ulokowany tak, by dało się cieszyć oczy widokiem na obejmujące go pola i ogrody. Powóz minął piękne kamienne filary i ruszył szerokim szutrowym podjazdem obsadzonym urokliwymi już teraz magnoliami, które, gdy dorośnie kolejne pokolenie, staną się wprost zachwycające.
Z domu wyskoczyli dwaj odziani w liberie chłopcy, zaalarmowani skrzypieniem kół powozu, i wnieśli należące do mnie zwoje lnianego płótna, sztalugę i kufer po tworzących łuk schodach wyłożonych kamiennymi płytkami i prowadzących między dwiema spłaszczonymi kolumnami ku drzwiom wejściowym.
Nie miałem wcale pewności, czy zostanę uznany za gościa, czy kogoś w rodzaju wyższego rangą służącego, byłem więc zachwycony, gdy doktor i jego żona powitali mnie osobiście. Pani Warfield przejęła inicjatywę i pozdrowiła mnie z nie lada szacunkiem. Mąż jej, drobny, nieśmiały jegomość, zdawał się ukontentowany, pozwalając jej odgrywać rolę pani domu; pokazała mi ogólne rozplanowanie budynku i poinstruowała innego smagłego, szykownie ubranego młodzieńca, by zaniósł moje rzeczy do „niebieskiego pokoju gościnnego”.
– Kolację zjemy dziś tylko we troje i mam szczerą nadzieję, że się pan nie wynudzi – rzekła przepraszającym tonem. – Planowałam rozesłać parę zaproszeń, lecz mój mąż uznał, że po podróży lepiej oszczędzić panu zbyt licznego towarzystwa. Tak przynajmniej powiedział. – Jej spojrzenie prześliznęło się ku doktorowi, a uśmiech pozwalał zgadywać, że w młodości była kokietką. – Mniemam, że w istocie pragnie wydobyć z pana informacje o perspektywach na torach wyścigowych Północy, a tego rodzaju wskazówkami z pewnością nie chce dzielić się z szerszym gronem znajomych.
Doktor roześmiał się z jej uwagi, toteż zrobiłem to samo.
– Potrafi przejrzeć mnie na wylot – skomentował. – Tak to bywa po długim małżeńskim pożyciu – choć pan, jako kawaler, jeszcze tego nie doświadczył.
– Może podczas pańskiego pobytu u nas zdołamy temu zaradzić – wtrąciła pani Warfield. – Chętnie przedstawię pana kilku osobom…
Uniosłem dłoń, by odeprzeć tę sugestię.
– Bardzo to miłe z pani strony, ale nie osiągnąłem jeszcze takiej pozycji w zawodzie, by w tej chwili móc sobie pozwolić na rozważanie małżeństwa. Wyświadczyłaby pani swym młodym przyjaciółkom niedźwiedzią przysługę, zachwalając stadło z wędrownym malarzem i pismakiem mojego pokroju, który żyje od płótna do płótna i z nędznych groszy, jakie można zarobić na doniesieniach z wyścigów. Błagam więc, niech mnie pani nie kusi!
Odkryłem, że łatwiej otwarcie powołać się na biedę, niż wyznać prostą prawdę: że małżeństwo z jego ścisłym uwiązaniem do konkretnego ogniska domowego i codzienną miałkością kobiecej paplaniny w najmniejszym stopniu mnie nie interesuje.
– W porządku, panie Scott – ustąpiła pani Warfield. – Przewartościuję zatem swoje cele. Będę pana przedstawiać wyłącznie osobom, które mogą zaproponować zlecenie, nie zaś miłosną schadzkę.
Ponieważ ten plan bardzo mi odpowiadał, w doskonałym nastroju udałem się na górę do mojego eleganckiego pokoju, gdzie spisuję tę relację z dotychczasowej podróży. Jestem zdeterminowany, by uczynić z tego codzienną praktykę.
Jarret Warfielda
Łąki, Lexington, Kentucky
1850
Jarret wcierał cuchnący olej kostny w puśliska. Powoli przesuwał je między kciukiem a palcem wskazującym, pozwalając, by kleista ciecz wniknęła w pory skóry. Czerpał dumę z najmniejszych nawet zadań w stajni i złościło go, gdy widział, że inni pomocnicy nie dokładają takich samych starań. Popękany pasek przy strzemieniu mógł kosztować człowieka życie, gdyby trzasnął w pełnym galopie. Uniósł głowę, gdy usłyszał charakterystyczne dźwięczenie okutej srebrem laski doktora postukującej o kamienie brukowe. Towarzyszył mu młody mężczyzna. Nie kupiec, to wydawało się oczywiste, sądząc po jego wysłużonych butach i postrzępionych mankietach marynarki. Mimo to wyglądał dobrze – jasne włosy miał porządnie przystrzyżone, krawat ładnie zawiązany.
Wciąż wmasowując olej w skórę – Harry nie lubił widzieć próżnujących dłoni – przysunął się chyłkiem do ojca, który z czapką w ręku czekał na doktora Warfielda w drzwiach stajni.
– Znasz tego człowieka?
– Jeszczem go nie poznał. Ale wiem, kim jest. Doktor Warfield mówił, że zamierza sprowadzić malarza specjalizującego się w zwierzętach. Umyślił sobie, że każe namalować portret jednego z koni.
Jarret widział kiedyś Clayównę malującą w ogrodzie kwiatowym, i to całkiem ładnie, przypuszczał jednak, że to jedynie rozrywka dla fikuśnie kształconych młodych dam. Widział też obrazy na ścianach posiadłości Warfieldów, lecz z jakiegoś powodu nigdy nie przyszło mu do głowy, że malowanie to prawdziwa praca, którą mężczyzna może wykonywać na zlecenie.
– Dziwny fach dla dorosłego mężczyzny – stwierdził. – I sądząc po jego wyglądzie, niezbyt dobrze płatny.
– O, tego nie wiem. Miałem ja raz malowaną swoją podobiznę, zajmował się tym pewien urodzony w Szwajcarii dżentelmen. To było jeszcze za czasów massy Willi Vileya. Trenowałem wtedy jego wspaniałego ogiera, Richarda Singletona. Massa umyślił sobie mieć obraz z tym koniem, więc zatrudnił tego Szwajcara, pamiętam, Troye mu było, a un przyjechał i pedział tak: „Kaptanie Viley, masz pan tego wspaniałego konia i masz pan też młodego dżokeja, co na nim jeździ, i tego tu dobrze wyglądającego trenera” – byłem wtedy dużo młodszy, to na pewno. No więc na jego rozkaz stalimy jak gupcy, wystrojeni w najlepsze ubrania, no i namalował tego konia i mnie w cylindrze i fraku, eleganta jak się patrzy, a także dżokeja i stajennego, a za nami najróżniejsze drzewa. Myślę, że zmęczyło go malowanie samych koni, więc wymyślił se cosik wincy do roboty. Tak czy siak, co by nie gadać, dobra to była podobizna, chociaż długo musieliśmy stać przed tym człowiekiem bez ruchu, a on ustawiał nas tak a tak, jak mu się zamarzyło. Massa Viley powiesił obraz w wielkim salonie, gdzie każdy, kto przyszedł w odwiedziny, mógł go zobaczyć. O ile wiem, wisi tam do dziś. – Harry skinął głową w stronę zbliżających się mężczyzn. – Ten młokos, co nadchodzi z doktorem Warfieldem, uczył się fachu od tego właśnie malarza, tak mówi doktor. Mówi też, że poza tym pisze o wyścigach do gazet branżowych na Północy. – Z szerokim uśmiechem zerknął na syna. – Może umieści nazwisko doktora w druku.
Doktor Warfield przywitał się z Harrym.
– Pan Thomas Scott, a to mój trener, Harry Lewis. – Większość rodziny Warfieldów określała jego ojca mianem Starego Harry’ego, nawet zwracając się do niego bezpośrednio, czego Jarret nie lubił. Teraz docenił fakt, że doktor Warfield przyznał Harry’emu jego własne nazwisko. – Rzućmy okiem na tego nowego źrebaka, hm? Co pan na to, panie Scott?
– Jak najbardziej. Nic tak nie rozjaśnia dnia jak nowo narodzony koń.
Wówczas Harry dał znak Jarretowi, który postąpił naprzód, by odsunąć drzwi stajni. Źrebak i jego matka jednocześnie unieśli głowy, Alice miała płasko położone uszy, jej dobre usposobienie względem ludzi wymieciono przy porannym sprzątaniu gnoju.
Doktor Warfield skrzywił twarz w grymasie.
– Cztery białe nogi i biały nos – niechaj wrony przesądzą jego los. – Potem się roześmiał. – Bzdurne gadanie starych kwok. Żeby oceniać konia po kolorze skarpetek…
Scott milczał, jego spojrzenie przesuwało się po źrebaku. Doktor Warfield zastukał okuciem w deski, niecierpliwy jego opinii.
– Czy miałby pan coś przeciwko – zaczął Scott – gdybym wszedł do nich do środka? Chciałbym zbadać jego nogi.
Harry zmarszczył brwi, ale Warfield skinął głową.
– Proszę bardzo. – Odwrócił się do Harry’ego. – Pan Scott także uczył się na lekarza, zanim wezwał go pędzel.
Scott się roześmiał.
– Wzywał nie tyle pędzel, ile wierzyciele – sprostował. – Nie byłem w stanie opłacić czesnego w szkole medycznej, taka prawda. Prowadziłem jednak studia nad końską anatomią i z radością powitałbym szansę zbadania tego źrebaka.
Harry potaknął sztywno – nie bardzo mógł postąpić inaczej – lecz w linii jego ust Jarret dostrzegł niezadowolenie. Zdawało się jednak, że Scott zna się na rzeczy, bo stał nieruchomo, podczas gdy Alice wyciągnęła łeb w jego stronę, aż jej uszy rozluźniły się i wystrzeliły w przód. Pozwolił, by klacz dokładnie go obwąchała, i dopiero gdy mięśnie pod czupryną się odprężyły, powoli ruszył w stronę źrebięcia i płynnym ruchem przykucnął. Przesunął dłońmi po patykowatych nogach, wymacując połączenia między kośćmi a ścięgnami, tak jak wcześniej zrobił to Harry. Następnie kolejno ujął w dłoń maleńkie kopytka, sprawdzając, czy nie są gorące. Jarret zerknął na ojca i zauważył, że jego grymas zelżał. Scott z uśmiechem podniósł wzrok.
– Cały i zdrowy, zdaje się – oznajmił. Wstał i po cichu wyszedł z boksu. – Jest mały i na pierwszy rzut oka człowiek rzekłby, że z wyglądu niewiele ma w sobie z Bostona. Potem jednak dostrzega nachylenie kości miednicy, takie samo jak u Bostona, zresztą u klaczy widać podobne. Długie pęciny, wystające napięstki. Ten wysunięty nadgarstek typowy dla rodziny Bostona – najlepszy na świecie, gdy chodzi o siłę. Ojciec i matka mają bardzo podobną anatomię. Sprytnie pan postąpił – dodał, zwracając się do Warfielda – krzyżując osobniki o tak zbliżonej budowie.
– To był pomysł Harry’ego – przyznał Warfield. Jarret zobaczył, że ojciec kiwa głową, zadowolony z uznania. – Nie chciał z niego zrezygnować. Męczył mnie o to, aż wreszcie wyraziłem zgodę. W samą porę.
– Zgadza się – przytaknął Scott. – Niewiele już będzie cennych źrebiąt po Bostonie. – Przekrzywił głowę i zmrużył oczy, w dalszym ciągu oceniając młodego konia. – Zna pan ten obraz Johna Sartoriusa przedstawiający Darley Arabiana, ogiera Thomasa Darleya? On też miał białe skarpetki. Źrebak przywodzi na myśl tamto malowidło.
– Mówi pan? – zdziwił się Warfield. – A nie jest z nim spokrewniony. W linii męskiej pochodzi od Byerley Turka. W linii żeńskiej od Cullen Arabiana. Tak czy inaczej, to zacne skojarzenie i całkiem niezłe imię. Tak go nazwijmy. Darley. – Warfield znów zastukał okuciem na znak, że sprawa zamknięta, po czym odwrócił się do swojego trenera. – Dobrze, Harry, pokażmy panu Scottowi Glaciera. Postanowiłem zamówić jego podobiznę, ponieważ wczoraj przy kolacji pan Scott zauważył, że namalowanie białego konia to wyzwanie.
Później tego samego dnia, gdy Jarret sprzątał łajno z padoku, dojrzał tyczkowatą sylwetkę Scotta opartą o kamienny murek; artysta obserwował czterolatka imieniem Glacier. Koń skubał trawę w największej zagrodzie, tej ciągnącej się od przydomowego pastwiska aż po skraj strumyka, obejmującej kilka kęp dębów białych. Oczyszczenie jej zajmowało Jarretowi sporo czasu, ponieważ zawsze pilnował, by usunąć każdy najmniejszy ślad nawozu. Nawet ta podła praca mu nie przeszkadzała. Był to jeden ze sposobów śledzenia, w jakiej kondycji są konie. Raz ocalił jednego od kolki, zauważając stan jego odchodów.
Poświęcał się temu zajęciu już od dobrej półgodziny, zanim Scott w końcu wyciągnął mały szkicownik. Jarret był potwornie ciekaw i chciał do niego zajrzeć, zaczął więc, nie ustając w wysiłkach, kierować się ku murkowi. Kiedy Scott wyprostował się i przeciągnął, dostrzegł Jarreta i przywołał go gestem. Chłopak podtoczył swoją taczkę bliżej.
– Jaki on jest? – zagadnął malarz, kiwając głową w stronę konia.
Jarret odwrócił wzrok i szurnął czubkiem buta po trawie. Niedobrze było mówić, jeśli nie włożyło się w to mnóstwa namysłu. Słowa mogły stać się sidłami. Im mniej się ich rozstawiło, tym mniejsza szansa, że wpadnie się w pułapkę.
– Opanowany na starcie. Szybki po wyjściu z bloków.
– Nie – rzucił Scott, a Jarret się wzdrygnął. No i proszę. Niespełna tuzin słów i najwyraźniej wybrał niewłaściwe. Potem jednak Scott dodał mniej ostro: – Chodziło mi o to, jaki on jest? To filozof czy marzyciel? Władczy czy dobrze wychowany? Chcę wiedzieć, jak odczuwa świat… jaką ma duszę.
Jarret nigdy nie słyszał, by ktoś mówił o koniach w ten sposób, choć sam tak właśnie o nich myślał w zaciszu własnej głowy. Jego ojciec doskonale wiedział, jak skłonić zwierzę, by dało z siebie wszystko, a to wymagało nie lada obeznania. Doktor Warfield wprawnie oceniał, kiedy wierzchowca kupić, a kiedy sprzedać. Jednak Jarret uważał, że zarówno ojciec, jak i doktor Warfield traktują konie niczym urządzenia mechaniczne: zrób to, a otrzymasz tamto. Jarret się z tym nie zgadzał, lecz nigdy nie powiedział tego na głos. Żeby mówić o koniach jako istotach posiadających uczucia, a nawet dusze? Innym mogłoby się to wydać głupotą, a może nawet grzechem w oczach gniewnego Boga z białego kościoła, do którego należał doktor Warfield. Teraz jednak ten mężczyzna rozprawiał o tym, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
Jarret po raz pierwszy spróbował ubrać swoje myśli w słowa.
– Glacier, cóż. Powiedziałbym, że to szprync – stwierdził nieśmiało.
– „Szprync”? Co to znaczy? – zapytał Scott. – Tam, skąd pochodzę, na wschodzie, nie znamy tego słowa.
Jarret starał się wymyślić, jak to wytłumaczyć.
– Szprync oznacza… kogoś, kto jest bystry, ale się tym nie chwali. Nie mądralę. I nie spryciarza, bo to się kojarzy z oszustem, a Glacier taki nie jest. To myśliciel, no i dobrze, bo nie zrobi nic gupiego, na przykład nie wetknie kopyta w dziurę i nie spłoszy się, jak ptak wyleci z krzaka. Ale też źle, bo nie byńdzie słuchać tylko dlatego, że mu się coś każe. Pierw sam się musi nad tym namyślić. Nie każdy dżokej rozumi, czemu koń taki jest, więc po mojemu to, czy poradzi se jako na torze, byńdzie zależeć od tego, kto go o to poprosi. O, widzi pan to? Widzi pan, jak macha ogonem z boku na bok? Wie, jak używać