Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Jeden z najbardziej wyczekiwanych debiutów roku.
Metafizyczna, bluźniercza powieść o tragedii wojny, która nie kończy się wraz z podpisaniem traktatów pokojowych, ale zostaje w jej ofiarach i przenosi się na kolejne pokolenia.
Malwina, dziewczynka obdarzona niezwykłą wrażliwością, śni sny-wspomnienia wojenne swojej babki, co sprawia, że równolegle funkcjonuje w dwóch rzeczywistościach – wojennej (przede wszystkim tej z Kresów i Syberii) i Polski lat 90. Rzeczywistości wzajemnie się przenikają, nakładają się na siebie. Malwina, łapaczka snów swojej ocalałej z wojennej zawieruchy babki, staje się swoistym dybukiem oddającym głos umarłym; dla niej wojna nadal trwa zarówno na froncie nocnym, jak i dziennym. Mocna, poruszająca, świetnie skonstruowana proza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marta Hermanowicz
Koniec
Moje ciało jest ośmioma hektarami czarnoziemu chrobrowiczowskiego, ziemią wołyńską krwią i gównem nawożoną, użyźnianą plwocinami parobka, ale tylko gdy pan nie widział, a potem wysoko trzymającego podgardle proszące się o nóż tak długo, aż wywożony do łagru pan zobaczył. Wyrosły szerokie biodra, pierś rwąca, żal nie potraktować płodozmianem, ale ja nie urodzę, bo człowiek, tak samo jak do dawania życia, został stworzony do śmierci. Noszę w sobie zadanie domowe. Oto mój posag – nóż i gaz pieprzowy. Miotam się. Jestem miotaczem ognia, ziemią spaloną, jałową, groźbą zemsty wypowiedzianą pod wiatr, kukłą, co nie może do końca zatonąć.
Idę ulicą i widzę was bardziej, niż wy mnie widzicie. Każdy z was jest oprawcą. Wiem, do czego jesteście zdolni. Typuję, kolejno odlicz. Szabrownik, podpalacz, donosiciel, gwałciciel, złodziej. Wśród narodów świata. Wśród nocnej ciszy. Wstańcie, szubrawcy, Bóg się nie rodzi. Powiedzcie tym, którymi nawożono ziemię, że dobro zawsze zwycięża. Podobno w każdym z was tli się iskierka, podobno tak samo jak do mordów zostaliście stworzeni do dobra i prawdy. W podręcznikach znajdziecie rzeźby bohaterów, herosów po dekapitacji. Daty bitew, eksterminacji, noce długich noży, noce bezgwiezdne, kiedy krew wcale nie ukradkiem wsiąkała w ziemię. To, co żeście uczynili najmniejszym, uczyniliście w milionach, miliardach. Uczyniliście na głos. Przy zapalonym świetle. A cyfry stapiają się, wędrują coraz głębiej, gasną i cichną; rzymskie, arabskie, tak samo dobre do liczenia chleba i ciał wroga.
Też mam swoje liczby. Jestem podzielona. Składam się z pięćdziesięciu dwóch zakątków, jeden ciemniejszy od drugiego. Nie wiem, czy jestem żywa, czy umarła, przykryjcie mnie ziemią. Miotam się między wtedy i teraz, stara dusza, niewypał z czasów wojny, dziecko relikt przeszłości.
Próbuję złożyć się w całość. Bóg mną rzucił, nie trafił do celu. Teraz trzeba się pozbierać z podłogi, wstać, otrzepać, dotrzeć gdzieś, zrobić coś, marsz, marsz, Dąbrowski. Zjeżdżam w połowie życia ruchomymi schodami na peron trzeci piekła, krąg pierwszy. Patrzę na ludzi obijających się o siebie w sobotę o czwartej czterdzieści rano, o czwartej czterdzieści w nocy osiemnastego lipca dwa tysiące osiemnastego roku bezpańskiego. Zawieruszeni na Centralnym, próbują wsiąść do właściwego wagonu. Tłum napiera na Konopnicką z Wrocławia do Lublina, na Słowackiego, Mickiewicza, Orzeszkową. Jak nazywał się pociąg z wagonami bydlęcymi relacji Wołyń–Syberia, może Dostojewski albo Tołstoj?
Ludzie z bagażami, przygotowani w lipcu na środek zimy, wracają na peryferia do matek; matki ulepiły pierogi, nagotowały rosołu. Przywitają dzieci, powiedzą, zmęczyła cię ta stolica, nie wyjeżdżaj w niedzielę. A potem i tak dzieci uciekną, między domem rodzinnym a stacją wypalą kilka papierosów, na głębokim wydechu zajmą w pociągu miejsce przy oknie, pod nogami ukrywając zapasy zapakowane w szkło i gazety, wrócą do Warszawy, znowu zgubić się, rozpasać, rozproszyć, rozpaść na kawałki.
Wszystkie pociągi jadą dziś w przeciwną stronę. Nowa Sól, konduktor rozkłada ręce, rozkład się zmienił, gdzie to jest, nie wiem, nie znam, głuchy telefon, nie ma, nie ma takiego numeru. Może nie ma takiego miasta, może z wtorku na środę przesunęli granice i powinnam wracać na Wołyń, do osady Chrobrowicze. Może tam leży Lotka, a nie w szpitalu w Nowej Soli na ziemiach odzyskanych, ale nie dla niej, ona niczego nie odzyskała. Gdziekolwiek jest, Bóg jej nie widzi. Gdziekolwiek jest, i tak jej nie poskładają. Wychodzę. Wsiadam, przesiadam. Na Zachodnim kolejki. Staję na końcu. Oddycham spalinami autokarów, brzydko się zestarzały od jazdy w kółko. Ktoś się drze, zimne piwo, gorąca herbata. Ktoś oblewa się wrzątkiem, kipiatku się zachciało, będzie blizna wielkości Związku Radzieckiego na miarę tej Gorbaczowa. Stul pysk, ktoś woła. Szto gawarisz, szto. W pizdiet. Wszystko się miesza. Dobrze trafiłam. W autokarze znalazło się ostatnie miejsce, jeszcze tylko parę godzin i będę gdzieś w Lubuskiem, w okolicy Nowej Soli.
Lotko, jadę do ciebie w ścisku i głodzie. Lotko, jadę, zataczam koło. Byłaś jedną z moich umarłych, wtedy nie wiedziałam, odcinałam ciebie kawałek po kawałku ze zdjęcia rodzinnego, ty odcięłaś się lepiej, nie żyłaś od dawna.
Autokar zatrzymał się w tunelu pod Wisłą, właśnie teraz mógłby wybuchnąć pożar, równocześnie pod ziemią i pod wodą, nikt by się nie uratował. Dwa dni jazdy stąd Syberia płonie. Pożar widać z kosmosu. Bóg widzi dobrze, dobrze się bawi, cztery i pół miliona hektarów. Może to on zaczął, krzew gorejący, niech się pali, niech spłonie w cholerę. Po twoje osiem hektarów czarnoziemu nawet się nie schylił, wysłał parobka w zastępstwie. Bóg nic nie obiecywał synowi, co zawisł za grzechy wszystkich, jeden za wszystkich, wszyscy za nikogo, czemu miałby obiecać coś tobie. Kto we mnie wierzy, żyć będzie wiecznie, a więc może być gorzej. Ludzie uczepili się życia wiecznego jak muchówka szamba, dwa tygodnie kwarantanny w czyśćcu, potem fajrant, Boże, to właśnie moje piekło. Bóg Ojciec każdego potraktuje z buta: słup soli, zabójstwo, siedem chudych lat, śmierć bydła. Boże! Coś Polskę, myślenie życzeniowe – jedenasta plaga.
Autokar wyjechał z tunelu, wszyscy żyjemy, co za nieszczęście. Matka dzwoniła, nie odebrałam, ile można odbierać dobrych rad o sprzątaniu metodą Macondo albo Komari, wszystko zwinięte w rulonik, sweterki ułożone w origami, mieszkanie to talerz z sushi, toaleta to miseczka do płukania palców, zaraz się w nią wyrzygam, wciągnęłam kreskę przed wyjściem z mieszkania, a w autokarze duszno od palonych do samego filtra papierosów, kupionych tanio przez szwagrów. Kierowca skrzeczy przez szczekaczkę, zaraz będzie przystanek, a ja zjeżdżam do własnej zajezdni, już mnie podgryza pięćdziesiąty drugi zakątek. Obok siedzi chłopaczek, opluł się, próbując rymować, jak sprząta pod Warszawą łajno arystokratycznych koni. Częstował ciastkami, nie chciałam, od dziecka nie jem słodyczy, tak, dlatego taka szczupła, odpowiadam, tabletki nasenne poszły w cycki. Nie chcę go słuchać, powtarzam wyraźnie, milknie dopiero za trzecim razem. Matka wczoraj zadzwoniła, babcia upadła, leży w szpitalu. Też wtedy leżałam, Er zostawił mnie i białe gówno na stole. Rulonik ze stówy zwinęłam tak, że nic nie odstawało, mama byłaby dumna. Wkopało mnie pod ziemię, zawsze tak jest, gdy sprząta się proszek samemu i na smutno. Spałam cały dzień, obudził mnie dźwięk wiadomości od matki. Wyrwać się, uciec, choćby do miejsca, z którego uciekło się wcześniej.
Za cztery dni kończę trzydzieści sześć lat, przypadek, że żyję, przypadek, że jeszcze. Jeszcze chwila i dorobię się garba. Nie chcę, ale szuram jak Lotka, najpierw idzie głowa, ociężały zwiadowca, dopiero za nią na smyczy wlecze się reszta. Może kręgarz pomoże, nastawi, od początku ułoży, nawet te rwane w nerwach słowa, głos przekraczający wschodnią granicę podczas pierwszych spotkań. To nie mój głos, nie mam swojego głosu. Wszystko splątane, nawet język. Jestem kłębkiem nerwów z niewybrednym akcentem.
Zeszłam z oczu na nie swoich warunkach, uciekłam. Nie ja jedna. Autokary i pociągi są przeładowane jak bydlęce wagony w czterdziestym. Trzecie pokolenie ucieka do Warszawy z ciężkimi plecakami, wiezie słoje wypchane matczynym sercem. A potem jęczy w kolejkach do kasy, jak wrócę do domu, najem się w końcu prawdziwego chleba. Najlepsze u mamy.
Słońce zaczyna palić szyby, wysycha mi gardło, nie wzięłam nic do jedzenia, znajduję w plecaku przyklejone do lisiej czapy resztki kanapki. Kierowniku, krzyczą, kierownik się w końcu zatrzyma. Kierowca skręca na stację. Nadgryzam kawałek, zbieram się do wyjścia. Tankują do pełna, autokar i podróżni. Stoję z boku, wbita w ziemię, palę papierosa i piję red bulla, dwa w cenie jednego, moje ulubione śniadanie. Zimno, chociaż środek lata, wracam po sweter. Może lisie czapy też powinnam włożyć. Ludzie posklejani w kupki, wymieniają się zużytymi myślami, kto gdzie mieszka, pracuje, ile zarobił, kiedy wraca, nie, nie wróci na stałe na koniec Polski.
Wolałabym zasnąć, stajenny nie pozwala. Chrząka, kotłuje się w fotelu. Wzięłabym tabletkę nasenną, ale nie chcę obudzić się w mieszkaniu kierowcy. Jedzie w wygniecionej białej koszuli w czerwone paski, robi za flagę, wydmuchuje zawartość łba do chusteczki, rzuca nią o podłogę. Wokół pola, małe domy, małe demony, suniemy, blaszany koń trojański z szemranym tachografem. Telefon wydaje z siebie dźwięki, wiadomość od matki, która pyta, czy będę. Nigdy mnie nie było.
Książki mówiły więcej niż dorośli, głośniej. Wypadały z rąk i uderzały o podłogę, otwierały się na zdjęciach umarłych. Mój pokój sprawdzał się jako przechowalnia, małe dziecko nie potrzebuje wiele miejsca, samo jest meblem, można je przestawić z podłogi na krzesło, z krzesła na łóżko; w szafach upchano rzeczy po: poniemiecką porcelanę, ubrania po dziadku, kilka sukienek po prababci, podręcznik medycyny sądowej ze zdjęciami topielców, ofiar wypadków, uduszonych, powieszonych, zamordowanych, pociętych. Album rodzinny, tak o nim myślałam. Rysowałam wokół zdjęć ramki i słoneczka, dodawałam fryzury i wąsy, ubrania podobne do tych z szafy, a gdy robiło się zimno, ocieplane futrem płaszcze. Wymyślałam krewnym historie, zawody, ulubione kolory i potrawy, a nawet wyjaśnienia, dlaczego nas nie odwiedzili. Wujek, dziadek, pradziadek, kuzynki, ciocia. Wyjechali w podróż na koniec świata, ale wrócą, za chwilę, autokarem, zwykły samochód ich nie pomieści. Usiądziemy przy stole, będzie trzeba pożyczyć krzesła od sąsiadów, nasze trzy nie wystarczą. Może to oni. Może to wszystko przez umarłych, a nie przez babcię. Może zarazili mnie czymś, co czekało między kartkami podręcznika, alergią na życie, ostrym stanem zapalnym. Chciałam być taka jak oni, martwa.
Byłam ciałem żywym chwilowo, żywym za wszystkich, potem coś mnie dopadło, poluzował się jakiś trybik, mechanizm przestawił się, skończyło się wyuczone: proszę, dziękuję, skończyło się: jakie piękne, grzeczne dziecko, nikt tak jak ono nie umie przeprosić, kręciłam się w niewłaściwą stronę, siadałam na zimnej podłodze w kuchni, nałóż skarpetki, Malwinko, kotku, kochanie, dziecinko, skarbeńku, bój się Boga, ręce w temperaturze podłogi przenosiły mnie na dywan przed telewizorem, obejrzyj sobie pszczółkę, nie krzycz, sroczka kaszkę warzyła, dzieci swoje karmiła, a-a-a, kotki dwa. A potem zimne ręce zabierały moje ciało na kanapę, nakrywały ciężkim kocem złożonym na pół, zbyt sztywnym, by utulić i podtrzymać sen. Śniłam tuż pod powierzchnią, wyrzucało mnie ponad taflę, budziłam się i łapałam poniemieckie powietrze, wilgoć ciągnącą do ziemi. Może to wszystko z braku tlenu, a nie przez babcię.
Wszystko przez babcię, powtarzałam swoje pierwsze zdanie. Nie wolno, tłumaczyła mama, ale nigdy nie zaprzeczyła. Bo przez babcię Lotkę było wszystko, mokre łóżko, brzydka pogoda, upadek podczas zabawy, obszczekanie przez psa. A ona nazywała mnie dzieckiem zepsutym, przeterminowanym, jakimś takim radzieckim. Dziecko, bój się Boga, ledwo zaczęłaś mówić, a już zaciągasz wschodem, przecież w rodzinie nikt tak nie mówił, prababcia pochodziła z Zamościa, pradziadek z Puław, a język spłaszczył się po wojnie, przejechał po nim czołg, rozstrzelał zaśpiew, teraz nie ma o czym śpiewać, chyba że ktoś chce o wyrobach czekoladopodobnych.
Szarpałam się bardziej niż pies na łańcuchu; podobnie jak poprzednicy nie dostał imienia, był tylko żywym, domowym inwentarzem. A ja półżywym. Można było mnie przełożyć, płacz nie działał, babcia nie takie rzeczy słyszała. Bardziej ją denerwowała cisza. Schowałam się przed nią kiedyś do szafy, dusznej od zapachu nienoszonych kolorowych sukienek. Wróciła ze sklepu, nie potrafiła przeżyć dnia bez drożdżówki z serem. Nie sprawiła mi oczekiwanej zabawy, nie wołała: hop, hop, a kuku, pomyliłam ją z babcią z podręcznika umarłych. Przez drzwi szafy słyszałam ciężki oddech, coraz szybszy, głośniejszy. Szurała z pokoju do pokoju. Wyskoczyłam z szafy, krzycząc: niespodzianka. A ona na to, że żadna. Wyszła do kuchni, nie odzywała się do końca dnia, drożdżówkę zjadła dopiero, gdy zrobiła się czerstwa.
Wychodziła wieczorem, kiedy mama wracała z biblioteki. Fajrant, mówiła, jakby kończyła pracę. Mnie, inwentarz, można było odłożyć, byle nie do szafy, tam zaginę, wyskoczę w nieodpowiednim momencie. W drzwiach wymieniały się uwagami, znowu pada, znowu ziąb, wiatr zacina, pierdolona Polska. Szła na autobus pół godziny przed odjazdem, bała się, że nie zdąży. Pozostawione w przedpokoju czapka i rękawiczki nie były w stanie jej zawrócić. Sąsiedzi mówili, widzieliśmy Lotkę, siedziała na przystanku, trzęsła się z zimna; mama odpowiadała, babci zawsze zimno, nawet w najupalniejszy dzień lata. Marznie w czapce, bez czapki, żadna różnica.
Kiedy Lotka znalazła mój podręcznik umarłych, postraszyła ojcem, a ja zsikałam się pod stołem w kuchni. Stała wtedy bez ruchu i wgapiała się w kałużę na nierównej, wyszuranej podłodze. Kazała iść do pokoju. Siedziałam w mokrym ubraniu do wieczora. Nie powiedziała ojcu. Do czasu jego przyjazdu zdążyła zapomnieć. Wracał późno albo wcale, bezimienny pies szczekał na niego, chociaż różnili się tylko tym, że jeden z nich miał łańcuch i kaganiec. Budziłam się, gdy zjawiał się w domu, powstrzymywałam się przed przywołaniem mamy, wolałam pozostać niewidzialna. Wychodził, gdy świtało. Zostawiał po sobie popiersia nieżywych ludzi, obrazy z grubymi panami w koronkach, które nazywał portretami przodków. Mama upychała graty ojca w moim pokoju. Ich nie kolorowałam, trzymałam się z daleka od jego umarłych.
Po wyjeździe ojca mama robiła przemeblowanie, przesuwała ciężkie szafy w pokojach, nic z nich nie wyjmowała, szkoda jej było czasu, wolała tracić go na nerwowe masowanie sztywnego karku, może to już, może tym razem coś pękło, odwiedziłaby lekarza, ale jedyny, któremu ufała, od dawna nie żył. Wchodziłam do pokoju i nie wiedziałam, gdzie będzie stało moje łóżko. Przyszłość była niepewna, obawiałam się, że po kolejnym przemeblowaniu mój pokój zostanie przydzielony komuś innemu. Może chciałam zniknąć przez mamę, a nie przez babcię. Na zapas. Na wszelki wypadek.
Czasem ktoś pukał do bramy, dzwonek nie działał, nie było komu i po co naprawiać. Dzieci sąsiadów z Końca trzy wołały: Malwina, Malwa. Babcia podchodziła bez pośpiechu, a ja za każdym razem wierzyłam, że wpuści gości. Nie, odpowiadała, patrząc na niedomyte buzie. Nie chciała bałaganu, przekonana, że najszczęśliwsza jestem zasikana pod stołem. Przebrzydła babcia, mówiłam, wszystko przez babcię. Listonosza wyczuwała od razu, kątem wadliwego na minus pięć oka potrafiła zauważyć skrawek niebieskiej czapki z przetrąconym orłem, wynurzającej się na sekundę zza obdrapanej z zieleni bramy. Poznawała go po szczekaniu psa, bardziej zaciekłym. Przychodził co kilka miesięcy z rachunkiem za wodę, a dwa razy do roku tuż po świętach z kartką z Jezusem w dziecięcej lub martwej postaci w towarzystwie brytyjskiej królowej na znaczku, zawsze w innym kolorze, i z tymi samymi życzeniami – miejsca nie zmieniał nawet przecinek. Wesołych Świąt życzy Tadek z rodziną. Tak oto kontaktowali się ze mną moi umarli. Ale raz pan z poczty przyszedł dwa tygodnie po dostarczeniu rachunku za wodę, w czerwcu, nawet Jezus nie może aż tak opóźniać swego przyjścia w chwale. Drożdżówka z serem nie poszła tamtego dnia na marne, babcia dostała szwungu, kalorie paliły się jak stodoła, kiedy leciała przez ogród jak Olga Bondarienko na trzy tysiące metrów. Listonosz, nie mniej zaciekawiony, wręczył paczkę owiniętą w szary papier, poszarpany niedbałością lub zniecierpliwieniem, podstemplowaną po angielsku, zaadresowaną odręcznie na nazwisko babci i Koniec dziesięć. Listonosz obskakiwał babcię jak kocur w zalotach, a ona odsuwała się, niechętna bliższym kontaktom. Wzięła paczkę pod ramię i zatrzasnęła bramę. Pocztowy musiał stać pod ogrodzeniem jeszcze dłuższą chwilę, bo pies dostał piany od ujadania. Wróciła do domu, położyła pakunek na stole. Chodziła wokół niego, zmieniając wydreptane ścieżki. Pytałam, co to za paczka, zdawało się, że tego nie słyszy; słuch miała dobry tylko wtedy, gdy potrzebowała. Zdecydowała się otworzyć pakunek dopiero, gdy wróciła mama. Sięgnęła po nóż z szuflady, wykonała cesarskie cięcie, dyplomowana w bólach położna. Papier wrzuciła do piecyka, ogień go pożarł. Mama otworzyła pudełko. Wypadł z niego kawał futra. Babcia syknęła, martwe zwierzę milczało, sierść i kurz rozniosły się po kuchni, zawisły w powietrzu. Zaraz potem z pudła wygramolił się brat bliźniak. Do każdej czapy szpilą ze szklanym niebieskim łebkiem doczepiona była karteczka. Mała i krzywa. Na jednej widniał napis: Lotka, na drugiej: Ula. Moja babka i matka. Oba kreślone drżącą ręką, podobne do pisma dziecka. Nie becz, powiedziała babcia. Obracała w ręku liniejącą czapę, przekładała ją z miejsca na miejsce jak garnek ze zjełczałą zupą. Zamknęła w komodzie, wyjęła, włożyła do szuflady. Nie wiadomo, gdzie to położyć, mruczała.
Rozpadałam się tak, jak rozpadał się nasz dom na Końcu dziesięć, jeszcze przed moim narodzeniem. Ze ścian odlatywał tynk, płot próchniał, drzwi domykały się dopiero po mocnym trzaśnięciu, schody skrzypiały. Być może dałby się naprawić, ale nikt się do tego nie garnął. Mama i babcia nazywały dom poniemieckim, chociaż Niemcy opuścili Nową Sól czterdzieści lat wcześniej. Wyjeżdżając, zabrali wszystko z wyjątkiem porcelany; musieli wiedzieć, że w trakcie podróży delikatne rzeczy rozpadają się na kawałki. Budynek nie był remontowany, najpierw ze strachu, że Niemcy wrócą, a potem z przyzwyczajenia; pęknięcia na ścianach stały się niezauważalne, podobnie jak niesłyszalnie trzaskały drzwi. Ostatni dom. Bez możliwości wyboru, za to z pocałowaniem ręki. Miał być schronieniem. Nie kryjówką. Prababka myślała, że wraca do malw w Chrobrowiczach na Wołyniu, gdzie co trzy, cztery lata w lutym lub marcu rodziła dziecko. Lubiła, gdy wszystko się powtarza, uchyla szczelinę tajemnicy istnienia. Nikt poza nią nie chciał wracać do pierdolonej Polski. To tylko na chwilę, wmawiała córkom. Jedna trzaskała drzwiami, druga milczała. Ta druga to moja babka. Wszystko przez babcię.
Przeprowadź się do mnie, chociaż na chwilę, mówiła babcia do matki, co tam będziesz sama siedzieć. Ja się nie wliczałam – półżywy inwentarz. Sprzedać dom na Końcu, powtarzała, najlepiej sprzedać. Lato zbliżało się do moich siódmych urodzin, wiatr pachniał konwaliami i końskim łajnem, cieszyłam się, że idę do szkoły. Nie mogłam doczekać się podręczników, sądziłam, że pojawią się w nich nowi umarli. Mama przeniosła moje papiery z jednej szkoły do drugiej, a potem jeszcze rzeczy w kilku starych walizkach. Z Końca dziesięć na Przyszłości osiem. Zostawiła podręcznik umarłych, poniemiecką porcelanę, krzesła, popiersia rzekomych przodków ojca i tapczan. Nie zabieramy staroci, obwieściła. Rzuciłam się na podłogę i waliłam w nią głową. Futrzane czapki wsadziła do walizki, widziałam przez palce. Zasnęłam, obudziłam się odłożona gdzie indziej. Wieczorem mama próbowała skontaktować się z ojcem, dzwoniła do sklepów z antykami, mieszkania jego matki, znajomych. Nikt nic nie widział, o ile odebrał. Może to wszystko przez ojca, nie przez babcię. Może chciałam zniknąć jak on. Zostawiał po sobie uskok u drzwi, pachnący jak więdnące kwiaty, omijałyśmy go z mamą bez słowa. To, o czym w naszym domu się nie mówiło, przestawało istnieć. Chciałam, by o mnie też milczano.
Był koniec lata osiemdziesiątego dziewiątego. Pomieścił nas zwykły samochód, stary i rzężący jak kierujący nim facet. Na osiedle Przyszłości, powiedziała mama. Koniec zniknął za zakrętem, teraz czekał na nas początek. Taksówkarz jechał przez centrum po kocich łbach, poniemieckich. Na murach wciąż widniały plakaty mężczyzn w za dużych garniturach, trwających w uścisku dłoni z mężczyznami z sumiastym wąsem. Skręciliśmy za ceglanym kościołem z wieżą, którą łatwo pomylić z fabrycznym kominem, mama powiedziała, że właśnie tu mnie ochrzczono, a ja poczułam dumę, że zdarzyło się to w tak ogromnym budynku. Wjechaliśmy w Wojska Polskiego, potem w Świętej Barbary, minęliśmy targowisko, prawie legalne, nazywali je nowosolskim Manhattanem.
Nowa Sól, miasto robotnicze, już za czasów Niemców była niekochana i jak na niekochaną przystało, zatruwała życie każdemu, kto wylądował w pobliżu. W tej swojej niecce gromadziła dym i zanieczyszczenia z okolicznych, wyżej usytuowanych miasteczek. Niemcom przysługiwały co roku dwa wyjazdy do sanatorium. Po wojnie przesiedlonym Polakom nie należało się nic, z wyjątkiem opuszczonych domów i pracy w fabryce. Ciężkie, poniemieckie powietrze wdzierało się wieczorami przez okna, szczypało w oczy, wędrowało po schodach, by przedostać się na strych i opaść kolejną warstwą kurzu na nierozpakowane walizki. Taksówkarz chwilę kluczył w wąskich uliczkach osiedla, mówił, że bloki numerował pijany, nie ma trójki, piątki, szóstki, jedenastki, trzynastki. A ja wiedziałam. Brakujące domy należały do umarłych.
Bloki miały barwę ludzkiego mięsa, barwę człowieka świeżo obdartego ze skóry, mama przekonywała mnie, że to kolor różowy. Zatrzymywałyśmy się na każdym półpiętrze, by zrobić pół przerwy na złapanie oddechu; nie chciała mojej pomocy, taszczyła walizki sama i wyrzucała z siebie przekleństwa, żeby łatwiej było się wznosić. Sąsiedzi szczekali psami, kłócili się, oglądali telewizję, otwierali drzwi, by sprawdzić, kto idzie. Na drugim piętrze pachniało zatargiem i wódką, na trzecim umytą podłogą, wilgotną sierścią. A na naszym ciastem drożdżowym i pastą do podłogi. Babcia krzyknęła, że otwarte. Wcale nie było. Musiałyśmy poczekać, aż doszura do drzwi i przekręci klucz. Przecisnęłyśmy się do przedpokoju, mama, wzdychając, zrzucała z siebie pakunki. Babcia zniknęła za zakrętem, z kuchni dobywały się uderzenia pokrywek, garnki grały marsza. Marsz, marsz, Dąbrowski.
Nie będziemy spać razem, trzeba zostawić miejsce dla taty, kiedyś przyjedzie za późno z kolejnymi gratami, wyjedzie zbyt wcześnie, ludzie chcą wieszać nowych przodków na ścianach, jest ruch w interesie. Mebel Malwina został przesunięty do pokoju określanego w zależności od pory dnia i okoliczności dużym, dziennym, telewizyjnym, babci. Nie chcę, krzyczałam, wszystko przez babcię. A ona milczała, nie lubiła mówić, na wszelki wypadek zatkała się drożdżówką z serem i patrzyła, jak walę pięściami w linoleum. Wiedziałam, że teraz moja rodzina z podręcznika mnie nie znajdzie; za tydzień, miesiąc przyjadą autokarem na Koniec dziesięć, zaczną dzwonić niemym dzwonkiem w bramie, nawet pies im nie odpowie; mama oddała go sąsiadom, żeby nie zdechł z głodu. Zostałam sama. Wszystko przez babcię.
Już niedługo szkoła, powiedziały. Będziesz w pierwszej be. Babcia zna nauczycielkę, czasem przychodzi do sąsiadki z naszego piętra, pani Stasi. Bardzo cicho rozmawiają o życiu, nic nie słychać przez ścianę. Takim to dobrze. Albo ma się dzieci, albo czas wolny. Babcia od września miała zajmować się noworodkami w szpitalu, chciała dorobić do emerytury, znikać na całe dnie, mniej mnie widywać, mniej bywać w mieszkaniu. Mama zaczęła opowiadać, że znajdzie mi jakieś zajęcie po szkole, a ja nie byłam pewna, czy cieszyć się, czy wpaść w rozpacz.
Dostałam miejsce w szafie na zabawki, na półce robiłyby bałagan, duży pokój to przecież część reprezentacyjna, do której zaprasza się gości albo hydraulika. Telewizor świszczał, pokrywał śnieżną wysypką Sigmę i Pi. Oglądaj, ucz się, ucz, koteczku, instruowała babcia. Ucz się, ucz, nauka to potęgi klucz. A mi robiło się duszno, głowa pęczniała jak grube kostiumy przybyszów z Matplanety, obijała się o szyby. To dziecko zaraz zemdleje, wyjdź, Malwinko, na balkon. Pierwszy raz znalazłam się tak wysoko. Wdychałam ciężkie poniemieckie powietrze. Od lotu w dół dzieliła mnie tylko barierka pomalowana na zielono. Cały świat u moich stóp chwiał się, zbliżał, oddalał, był Matplanetą, odejmował i dzielił. Rozpadł się na pięćdziesiąt dwie części. Po drugiej stronie w oknie na czwartym piętrze bloku numer dwanaście stała kobieta i dziecko, młodsze ode mnie, pchało się na parapet. A świat jak burta statku, przechylał się w dół i w górę. Zwymiotuję. Utonę albo spadnę.
Bezsenność. Tylko na jej odwiedziny pozwalała babka. Spałam od dwudziestej trzeciej do północy, mówiła z dumą, zasnęłam o piątej, wstałam o szóstej. Do snu szykowała się wedle planu, rozbierała po Dzienniku, zawsze pod oknem przy zapalonym świetle. Brała mnie z zaskoczenia, nie zdążyłam odwrócić wzroku od wyskakujących z fartucha fałdów i sutków, zwisów i zgrubień. Nakładała spraną koszulę nocną, wzdychając, i wychodziła do łazienki, by zostawić zęby. Stara bezwstydnica. Wszystko przez babcię. A potem zasypiała, świszcząc jak zepsuty telewizor. Na godzinę, dwie w porywach. Spała niespokojnie jak w pociągu, między stacjami otwierała oczy, sprawdzając, czy nikt nie zwinął jej kołdry. Powietrze, zatrzaśnięte w ciele, unosiło się i opadało, ulatywało, a potem wracało, by przepełnić czarę. A ona znowu je wypychała. Najpierw budziło się ciało, przewracało się z boku na bok, mlaskało bezzębną szczęką. Oczy otwierały się po kilku minutach, błądziły po suficie w poszukiwaniu punktu zaczepienia. Trafiała na żyrandol. Już wiedziała, gdzie jest. Pociąg dotarł na stację. Dopiero wtedy zaczynałam czuć senność.
A babka błąkała się na pięćdziesięciu dwóch metrach, tak jak błąkała się po domu na Końcu dziesięć, wydreptując ślad po sobie, pomnik z tańszego zamiennika spiżu. Obie po swojemu zapadałyśmy w ciemność, zakątków wystarczyło dla wszystkich. W mój sen wchodziło to, o czym śniłaby babcia. Ale nie śniła. Bo nie spała. Nie spała, bo nie chciała tych snów. Dawała mi je na chwilę na przechowanie, na przemilczenie tego, co się widziało.
Spadnie, mama krzyczy, Halina w końcu spadnie, łeb sobie ukręci, będzie nieszczęście. Jest koniec lata trzydziestego dziewiątego. Na chrobrowiczowskiej ziemi wyrosło zboże tak wysokie, że mogę się w nim schować. Konopie są wyższe od Tadka, wyższe od taty. Siedzę na podwórzu z książką, grusza pachnie, Halina próbuje się po niej wspinać, ma trzy lata, a już wyżej ode mnie włazi. Chce zerwać gruszkę, obciera nogi o pień, wierci się jak mszyca. Owoce chyboczą się, chyboczą się nóżki Haliny. Pod oknem rosną malwy, piąte dziecko mamy. Obok w zagrodzie stoi koń – kary, wyczesany, jedyny taki w okolicy, przez niego zawsze ojca wołają na pogrzeby. Nadaję karemu różne imiona: Czekoladka, Czaruś, Węgielek, Kawka, ale tatko nie chce go nazwać, koń jest koniem, częścią stajni, pługa, wozu, inwentarza. Ruchomością. Elementem krajobrazu sunącym po Wołyniu. Słońce nie potrzebuje własnego imienia, nie potrzebują go malwy. Ojciec ma na imię Henryk. Najmłodszy z całej osady. Z całego oddziału. Bombardier. Piekarz. Ojciec czworga dzieci. Osadnik wojskowy. Przygodny woźnica pogrzebowy. Stworzony do niesienia życia i śmierci.
Mamusia chwyta mnie za łokieć, Moby Dick ląduje na trawie. Lotka, nie czytaj, od książek dziewczęta tracą urodę. Idź lepiej ojca poszukać. Ona zawsze daje mi zajęcie, gdy widzi, że wędruję po innych światach. Mówi, że najlepiej tu, gdzie jesteśmy. Ale tylko na chwilę. Mamusia czuje w powietrzu katastrofę.
Wychodzimy z Haliną na drogę. Jedzie stary Gąsior, w wozie sami chłopcy. Narobił chłopaków, nie potrzebuje parobka. Jest ich pięciu, nas tylko czworo, w tym dwie dziewczyny, a Zbyszek jeszcze malutki, urodził się w lutym. Najstarszy z młodych Gąsiorów, dryblas, pod koniec sierpnia wyjeżdża po nauki. Zamieszka na stancji w Lublinie, pewnie u jakiejś przyzwoitej pani. Nasz Tadek też by pojechał, ale mamusia uważa, że nauka niewiele ma wspólnego z prawdziwym życiem, zresztą tatko nie dałby sam rady, parobek dziś jest, jutro nie ma, nie wiadomo, w którą stronę wiatr zawieje.
Tatko ścina z Tadkiem konopie. Parobek układa je w kopki, rozgląda się, nikogo nie widzi, spluwa, pan nie zna się na ziemi, a osiem hektarów dostał po wojnie z Rosjanami, niewiele, widać nie tak dużo warte były jego medale. Tata żartuje, że Żenia zostanie z nami, dopóki się nie ożeni. Stapiam się z ziemią, w moje włosy wślizguje się zboże. Jestem czarnoziemem i widzę, bo roztaczam się na osiem hektarów, jak Żenia ściąga spodnie i sra na rzodkiew. Mówię o tym w domu przy kolacji, ścierka przelatuje mi nad głową. Takich bzdur opowiadać nie przystoi. Ale mama sama lubi żartować, gdy podczas przerwy Żenia przychodzi po zupę. Narwij malw, śmieje się, podając mu pajdę, podaruj jakiejś pannie, najlepiej takiej z posagiem, samemu w nocy marzniesz na sianie, do młodości nie idziesz.
Wstaję rano, na kołdrze rozkładam Moby Dicka. Budzi mnie tata, jego skrzypienie, niezdarne omijanie mebli. Tatko też by poczytał, książki mam od niego, ale on idzie chleb piec, z ośmiu hektarów czarnoziemu i karego konia trudno rodzinę wyżywić. Potem wyrywa się ze snu Zbyszek. Krzyczy, jakby świat się kończył. Budzi cały dom, mamę, Halinę. Halina ubiera się, wkłada koszulę na lewą stronę, chce zdjąć, włożyć drugi raz, mama to widzi, nie ruszaj, krzyczy, z tego poprawiania będzie nieszczęście, męża nie znajdziesz. Halina nie słucha. Na końcu wstaje Tadek, później, niż powinien. Kiedy kur wypiewa starą śpiewkę na płocie, jeden brat doi krowę, a drugi matkę. Wychodzę przed dom. Pachnie świeżo skoszonym zbożem. To tylko koniec lata. To tylko koniec.
Źle spałam, nie spałam, czuję w kościach, będzie padało, mówi rano babcia. Ona żyje w kraju, w którym wiecznie pada. Uciekłam do mamy, nie chcę w dużym pokoju, źle mi na rozkładanym fotelu, śnią mi się dziwne sny, nie chcę ich, nie są moje. Będzie padało, odparła mama, trzeba się ciepło ubrać.
Patrzyłam przez okno i wydawało mi się, że ludzie na ulicy widzą wszystko na wylot – łóżko, szafę, w której trzymałam zabawki bez imion: nieutulone misie, pieski z krzywymi nogami. Naprzeciw okien kuchennych i małego pokoju stał blok dziesiątka, złamany wpół, z tunelem, w którym znikali ludzie. Mama wskazała na jeden z balkonów, zobacz, tam mieszka wariatka, kiedy wracałam z zakupami, wyzwała mnie od kurew. Pewnie za długo siedziała w oknie, wiatr zawiał, diabeł sypnął piaskiem po oczach. Ufryzowana, w granatowej sukience, mocowała się z barierką, sprawdzała, która pierwsza puści. Wykrzykiwała coś, wyrazy układały się w zdania, ale nic nie oznaczały. Ktoś oszukał, ktoś zabrał. Pierdoleni głupcy. Mama zasłaniała mi uszy, ale i tak słyszałam. Do kuchni weszła babcia, w torbie z zakupami znalazła drożdżówkę, powiedziała: bój się Boga, chłodno, będzie padać w piątek i sobotę. A potem głos babki zmieszał się z głosem wariatki, nie wiedziałam już, której jest zimno, a którą oszukali.
W sobotę były moje urodziny. Siódme. Mama i babcia upiekły tort z kremem porzeczkowym, zrobionym z zapasów na zeszłoroczną zimę. Słoików nie dało się przejeść, wciąż próbowałyśmy, ale one rozmnażały się przez wekowanie. Babcia wykrakała. Padało. Wszystko przez babcię. Siedziałyśmy przy jednym stole, właściwie ławie rozłożonej w dużym pokoju, w telewizji leciał Znachor, znowu bolała głowa, ręce nie potrafiły wytrzymać z nogami w jednym pokoju, znachor mnie nie uratował. Chciałam, żeby zjawiła się wielka rodzina, chciałam słyszeć śpiewy, dmuchać balony. A byłyśmy tylko trzy z siebie niezadowolone. Miała przyjść ciocia Halina, tłumaczyła mama, ale coś jej wypadło, msza albo kot z okna. Zaczęłam płakać, nie chciałam urodzin. Mama uznała, że płaczę za ojcem, wybiegła do budki telefonicznej, przeszukując portfel w poszukiwaniu żetonów. Widziałam ją przez okno, stała przy automacie między blokiem trójką a kioskiem, dzwoniła na wszystkie numery z notesu, kolejno odlicz. Wróciła poirytowana, usiadła na fotelu w kuchni, nie chciała rozmawiać. Gdy będziesz widziała się z kupcem na Końcu, zabierz od razu słoiki z piwnicy, powiedziała do niej babcia, wychodząc z łazienki. Zapomniała zgasić światło, nigdy go nie gasiła, szczególne w nocy. Światło, krzyknęłam. Machnęła ręką, ale potem się cofnęła. Rachunki, tylko rachunki potrafiły ją na chwilę zatrzymać.
Mama wstała wcześnie rano. Szum wody obudził babcię, bez okularów widziała tylko żyrandol, wielki, brązowy; musiał taki być, inaczej zgubiłaby się w czasie i miejscu. Siadła na łóżku, koszula podwinęła jej się na dupie, trzymała w ręce rąbek materiału, gniotła go, wykręcała. Odwróciłam się, nie chciałam patrzeć, jej ciało wyskakiwało bezwstydnie, bez ostrzeżenia, rozlewając się na boki. Śpij, śpij, kotulku, powiedziała, bój się Boga, dopiero szósta, spałam może z piętnaście minut. Szukała okularów po omacku, z szafki spadła lampka, poparzyła żarówką rozgrzaną po nocy, babcia syknęła, popędziła do kuchni polać dłoń zimną wodą. Twierdziła, że nie potrafi zasnąć w ciemności. I tak nie spała. Po ciemku nie mogłaby szurać z pokoju do kuchni, z kuchni do pokoju. A ja budziłam się w nocy, światło właziło mi pod powieki, nie potrafiłam się poruszyć, mój dom był obcym miejscem. Światło, krzyczałam, zgaś światło, może przez sen, może we śnie. Pokój był dzienny przez całą dobę.
Przebudziłam się nad ranem, gdy wychodziły. Śpij, śpij, a-a-a, kotki dwa, jeszcze chwila, jeszcze kilka dni i będziesz musiała zrywać się z samego rana. Śpij, śpij, nie otwieraj nikomu. A ja śpię, nie otwieram, bez szurania łatwiej zasnąć.
Wróciły z targu, każda przyniosła po dwie płócienne torby wypełnione ogórkami, pomidorami, jabłkami, wiśniami. Zamknęły się w kuchni, zrobiły upał. Zamieniały się w kiszonki, soki, przeciery, dżemy. Chowały siebie w słoiki głęboko pod koprem, miażdżyły, rozgotowywały, cięły na kawałki, zakręcały wieczka, chowały w ciemnej piwnicy, na kilka lat, na amen. Trochę się przełknie, o reszcie zapomni. Wsadzi się podstępem do urodzinowego tortu.
Wieczorem wtoczył się ojciec, pomylony o jeden dzień, zawiany, w jego Polsce, jak w Polsce babci, cały czas wiało i padało. Wziął mnie na kolana, czuć było od niego gnijącymi kwiatami. Ziewnęłam głośno, takie zmęczone dziecko. Idź się wykąpać, powiedział, ale nie chciałam. Chciałam zasnąć natychmiast, kiedy babcia jeszcze nie szurała, póki nie zrzucała na mnie snów. Ojciec zatrzasnął mnie w łazience, myj uszy, wyszoruj brudną gębę. Usiadłam na brzegu wanny, odkręciłam wodę. Niech płynie, niech wypełni wannę jeziorem. Widziałam w podręczniku ludzi, którzy zamknęli oczy w wannie i już się nie obudzili. Spuchli tak, że skórę można było z nich zdejmować jak ubranie. A ja puchłam snami mojej babki.
Jedzie, jedzie pan, pan, na koniku sam, sam. A za panem chłop, chłop, chłop, na koniku hop, hop, hop. Pachnie końcem lata, świerszcze nie odpuszczają, grają marsza, ciężko orzec, czy weselnego, czy na pogrzeb, słońce wtula się w czarną ziemię, niebo odsłania wszystkie swoje możliwości, jakby brało udział w konkursie, a to przecież najpiękniejsze lato, nie musi starać się bardziej.
Od wojny coraz dalej. Daleko. Zimno, zimniej, cieplej, ciepło, gorąco. Historia lubi się powtarzać, szepcze wieczorem mama, to są szczeliny, przez które widać Boga. I diabła. Siadamy przy stole, mamusia nalewa zupę z grubo krojoną barabolą, wszyscy tu uprawiają ziemniaki, są najłatwiejsze. Żenia śmieje się, że w województwie wołyńskim zjada się ich więcej niż w całej Rosji. Żołnierze Piłsudskiego może i pogonili Ruskich, ale bez miejscowych nic by nie zasadzili. Tatko czyta Pożegnanie jesieni. Mama żegna się, czemu przynosisz do domu książki diabelskie, podtyka mu pod nos talerz z zupą. Ciepło, ciepło, cieplej, gorąco. Zupa wylewa się na książkę, spływa po stole na kolana, na podłogę. Tatko wystrzeliwuje z krzesła, jakby mu kto lont podpalił. Wybuchowy bombardier. Nie odzywa się do końca posiłku.
Rano staję przy płocie, lubię wszystko widzieć z bezpiecznej odległości. Stary Gąsior ładuje na wóz pięciu synów i kosy. Zetną zboże, zamienią złote łany na polskie złote. Przejeżdżają wzdłuż naszego płotu, drugi od końca posyła mi buziaka. Cały wóz się trzęsie pod stadem Gąsiorów, jeden z nich woła: Lotka, chcesz zobaczyć ptaka?
A ja przestępuję z nogi na nogę, nie mogę doczekać się września, za chwilę pójdę do szkoły, a Gąsiory niech idą do diabła. Zazdrościłam uczennicom, gdy zmarł Piłsudski, nosiły we włosach czarne wstążki. Tata włączył wtedy radio. Trzaskało i szumiało, ale ja słyszałam. Stała na stacji lokomotywa, ciężka, ogromna i pot z niej spływał. Kryształowa trumna na platformie zboczyła z trasy, ruszyła na Dubno, Równe, Łuck i Beresteczko. Zawiadowcy ze wzruszenia pomyliły się tory, skierował pociąg na rampę towarową. Naczelnik spoczął wśród drewna i zboża, majowe słońce ogrzewało trumnę. Promienie przebiły się przez chmury, Bóg spojrzał, ale się nie odezwał, cud się nie wydarzył, nikt nie zmartwychwstał. Ręka Naczelnika zadrżała, pewnie ze zniecierpliwienia, skończcie już z tym cyrkiem obwoźnym, koniec audiencji. Zawiadowca gwizdnął na odjazd, wsiadać, kryształowe wieko zamykać. Maszyna ruszyła po szynach ospale. A dokąd? A dokąd? A dokąd? Na Wawel.
Pachną malwy, pachnie skoszona trawa, po osadzie niesie się krzyk i płacz kobiety. We wszystkich językach. I w żadnym. Sąsiadka, Marianna, żona rotmistrza Gałązki, przybiega z wiadomością. Wóz drabiniasty jechał wśród pól, wiózł dzieci i kosy, podskoczył na kamieniu, najmłodszy Gąsior poleciał prosto na ostrze. Mama pokiwała głową, przecież mówiła, czuć w powietrzu katastrofę. Najpiękniejsze lato nie było wystarczająco piękne, by ktoś się nie zabił. Najpiękniejsze lato pachnie końcem świata. Ale to tylko koniec. To tylko koniec lata.
Wziął tatko konia, nie Kawkę, nie Nockę, nie Węgielka, nie Czekoladkę, tylko karego, część inwentarza. Włożył czarny garnitur i czapkę. Głowę ma opuszczoną, tylko wąsy ciągną ku górze. Podkręcone i grube. Zawsze wygląda, jakby się uśmiechał. Po czuwaniu wrzucają na wóz trumnę z Tomeczkiem Gąsiorem. Już wszystko przesądzone. Ksiądz z Targowicy, nie chcieli tego z Rykań Wielkich, czyni znak krzyża nad dziurą w ziemi. A potem na sznurach prowadzą chłopca do ciemnego dołu. Gąsior wleciał na kosę, wylądował w piachu. Pierwszy pogrzeb na osadzie, jeżeli nie liczyć nieudanych porodów. Słońce grzeje, ptaki śpiewają jak durne, chociaż powinny się zamknąć.
Tatko wraca późno. Pachnie smutkiem i jesienią. Miesza łyżką w zupie tak, że zdążyła wystygnąć. Wozisz umarłych, wozisz, mówi mama, a ciebie nikt nie powiezie. Tatko był najmłodszy w oddziale, pod sobą miał tylko bomby. Poszło Rosjanom w pięty, wspominał. Mamusia powtarza, że ona szlachcianka, a on przybłęda. Miała w skrzyniach porcelanę i pierzyny, potwierdzoną datę i księdza, przeniesiono już fortepian panienki na środek salonu pana młodego, wszystko rozsadził bombardier, na rękach miał mąkę i proch armatni. Wpadli na siebie w powojennym zamieszaniu, poszli do kawiarni, chociaż panience przyrzeczonej nie wypadało. Powiedział jej, że wstąpił do legionów za dzieciaka, teraz wypieka biały chleb w oczekiwaniu na czarną ziemię obiecaną przez Wodza. Wyciągnął z książki pismo urzędowo potwierdzające każde słowo. Prawdziwy żołnierz. Może być cały we krwi, ale nie zniesie plamy na honorze. Emilia zabrała ze sobą tobołek bez porcelany. Wyskoczyła przez okno i frrrrrr, poleciała. Cały posag diabli wzięli. Wiedziała, że pewnego dnia los upomni się o rewanż.
W nocy zaczyna się burza. Ziemia pod naporem wody rozwiera się, rodzi umarłych. Naczelnik jedzie na kasztance na przedzie procesji, w dłoni trzyma szablę i urnę z sercem. Tomeczek Gąsior z kosą w plecach próbuje za nim nadążyć. Prowadzą krucjatę dzieci spędzonych, urodzonych w barwach wieczornego nieba. Zatrzymują się pod krzyżem, próbują chwycić Chrystusa za nogi. Bóg zabrał, niech teraz coś da. Jeszcze trochę lata, trochę kłosów pszenicy, pękających w zaciśniętych pięściach. Łakotków, swawoli. Umarli chcą śpiewać, skakać, wybiec w pole, stroić lalki, rwać kwiaty, malwy przepływają dzieciom przez dłonie. Stoję w oknie, w ciemnicy i głuchocie, widzę umarłych, a oni mnie, pioruny błyskają. Wskazuję procesji drogę. Lećcie, aniołki, do mamy. A kysz, a kysz. Korowód odchodzi w stronę Rykań Wielkich, tam gdzie stoi murowany kościół, nie boją się złego oka tamtejszego księdza. Do wschodu krążą po naszym powiecie dubieńskim. Od kaplicy do kaplicy. Dopiero trzeci kur ich przepędza. Śpiew taki, że czarna ziemia drżała: pókiż trwa niebo i ziemia, Wiekuisty Panie, nie zemścisz się za niewinnej krwi naszej wylanie. Dobry Jezu, a nasz Panie, daj nam wieczne spoczywanie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Margaryta Jakowenko
Przemieszczenie
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
w tłumaczeniu Agi Zano
Kjersti Anfinnsen
Chwile wieczności
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Jonas Eika
Po słońcu
w tłumaczeniu Macieja Bobuli
Aleksandra Tarnowska
Wniebogłos
Nick Cave
Gdy oślica ujrzała anioła
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
Adda Djørup
Kot Bułhakowa
w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
Michał Michalski
Gruby
Linn Strømsborg
Kurwa, kurwa, kurwa
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Merethe Lindstrøm
Dni w historii ciszy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Tytuł: Koniec
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Redakcja: Krzysztof Cieślik
Opracowanie graficzne oprawy: Łukasz Piskorek
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Korekta: Martyna Kukuła, Michał Trusewicz
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
© Copyright for the polish edition by Marta Hermanowicz & ArtRage, 2023
Projekt objęty patronatem Krakowskiego Biura Festiwalowego – instytucji kultury Miasta Krakowa i operatora programu Kraków Miasto Literatury UNESCO
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2023
ISBN 978-83-67515-71-9
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek