Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść Billa Clegga to fascynująca książka o rodzinie, pamięci, przyjaźni oraz zaskakujących życiowych zakrętach i powiązaniach. To głęboko poruszająca emocjonalnie opowieść o skomplikowanych więziach, porzuceniach, niszczących tajemnicach, tęsknocie i przebaczeniu. Jej bohaterkami są niezwykłe kobiety. Autor w mistrzowski sposób opowiada ich epickie koleje losu.
Jackie, emerytowaną wdowę z Connecticut niespodziewanie odwiedza niewidziana od 49 lat najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa, Danę, która zupełnie nie wie, dlaczego się w tym miejscu znalazła… Do hotelu w Pensylwanii przybywa mężczyzna, aby swemu dawno niewidzianemu ojcu opowiedzieć o tym, że sam został wreszcie ojcem. Znajduje go nieprzytomnego na podłodze hotelowego pokoju… Pracująca jako taksówkarz na Kauai, wyspie hawajskiego archipelagu, 67-letnia Lupita odbiera telefon z kontynentu, który przenosi ją w traumatyczną przeszłość…
Te pozornie niemające ze sobą nic wspólnego wątki Clegg łączy w niezwykle przemyślany sposób. W jeden, wyjątkowy dzień losy bohaterek układają się w całość. Ujawniają się sekrety sprzed ponad pół wieku. Autor w ten sposób przypomina, jak nasze wybory i decyzje stają się dziedzictwem rzutującym nie tylko na naszą przyszłość.
Głęboka i pięknie napisana powieść osiąga mistrzowski poziom w sztuce opowiadania historii.
Zwroty akcji sprawiają, że czytelnicy zechcą niejednokrotnie powracać do przeczytanych już fragmentów. Pierwsza powieść Clegga była powieścią o smutku. Koniec dnia to pełna dwuznaczności i tajemniczości opowieść o próbie naprawienia nieporozumień z przeszłości, mozaika wspomnień, żalu, straty i przebaczenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału The End of the Day
Przekład Dobromiła Jankowska
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
THE END OF THE DAY
Copyright © 2020 by Bill Clegg
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Dobromiła Jankowska, 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2021
Zdjęcie autora na okładce Copyright © Van Scott-Clegg
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-959007-5-4 (EPUB); 978-83-959007-5-4 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2021
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151,
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dla Ivy
ale co mogliśmy zrobić
żeby nie skończył się dzień
żeby nie znalazła nas
zima jak mogliśmy wiatr powstrzymać
Pukanie do drzwi jest słabe i niepewne. Łatwo udawać, że po prostu go nie było. Słowa, które rozlegają się później, są wyszeptane równie cicho, ale już zbyt słyszalnie, by dało się je zignorować.
– Pani Dano, dzień dobry. Jest po siódmej. Na dole czeka samochód. Halo?
Odgłos energicznych, miękkich kroków się oddala. Dana od ponad godziny jest ubrana do wyjścia, lecz nie czuje się przygotowana na spotkanie z Marcellą, która każdego ranka o szóstej trzydzieści zaczyna włączać światła i opróżniać zmywarkę. Marcella jest doskonałą kucharką i utrzymuje dom w porządku, ale Danę drażni, jak bardzo protekcjonalna bywa gospodyni, często zwracając się do pani domu tak, jakby mówiła do głupiej – z założonymi rękami, przechyloną głową, przesadzoną troską, słowami, które obcej osobie mogłyby się wydawać pełne szacunku, wręcz uprzejme, za to Dana w każdej sylabie słyszy tylko pogardę.
– Już czas, pani Dano – woła śpiewnie Marcella zza drzwi, jakby namawiała dziecko do zjedzenia warzyw. – Pora jechać.
Później drugi głos, wyższy i mniej pewny.
– No właśnie, panno Goss, nie śpi pani? Marcella ma rację. Już czas.
To Cristina. Marcella potrzebowała wsparcia – myśli Dana, mierząc wzrokiem drzwi niczym szachista przewidujący następny ruch przeciwnika.
– Kierowca dzwonił, zaparkował na podjeździe. To Philip. Lubi go pani... to nie jeden z tych starych.
Cristina sprawia wrażenie mniej irytującej, ale również potrafi zmieniać się w manipulantkę, kiedy Marcella wystarczająco ją przyciśnie. Jest młodsza od Marcelli, sześćdziesięciokilkulatki, która – zdaniem Dany – wygląda ledwie na pięćdziesiątkę. To pewnie dzięki oliwkowej cerze i dodatkowym kilogramom. Dana przypomina sobie, że gdy była jeszcze w liceum, babcia powiedziała jej: „Kiedy się starzejesz, musisz wybrać – twarz albo tyłek, jedno albo drugie. Wystarczy spojrzeć na twoją ciotkę Lee, wygląda młodo i uroczo jak na swój wiek, lecz zupełnie nie potrafi się ubrać. Przypomina irlandzką nianię, tylko z porządną biżuterią”.
Z łóżka, na którym siedzi, Dana spogląda w lustro po przeciwległej stronie pokoju i ponuro stwierdza:
– Babciu, dziś wybieram tyłek.
Przesuwa dłoń po płaskim brzuchu, przypominając sobie, dlaczego pozwoliła, by twarz wychudła jej aż tak bardzo. Kochała nieżyjącą ciotkę Lee, ale zgadzała się z babką: rozmiar 34 i wredna natura są lepsze niż rozmiar 42 i uroczy charakter.
– Dzień dobry. Nie śpi pani?
To Cristina. Dana najbardziej docenia w niej to, że nie okazuje dezaprobaty tak jak Marcella – nie udaje, że wie wszystko najlepiej, nie niecierpliwi się, kiedy Dana nie dojada posiłków przygotowanych przez gospodynię albo nie odpowiada od razu, gdy pytają, czy wstała. W przeciwieństwie do Marcelli, która mieszka w Washington Heights z mężem, córką i wnuczką, Cristina nie ma dzieci ani męża i zajmuje pokój za siłownią w suterenie – w szeregowej kamienicy należącej do Dany. Jest zawsze pod ręką i bardziej się przydaje, choć ostatnio często jej nie ma, bo musi się opiekować schorowaną matką.
Matka Cristiny, Ada, pracowała jako pokojówka na Upper East Side, w mieszkaniu, w którym dorastała Dana. Ada przyjechała ze swoimi rodzicami z Florydy, a wcześniej z Meksyku, by pracować dla Gossów. Wtedy zdążyła już rzucić liceum, ale jej młodsza siostra Lupita miała tylko dziewięć lat, rok mniej od Dany. Ich matka Maria zarządzała miejskim apartamentem oraz posiadłością Edgeweather w Connecticut, która pozostawała w rękach rodziny ojca Dany od czasów wojny secesyjnej. Mąż Marii, Joe, zajmował się domem oraz przyległymi terenami i mieszkał tam przez cały rok z Lupitą, podczas gdy Maria i Ada w tygodniu pracowały w mieście, a na większość weekendów przyjeżdżały do Edgeweather wraz z Gossami.
Dana wciąż pamięta, jak podekscytowana była jej matka, kiedy postanowiono, że rodzina Lopezów przyjedzie z Florydy i będzie dla nich pracować. Podsłuchała wtedy rozmowę rodziców, podczas której ojciec w końcu zgodził się na jakieś prawne zobowiązanie, coś w związku z zielonymi kartami, na co bardzo naciskała jego żona. W Edgeweather nie było pełnoetatowego personelu od czasu małżeństwa Deckerów, którzy przez wiele lat zajmowali się posiadłością, ale z powodu podeszłego wieku musieli zrezygnować z pracy. Matka Dany miała wówczas problem z zatrudnieniem dobrej gosposi czy pokojówki w mieście, a jedyną osobą, której ufała, była właśnie Maria Lopez, pracująca na pół etatu w ich domu w Palm Beach. Wydawało się przez moment, że samopoczucie pani Goss zależało wyłącznie od tego, czy mąż zdoła przenieść Marię i jej rodzinę do Nowego Jorku. Kiedy to się wreszcie udało, Dana usłyszała, jak ojciec opowiada koledze, który wpadł do apartamentu na drinka, że od czasu, kiedy służbę przywożono statkami z Afryki, nikt nie musiał załatwić aż tylu formalności, co on teraz, aby zatrudnić tę meksykańską rodzinę, na której punkcie jego żona miała obsesję.
– Panno Goss – prosi Cristina zza drzwi. – Mieliśmy dopilnować, by wyszła pani o siódmej, a jest już kwadrans po.
Cristina została teraz sama. Sprytne – myśli Dana i oddaje rywalce szacunek, wiedząc, że Marcella stoi dziesięć kroków dalej w holu i gestem pokazuje młodszej koleżance, by zapukała ponownie.
– Przepraszam – mówi Cristina. Chyba się poddaje. – Ale...
– Dobrze już.
Dana wypuszcza powietrze i wzrusza ramionami niczym nastolatka, jakby to nie ona upierała się poprzedniego wieczoru, że musi punktualnie wyjechać. Z westchnieniem przenosi z łóżka na kolana starą aktówkę. To prezent, który dostała od ojca latem między pierwszym a drugim rokiem w Bryn Mawr, kiedy pracowali razem w banku. Teczka jest ciemnobrązowa, prawie czarna, wyprodukowana przez tę samą angielską firmę, która wykonała teczkę ojca. Miedziane zapięcia zmatowiały, ale pod rączką lśnią złote inicjały D.I.G., wciąż świeże, wyraźne i wciąż żenujące. Dana Isabel Goss. To absurdalny przedmiot. Zawsze taki był. Potężny, męski i drogi, a oprócz o wiele bardziej preferowanych inicjałów G.R.G. identyczny jak ten, który ojciec nosił przez większość życia. Dana pakowała swoją zaledwie kilka razy.
Tak jak przewidziała matka, Dana nie wytrzymała w banku zbyt długo. Minęło dwa i pół dnia, kiedy wypłaciła trzysta dolarów z założonego dla niej przez babkę funduszu (co mogła w końcu zrobić po swoich dziewiętnastych urodzinach w marcu), wyszła na Park Avenue i z teczką w dłoni zatrzymała taksówkę. Pamięta, że czuła się jednocześnie zbuntowana i dorosła, a wkrótce miała się stać uciekinierką w gustownym błękitnym żakiecie i spódnicy – stroju, na który nalegała matka.
– Wells, Connecticut – oznajmiła i zamknęła drzwi taksówki, naśladując ojca najlepiej, jak potrafiła.
Kierowca zaczął protestować.
– Panienko, nie mogę...
Otworzyła z kliknięciem aktówkę, wyjęła garść banknotów i pomachała nimi tak, by taksówkarz na pewno dostrzegł plik we wstecznym lusterku.
Tego akurat ojciec z pewnością nigdy, przenigdy by nie zrobił.
– No dobra, niech panienka wyjaśni, jak tam dojechać – powiedział kierowca. Przerażona swoim teatralnym zachowaniem Dana opadła na siedzenie i próbowała jak najdokładniej podać wskazówki dojazdu z Nowego Jorku do hrabstwa Litchfield.
Był 3 lipca 1969 roku, czwartek, jedna z niewielu dat, które pamięta Dana. Nie dlatego, że tamtego ranka opuściła bank, nie mówiąc nic ojcu, ani dlatego, że wydała pierwsze pieniądze z funduszu na absurdalnie drogą przejażdżkę taksówką. Pamięta tę datę, ponieważ był to ostatni dzień czegoś, co nieprecyzyjnie nazywała młodością, okresu, w którym działania Dany jeszcze nie miały konsekwencji, a jeśli miały, to niespecjalnie znaczące. Przynajmniej nie dla niej.
– Potrzebuje pani czegoś?! – woła znów Cristina zza drzwi, głośniej niż przedtem. Delikatne stukanie przeszło w głośniejsze. – Mogę pomóc.
Bierze mnie pod włos, Marcella z pewnością czai się tuż obok.
Dana w płaszczu, trzymając przed sobą obiema rękami aktówkę za dno, wstaje z łóżka i podchodzi do drzwi. Kiedy Cristina w końcu przestaje pukać, Dana się odzywa – głosem ledwie słyszalnym, z nutą uległości, jakby bezinteresownie zgadzała się wykonać bardzo trudne zadanie, o które ją poproszono.
– Jestem gotowa – mówi i czeka, aż drzwi się otworzą.
Winylowy cień pada na okno niedaleko łóżka. Z piwnicy dochodzą odgłosy pieca gazowego: wolne tykanie, następnie łoskot i drżenie. Na zewnątrz kończyny starego drzewa skrzypią i strzelają nad parterowym domem. Drozdy i zięby dostarczają porannych wiadomości, ale głośniej niż zwykle, jakby po raz pierwszy w życiu witały światło dnia.
Z zamkniętymi oczami i policzkiem wciśniętym w piankową poduszkę, na której sypia od wielu lat, Jackie zwija się na boku blisko środka materaca. Pociera stopy jedna o drugą, obejmuje poduszkę obiema rękami i zakopuje się głębiej w znajomą miękkość. Trwały zapach suszarki na pościeli delikatnie przenosi ją przez szparę między snem a jawą, gdzie uszy wypełniają się widmowymi dźwiękami tłocznych poranków – słychać zatrzaskiwane drzwiczki szafek, młode głosy dobiegające z kuchni, krzesło skrzypiące na podłodze krytej linoleum. Stary, słaby płomień obowiązku budzi się do życia. Spakować drugie śniadanie, podpisać dzienniczki, awansować pranie z pralki do suszarki, przenieść mięso na burgery z zamrażarki do lodówki, by się rozmroziło, wyprasować bluzkę do pracy. Seria karabinowych okrzyków: „Dawaj to!”, „Zostaw mnie!”, „Powiem mamie!”.
Powietrze rozdziera szalony wroni skrzekot. Krrra! Krrra! Przenikliwy wrzask się powtarza. I znowu to samo. Jackie nie chce otwierać oczu, choć półsen o mierzeniu się z dniem pełnym spraw, pracy i dzieci już zniknął. Krrra! Krrra! Ma wrażenie, że te prawie słowa to rzucane w nią kamienie. Krzywi się i naciąga kołdrę na ramiona. Wrona nie przestaje, woła despotycznie, po ludzku. „Teraz! – nalega. – Teraz! Teraz!”.
Kiedy ptak w końcu milknie, Jackie nasłuchuje dźwięków kłócących się dzieci, choć syn i córka dorośli już wiele lat temu i się wyprowadzili. Próbuje wymusić na sobie dawne uczucie zbyt wielu wymagań do spełnienia, lecz to tylko sprawia, że staje się coraz bardziej świadoma właściwego poranka. Upadający cień. Tykanie i jęki pieca. Zmęczony szum lodówki w pustej kuchni. A po drugiej stronie drzwi sypialni to, co zawsze: pozbawione życia pokoje i dzień, który jej nie potrzebuje.
Jackie otwiera oczy, ale się nie rusza. Kątem oka widzi jakiś błysk i obraca głowę w stronę ściany obok łóżka. Na porysowanej sosnowej podłodze powiększają się i chudną źdźbła światła, w miarę jak cień rozszerza się, podnosi się i opada. Jackie przypomina sobie Ricka, który drażnił ich kotkę, płochliwą trzykolorową Maude. Robił to, poruszając strumieniem światła z latarki na różnych powierzchniach. Patrzenie, jak Maude rzuca się pędem za świecącym punktem, było jedną z ulubionych psot syna. Bez względu na to, jak zdecydowanie Amy egzekwowała władzę starszej siostry i żądała, by przestał, Rick nie reagował. Kotka zaczynała szaleć i skakać na uciekający blask, dopóki nie walnęła w ścianę albo jakiś mebel, obijając sobie wąsaty pyszczek, i z trudem odzyskiwała równowagę. Amy ostatecznie kończyła zabawę, biorąc Maude na ręce. „Zabijesz ją – syczała. – Popatrz, cała drży!”. Zadowolony uśmieszek Ricka oznaczał, że od początku jego celem było doprowadzenie siostry do wybuchu wściekłości.
Cień z okna uspokaja się i pokaz świateł dobiega końca. Zostaje ściana sypialni ze spękaną farbą i brązowymi sylwetkami niewielkich chmurek w kształcie pięści – plam po tym, jak w latach dziewięćdziesiątych zaczął przeciekać dach. Jackie słyszy stłumione skwierczenie bzyczącego trzmiela, który obija się o okienną siatkę. Widziała owada dotąd tylko raz, niecały tydzień temu, kiedy pojawił się po raz pierwszy. Był ogromny, wydawał się pijany albo bardzo stary, albo jedno i drugie, poza tym jakby ledwie potrafił się utrzymać w powietrzu, kiedy tak miękko uderzał w drucianą siatkę. Od tamtej pory wracał co rano, ale tylko dźwiękiem.
Jackie myśli o tym, jak czternastoletni Rick kosił trawnik i uszkodził gniazdo os. Kiedy usłyszała jego krzyki, automatycznie sięgnęła po ścierkę i zmoczyła ją pod kranem. Oganiając się od rozwścieczonych owadów, Rick wył i zdzierał po kolei spodenki, T-shirt i bieliznę, następnie przebiegł przez hol i wpadł do kuchni, jakby stał w płomieniach. Zanim jednak matka do niego podeszła, zauważyła drobne jasnobrązowe włoski kręcące się na środku jego piersi, pod pachami, nad kroczem. Dostrzegła także na ramionach i rękach zaczątki mięśni, wystających spod wciąż idealnej chłopięcej skóry. Po raz pierwszy zamarła, zbliżając się do ciała syna. W tym ułamku sekundy poczuła się jednocześnie zaskoczona, onieśmielona i zdradzona. Jakby Rick z premedytacją dorastał za jej plecami i dopiero teraz, przypadkiem, został przyłapany. Jackie poczuła w piersi bolesne ukłucie strachu, któremu towarzyszyło inne, skomplikowane i przytłaczające wrażenie. Podbiegła do syna, zaczęła zrzucać osy z jego szyi i nóg, depcząc spadające na podłogę owady kapciami o gumowych podeszwach. „Zabierz je! Szybko, mamo!” – krzyczał, tańcząc nago i w desperacji, znów mały chłopiec, między blatem do krojenia a zlewem kuchennym.
Za oknem sypialni bzyczenie powoli ustaje, a kiedy powieki Jackie na powrót się zamykają, wspomnienie syna zostaje przysłonięte przez inne, starsze. Floyd, latem przed ostatnim rokiem liceum, stoi obok zielonej stodoły i uważnie przygląda się czemuś albo komuś za budynkiem. Ani na moment nie odrywa wzroku, a Jackie nie potrafi odróżnić, czy jest zdenerwowany, czy zaciekawiony. Ona wjechała przed chwilą na bity podjazd farmy Howlandów, żeby odebrać jajka dla matki. Dwadzieścia pięć centów za tuzin – wszyscy znali cenę i zostawiali monety w zardzewiałej niebieskiej puszce po kawie stojącej na plastikowej skrzynce przy drzwiach. Oczywiście Jackie miała nadzieję, że wpadnie na Floyda. Inaczej nie jechałaby po jajka dwadzieścia minut należącym do matki mercurym kombi, skoro sklep spożywczy w Cornwall był oddalony od domu o jakieś pięć minut drogi. Zobaczyła Floyda od razu – to było wręcz nieprawdopodobne szczęście, jak dostrzec spadającą gwiazdę, kiedy się zerka pierwszy raz w nocne niebo. I oto jest. Drugi najwyższy chłopak w najstarszej klasie, który pocałował ją dwie soboty temu na pomoście nad Hatch Pond. To nie był długi pocałunek i zaczął się bardziej na prawym policzku Jackie niż na jej ustach, ale był pierwszy. Floyd pocałował ją znów poprzedniego wieczoru, przelotnie, w swojej furgonetce, po tym, jak odwiózł ją do domu po pikniku z okazji Czwartego Lipca. Teraz patrzyła na jego niemal idealny profil tak bardzo zahipnotyzowany tym, co znajdowało się za rogiem stodoły, że Floyd nie słyszał, jak kombi, hamując, miażdży pod kołami żwir i kamienie. Zastanawiała się, czy dla niego to również były pierwsze pocałunki.
W ścianie łazienki grzechocze jakaś rura. Jackie otwiera oczy, ale nie widzi krawędzi poszewki na poduszkę wciśniętej w dopasowane prześcieradło, tylko niebieską koszulę Floyda. Musi być nowa – uznaje, gdy sylwetka chłopaka znika z widoku – kołnierzyk wciąż jest sztywny, jak w wyjściowym ubraniu, a kolor – odcień między dżinsowym a kobaltowym – wydaje się idealny, jak to jest możliwe tylko w odzieży przed pierwszym praniem. Na tle wyrazistej zieleni stodoły błękit jest uderzający, wręcz dziwny. Czy od tamtej pory widziała w ogóle te dwa kolory, osobno albo razem? Raczej nie – myśli, zaciskając mocno i gwałtownie powieki i otwierając je, by wyłączyć tamto wspomnienie, jak zrobiłaby z irytującą reklamą telewizyjną.
Jackie przewraca się z boku na plecy i zaczyna wstawać. Podnosi chłodną, nieużywaną poduszkę i kładzie na tej ciepłej, pomarszczonej, do której przylgnęła na całą noc. Przesuwa się na nią plecami i je prostuje, odgłos sprężyn materaca cichnie, kiedy Jackie przestaje się ruszać. Ileż razy wykonywała te precyzyjne ruchy, odpływała w te same półsny i zastanawiała się, który to raz następuje dokładnie ten sam poranek? Ignoruje stare pytania i bierze spokojny, głęboki wdech, jakby zbierała się do ataku, przygotowywała się do działania wymagającego wielkiej odwagi. W pełni obudzona wypuszcza powietrze i w ciszy, która się pojawia, czuje teraźniejszość wielkim ciężarem opierającą się o jej pierś i ramiona.
Cień z okna się unosi i światło oblewa pokój. Chłodne powietrze ziębi dłonie. Przez odsłoniętą szparę Jackie dostrzega plamisty kwietniowy trawnik, popękany asfaltowy podjazd, rozwijające się i świeżo zazielenione drzewa. Szuka marudnej wrony i trzmiela, ale nie widzi ani ptaszyska, ani owada. Cień ześlizguje się w dół i ponownie osiada. Prawa dłoń Jackie przykrywa lewą i palce odnajdują powierzchnię ślubnej obrączki. Wciska kciuk w mały okrągły brylant, palec wskazujący i środkowy zajmują pozycje wzdłuż cienkiego złotego kółka, rozpoczynając znany rytuał obracania obrączki tam i z powrotem, z lekkim przeciąganiem pierścionka, czasem mocniejszym, gdy obija się o kostkę.
Z zewnątrz dobiegają odgłosy cichego chrzęstu opon na asfalcie i gładkiego warkotu silnika, który przez moment jęczy, przechodząc momentalnie w wysoki, miękki, bierny szum. Najpierw Jackie myśli, że to kurier albo Amy, ale mijają minuty i nie rozlega się oczekiwany dźwięk wyłączanego silnika i zatrzaskiwanych drzwi.
W końcu cień ponownie się unosi, powoli, jakby za dotknięciem niechętnej ręki. Jackie tylko przez sekundę widzi, co stoi pod domem, zaparkowane pod dziwnym kątem, jakby chciało mocniej podkreślić, jak przelotna i nieprawdopodobna to wizyta. Nowy czarny samochód, ciemne szyby, nowojorskie tablice rejestracyjne i chmurki spalin ekstrawagancko wydychanych w zimne poranne powietrze niczym mleko wlewane do herbaty albo efekty specjalne, które Jackie oglądała w młodości w filmach – sygnalizujące obecność diabolicznego ducha albo rychłe pojawienie się wiedźmy.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Koniec dnia to trzydziesta druga książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
Wcześniej ukazały się:
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman