Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Galaktyka Mony" to seria powieści o losach niezwykłej bohaterki bezlitośnie potraktowanej przez życie. "Konfetti", pierwsza część cyklu, opowiada o gubieniu i odnajdywaniu siebie, a także pokazuje, że miłość do dziecka daje kobiecie niewiarygodną siłę. Jaki finał będzie miała wzruszająca wyprawa Mony po prawdę i własną godność, z której niespodziewanie została odarta? Czy przemoc ekonomiczna, traumatyczny rozwód, śmierć matki, samotne macierzyństwo, a wreszcie poważna choroba ostatecznie ją złamią? A może w obliczu tak ekstremalnych doświadczeń zdoła stanąć z życiem twarzą w twarz? Te pytania sama zadaje sobie niemal codziennie, ale wciąż nie znajduje na nie odpowiedzi. Świat Mony składa się z milionów płatków konfetti, a wszystko w nim ma swoje miejsce i czas. "Galaktyka Mony" to książka o poszukiwaniu wartości w tęsknocie za prawdziwym uczuciem. Główna bohaterka jest jak anioł zagubiony we współczesnym świecie, jeszcze młody, naiwny i patrzący na życie przez pryzmat pięknej bajki, która okazuje się tylko ułudą. Karmiona przez matkę toksycznym lękiem, Mona musi sama odnaleźć się w otaczającej ją, nie zawsze łatwej rzeczywistości. Niestety mężczyzna, w którego ramiona wpada, okazuje się katem miłości. Rozczarowanie zmusza ją do niezwykłej walki o siebie i córkę. Polecam! Bardzo ciekawie napisana postać matki. Byłoby co grać… Grażyna Szapołowska
Monika Kłos - performerka i prekursorka innowacyjnych rozwiązań start-upowych, przez lata związana zawodowo z branżą FinTech i e-commerce, gdzie zajmowała wysokie stanowiska. Obecnie jako certyfikowany soul coach i autorka Fearless Life - metody oswajania lęku przed śmiercią pracuje nad zagadnieniem życiowej transformacji. Uczyła się m.in. od guru w Indiach, od balijskiego szamana i uzdrowicieli z Peru. Pragnie pomagać ludziom w odnalezieniu najlepszego scenariusza ich życia. Sama stara się żyć w harmonii z czasem i naturą, mimo że prowadzi kilka projektów jednocześnie. Tym najtrudniejszym była zwieńczona sukcesem walka z nowotworem złośliwym. Bliscy mówią o niej, że ma dwa doktoraty: pierwszy z życia, bo swoimi doświadczeniami i pasjami mogłaby obdzielić kilka osób, a drugi ze śmierci, bo otarła się o nią już kilka razy. Szanuje ludzi, a najwyższym dobrem jest dla niej równość. Postanowiła podzielić się swoimi osobistymi doświadczeniami, by pomóc czytelnikom odzyskać autentyczność. Wierzy, że najcenniejsze, co ma do zaofiarowania innym, to jej historia, która może zainspirować do rozpoczęcia przepięknej podróży w głąb siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Copyright © Monika Kłos, 2022
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
© Tijana Moraca | Trevillion Images
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Anna Płaskoń-Sokołowska
Korekta
Katarzyna Kusojć
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8295-697-9
Warszawa 2022
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
PROLOG
Wyobraź sobie, że jesteś czterdziestoletnią kobietą, która właśnie uciekła z paszczy lwa. Lew ryczał, szczerzył kły, ostrzył pazury, nie chciał się rozwieść ani wyprowadzić z domu. Jednak ty mu czmychnęłaś, a kiedy w końcu chciałaś rozwinąć skrzydła – w nowym mieście, w nowej pracy, w nowym życiu – inny drapieżnik złapał cię w swoje szpony. W porównaniu z nim lew był małym przestraszonym kotkiem, choć przez kilka lat niszczył cię kawałek po kawałku. Ten nowy jest nie do poskromienia. Tu nie pomogą mediacje ani nawet ucieczka pod osłoną nocy. Nie pomogą pieniądze, koneksje, najlepsi specjaliści. Wyrok już zapadł – nie dożyjesz najbliższych świąt.
Czterdziestoletniej kobiecie opadają ciężkie powieki. Nie ma siły ich podnieść, bo całą swoją energię wyczerpała na lwa i inne okropne rzeczy, które spotykają zazwyczaj dobrych ludzi. Mogłaby płakać, ale nie ma już łez, mogłaby krzyczeć, ale wszystkie emocje spożytkowała na lwa. Teraz może już tylko oddać się drapieżnikowi. Zamknąć oczy i w końcu przestać czuć. Odpocząć, zniknąć. Nie cierpieć…
I wtedy podbiega do niej jej mała córeczka. I kobieta znowu zaczyna płakać, znowu zaczyna krzyczeć. Znowu próbuje ocalić siebie. I nawet kiedy słyszy najgorsze z możliwych słów – „Nie pomożemy pani…” – nie poddaje się i składa sobie przypieczętowaną krwią przysięgę. Nigdy, ale to nigdy nie pozwoli na to, żeby jej córka wpadła do paszczy lwa.
Tą czterdziestoletnią kobietą jestem ja i właśnie jadę z obcym człowiekiem krętą drogą w dżungli. Podobno gdzieś tam mieszka szaman, który – jak głosi lokalna legenda – wyrywa ludzi ze szponów śmierci. Nie zostało mi już nic innego, jak tylko wiara w takie legendy. Istny kosmos. Musiałam spróbować, choć cała dygoczę z przerażenia, smutku i bólu. Wydałam ostatnie pieniądze, jakie miałam, na bilet na Bali. Powrotnego nie kupiłam, jednak modlę się, żeby był mi potrzebny. Nie wiem, co boli mnie bardziej – guz na nodze, który rośnie w zastraszającym tempie, czy świadomość, że mogę tu umrzeć i już nigdy nie zobaczyć mojego dziecka, mojej ślicznej, kochanej, dzielnej dziewczynki.
Zaciskam wargi tak mocno, że czuję metaliczny smak krwi. Mona, wytrzymasz, dasz radę, powtarzam sobie w myślach jak mantrę. Te słowa chronią mnie przed całkowitym rozsypaniem się – jak płatki konfetti. Dlaczego konfetti? Bo kiedyś, dawno temu, kiedy jeszcze nie znałam lwa, byłam szczęśliwa, kochałam taniec, muzykę, dobre winyle. Byłam nawet całkiem dobrą didżejką, kobietą-imprezą. Uśmiecham się na to wspomnienie, które teraz wydaje mi się tak odległe. Wyglądam przez okno samochodu. Światła Denpasaru, stolicy Bali, zostały daleko za nami. Robi się coraz ciemniej i… coraz straszniej.
W końcu samochód się zatrzymuje. Niewiele widzę, jest już dobrze po dwudziestej drugiej, za to bardzo intensywnie czuję zapachy – kwiatów, tytoniu, drzew, zwierząt wiejskich… Te zapachy mnie uspokajają. Tak samo jak piosenka, którą nagle słyszę tu, w samym środku dżungli. Kayleigh grupy Marillion, mój ulubiony kawałek z czasów licealnych. To kierowca włączył go, odjeżdżając. Dlaczego odczytałam to jako znak? Bo tylko znaków mogłam się teraz trzymać.
Moją uwagę przyciąga długa kolejka do niedużego budynku. Stoją w niej prawie sami Balijczycy ubrani w piękne sarongi. Wyglądają dostojnie i malowniczo, choć kiedy do nich podchodzę, na ich twarzach widzę ten sam wyraz bólu, który wykrzywia moją. Ja też wzbudzam ich zainteresowanie – podobno dawno nie widzieli w środku dżungli białego człowieka, a co dopiero białej, samotnej, przestraszonej kobiety.
Zaciekawiona zaglądam do wnętrza chaty. Na środku w wiklinowym fotelu siedzi człowiek z papierosem w dłoni i w koszulce z napisem „Metallica”. Nie wiedzieć czemu trochę mnie to uspokaja. Mężczyzna z kolejki łamanym angielskim mówi mi, że to właśnie uzdrowiciel. Dziwię się – nie takiego widoku się spodziewałam. I właśnie wtedy, kiedy tak sceptycznie na niego spoglądam, szaman odwraca się w moją stronę i daje mi znać, żebym do niego podeszła. Chwiejnym krokiem, zmęczona, przestraszona i obolała, bo guz na nodze nie daje o sobie zapomnieć nawet przez chwilę, zbliżam się do niego. Uzdrowiciel wyciąga do mnie rękę, a kiedy podaję mu swoją, czuję niewyobrażalną energię. On chyba jednak wyczuwa coś innego, bo marszczy twarz i słabym angielskim mówi:
– Twoje życie składało się z ogromnego bólu, cierpienia i nieszczęścia. Jesteś na granicy śmierci, bo to, co przeżyłaś, przeważyło energię życiową. Widzę koniec.
Nie takich słów się spodziewałam. Od razu wpadam w spazmy, histerię. Widzę oddalającą się ode mnie twarz mojej córki, ale z drugiej strony czuję ulgę. Bo ktoś w końcu powiedział na głos, nazwał i uznał to, jak bardzo byłam zmęczona życiem. Jak bardzo ono mnie nie rozpieszczało. Tutaj, w środku dżungli, obok szamana i obcych chorych ludzi, wreszcie czuję spokój. Czy tak czuje się człowiek tuż przed śmiercią?
Szaman spogląda mi w oczy.
– Nie wiem, czy cię uzdrowię. Muszę zapytać moich przewodników duchowych, czy pomogą mi cię wyleczyć. – To mówiąc, wskazuje ręką na głowę i serce. – Musisz czekać.
Odchodzę w kąt i siadam na podłodze, dalej płacząc. Ludzie patrzą na mnie ze współczuciem, ktoś od czasu do czasu łapie mnie za rękę, przytula. Ale ja jestem już nieobecna. Uzdrowiciel i jego słowa przypomniały mi mojego tatę. Jedyną osobę, poza moją córką, która naprawdę mnie kochała. To dla taty ja, dusza artystyczna, zdecydowałam się studiować ekonomię. To dla niego kułam dniami i nocami, żeby zaliczyć pierwszą sesję i zobaczyć dumę w jego oczach. Nigdy nie zapomnę swojej radości, kiedy zdałam na piątkę egzamin z makroekonomii. Od razu musiałam pochwalić się tacie, a że było to dwadzieścia lat temu, czyli w czasach, kiedy nie każdy jeszcze miał komórkę, wybiegłam do budki telefonicznej przed uczelnią. Wykręciłam numer i po kilku sygnałach usłyszałam smutny głos mojego brata, którego przecież nie powinno być wtedy w naszym domu ani nawet w mieście. Poczułam skurcz brzucha. Wiedziałam, całą sobą wiedziałam, że stało się coś złego.
Brat powiedział, że tato jest w szpitalu w bardzo ciężkim stanie i jeżeli chcę się z nim pożegnać, zostało mi niewiele czasu. Jak strzała pobiegłam prosto na dworzec PKP. Do szpitala miałam sto sześćdziesiąt kilometrów. Bez kurtki, pieniędzy, cała zapłakana, jechałam z kilkoma przesiadkami, by pożegnać się z ojcem. Zdążyłam. Tata zapadł w śpiączkę z powodu nieuleczalnego raka, który ukrywał przed całą rodziną. Kiedy wbiegłam do jego sali, ocknął się na chwilę, jakby wyczuł, że jestem i potrzebuję usłyszeć jego głos. Spojrzał na mnie oczami pełnymi bólu, szepnął: „Moniczka…”, delikatnie się uśmiechnął, a potem znowu zasnął.
Dwa tygodnie później tata zmarł, a ja nigdy nie pogodziłam się z jego stratą.
Leżąc teraz na zimnej posadzce w chacie szamana, nawet nie zauważyłam, że minęły dwie godziny. Uzdrowiciel znowu woła mnie do siebie. Jeszcze raz każe mi podać rękę. Wpatruje się w nią długo, a następnie unosi nieobecny wzrok w kierunku wszechświata. Po jakimś czasie, który dla mnie jest całą wiecznością, mówi, żebym napisała na kartce swoje imię i nazwisko. Kiedy je odczytuje, zaczyna kreślić jakieś tajemnicze wzory i liczby. W końcu zaciska mocno powieki i bierze głęboki wdech. Po chwili podaje mi liczbę i każe na zawsze ją zapamiętać.
– Twoja liczba to dziewięć. Spróbuję ci pomóc, ale zanim zaczniemy proces uzdrawiania, muszę najpierw oczyścić twoje imię. Bez tego nic nie zrobimy.
Godzinę później stoję bosa, ubrana w pożyczony sarong, z rozpuszczonymi włosami i z niedowierzeniem patrzę na to, co się dzieje. Przed każdym z nas – bo nie tylko ja biorę udział w tym rytuale – tkwi wielka kamienna misa, rozmiarem przypominająca chrzcielnicę, a w niej pływają dziesiątki, a może nawet setki ściętych kwiatów. Ich zapach jest tak intensywny, że aż kręci się od niego w głowie. Czegoś tak pięknego, kolorowego i intensywnego dawno nie widziałam. Wszyscy musimy usiąść na swoich stołeczkach, wziąć kadzidło i kwiat do ręki i modlić się do dowolnego boga. W tym czasie uzdrowiciel wydobywa z siebie przerażające odgłosy na granicy jawy i czegoś niewytłumaczalnego. Kiedy już kolana i ręce tak mi drętwieją, że jestem pewna, iż zaraz z hukiem runę na posadzkę, szaman podchodzi do mnie i zaczyna wylewać na moją głowę wodę z misy – hektolitry wody! Wcześniej ostrzegł, że pod żadnym pozorem nie mogę rękoma dotknąć twarzy, bo przerwę oczyszczanie.
Jestem przerażona. Nie wiem, co się dzieje. Czy mogę zaufać człowiekowi, który właśnie mnie topi? Bo właśnie tak się czuję! Ledwo mogę złapać oddech. Ciągle się krztuszę, wymiotując wodą i wszystkim tym, co jeszcze we mnie zostało. Uzdrowiciel jednak nie zważa na mój stan – jest w transie, łączy się w modlitwie z wszechświatem i swoimi duchowymi przewodnikami, a ja coraz bardziej kurczę się w sobie. Znikam i choć mam wybór – przecież w każdej chwili mogę wstać i odejść – siedzę ze stopami przyklejonymi do podłogi, płaczę, duszę się, wymiotuję i modlę, żebym jeszcze zobaczyła twarz swojej córki.
W końcu woda się kończy, uzdrowiciel jednak cały czas przestrzega, żebyśmy nie dotykali twarzy i czekali, aż wyschniemy. Z mokrymi włosami przyklejonymi do buzi, mokra, drżąca z zimna i wyczerpania, czekam na cud. Zamiast niego pojawia się żona szamana z ryżem, który mam zjeść z jej ściśniętej dłoni, i wodą kokosową, którą mam popić trzy razy. Potem wiążą mi na nadgarstku cienki biało-czarno-czerwony sznureczek i obiecują, że od teraz będzie lepiej.
Nie jest.
Mój przypadek jest naprawdę ciężki. Mięsak tkanek miękkich. Szanse na przeżycie powyżej pięciu lat ma ledwie garstka chorych, a leczenie często wiąże się z radykalnym okaleczeniem ciała. Mnie onkolodzy odebrali nadzieję. To, że rak od pokoleń siał w mojej rodzinie spustoszenie, też nie jest bez wpływu. Pozostała mi walka z czasem. Walczę o każdy kolejny dzień z moją córką. I dla niej jestem w stanie poddać się największym torturom. A wśród nich intensywnemu detoksowi na bazie białej kurkumy zmieszanej z innymi miejscowymi ziołami i specyfikami.
Wyobraź sobie czterdziestoletnią kobietę, która wije się w torsjach w bambusowej chacie w środku dżungli, pilnowana jedynie przez cuchnącego psa szamana. Biała kurkuma jest tak silna, że wydalasz z siebie wszystko każdą komórką swojego ciała. Śluzówką, oczami, skórą… Boli cię całe ciało – od włosów przez wnętrzności, na palcach u stóp kończąc. Masz drgawki, zimne poty, wysoką gorączkę, mdlejesz, dławisz się, odwadniasz. W końcu przychodzą halucynacje. Nie wiesz, czy jeszcze jesteś na jawie, czy już po drugiej stronie. Nie masz pewności, czy wciąż żyjesz, czy właśnie przywitałaś się ze śmiercią. Przez głowę czterdziestoletniej kobiety przelatuje całe jej życie – czuje, że to pożegnanie, że nie wyjdzie już z tej chaty na własnych nogach. Zostanie na zawsze tu, w odległej dżungli. W ostatniej drodze nie będzie jej towarzyszył nikt bliski, nie zobaczy i nie dotknie już niczego, co łączy ją z dotychczasowym życiem. Jest za daleko, tysiące kilometrów od domu. W obcym miejscu, w otoczeniu nieznanych sobie ludzi, niemówiących w jej języku. Czuje paniczny lęk o córkę, boi się, że jednak trafi ona w szpony lwa.
Czterdziestoletnia kobieta czuje, że umiera…
ROZDZIAŁ I
Obudził mnie ryk silnika odjeżdżającego samochodu. To porsche Eryka wystartowało z podjazdu przed domem. Wstał wcześniej ode mnie i pojechał do firmy. Spróbowałam przekręcić się na drugi bok, ale tylko jęknęłam z bólu i zostałam w tej samej pozycji.
Czułam się jak po zderzeniu z Lulin – tą kometą, którą ponoć wczoraj odkryli naukowcy. O tak, Mona, pomyślałam. Na pewno za dużo o niej czytałaś przed snem, potem przyciągnęłaś ją myślami aż tu, do Berlina, i „bum!”.
W całym ciele czułam zakwasy po trudach wczorajszej przeprowadzki. Po kilku latach odkładania decyzji na później wreszcie zamieszkałam z Erykiem w jego domu w Berlinie.
Prawdę mówiąc, pytania o to, kiedy w końcu zamieszkamy razem, prześladowały nas od dawna. Przy każdej możliwej okazji, jakby wszyscy się umówili, podczas świąt i imprez rodzinnych zamęczali nas dociekaniem, kiedy i gdzie będziemy mieszkać, co ze ślubem i w ogóle dlaczego tak późno. Nie mogliśmy już tego słuchać, choć czasami mieliśmy z tego niezły ubaw, robiliśmy nawet zakłady, kto pierwszy z rodziny wytoczy działa, o co zapyta albo ile pytań padnie. Przeważnie wygrywał Eryk, a ja, w ramach przegranej, musiałam gotować dla nas przez cały weekend albo trzy razy z rzędu rozwieszać pranie.
Tak naprawdę całe swoje dorosłe życie, od pierwszych dni po osiemnastce, byłam z Erykiem. Trudno mi było sobie wyobrazić siebie jako singielkę. Byliśmy w związku od dziesięciu lat, z czego ponad połowę mieszkaliśmy oddzielnie, każde w innym mieście – ja w Poznaniu, a Eryk w Berlinie. To sprawiało, że od dłuższego czasu miałam wrażenie, iż duplikujemy swoje życie, zamiast budować jedno wspólne. Wszystko było podwójne: domy, ulubione restauracje, szczoteczki do zębów, nasze zdjęcia w ramkach i imprezy urodzinowe. Ciągle w drodze. Tam i z powrotem.
Ostatnio coraz częściej czułam, że się od siebie oddalamy. Dla przypadkowego obserwatora nasz związek mógł wyglądać idealnie, wszystko rozwijało się w odpowiednim tempie – nasze osobowości, edukacja, kariery. Ale w głębi duszy wiedziałam, że skoro od kilku lat wciąż odkładamy decyzję o tym, by razem zamieszkać, to o czymś to świadczy. Ja realizowałam swoje artystyczne pasje i coraz częściej myślałam o macierzyństwie, Eryk jednak kompletnie nie był tym zainteresowany. Pochodził z zamożnej rodziny, był jedynakiem i niedawno został współwłaścicielem firmy. Był skupiony niemal wyłącznie na koncepcji „trzech K”: kariera, kasa, konsumpcja. Samochody, garnitury szyte na miarę, ekstrawaganckie restauracje i podróże po świecie. Ja natomiast byłam pochłonięta nowatorskimi projektami artystycznymi, odjechanymi happeningami muzycznymi i dziennikarstwem. Zauważałam, że nasze życiowe drogi mają coraz mniej wspólnych przystanków.
Kilka tygodni temu mój przyjaciel – wybitny malarz z Białorusi – znalazł się w dramatycznym położeniu. Nie przedłużono mu pobytu w Polsce, stanął przed widmem deportacji. Doskonale wiedzieliśmy, że po powrocie na Białoruś czeka go więzienie, bo znalazł się na liście wrogów politycznych. Z całym środowiskiem artystycznym zaangażowaliśmy się w pomoc dla Maksyma. Zbieraliśmy fundusze, ubrania i szukaliśmy dla niego bezpiecznego lokum. Naszym celem była organizacja wystawy jego prac, żeby przestał być anonimowy. Chcieliśmy, by świat o nim usłyszał, by jego twórczość ujrzała światła kamer, bo to pomogłoby mu zdobyć azyl.
Pamiętam dzień, kiedy przyjechałam do niego z całym bagażnikiem zakupów spożywczych i środków higienicznych, a Eryk pomógł mi je wnosić na poddasze zniszczonej pięciopiętrowej kamienicy bez windy. Kiedy ich sobie przedstawiłam, widziałam, z jaką niechęcią mój facet podaje rękę Maksymowi. Miałam wrażenie, że marzy tylko o tym, żeby stąd uciec i umyć ręce. Nie zadał Maksymowi ani jednego pytania. Nie wykazał żadnej troski ani nawet zwykłej ludzkiej ciekawości, choć miał możliwość obejrzeć z bliska wybitne dzieła malarza.
Ta chwila utkwiła mi w pamięci i nie mogłam się od niej uwolnić.
Kiedy miesiąc temu podjęliśmy decyzję o sformalizowaniu naszego związku, postanowiliśmy, że to ja przeprowadzę się do Eryka. Chociaż w obliczu tej zmiany czułam niepokój, byłam też pełna nadziei na nową przyszłość. Wiedziałam, że muszę zostawić swoje poznańskie życie, designerskie mieszkanie w kamienicy, które przerobiłam na pracownię, śniadaniownię za rogiem, do której mogłam wychodzić w kapciach po croissanty i kawę, przyjaciół, projekty artystyczne, właściwie całą moją przestrzeń życiową ze wszystkim, co tworzyłam przez wiele lat. Na szczęście Berlin od zawsze był jednym z moich ukochanych miast. Bywałam tam często z powodów zawodowych, a od kilku lat stał się moim drugim domem, bo przyjeżdżałam tu do Eryka. Miałam już nawet swoje ulubione kąty.
Ale teraz, kiedy leżałam w berlińskim domu z jeszcze nierozpakowanymi kartonami po przeprowadzce i o tym wszystkim rozmyślałam, miasto zaczęło wydawać mi się dziwnie obce.
Mona, czy ty przypadkiem nie skoczyłaś na główkę do pustego basenu? – zastanawiałam się. Niestety miałam mnóstwo wątpliwości. Myśli bombardujące mój umysł nie pozwoliły mi dłużej spać. Postanowiłam wstać i zacząć rozpakowywać pudła. Usiadłam na łóżku i przeciągnęłam się. Kawa! Marzyłam o kawie. Wstałam. Już miałam iść do kuchni, kiedy mój wzrok przyciągnęła koperta leżąca na stoliku nocnym. Sięgnęłam po nią z lekkim wahaniem, mimo że była zaadresowana do mnie. Od razu poznałam pismo Eryka – tylko on rysował tak koślawe serca. Zajrzałam do środka i musiałam przysiąść na brzegu łóżka… Chciałam krzyczeć i skakać z radości, ale obawiałam się, że to może być jakiś żart, więc próbowałam stłumić swoją euforię, żeby w razie czego nie poczuć zawodu.
W kopercie były dwa bilety lotnicze do Nowego Jorku! Jeden dla mnie, a drugi dla Eryka. Data wylotu – za dwa dni!
– Nie wierzę! – jednak krzyknęłam, skacząc na równe nogi.
To uwierz, dziewczyno, bo pojutrze lecisz do Nowego Jorku!
Uszczypnęłam się w udo, a na wszelki wypadek dodatkowo pociągnęłam za włosy. Jedno i drugie dotkliwie zabolało. Serce waliło mi jak oszalałe. Podróż do Nowego Jorku od zawsze była moim wielkim marzeniem. I to marzenie zaraz miało się spełnić!
Kompletnie się tego nie spodziewałam. Jeszcze kilka minut temu przez moją głowę niczym rozpędzony pociąg przelatywały wątpliwości i pytania bez odpowiedzi, a teraz zalewała mnie fala szczęścia, na które chyba nie byłam przygotowana. Radość powoli zaczęła rozpuszczać niepokój. Stałam na środku sypialni jeszcze dobrych kilka minut, prowadząc wewnętrzny dialog.
Jak mogłaś mieć wątpliwości co do Eryka, Mona?! Przecież masz już dość tego emocjonalnego bujania od burty do burty, marzy ci się stabilizacja… Dobrze, dobrze, ale zastanów się, dlaczego tak trudno ci przyjąć, że jesteś szczęściarą i że to ten jedyny?
Czułam radość i wzruszenie, że Eryk zawalczył o nasz związek. Być może sam miał wątpliwości podobne do moich, ale jednak oboje daliśmy sobie szansę na wspólną przyszłość. Chyba po raz pierwszy od bardzo dawna miałam wrażenie, że znalazłam się we właściwym miejscu o właściwej porze i u boku najwłaściwszego mężczyzny. Ogarnęła mnie ulga. A więc ta przeprowadzka jednak nie była błędem.
Sięgnęłam po komórkę i wybrałam numer Eryka.
– Dzień dobry, kochanie – przywitałam się jakby nigdy nic, starając się, by mój głos nie zdradzał emocji.
– Wstałaś już? – usłyszałam po drugiej stronie.
– Tak, i zaraz robię kawę.
– A znalazłaś może…? – zapytał nieco zaniepokojony.
– Tak! – krzyknęłam radośnie, nie mogąc już dłużej udawać. – Jesteś cudowny, Eryczku! A ja jestem przeszczęśliwa!
– Cieszę się, Mona. Rzeczywiście dawno nie słyszałem cię takiej radosnej.
Wyczułam, że się uśmiecha. Moja radość ewidentnie sprawiła mu przyjemność.
– O której będziesz w domu? Musimy wszystko zaplanować! Zaczynam się pakować do Nowego Jorku! A kartony rozpakujemy po powrocie!
– Nie rób nic beze mnie – zastrzegł Eryk. – Jak wrócę z pracy, wszystko ustalimy. I witaj w domu, kochanie!
– Kocham cię – powiedziałam, czując, jak łzy napływają mi do oczu.
– Ja ciebie też.
Pożegnaliśmy się, a ja w końcu poszłam zaparzyć kawę. Nastawiłam ekspres i zaczęłam szukać swojej ulubionej filiżanki. Eryk przywiózł mi ją z Madrytu. Była idealna na poranne espresso. Miała namalowanego czerwonego byka z turkusowymi rogami.
– No, gdzie jesteś, moja filiżaneczko… – mruknęłam pod nosem, próbując ją namierzyć na oślep. Ale filiżanki nie było. Przeszukałam wszystkie szafki, sprawdziłam w zmywarce, na próżno. Wzięłam więc pierwszą z brzegu, nalałam sobie kawę i poszłam na taras.
Usiadłam wygodnie na sofie, wzięłam pierwszy łyk i uśmiechnęłam się do siebie.
Mona, masz życie jak królowa! Nie musisz się spieszyć do pracy, ukochany dał ci urlop od rozpakowywania, a pojutrze lecicie do Nowego Jorku! Siedziałam w swojej ulubionej pozycji, z nogami zarzuconymi na oparcie sofy, i wciąż bałam się wybuchnąć niepohamowaną radością. Jakbym chciała uchronić się przed falstartem.
Słońce już dawno wstało i zapowiadało piękny dzień, typowy dla dojrzałego lata. Miałam ochotę pochwalić się swoim szczęściem całemu światu. Nawet zaczęłam ustalać, do kogo zadzwonię w pierwszej kolejności, ale ostatecznie postanowiłam, że jeszcze chcę się tym nacieszyć sama.
Przesiedziałam w piżamie na tarasie kilka godzin, snując plany na przyszłość. Z błogiego letargu wyrwał mnie odgłos podjeżdżającego pod dom samochodu. Wrócił Eryk. Wystrzeliłam do domu jak poparzona i w pośpiechu wskoczyłam w dżinsy i bluzę, żeby nie zobaczył, że cały dzień snułam się w piżamie.
– Halo! Mona? Czy jest tu gdzieś moja narzeczona? – zawołał od progu Eryk, imitując operowy głos.
Zbiegłam szybko po schodach i wpadłam prosto w jego ramiona.
– Mona narzeczona melduje, że jest obecna! – Zasalutowałam i pocałowałam go w usta.
Przytulił mnie tak mocno, że przez chwilę zabrakło mi tchu.
– Umieram z głodu!
– Ja też! Przyznam, że nawet nie chciało mi się robić śniadania…
Spojrzał na mnie czule.
– No ładnie! Cały dzień byłaś na wagarach.
Zrobiłam do niego słodkie oczy niewiniątka.
– Przecież sam kazałeś mi odpoczywać. Ja tylko grzecznie cię posłuchałam.
Postanowiliśmy wyskoczyć na Kreuzberg i coś zjeść. Po powrocie otworzyliśmy butelkę wina i wyszliśmy na taras. Słońce już prawie zniknęło za horyzontem i na ciemnym niebie były widoczne tylko wąskie smugi światła, jakby ktoś od niechcenia przejechał po nim pędzlem. Koniec lata zbliżał się nieuchronnie, chciałam nacieszyć oczy każdą sekundą pięknych zachodów słońca, jakbym je kolekcjonowała na zapas. Jesień czaiła się za rogiem, a wraz z nią krótsze dnie i szarobura aura.
– Kochanie, czy jesteś szczęśliwy? – zagaiłam niepewnie.
– Oczywiście, że jestem szczęśliwy – odparł Eryk. – Dlaczego pytasz?
– Ale czy na pewno cieszysz się, że zamieszkaliśmy razem?
Spojrzał na mnie czujnie.
– Co się dzieje, Mona? Wszystko w porządku? – Jego twarz na ułamek sekundy stężała, po chwili jednak wrócił na nią łagodny uśmiech.
– Po prostu… mam w sobie tyle emocji. Niby jesteśmy jak stare małżeństwo… znamy się dobrze, ale też wchodzimy w zupełnie nowy dla nas rozdział… Myślisz, że to wszystko się uda?
Eryk nachylił się do mnie.
– Wiem, że to dla ciebie może być trudne, kochanie. Zostawiłaś dom, przyjaciół, pracę, swój kraj. Ale mam przeczucie, że wszystko się ułoży. Będzie dobrze, zobaczysz.
Uspokojona, ułożyłam się wygodnie na sofie, a Eryk sięgnął po tablet. Zaczęliśmy przeglądać hotele w Nowym Jorku. Sączyliśmy wino i snuliśmy plany naszej wymarzonej podróży. Eryk mnie objął, poczułam jego perfumy i silne twarde ramię. Ostatnio dużo ćwiczył na siłowni. Przypomniało mi się, jaki był szczupły, kiedy się poznaliśmy. Wtedy nie wyglądał nawet na swoje siedemnaście lat. Teraz siedziałam wtulona w dojrzałego mężczyznę stojącego u progu wielkiej kariery i dokładnie wiedzącego, czego chce w życiu.
Mogłabym tak siedzieć z nim do rana, ale na dwudziestą byliśmy jeszcze umówieni z przyjaciółmi. Chcieliśmy wspólnie świętować moją przeprowadzkę i decyzję o zalegalizowaniu naszego związku. Często żartowali, że są już totalnie znudzeni tym czekaniem na nas, a teraz zacierali ręce na wiadomość o naszym ślubie, bo chcieli się zabawić na weselu. Zapowiadała się niezła impreza.
Spojrzałam na zegarek i podskoczyłam, wywracając kieliszek z winem.
– O nie! Już piętnaście po siódmej!
– Lecę się przebrać. – Eryk też się podniósł. – Którą koszulę włożyć?
– Może tę, którą dostałeś ode mnie na urodziny?
– Okej. A ty?
– Niespodzianka! – krzyknęłam już w biegu i zniknęłam w łazience.
Kilka miesięcy wcześniej kupiłam sobie sukienkę specjalnie na tę okazję, choć nie wiedziałam wtedy jeszcze, czy w ogóle nadejdzie. Na szczęście nie musiała zbyt długo czekać. Mała czarna z głęboko wyciętymi plecami. Założyłam do niej długie kolczyki wysadzane kolorowymi kamieniami. Jeszcze tylko szpilki i będę gotowa.
Miałam nadzieję, że dostrzegę w oczach Eryka ten sam zachwyt, który widziałam, kiedy zobaczył mnie pierwszy raz na studniówce. Poprosił mnie o taniec i wtedy wszystko między nami się zaczęło. Od tamtego momentu byliśmy niemal nierozłączni.
Wybiegliśmy z domu, trzymając się za ręce, i wsiedliśmy do czekającej już taksówki. Umówiliśmy się z przyjaciółmi w restauracji Coda – świetnym miejscu, które doczekało się gwiazdki Michelin. Wybieraliśmy ją na świętowanie ważnych wydarzeń w życiu naszym i bliskich nam osób. Ostatnio byliśmy tam, kiedy Eryk został udziałowcem firmy, w której wcześniej pracował kilka lat jako główny architekt. Impreza tak się wtedy rozkręciła, że po północy dosiadł się do nas sam właściciel, a kilka godzin później pomagaliśmy mu zamknąć lokal. Od tej pory byliśmy jego honorowymi gośćmi.
Dotarliśmy pierwsi. Nasz ulubiony stolik był już nakryty. Ledwo zdążyliśmy usiąść, kiedy przy wejściu dostrzegłam Toma i Adama. Tom poczęstował mnie zniewalającym uśmiechem i popędził przez salę, by już po chwili rzucić mi się na szyję.
– Cześć, piękna! Jak zwykle bosko wyglądasz!
– A ty chyba przyleciałeś prosto z wybiegu w Paryżu! – oddałam komplement. Naprawdę świetnie wyglądał, od kiedy zeszli się z Adamem.
– Cześć, olbrzymie – rzucił wesoło Tom, ściskając dłoń Eryka.
W tym czasie do stolika dotarł Adam. Przywitaliśmy się serdecznie i usiedliśmy. Nie zdążyliśmy jednak otworzyć menu, gdy przy stole pojawili się Vivian i Borys.
– Hej, gołąbeczki! – zawołała Viv, przytulając mnie.
– To kiedy weselicho? – zapytał z uśmiechem Borys, podając rękę Erykowi.
– Tylko dajcie znać odpowiednio wcześniej, żebym zdążyła kupić jakąś wystrzałową kieckę! – dodała Viv.
– I ja! – zawtórował jej Tom, na co wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– A gdzie Alex?
– Niestety nie dotrze – odparłam. – Nie zdążyła na ostatni pociąg. Ale kazała was wszystkich uściskać.
Przez kolejne godziny jedliśmy, rozmawialiśmy i śmialiśmy się. Tom oczywiście wiercił nam dziurę w brzuchu na temat wesela: kiedy, gdzie, czy mam już suknię, kto będzie zaproszony, jaki wystrój sali zaplanowaliśmy, kto będzie grał… Był bardzo rozczarowany, słysząc, że nie mamy jeszcze żadnych konkretnych planów.
– Tom, słońce ty moje – powiedziałam wesoło – w tej chwili moim największym wyzwaniem jest spakowanie się na lot do Nowego Jorku. A będę musiała to zrobić jutro na kacu!
– Zaraz, zaraz! – weszła mi w słowo Vivian. – Jaki Nowy Jork?
– Pojutrze lecimy do Nowego Jorku! – pisnęłam podekscytowana. – Eryk zrobił mi niespodziankę!
– O wy! Jesteście okropni! – krzyknął Tom z udawaną odrazą. – Nie za dobrze wam? To aż bezczelne być takim szczęśliwym!
Do domu wróciliśmy przed północą. Brzuch bolał mnie od śmiechu. Świetnie się bawiliśmy, ale byłam bardzo zmęczona. Przeprowadzka i emocje ostatnich dni dały mi się we znaki. Eryk zasnął niemal od razu, a ja jeszcze długo przewracałam się z boku na bok. Wracały do mnie różne wspomnienia, przeplatane myślami o przyszłości, więc dopiero nad ranem zaczęły mi ciążyć powieki. W końcu udało mi się zasnąć tak głębokim snem, że nawet nie usłyszałam, kiedy Eryk wychodził do pracy.
Obudziłam się sama, nie do końca świadoma, gdzie jestem. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że wczoraj przeprowadziłam się do narzeczonego i oto jestem w jego domu, który teraz ma być również moim domem.
No nie wiem, Mona, czy na pewno jesteś u siebie? – odezwał się mój wewnętrzny głos. – W szafach nie ma twoich ubrań, na półkach nie ma twoich książek, ściany nie znają twoich obrazów… Czas to zmienić!
Postanowiłam jednak zajrzeć do kartonów. Przeglądając opisy zamieszczone na pudłach, zaczęłam rozpakowywać niektóre i przenosić rzeczy do garderoby. Potem wzięłam się do największej walizki, bo miałam nadzieję, że znajdę w niej rzeczy potrzebne „na już”. Po chwili, wybebeszona, leżała z otwartą paszczą, zajmując pół holu. Postanowiłam wsadzić ją na górną półkę w garderobie. Ledwo udało mi się ją tam unieść – była naprawdę ciężka i ogromna. Już miałam schodzić z drabinki, ale zachwiałam się i straciłam równowagę. Dosłownie w ostatnim momencie chwyciłam się pierwszej rzeczy pod ręką, żeby tylko nie runąć na podłogę. Okazało się, że był to spory karton z uchwytem z grubego sznurka. Niestety pod moim ciężarem wysunął się z półki i spadł wraz ze mną. Na szczęście stos ubrań odrobinę zamortyzował upadek.
Siedziałam na podłodze w garderobie Eryka, a wokół mnie walała się zawartość kartonu. Syczałam z bólu, bo nabiłam sobie na udzie ogromnego siniaka. Jeszcze by tego brakowało, żebym złamała nogę przed wylotem. Dobrze, że nie stało się nic poważniejszego.
Wzięłam się w garść i spróbowałam stanąć na potłuczonej nodze. Udało się, choć nie bez bólu. Spojrzałam na pobojowisko wokół i zaśmiałam się w duchu, wizualizując sobie swój lot z drabiny w towarzystwie przedmiotów z wywróconego pudła. Trzeba było poczekać na Eryka. Ale nie, ja zawsze muszę być samodzielna i niezależna. Tyle dobrze, że nie spadła na mnie ta wielka waliza!
Postanowiłam posprzątać bałagan. Uklękłam i zaczęłam wrzucać rzeczy do kartonu. W pewnym momencie w ręce wpadł mi przewodnik po Madrycie. Dwa miesiące wcześniej Eryk był tam na konferencji i wspólnie kupiliśmy w księgarni przewodnik, żeby poczytać, co warto zobaczyć na miejscu. Chciałam nawet do niego dolecieć na jedną noc, ale akurat w tym czasie w Poznaniu było otwarcie wystawy obrazów Maksyma, więc zostałam. Z rozmarzeniem spojrzałam na okładkę.
Zasługujesz na przerwę, dziewczyno! – postanowiłam i rozsiadłam się wygodnie na stercie ubrań. Odruchowo otworzyłam przewodnik w miejscu zaznaczonym zakładką i… dosłownie mnie sparaliżowało. Miałam wrażenie, że w ułamku sekundy ktoś zamroził ciekłym azotem każdą komórkę mojego ciała. Za to mój umysł wsiadł do rollercoastera i pikował w dół bez zapiętych pasów bezpieczeństwa, pokonując siłę grawitacji.
Zakładką w przewodniku było zdjęcie Eryka całującego nieznaną mi blondynkę. Byli czule objęci i wyglądali na zakochanych. Było widać, że łączy ich coś poważnego. Data w narożniku zdjęcia pokrywała się z datą konferencji w Madrycie…
Zemdliło mnie. Siedziałam w garderobie mojego przyszłego męża. Właśnie się do niego wprowadziłam, a za chwilę mieliśmy lecieć do Nowego Jorku. Rozejrzałam się wokół. Same męskie ubrania. Garnitury, koszule, buty. Ani jednej mojej rzeczy. Co ja tu robię? Ogarnęła mnie panika zmieszana z ogromnym żalem.
Pobiegłam do toalety i zwymiotowałam. Zakręciło mi się w głowie, więc musiałam usiąść na zimnych kaflach. Po chwili zaczęły mną wstrząsać dreszcze. Oparłam głowę o sedes, nie dbając o to, czy zmoczę włosy. Było mi wszystko jedno. Zaczęłam płakać. Łzy kapały na posadzkę, niemal słyszałam, jak się o nią rozbryzgują.
Co mam teraz zrobić?
– Nie wiem! – ryknęłam do siebie, a chwilę później mój płacz zamienił się w wycie. Wyłam jak bezsilne zwierzę złapane we wnyki. Bo tak właśnie się czułam. Byłam w potrzasku. Już po mnie! Mam uciekać czy zostać? Co będzie gorsze? Zostać i patrzeć na agonię związku czy odejść, ale tym samym pozbawić się wszystkiego: miłości, dachu nad głową, stabilizacji finansowej, złudnego poczucia bezpieczeństwa i planów na przyszłość?
Ratuj się, Mona! Nie wiem jak, ale musisz zadbać o siebie.
Zalała mnie kolejna fala płaczu. Łkałam i trzęsłam się z zimna.
Uciec… Tak, na pewno uciec. Ale dokąd? Nie miałam gdzie mieszkać, ponieważ swoje mieszkanie wynajęłam na rok, zapłacili mi z góry, a wczoraj rano dostałam wiadomość od najemców, że właśnie wnoszą swoje meble. Mogłabym przeczekać najgorsze u mamy, ale tam nie mogę liczyć na wsparcie. Miałyśmy ze sobą słaby kontakt, nie zwierzałam się jej. Zawsze jakoś bliżej mi było do rodziców Eryka. Jak jej powiem o swojej sytuacji, na pewno zacznie mnie obwiniać. Nie zniosę tego, nie wytrzymam. Nie miałam też z czego żyć. Niespełna tydzień temu zrezygnowałam z pracy w redakcji – ku rozczarowaniu naczelnej i współpracowników.
Przez chwilę chciałam zadzwonić do Vivian, ale zdałam sobie sprawę, że to nie tylko moja przyjaciółka, ale też Eryka. W sumie to on nas ze sobą poznał… A może ona i Borys wiedzieli o wszystkim? To byłoby straszne! W tym momencie dotarło do mnie, że jeśli odejdę od Eryka, do całej listy strat będę mogła dopisać jeszcze moich berlińskich przyjaciół…
Jak mogłam dać się tak oszukać? Gdzie się podziała moja intuicja? Moja czujność?
Wzięłam głęboki oddech.
– To koniec – powiedziałam, a mój głos zabrzmiał dziwnie obco. Dobrze siebie znałam. Już nie raz życie stawiało mnie w trudnej sytuacji. Wiedziałam, że aby przetrwać i nie rozsypać się na milion kawałków niczym wystrzelone w niebo konfetti, muszę schować emocje pod twardą skorupą i włączyć tryb awaryjny. Stać się robotem, który krok po kroku realizuje plan.
Wróciłam do garderoby. To nawet dobrze, że zdążyłam rozpakować tylko jedną walizkę, pomyślałam z ironią, patrząc na pozostawiony po sobie bałagan. Będzie mniej pakowania. Wycofałam się z pomieszczenia rakiem, jakbym się bała, że ktoś może mnie zaatakować, jeśli odwrócę się plecami.
Nie mogę zostać w tym domu, postanowiłam. Przebrałam się, umyłam zęby i uczesałam włosy. A potem po prostu wyszłam.
Szłam ulicami Berlina i myślałam o tym, że nawet nie zdążyłam się w nim dobrze rozgościć, a on już wyrzucił mnie za drzwi. Łzy płynęły mi po policzkach, kapały na bluzkę. Wsiadłam do S-Bahnu i pojechałam do Orient Eck, mojej ulubionej tureckiej knajpki na Kreuzbergu. Zawsze działała na mnie kojąco, a teraz potrzebowałam czegokolwiek, co przyniesie mi choć minimalną ulgę.
Siadłam przy stoliku na zewnątrz. Ułożyłam stopy na dywanie z liści, choć wciąż jeszcze trwało kalendarzowe lato. Słońce ogrzewało moją twarz. Artystyczny chaos ulicy docierał do mnie jak zza grubej szyby.
Przesiedziałam tak kilka godzin. Obsługa mnie kojarzyła i nie miała nic przeciwko temu, że zamówiłam tylko herbatę. Nie byłabym w stanie nic przełknąć. Nie wzięłam ze sobą telefonu, więc nawet nie wiedziałam, która jest godzina. Zresztą to i tak było bez znaczenia. Eryk pewnie dzwonił kilka razy…
Boże, jak ja mam z nim rozmawiać? Wiedziałam, że nie mogę tu siedzieć w nieskończoność. Nasza konfrontacja nieuchronnie się zbliżała – tak jak koniec naszego związku.
Wzięłam ostatni łyk herbaty i poszłam zapłacić.
*
Kiedy weszłam do domu, Eryk siedział przy stole w jadalni. Nie musiałam nic mówić. Wychodząc w pośpiechu, zostawiłam otwarte na oścież drzwi garderoby i porozrzucane na podłodze przedmioty, które wypadły w kartonu. Na wierzchu leżało jego zdjęcie z blondynką.
Mijając go, nawet na niego nie spojrzałam. Nie chciałam, żeby widział, jak płaczę. Poszłam prosto do łazienki.
Wstał i pobiegł za mną, ale zdążyłam zamknąć drzwi na klucz.
– Mona, porozmawiajmy! – zawołał. – Otwórz, proszę…
Nie odezwałam się. Byłam zraniona, a to pociągnęło za sobą kolejne uczucia: odrzucenie, brak wiary w siebie, niepewność, nienawiść…
– Mona, wszystko ci wytłumaczę… Wyjdź, proszę!
Milczałam uparcie.
– Odezwij się… Powiedz coś! Cokolwiek! – Eryk zaczął tracić cierpliwość. Teraz już walił pięściami w drzwi. – Otwieraj!
Trochę się przestraszyłam. Nigdy wcześniej nie widziałam go w takiej furii. Ale nie otworzyłam drzwi ani nie odezwałam się słowem. Stałam przed dużym lustrem w kompletnym bezruchu. Na szklanej półce leżały kolczyki, które miałam na sobie na wczorajszej kolacji. Tego już nie ma. Nie zostało nic z mojego dawnego życia.
Zaczęłam szlochać. Jak wytrzymam bez Eryka? Bez jego głosu, zapachu, dotyku. Jak mam przestać go kochać? Jak mam nagle żyć sama? Z gardła wyrwał mi się głośny jęk:
– Nie!
Eryk nie zareagował. Za drzwiami łazienki panowała rozdzierająca moje serce cisza. Dlaczego nie walczy? Nie przeprasza? Dlaczego?!
Patrzyłam na swoje odbicie w lustrze. Widziałam smutną kobietę przed trzydziestką. Była zrozpaczona. Spojrzałam w swoje oczy. Piwne, mądre, kochane oczy. Należały do mnie. Teraz były bardzo zmęczone, miały białka przekrwione od długiego płaczu. Ale też zmarszczki w kącikach, takie od śmiechu.
Eryk znów zaczął się dobijać. Jego głos dobiegał do mnie niczym zza grubej betonowej ściany i rozpraszał się echem. A ja, wciąż patrząc sobie w oczy, szepnęłam:
– Kocham cię, Mona. Poradzisz sobie.
I delikatnie, zaledwie kącikami ust uśmiechnęłam się do swojego odbicia.
Świat jakby się zatrzymał. Powietrze zgęstniało. Zachwiałam się. Prawie upadłam, więc musiałam przysiąść na brzegu wanny. Siedziałam tak chwilę i nagle dotarła do mnie nowa prawda. Przecież mam siebie! Nigdy nie będę sama. Po raz pierwszy w życiu uświadomiłam sobie miłość do samej siebie. Miłość, której mi nikt nie odbierze. Czystą i bezinteresowną. Taką na zawsze. Minęło kilka minut i przyszło kolejne, nowe dla mnie uczucie – bezwarunkowy szacunek do siebie. A w ślad za nimi delikatna, ledwo odczuwalna ulga. Jeszcze chwilę wcześniej nie wierzyłam, że czeka mnie jakieś jutro, ale teraz zakiełkowała we mnie nadzieja, że sobie poradzę.
Z minuty na minutę z bezsilnej, porzuconej, zdradzonej ofiary stawałam się kobietą, która wierzyła, że jest w stanie to przetrwać. Postanowiłam za wszelką cenę wyjść z roli poszkodowanej. Z impetem otworzyłam drzwi. Eryk odskoczył od nich jak poparzony.
A ja wytarłam wierzchem dłoni łzy i powiedziałam:
– To koniec. Wracam do siebie.
– Mona, poczekaj! – Złapał mnie za ramiona i próbował przytulić. – Wszystko ci wytłumaczę. To moja asystentka, nic dla mnie nie znaczy… Jestem idiotą!
– Skończ – warknęłam. – Nie chcę wiedzieć nic więcej. Cokolwiek powiesz, i tak nie jestem w stanie ci wybaczyć.
– Proszę cię, wysłuchaj mnie, Mona…
– Wysłuchałabym i może nawet dałabym ci szansę, gdyby nie fakt, że zrobiłeś to zaraz po decyzji o ślubie. Tak postępuje tylko ktoś bez serca.
– Proszę cię, zostań, ochłońmy, porozmawiajmy – nie przestawał jęczeć.
– Nie mogę, Eryk. Wciąż cię kocham i ten ból jest dla mnie nie do zniesienia. Nie mogę cię widzieć, słyszeć, czuć twojego zapachu, bo mnie to zniszczy, rozumiesz? Jeśli pozostała ci choć odrobina szacunku do mnie, pozwól mi odejść.
Schował twarz w dłoniach, jakby chciał ukryć łzy. I nagle stanęły mi przed oczami wszystkie dwuznaczne sytuacje i niedopowiedzenia z ostatnich miesięcy. Układały się w pewną logiczną całość. Byłam w stanie nawet określić, kiedy mógł zacząć się ich romans. Czy to moja wina? Czy coś przegapiłam? Czy mogłam coś zrobić?
Znów poczułam przeszywający ból w sercu. Chciałam się położyć na podłodze, zwinąć w kłębek i wyć. Powstrzymywała mnie jednak obietnica, którą dałam sobie chwilę wcześniej przed lustrem. Walcz o siebie, Mona!
Wyprostowałam się i spojrzałam na Eryka.
– Jutro rano zapakuję do swojego auta tyle, ile się da – powiedziałam chłodno. – Resztę wyślesz mi transportem, za który sam zapłacisz. Pożegnaj ode mnie naszych przyjaciół. Będzie mi ich bardzo brakować. – Raniłam go i miałam tego pełną świadomość, ale teraz liczyło się dla mnie tylko przetrwanie, nawet za wszelką cenę.
– Proszę, Mona… Nie rób tego…
– Wycofuję się z twojego życia i robię w nim miejsce na nową kobietę. Do twoich rodziców zadzwonię i sama im o wszystkim powiem.
Eryk zjechał po ścianie na podłogę. Zwiesił głowę i zapłakał.
Było mi go żal, ale jeszcze bardziej żałowałam siebie – kobiety, która poświęciła wiele dla związku z mężczyzną, a teraz wszystko straciła. Moje życie w ciągu kilku godzin obróciło się w zgliszcza. Tak, od kilku miesięcy czułam, że coś niepokojącego dzieje się w naszym związku. Zdarzało się, że nie dzwonił na dobranoc, a kiedy ja dzwoniłam, nie odbierał. Rano tłumaczył, że zasnął nad prezentacją. Kilka razy zwróciłam uwagę na to, że kompletnie nieobecny wymienia z kimś SMS-y. Kiedy go o to pytałam, zrzucał wszystko na pracę. Moje poczucie bezpieczeństwa w związku było od jakiegoś czasu nieco nadszarpnięte. To stąd te wszystkie poważne rozmowy, które zaowocowały decyzją o ślubie. Moja niemal natychmiastowa decyzja o odejściu była wypadkową wielu nieprzespanych nocy i wątpliwości, które towarzyszyły mi od jakiegoś czasu. Dlatego teraz całą sobą wiedziałam, że to koniec.
Minęłam Eryka i poszłam do sypialni. Z kołdrą i poduszką przeniosłam się do salonu. Pościeliłam narożnik dla gości i tak jak stałam położyłam się. Wiedziałam, że muszę się wyspać, by rano włączyć tryb survivalowy: Mona robot. Prawdopodobnie nabyłam tę umiejętność, żeby przetrwać stratę ukochanego taty. Zmarł nagle, a wraz z nim odeszła część mnie. I właśnie wtedy pojawił się w moim życiu Eryk…
*
Obudził mnie zapach kawy. Eryk siedział przy stole z dwiema parującymi filiżankami. Miał zmierzwione od snu włosy i spuchnięte oczy. Patrzyłam na niego i czułam, że wciąż go kocham…
– Spakuję, ile się da. Resztę rzeczy wyślesz mi na adres, który ci podam za kilka dni. Teraz nie jestem w stanie, bo doprowadziłeś do sytuacji, w której jestem bezdomna – wyrecytowałam formułkę, którą wczoraj sobie ułożyłam.
Łzy popłynęły strumieniami po moich policzkach. Łkałam jak dziecko.
Eryk siedział przy stole i bał się zrobić jakikolwiek gest, żeby nie pogorszyć sytuacji. Nie wiem, jak bym zareagowała, gdyby wstał, przytulił mnie i poprosił, żebym nie odchodziła. Obawiam się, że mogłabym ulec. Jak długo by to trwało? Nagle wyobraziłam sobie te wszystkie przyszłe awantury, naciski z mojej strony, aby zwolnił asystentkę albo zmienił pracę. To było ponad moje siły…
Poszłam do garderoby po walizkę, którą raptem wczoraj rozpakowałam, i zaczęłam wrzucać do nej swoje rzeczy. Pospiesznie rozrywałam kartony i wyciągałam z nich to, co wydawało mi się najpotrzebniejsze lub najcenniejsze.
W końcu zniosłam bagaże do samochodu. Zatrzasnęłam klapę bagażnika i spojrzałam z podjazdu w okna jadalni. Nie było w nich Eryka. Nie wybiegł też za mną. Wzięłam głęboki oddech i wsiadłam za kierownicę. Widziałam, że jestem tu ostatni raz.
Kiedy udało mi się przebić przez berlińskie korki i w końcu dostać się na autostradę, zdałam sobie sprawę, że nie mam dokąd jechać. Na pewno jak najdalej od niego, ale dokąd?
Spojrzałam w lusterko wsteczne i powiedziałam do siebie:
– Zostałam bez dachu nad głową…
Sięgnęłam po telefon i wybrałam numer najemców mojego mieszkania.
Nie odebrali.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI