Konwicki - cudzoziemiec tranzytowy - Lidia Sadkowska-Mokkas - ebook

Konwicki - cudzoziemiec tranzytowy ebook

Lidia Sadkowska-Mokkas

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowy to pierwsza próba biograficznego spojrzenia na życie oraz twórczość pisarza,wnikliwy i czuły zapis kondycji niezwykłego człowieka, twórcy, którego biografia najpełniej odzwierciedla najbardziej dramatyczne doświadczenia Polski i Polaków. Portret wybitnego literata, reżysera, scenarzysty rekonstruowany na podstawie rozmów, audycji radiowych, dokumentów, wspomnień, ale przede wszystkim wyłaniający się z jego książek, scenariuszy i filmów.

Już za życia stał się legendą. Był czas, kiedy każda jego kolejna książka stawała się literackim wydarzeniem, wywoływała burzliwą dyskusję. Gdy po raz pierwszy, tym razem w oficjalnym obiegu, ukazała się Mała apokalipsa,bestseller czasów PRL, powieść w jednym z warszawskich punktów sprzedawano bezpośrednio z ciężarówki. I tylko jednego dnia na stołecznych ulicach sprzedaż osiągnęła rekordowy pułap –5 tysięcy egzemplarzy, sukces, o jakim może tylko pomarzyć każdy współczesny autor.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 743

Oceny
4,6 (7 ocen)
4
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych: Anna DamasiewiczRedaktor merytoryczny: Sylwia CiułaRedaktor prowadzący: Joanna ProczkaRedaktor techniczny: Beata JankowskaKorekta: Grażyna Ćwietkow-Góralna, Joanna Proczka

Zdjęcie na okładce: Tadeusz Konwicki i Nowy Świat; autor zdjęcia: Bartosz Bobkowski/Agencja Gazeta

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2017 Copyright © by Lidia Sadkowska-Mokkas, Warszawa 2017

Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Księgarnia i Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 01 e-mail: [email protected], www.bellona.pl

ISBN 978-83-11-15110-9

Skład wersji elektronizcnej: [email protected]

Od autorki

Na jego książkach i filmach wychowywały się pokolenia spragnionych wolności Polaków. Po premierze Kalendarza i klepsydry recenzje ukazywały się nieprzerwanie przez trzydzieści siedem tygodni. Jego utwory, zwłaszcza te publikowane poza głównym nurtem wydawniczym, w drugim obiegu, ze względu na niewielki nakład wypożyczano sobie po uiszczeniu kaucji, która wynosiła niekiedy jedną trzecią przeciętnych polskich zarobków. Kiedy po raz pierwszy, już oficjalnie, ukazała się Mała apokalipsa – powieść legenda, bestseller czasów PRL – sprzedawano ją bezpośrednio z ciężarówki stojącej na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. I tylko jednego dnia sprzedaż na stołecznych ulicach osiągnęła rekordowy pułap – pięć tysięcy egzemplarzy. To sukces, o jakim współczesny autor może tylko pomarzyć.

Jednak zanim Konwicki ukształtował styl swojego pisarstwa, był okres „burzy i naporu”, nie zawsze trafnych wyborów ideologicznych, licznych życiowych błędów, zawiedzionych nadziei, rozczarowań. Szukanie własnej drogi zajęło mu sporo czasu i kosztowało wiele zdrowia. W rezultacie na własnym przykładzie pokazał, że każde doświadczenie, nawet to najbardziej negatywne, usilnie wypierane ze świadomości za sprawą „usłużnej pamięci”, stanowi zaczyn czegoś nowego.

Do powojennej Polski, w pojałtańskich granicach, przybył z Kresów – krainy pięknych pejzaży i prostych wartości. Pomimo upływu lat nie wyzwolił się nigdy z poczucia obcości. W książkach i filmach Konwickiego nieustannie powracają te same miejsca oraz zdarzenia. Nowa Wilejka, gdzie się urodził, Kolonia Wileńska, w której mieszkał z ciotecznymi dziadkami Blinstrubami, Wilno, w którym mieściło się renomowane Gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta – to samo, do którego przed laty uczęszczał starszy o kilkanaście lat od Konwickiego Czesław Miłosz, który zachował w pamięci podobne pejzaże.

Autor Małej apokalipsy, na wzór romantycznych antenatów, pielęgnował wileńskie krajobrazy. Najlepiej czuł się wówczas, gdy udało mu się zaprowadzić swoich literackich bohaterów w zakola malowniczej Wilenki. „Pomyślałem sobie nie bez złośliwości – pisał przed laty Antoni Słonimski – że gdyby terenem przygód młodzieńczych Konwickiego był Grójec albo Sochaczew, trudniej byłoby nas oczarować. Bez wielkiego protoplasty, bez protektoratu jego słowa cóż by nas obchodziły te Tuhanowicze? Któż by pamiętał imię córki Wereszczaków?”. A w innym miejscu i okolicznościach Słonimski, którego Konwicki cenił jako literata i społecznika, pytał i sprytnie insynuował: „Tadzio pochodzi z Wileńszczyzny – bardzo ładnie, ale chciałbym wiedzieć, co by zrobił, gdyby pochodził z Bydgoszczy i miał Bydgoszcz do zaklęcia w kawałki bursztynu”.

Na raj bezpowrotnie utracony, Wileńszczyznę, nałożyły się zrządzeniem losu obrazy Warszawy. Miasta, w którym osiadł (chociaż tego nie planował) i przeżył większość swojego życia. Warszawa pojawi się w różnych porach roku, odsłonach, ujęciach. W wersji realistycznej lub kompletnie odrealnionej: plac Trzech Krzyży, Wiejska, Frascati, Nowy Świat, most Poniatowskiego, Krakowskie Przedmieście, Świętokrzyska, Chmielna, Ordynacka, róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. I wreszcie najbardziej eksponowany element miejskiego pejzażu, „martwa dekoracja teatralna”, „architektoniczny niebotyk”, „pomnik pychy”, „statua niewolności”, „kamienny tort przestrogi”, „obca świątynia”, „piramida”, „cacko”, „przedpotopowy pterodaktyl”, „wieża Babel”, „zagasła pochodnia”, „dziwna budowla”, „mały szalet zagubiony na środkowoeuropejskim rozdrożu”, a może, sądząc po częstotliwości występowania w prozie i filmach Konwickiego, mistrz pierwszego planu, znak firmowy oraz nieustannie powracająca obsesja – Pałac Kultury. Niechciany, „dwuznaczny podarek od przyjaciół Moskali”, symbol „podbicia i zniewolenia”, który z czasem pięknie się zdemokratyzował i wrósł, jak żadna inna socrealistyczna budowla, w przestrzeń miasta. Widział go codziennie, kiedy stał na balkonie bloku z epoki późnego stalinizmu przy Górskiego lub kiedy wyruszał w miasto. „Oto mój pałac, który śni mi się po nocach i któremu ja śnię się po nocach” – pisał we Wschodach i zachodachksiężyca.

Po nieudanej przygodzie z socrealizmem oraz „inżynierią społeczną” postanowił jeszcze uporczywiej wplatać w książki, filmy, wywiady najbardziej osobiste wątki. Zdarzało się, że to samo wydarzenie miało równocześnie kilka różniących się w zasadniczych szczegółach wersji. „Przyłapany” przez rozmówców, którzy cytowali jego wcześniejsze zapisy czy wypowiedzi, niejednokrotnie zasłaniał się brakiem pamięci. Twierdził, że bardziej od konkretnych faktów zapamiętuje emocje, nastrój oraz ogólną atmosferę, jakie im towarzyszyły. „Klimaty moralne”, które decydują o postępowaniu i ostatecznie rzutują na zachowanie ludzi.

W życiu, podobnie jak w sztuce, unikał dosłowności. Najbardziej pociągające okazywało się wszystko to, co niedopowiedziane, głębokie, niosące tajemnicę. Zamiast tradycyjnej, sfabularyzowanej, epickiej opowieści proponował czytelnikowi utwór otwarty, pola do uzupełnienia, powieściową grę. Zespoloną z różnorodnych, na pozór niejednorodnych, kawałków epicką hybrydę, stanowiącą skrupulatny zapis współczesnej kondycji człowieka, twórcy. To od czytającego miało ostatecznie zależeć, czy w ogóle podejmie się oddzielenia tego, co wydaje się prawdopodobne, a nawet autentyczne, od tego, co na potrzeby fikcji literackiej zupełnie odrealnione i zmyślone. Jeśli czytelnik podąży ścieżką zasugerowaną przez pisarza, pozbiera skrawki tego osobowościowego kolażu, polifonicznie rozpisanego w utworach na różne postacie, okaże się, że tak naprawdę bohater jest jeden. „Mylę literaturę z życiem. Swój pospolity życiorys ogłaszam dziełem literackim” – pisał w Małej apokalipsie. A kilka lat później w Nowym Świecie i okolicach dodawał: „Literatura faktu. Ja jestem faktem mojej literatury”, „Piszę ciągle tę samą książkę”. W Pamflecie nasiebie, ostatnim utworze, dowodził: „Książka, dobra czy zła, jest portretem własnym autora”.

Genialny mistyfikator życia, wodzący czytelnika ze swadą i urokiem po ostępach swojej wyobraźni, który poprzez kreowane przez siebie światy nieustannie dąży do odkrycia sensu i prawdy. Zamiast tej samej przestrzeni wędrówki po dziwnych, nierzadko podejrzanych, trudno dostępnych miejscach. Zamiast tradycyjnej fabuły – narracja autorska, sylwa à rebours, „pokraczny raptularz”, „łże-dziennik”, „apokryf autobiograficzny”, poetyka pastiszu i eseju, autotematyzm, „proza totalna”. Zamiast czasu realnego – nieustanne wycieczki w przeszłość i przyszłość, czas psychologiczny, a raczej, jak mówił sam Konwicki, czas „zachciany” i „odwołany”. Zamiast płaskiego, jednorodnego obrazu świata – wrażenie chaosu i rozbicia, świadomość zmienności, poczucie wszechpanującego relatywizmu. Zamiast jednorodnego, konkretnego bohatera – pastisz bohatera, bohater „zbiorczy i persyflażowy”. Zamiast wiernie odtwarzanej biografii – mitobiografia.

Powracające nieustannie w różnych ujęciach wątki, tematy, miejsca. Wiodący bohater, czyli sam autor, spiritus movens całości, Tadeusz Konwicki, Tadzia, Tadźka, Konwa na różnych planach przestrzennych i czasowych. Zmyślny Proteusz, sprzedający w umownej konwencji szczerości prawdę o sobie. „Chytry Litwin” świadomie podejmujący grę z czytelnikiem, widzem. Literat (bo słowa pisarz nie lubił) piszący z autentycznej, wewnętrznej potrzeby, nie tylko, aby odcisnąć „monogram na naszej ścianie płaczu”, zostawić jakiś ślad, „kamuszek na tej drodze bez początku i końca”, lecz także po to, by dodać, tak po ludzku, otuchy drugiemu człowiekowi. Pracą jest wszystko to, co przynosi pożytek, a sztuką to, co pomaga żyć. „Chcę być przechodniem, którego człowiek spotyka w życiu i chciałbym pomachać, dać mu znak, że nie jest zupełnie sam”.

Tożsamość

Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych…”, do mitycznej Wileńszczyzny w wydaniu Mickiewicza, ale przede wszystkim swoim własnym będzie nieustannie powracał. W Kalendarzu iklepsydrze pojawią się znaczące słowa: „Miałem dwie matki i mam dwie ojczyzny krajobrazu, tęsknoty, pamięci”[1], a w Nowym Świecie i okolicach tak będzie tłumaczył się ze swojego uzależnienia od Kresów: „Ja się od tej Kolonii Wileńskiej nie mogę odczepić. Ta maleńka osada letniskowa, ta mikrodzielnica na peryferiach Wilna stale mnie okrąża, oblega, osacza”[2].

„Najlepiej i najpewniej mi idzie pisanie – tłumaczył w filmie Przechodzień Andrzeja Titkowa – dopiero wtedy, kiedy swoich bohaterów zaprowadzę w te miejsca swojego dzieciństwa. Wilna, które w przeróżny sposób adaptuję do sytuacji powojennej, współczesnej”[3].

Przyszedł na świat w pierwszy dzień kalendarzowego lata, kiedy w przyrodzie przesilają się dziwne siły i moce, 22 czerwca 1926 roku, w Nowej Wilejce – w mieście ważnego węzła kolejowego oraz wielkich garnizonów wojskowych. Melodią jego dzieciństwa był gwizd i stukot pociągów wjeżdżających na dworzec. Jako malutkie dziecko mógł obserwować wagony ciągnące zarówno na północ, do Dyneburga i dalej na Łotwę, jak i w kierunku Mołodeczna, aż do Moskwy i Leningradu. Oczywiście nic mu wówczas te obco brzmiące, prawie egzotyczne nazwy nie mówiły.

W Pół wieku czyśćca przekonywał, że biorąc pod uwagę pochodzenie, stanowi często występującą na Wileńszczyźnie „ohydną hybrydę”, mieszankę polskości i rosyjskości, karmazyna i proletariusza, ma jednocześnie korzenie robotnicze i drobnoszlacheckie.

W rodzinie nie było szczególnych paranteli: „Ja jestem z pauperyzującej się i degradującej polskości na Litwie, która podlegała bardzo ostrej rusyfikacji i deklasacji”[4]. W rodzinie od strony matki najczęściej przewijały się swojsko brzmiące nazwiska o proweniencji litewsko-białoruskiej: Kieżunów, Pieślaków, Wieszunów, Blinstrubów czy Sworobowiczów, a więc w większości środowiska miejscowej, drobnej, spauperyzowanej zaściankowej szlachty. „Jacy byli ci ludzie o zlitewszczonych nazwiskach i spolszczonych duszach, o spolszczonych nazwiskach i zlitewszczonych duszach?”[5] – pyta w Kronice wypadków miłosnych.

Nazwiska na Wileńszczyźnie były swoistą rodową pieczęcią. Miały swoje barwy i znaczenia. Wiele mówiły o rodzinnych korzeniach danego człowieka. Bo rodziny, podobnie jak nazwiska, splatały się ze sobą.

W Pamflecie na siebie napisze, że po kądzieli wywodzi się w prostej linii z Pieślaków, którzy zamieszkiwali w Krzyżówce, czyli pierwszej stacji pocztowej za Wilnem, na szlaku wiodącym do Petersburga. Na tej stacji, jak opowiadano, przy zmianie koni został pojmany Szymon Konarski, „samotny patriota i rewolucjonista”, stracony na stoku Góry Giedymina w Wilnie.

Sama rodzicielka, Jadwiga z Kieżunów, gospodyni, niczym specjalnie się nie trudniła, od czasu do czasu, gdy czuła się lepiej, wynajmowała się do pracy. Uwielbiała podróże, dlatego ciągle była w drodze. „Chorowała i podróżowała. Pół roku u brata, trzy kwarty u siostry, lato u kuzyna, zima u siostrzeńców. Moja mama kochała być u kogoś. Moja mama lubiła kibicować. Doradzać, podziwiać, usługiwać. I od czasu do czasu, a raczej dosyć często, zabankietować. To znaczy znaleźć się u szczytu stołu i błyszczeć”[6] – podsumowywał, chyba z lekką przesadą, towarzyskie upodobania i rodzinne wędrówki matki we Wschodach i zachodach księżyca. Z lubością uprawiała przy okazji „proceder chorej”: zażywała proszki, piła cudowne mikstury, okładała się kompresami, a ponadto nieustannie: „Pojękiwała, stękała, wzdychała. Mówiła o kolkach, łupaniach, pieczeniach, strzykaniach, zadyszkach, gorączkach, dusznościach, mgłach w oczach i bólach w piersiach. I tak dożyła siedemdziesięciu ośmiu lat”[7]. Jej życie to nic innego, będzie przekonywał, jak obrazowo ujęta zgrzebna, wileńska wersja „Śniadania u Tiffany̓ego”. Pomimo trudów egzystencji zawsze usilnie starała się zachować styl, grać wielką panią, mimo że nigdy nie posiadała ani pieniędzy, ani własnego kąta[8]. Chciała być kimś, ale nie w sensie wywyższania się nad innymi, nie cudzym kosztem, nie za cenę czyjejś krzywdy. Nie chciała żądać lub brać, ale pragnęła mieć okazję, żeby dawać.

Wilno widziane z perspektywy Góry Zamkowej, 1912 rok; autor zdjęcia: Sergei Mikhailovich

Przez długie lata Konwicki nie mógł zrozumieć i mentalnie oswoić etymologii panieńskiego nazwiska matki. Może dlatego, że w czasach jego dzieciństwa popularnym powiedzeniem było „podkieżyć sobie”, czyli „podpić”[9]. Po latach wielką radość sprawiło mu odkrycie córki Marysi, która odnalazła w Internecie linię genealogii Kieżunów. Z kolei profesor Aleksander Gieysztor w Mińsku znalazł dokumentację historyczną potwierdzającą, że niejaki Vytautas Kieżunas wsławił się męstwem w bitwie pod Grunwaldem. Ostateczne spolonizowanie brzmienia nazwiska i jego zamiana z Kieżunas na Kieżun miały nastąpić w XVI wieku. „Tak, że ja, który się trochę wstydziłem tego nazwiska matki, nagle się wyprostowałem i szedłem po ulicy z wyprostowaną głową”[10] – przyznawał po latach w rozmowie z Kanieckim.

O rodzinie ojca nie wiedział prawie nic. On sam opuścił go ostatecznie w marcu 1929 roku, kiedy syn był zaledwie trzyipółletnim, tak mało jeszcze rozumiejącym świat dzieckiem. Na zawsze „niczym flashback filmowy” utkwiły mu w pamięci ostatnie chwile ojca, kiedy po kolejnym ataku gruźlicy leżał oparty o jakąś sczerniałą od starości, żeliwną wanienkę, na wyszorowanych deskach podłogi, w splamionej czarną krwią koszuli w kuchni w Nowej Wilejce. I powoli odchodził „w daleką drogę”. Po latach wracać też będzie „pamięć woskowych rąk, woskowych skroni, woskowych włosów, woskowej trumny, woskowych świec. Pamięć zdeptanych zelówek, niebieskich paciorków różańca i czarnego krzyżyka z wyświeconymi brzegami”[11]. Kiedy pojawił się na świecie, jego ojciec, notabene drugi mąż matki, Michał, nie był młodzikiem, ale doświadczonym przez życie pięćdziesięcioletnim mężczyzną, a w tamtych czasach, jak pisał Konwicki w Kalendarzu i klepsydrze: „[…] pięćdziesięcioletni mężczyźni nie nosili dżinsów i nie chodzili do dyskoteki. Pięćdziesięcioletni mężczyźni umierali wtedy jako zgrzybiali starcy na gruźlicę, anginę pectoris albo uremię”[12].

Z najwcześniejszego dzieciństwa pozostały mgliste wspomnienia i strzępki informacji o losach ojca. To, że w wieku dziesięciu lub jedenastu lat Michał Konwicki najprawdopodobniej rozpoczął samodzielne życie, pracował jako pomocnik w jakiejś fabryczce. Kim byli dziadkowie od strony ojca? „Z kim moja babka Maria albo Helena – bo już dobrze nie pamiętam – miała grzeszny romans zakończony tak niefortunnie? […] Dlaczego los mego ojca był losem wyrzutka, przeklętego bastarda, bezdomnego psa?”[13] – pytał w Kalendarzu i klepsydrze.

Tożsamościowe dociekania i historia grzesznego romansu matki ojca, babki Heleny Konwickiej, z Żydem Eliaszem Szyrą zdominowały najbardziej liryczną powieść Konwickiego Bohiń. Rzecz dzieje się w 1875 roku w małym folwarczku, nad rzeką Wilią koło Bujwidz, które również zaliczał do miasteczek swojego dzieciństwa. Mimo to, jak podkreślał w jednym z wywiadów, w utworze nie odtwarzał prawdziwych dziejów rodziny, a poruszał się wyłącznie w świecie „kompletnej fikcji, fantazji i wyobraźni”[14].

Ze strony ojca przeraźliwa „pustka” i „czarna dziura”, będzie pisał w Pamflecie na siebie. Absolutna cisza. Prawie żadnych dokumentów, zero śladów, majątków. Brak rodowodu, a nawet grobu. Tylko jedna fotografia, a na niej twarz nieznanego mu człowieka, mężczyzny w sile wieku, a nawet starszego, z charakterystycznym „proletariackim” uczesaniem z przedziałkiem pośrodku głowy, o „twardej szczęce” i „niedużych wąsach”. Po latach będzie wspominał ogromny, nieustannie zalany słońcem stok wzgórza za Nową Wilejką, a na szczycie niewielki cmentarz, gdzie pochowano jego ojca. Miejsce, gdzie chyba kiedyś go zabrano i kazano się modlić.

Tysiąc razy starał się wyobrazić sobie ojca ojca, swojego dziadka, zrozumieć, dlaczego nie mógł postąpić honorowo i uznać syna. Co „w tym anachronicznym mikroświecie Wileńszczyzny” drugiej połowy dziewiętnastego wieku stało na przeszkodzie, aby tak właśnie było? „Jakie przekleństwo – pytał – zawisło nad nieznaną kobietą i nowo narodzonym dzieckiem? Co kazało wyrzec się tego dziecka na zawsze?”[15]. „Usłużna” wyobraźnia podsuwała kilka równoległych wariantów dziadka, którym – co niewykluczone – mógł być młody, piękny Żyd z Oszmiany, Mejszagoł lub Święcian. „Młody Żyd, kupiec wędrowny, uczony talmudysta lub poeta piszący nostalgiczne wiersze w strasznym żargonie jidysz”[16]. I nadal aktualne, pomimo upływu czasu, pytanie: Kim właściwie był ojciec? Może rzemieślnikiem: kowalem czy ślusarzem, a może nauczycielem w szkole rzemieślniczej? Trudno powiedzieć.

Polek Krywko, bohater Dziury w niebie, podobnie jak Konwicki wychowywany przez ciotecznych dziadków, też pyta ich o ojca. I dowiaduje się od babci, że był słabego zdrowia, bo „co zjadł, to zaraz mu szkodziło”, „ledwo wiatr powiał i już zapalenie płuc”. Ale pomimo że był tylko rzemieślnikiem, to jednak „szlachetnego urodzenia”. A w dodatku niezwykle hardy, ambitny i impulsywny. „Od rana do czarnej nocy pracował niczym wół, ale jak kto powiedział złe słowo, to rzucał wszystko i szedł, gdzie oczy poniosą”[17].

Po ojcu, Michale Konwickim, pozostały mu przede wszystkim polskie nazwisko, zagrożenie gruźlicą, legitymacja wojskowa oraz góra pytań, na które nigdy nie doczekał się odpowiedzi. Bo kiedy miał okazję pytać, pochłaniały go i absorbowały bez reszty zupełnie inne sprawy, a kiedy chciał pytać i wiedzieć, nie było już osób, które mogły przekazać mu jakiekolwiek informacje. Takie same wątpliwości dręczą Andrzeja, bohatera utrzymanego w konwencji snu filmu Jak daleko stąd, jak blisko, który podczas onirycznego dialogu ze zmarłym ojcem pragnie odkryć jakiekolwiek ślady swojej tożsamości:

Ja: Kim ty byłeś, ojcze?

Ojciec: Zwykłym człowiekiem.

Ja: Nie. Nie o to chodzi. W twojej metryce wyczytałem, że twój ojciec był nieznany, oznaczono go dwiema literami NN. Całe życie mnie to gryzło, bo nie wiedziałem, kim ja właściwie jestem. […]

Ja: Może pamiętasz z dzieciństwa? Może kiedyś twoja matka powiedziała, kim był twój dziad? Parobkiem litewskim, żołnierzem rosyjskim, wędrownym żydowskim handlarzem?

Ojciec przełyka gęsty łyk krwi.

Ojciec: Nie wiem. Nie pamiętam. Ważniejsze, kim ty jesteś.

Ja: Starałem się nie grzeszyć. Jeśli grzeszyłem, to tylko tyle, ile musiałem. Ile musi każdy człowiek[18].

Skądś nadszedł i stanął przede mną jego wizerunek – mówi bohater Nic albo nic. – Nie, nie wizerunek. Portret, jeszcze inaczej popiersie. Fotografia legitymacyjna. Zaczesane do tyłu wielkie, rudawe włosy, jasne, zmrużone poczciwością oczy, wąskie usta pełne nieśmiałości. Zdaje mi się, że pamiętam go w nagłych znieruchomieniach, kiedy siedzi przy stole, na którym stoi niebieski syfon z ołowianą główką, kiedy mówi coś do mamy schylony nad łóżkiem, kiedy stoi w drzwiach niezamykanych nigdy na klucz. Ale to wszystko mogłem sobie wymyślić. Drobnymi spazmami wyobraźni wypełnić uszkodzenia portretu mego dzieciństwa[19].

Pierwszym dziecięcym wspomnieniem, jeszcze z Nowej Wilejki, były stojące na stole: niebieski syfon oraz patefon grający Goriacze bubliczki. Chociaż nie uważał się nigdy za osobę szczególnie muzykalną, to dźwięk, podkład muzyczny będą zawsze istotnymi elementami w jego późniejszej twórczości. „Gdybym się nie wstydził – przekonywał w Pół wiekuczyśćca – dawałbym przed każdym rozdziałem kilka nut, aby wprowadzić czytelnika w nastrój”[20].

Po śmierci ojca matka wychodziła przez pewien czas do pracy i zamykała go samego w domu na wiele godzin. Skrzypienie zamka w drzwiach to chyba najbardziej traumatyczny dźwięk, jaki zapamiętał ze swojego dzieciństwa. Czekał na matkę zazwyczaj przy oknie i nasłuchiwał dźwięku fabrycznej syreny, którą personifikował i kojarzył z postacią z legend. Niedaleko domu znajdował się neoklasycystyczny fronton jakiegoś zakładu. To na nim w swojej wyobraźni umiejscawiał swoją syrenę. Marzył wówczas, aby mieć zostawioną chociażby szparę w oknie, małą szczelinę, przez którą dałoby się w razie czego kontaktować ze światem zewnętrznym. Po latach, podobnie jak Darek z Nic albo nic, będzie przywoływał w pamięci „próchniejące futryny drzwi oraz złuszczone ramy okienne” domów krewnych i z detalami opisywał ich kształty, fakturę, rozmiary, rodzaje. Okna miejskie, prowincjonalne, wsiowe[21]. I te najpiękniejsze: okna zimowe wyzłocone blaskiem naftowej lampy, a na parapetach grube czapy śniegu, które stopią się dopiero wiosną.

Zamykanie drzwi i okien to bez wątpienia „najokrutniejsza tortura” jego dzieciństwa, trwająca nieustannie przez kilka dobrych lat. Całe miesiące żył w dzikiej histerii. „Zostawałem na cały dzień sam i patrzyłem aż do zmroku przez brudną szybę na cząstki martwego życia: na pochyłość dachów, na węgły murów, na dalekie czuby drzew, na powolnie żeglujące obłoki, na odległe rozbłyski piorunów. Nigdy nie widziałem ludzi i to z pewnością potęgowało mój uraz”[22] – dzielił się odczuciami po latach w Nic albo nic. Stąd późniejsze ataki klaustrofobii, może nie w czystej, klasycznej postaci i nie w tak silnym natężeniu, ale rodzące niepotrzebne lęki i utrudniające codzienne funkcjonowanie. W dorosłym już życiu Konwicki nigdy nie chciał siadać w lokalu, kinie czy teatrze pośrodku sali, lecz w fotelu na skraju. W samolocie w przeciwieństwie do innych wybierał nie pożądane przez większość podróżujących miejsce przy oknie, ale zdecydowanie mniej atrakcyjne przy korytarzu.

Z matką, nie licząc okresu niemowlęctwa, spędził zaledwie półtora roku swojego życia. Z tego chociażby powodu nigdy nie udało mu się nawiązać z nią jakichkolwiek bliższych emocjonalnych więzi. Widywał ją i obcował z nią okazjonalnie. Całe życie była dla niego właściwie obcą, bliską wyłącznie biologicznie, ale tak naprawdę nieznaną osobą, choć w spadku po niej odziedziczył: kolor włosów i oczu, czoło, nos, „przysadzistą tatarsko-słowiańską figurę” oraz to, co pozwalało mu w przyszłości wtapiać się z łatwością w różne środowiska, „upodobanie do kibicowania”[23]. Po raz drugi matka zagości w życiu syna w czasie wojny, kiedy przez pewien czas będzie mieszkała w domu dziadków Blinstrubów w Kolonii Wileńskiej. A po raz trzeci już po 1956 roku, gdy przyjechała w odwiedziny do Warszawy z sumką, jaką syn pozyskał za wydanie Sennikawspółczesnego i przekazał jej, za pośrednictwem Słomczyńskiego, na urządzenie się do kołchozu Małe Popaje koło Nowej Wilejki. „Pobyła, polatała po mieście”, „zwinęła” modlitwę do świętego Tadeusza Judy z kościoła św. Krzyża, porozdawała prezenty synowej (złoty zegarek) i dzieciom. Po raz kolejny pojawiła się w Polsce, kiedy jako repatriantka przeniosła się już na stałe do Szczecinka i zamieszkała wraz ze swoją siostrą oraz szwagrem na Pomorzu. Wujek Wieszun w dawnym polskim życiu na Litwie pełnił odpowiedzialną funkcję kierownika poczty w miasteczku Postawy, a w czasie wojny heroicznie przeszedł szlak bojowy w armii generała Berlinga od Lenino do Berlina. Trafił tam, bo nie „załapał się” do Andersa.

W wieku kilku lat, po krótkim okresie wędrówek po domach krewnych matki, którzy, jak to było w wileńskim zwyczaju, wspomagali w trudzie wychowania nieprzynależącego do nikogo „młodego osobnika”, mały Tadźka trafił do Kolonii Wileńskiej, do domu ciotecznych dziadków Blinstrubów. Ciotka Malwina był rodzoną siostrą jego babki, a jednocześnie jedną z sześciu sióstr wywodzących się z mieszkającego niegdyś na pograniczu litewsko-białoruskim, w folwarku Krzyżówka, rodu Pieślaków. Ciemnowłosa z leciutką siwizną, niezbyt urodziwa, ale o żywej i inteligentnej twarzy oraz wdzięku.

Skomplikowana, pogmatwana „tożsamość patchworkowa”: „Jestem utkany z jakichś resztek po Pieślakach, Kieżunach, Wieszunach, a może nawet Mickiewiczach. Zastygłem w krysztale tamtego powietrza”. Z czasem ci po litewskiej stronie zostali Polakami, a tych po białoruskiej zapisano oficjalnie jako Białorusinów. Po upadku powstania styczniowego, w 1863 roku, pozbawieni majątków, z pełnoprawnych właścicieli ziemi stali się ubogimi, zdeklasowanymi dzierżawcami, żyjącymi na łasce i niełasce innych.

Dziadek Przemysław, mąż babki Malwiny, to też zapewne dawniejszy „dworianin”. Jego ojciec dzierżawił duży folwark sięgający aż po Nową Wilejkę. Ze względu na swój wygląd mógłby z powodzeniem ubiegać się o urząd prezydenta albo przynajmniej marszałka. Mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, „suchy, właściwie jak wiór od pracy” miał piękną twarz, ozdobioną orlim nosem i bardzo „polskim wąsem”, „godną senatora dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów”. Na jednej z zachowanych fotografii surowością rysów przypominał jednego z rycerzy księcia Giedymina. Dziadek nie lubił za wiele mówić. Gadanina o wszystkim i niczym to według niego zawsze była „pustota, marnowanie czasu i niegodne mężczyzny bałamuctwo”[24].

Malwina i Przemysław poznali się późno i w chwili ślubu nie byli młodzikami. Ona miała pięćdziesiąt lat, a on zbliżał się do sześćdziesiątki lub nawet ją przekroczył. Urodzony w 1865 roku, dwa lata po klęsce powstania styczniowego, dziadek Blinstrub, chcąc nie chcąc, wzrastał w atmosferze nieszczęsnego zrywu, fiaska kolejnej próby wybicia się na niepodległość. Może ten fakt tłumaczył w pewnym sensie jego bierność, wycofanie oraz defensywność, a także upodobanie do przysłów, jakie przy wielu okazjach przytaczał: „Wałka bajatsia – w les nie chadzić. Nie naszym dziełam masłam targować, jeść od taho prykazczyki. Nie pop, nie ubierajsia w ryzu. Tisze jedziesz, dalsze budziesz. Kagda sabace niet szto dziełat, tagda jajcy lizyt”[25]. To ostatnie rosyjskie przysłowie, szczególnie wymowne, bo pasujące do wielu sytuacji czy życiowych okoliczności, odważył się Konwicki po przeszło dwudziestu latach ponownie zacytować na stronach Pamfletu nasiebie. Ale kto we współczesnym świecie, zastanawiał się dalej, doceni „subtelną mądrość ubraną w wulgarną formę”?

Rosyjski, zajmujący trzecie miejsce po polskim i białoruskim, stał się na Wileńszczyźnie językiem pełnym towarzyskich bon motów oraz najbardziej wyrafinowanych przekleństw. Ale dla późniejszego Konwickiego to przede wszystkim język wielkiej literatury, problemów egzystencjalnych, mowa Puszkina, Gogola czy Dostojewskiego.

Nie zwracał się do Blinstrubów „babciu”, „dziadku”, bo to widocznie postarzało albo nie było w zwyczaju, a „ciociu”, „wujku”. Najczęściej jednak, jak pisał we Wschodach i zachodach księżyca, nic nie musiał mówić bezpośrednio, bo podwileński savoir-vivre nakazywał zwracać się w trzeciej osobie: „proszę cioci”, „proszę wujka”. Można też było powiedzieć na przykład: „prosza cioci wzionć trocha konfitury”[26].

Powracający natrętnie w dorosłym życiu obrazek: jesień, resztki babiego lata, miejscowi chłopcy siedzą wokół ogniska i pieką kartofle. A obok, w bezpiecznym oddaleniu, kilkuletni Tadźka, przestępujący niepewnie z nogi na nogę „chłopczyk w kapocie dorosłego, która nie tylko sięga pięt, ale ciągnie się za nim po ziemi”, z chusteczką na głowie zawiązaną grzecznie przez babcię Malwinę specjalnie w kokardkę pod brodą, aby nie zawiało uszu. Nie ma odwagi podejść bliżej i jedyne, na co może liczyć, to jakiś niewybredny dowcip kolegi przy ognisku, którego jeszcze dobrze nie znał, lub rzucony w jego kierunku „nadpalony kartofel”[27]. Dołujące poczucie sieroctwa, nieprzystosowania, obezwładniający lęk przed innymi i samotność.

„Są pewne wstydy – pisał w Nowym Świecie i okolicach – które reżyserują człowieka przez całe życie. Ja miałem zawsze wiele tych wstydów i z niektórych nie wyspowiadam się aż do śmierci. Może te wstydy przepoczwarzają się w obolałe kruche honory, a z tych poczwarek wypełza na koniec paskudna liszka ambicji”[28].

Zawsze uważał siebie za klasyczny przykład surowego, pełnego zasad, zakazów i powinności wychowania wileńskiego. Bardzo skromnego i jednorodnego wymiaru życia opartego na kulcie pracy oraz na świadomości, że w każdej sytuacji trzeba sobie samemu poradzić, bo nie można od nikogo niczego żądać.

„Dom dziadków – będzie wspominał po latach – był domem przedziwnym, czasem przerażającym. Rozrastał się przez lata, miał masę przybudówek, różne fragmenty dachu kryte blachą lub dachówką. Stał na skarpie, więc jedna jego część była jakby wyższa od drugiej. Ten dom mojego dzieciństwa połączony był z polami, łąkami, lasami”[29].

W dzieciństwie, jak większość dzieci, przemierzał we śnie zakamarki domowego mikroświata, lunatykował. Kładł się spać w łóżku, a budził na podłodze, w zupełnie innym miejscu. Po latach zastanawiał się, czy te wędrówki nie były przypadkiem dalsze i nie wiodły przez podwórze, a może nawet prowadziły na dach domu. Ten ostatni nie był jednak zbyt wysoki, więc jego pokonanie nie stanowiłoby chluby dla żadnego rasowego lunatyka. Oniryczne spacery dokonywały się w majestacie księcia nocy, ponieważ ludziom urodzonym w konstelacji Raka przypisany jest właśnie Księżyc. „Żółta dziura w czarnym niebie” i pozaziemska poświata budziły zawsze dziwny niepokój oraz tęsknoty, tak naprawdę nie wiadomo za czym.

Kolonia Wileńska była malowniczo położona na tarasie głębokiego wąwozu między Wilnem a Nową Wilejką, podzielona w naturalny sposób na Dolną i Górną, otoczona bujną roślinnością, wśród której na pierwszy plan przebijały się osty i jałowce. Przez środek płynęła Wilenka, nazywana przez miejscowych Wilejką. Jej tereny szczególnie upodobały sobie dzieci, które w zaroślach budowały kryjówki i szukały skarbów w krystalicznym nurcie rzeki. Wiosną i latem pływały łódką, a zimą, kiedy woda zamarzła, robiły sobie ślizgawkę. Po latach, jak przystało na dziecięcą arkadię, powracać będzie w obrazach Wileńszczyzna archetypiczna, przedpotopowa bajkowość. Kaskada roślinności: świat drzew, krzewów, kwiatów, ziół żyjących w komitywie z milionami „swobodnych ptaków”, „wesołych zająców”, „lekkomyślnych lisów”, „inteligentnych wiewiórek” i rzadko gdzie indziej spotykanych „dumnych wilków”.

Kolonia, „mała osada, trochę wsiowa, trochę kurortowa, trochę przedmiejska, a trochę elegancka”, obsypana okolicznymi wsiami, osadami, zaściankami. Wiejskie chaty, drewniane domki i okazałe wille. Bezkresne przestrzenie pomiędzy domostwami powodowały, że ludzie nie ocierali się o siebie, a w ich wzajemnych kontaktach nigdy nie wytworzył się tak zwany styl miejski. Człowiek, chcąc nie chcąc, zdecydowanie częściej kontaktował się z przyrodą niż z innymi ludźmi. Duże odległości pomiędzy poszczególnymi domostwami oraz trudy podróżowania wpływały znacząco nie tylko na obyczajowość, lecz także na mentalność ludzi[30]. „Ludzie mieszkając daleko od siebie, nie mogli ocierać się o siebie i wyrabiać jak kamienie młyńskie”[31].

Nic więc dziwnego, że najwcześniejsze dzieciństwo Tadźki, jak wyliczał świadomy dysproporcji, w dziewięćdziesięciu procentach składało się z „ganiania”, czyli biegania po dolinie Wilenki, a jedynie w dziesięciu z „pokornego siedzenia w domu, odrabiania lekcji, pobierania kar za chuligański tryb życia”[32].

A do tego wileńska asceza. W większości biedniejszych domów brakowało rozrywek: czytania gazet, słuchania radia, wychodzenia do kina. Wieczorne przekazy miały czasem podtekst kryminalny i dowiadywał się z nich, co musiało szczególnie mocno działać na wyobraźnię, że Kolonię Wileńską szczególnie upodobali sobie samobójcy. Z przerażeniem wysłuchiwał opowieści o ludziach, którzy powiesili się w lesie, utopili w rzece lub z niewiadomych przyczyn rzucili pod pociąg.

Wzrastanie w atmosferze ustnych przekazów i narracji, gawęd, facecji oraz szlacheckich anegdot. Naturalne pielęgnowanie anachronizmu. Do wybuchu wojny życie w stylu dziewiętnastego wieku. „Gawęda wieczorna, przy kielichu, przy karafce czy dzbanie, była u nas gazetą, kalendarzem, encyklopedią”[33]. Świat surowych zasad i bardzo prostych, trwających krótko, zwyczajnych przyjemności. W tym świecie jedyną dostępną rozrywką była modlitwa czy chwila odpoczynku przy szklance herbaty. Zatopienie w przeszłości:

Przez swoich dziadków ocierałem się o wiek dziewiętnasty. Bywałem w tych dziurach wileńskich, gdzie nikt nie widział pociągu, samochodu, lampy elektrycznej. Wyobraźcie sobie mająteczek, o trzydzieści kilometrów od kolei, śród lasów bez końca, z rzadką ludnością białoruską. I wyobraźcie sobie osiemnastoletnią panienkę, co wyszła bez miłości za starszego hreczkosieja, bo tak zdecydowali rodzice[34].

Dziewczyna skazana na ograniczone środowisko, niepiśmiennych chłopów, surowego proboszcza, ogłupiałych sąsiadów. Monotonia codziennej egzystencji: żadnych wieści, żadnej rozrywki, żadnej muzyki, żadnej odmiany, żadnej nadziei. I nagle zupełnie niespodziewanie listonosz przynosi francuskie powieścidło Pani Bovary. Mały Tadźka bywał w takich folwarkach: Krzyżówce, Małowidach, Bohini. Widział „czas zwolniony i życie ludzkie rozrzedzone jak serwatka”[35].

Bywał w majątkach krewnych ze strony matki i babki, najczęściej w Krzyżówce. Folwark był podzielony na pół. W jednej części gospodarzył wuj z żoną i córką, w drugiej inny wuj z pięcioma synami oraz dwiema córkami. Ta pierwsza rodzina kultywowała jeszcze „fanaberie szlacheckie”, ta druga z czasem „zbiałoruszczała, schłopiała”. Najstarszy wujek ukończył gimnazjum, posługiwał się biegle francuszczyzną i czytał paryską prasę. Na ścianach paradnych pokoi wisiały obrazy, kilimy oraz kolekcja broni, ale i tak rodzina wchodziła tam tylko od święta lub gdy przyjmowała gości, bo na co dzień egzystowała w przepastnej kuchni z przyległościami.

Niezwykłe wrażenie, bo pobudzające wyobraźnię, robił przelatujący z rzadka nad głowami mieszkańców Kolonii Wileńskiej samolot, niczym srebrzysty czy białawy ptak, lecący w stronę Łotwy dwa razy w tygodniu. Obserwował go, leżąc na brzegu Wilenki, ale bywało, że śnił o nim jako o „przybyszu ze sfer niebiańskich”[36]. W marzeniach sennych samolot spadał i leżał niczym wielka łódź z okienkami na brzegu Wilii.

Inna dziecięca zabawa: zbieranie sreberek od czekolady, aby wykupić z niewoli Murzynka. Spacerowanie w blasku tajemniczego, zagadkowego, „bajecznego gościa kosmicznego”, księżyca, niby tego samego, a jednak innego, którego po latach będzie poszukiwał w czasie wieczornych wędrówek po Nowym Świecie. Obserwowanie drugiego brzegu Wilenki z domkami, w oknach których rozbłyskały czerwone światełka i niosły ukojenie, a także dochodzące z oddali dźwięki okaryny i fletu.

Cała dolina wypełniona była pastuszkami, którzy niekiedy śpiewali po litewsku i białorusku. Szum, a właściwie muzyka przepastnych lasów. W maju dźwięki mandoliny, dochodzące spośród kwitnących bzów.

Olbrzymie przestrzenie, odległości i nieustanna świadomość trudów potencjalnych podróży: „Do Krzyżówki, folwarku Pieślaków, było od nas, czyli Kolonii Wileńskiej, trzydzieści kilka kilometrów. Kiedy Pieślacy wybierali się do nas, jechali przez całą noc, żeby uniknąć upałów, i przyjeżdżali o świcie. Zimą, przy dobrej sannie, z Krzyżówki do nas było o wiele bliżej”[37]. Podróż trwała wówczas „zaledwie” trzy, cztery godziny.

W kontekście tych „kosmicznych” odległości nie dziwi w ogóle fakt, że kiedy do ich domu w Kolonii Wileńskiej zjeżdżała najbliższa rodzina ze strony babci, familia Pieślaków, to święta nie trwały dwa dni, ale prawie tydzień, ponieważ nie chciano zmarnować czasu, jaki wcześniej poświęcono na podróż. I chociaż spano w spartańskich warunkach, na siennikach, położonych bezpośrednio na podłodze, bawiono się, biesiadowano, bankietowano, jedzono wędzoną szynkę, która była w biedniejszych rodzinach prawdziwym rarytasem, opowiadano przeróżne opowieści, wspominano bliskich. Godziny upływały na słodkim nieróbstwie i „minimalnych obowiązkach zewnętrznych”, bo trzeba było nakarmić psa, kozy, kury.

Święta to celebrowana czasowa retardacja, zwolnienie rytmu. Sacrum. Okoliczne domy przeistaczały się w tym okresie w prawdziwe twierdze. Nikomu nigdzie się nie spieszyło. Wreszcie znajdowano chwilę dla siebie, swoich bliskich oraz na celebrowanie małych przyjemności. Boże Narodzenie, które trwało do Trzech Króli, to także pachnąca lasem choinka, zapach jabłek, łańcuchy z kolorowego papieru, wata imitująca śnieg, wydmuszki z jajek oklejone sreberkiem, drzewko połyskujące magicznym blaskiem małych świeczek. Nadzieja oraz radosne oczekiwanie, co przyniesie ten „nowy, nieznany, pełen obietnic, nadchodzący rok”.

Wielkanoc na Wileńszczyźnie zaczynała się właściwie już w Niedzielę Palmową. Cały Wielki Tydzień – asceza przed rozpustą. Klimat wiosennych świąt powrócił na kartach Kroniki wypadków miłosnych:

Pod poduszkami rosły baby. W ogromnych garach gotowały się szynki, a tymczasem wszyscy na zmianę latali do kościoła, żeby być obecnym przy powolnej, z dnia na dzień, śmierci Chrystusa. W Wielką Sobotę święcono święcone. A potem wszyscy z przystrojonymi koszyczkami pełnymi jajek, kiełbas, bab lecieli na złamanie karku do domu[38].

Kiedy w domu, w Kolonii Wileńskiej, pojawiali się goście, babcia wypowiadała sakramentalne: „Tadzia, skocz no i przynieś szynkę! Wystarczyło wdrapać się po schodach, zdjąć z haka i przynieść”[39]. Przyrządzona i uwędzona szynka wieszana była na ogół w przewiewnych pomieszczeniach, najczęściej na strychu. Od wędzonej wolał aromatyczną szynkę gotowaną. Do tego wspaniałe kiełbasy. Te frykasy do woli jadło się nie tylko z okazji świąt, lecz także świniobicia, które nazywane lokalnie z litewska „skierstuwiem”, było tutaj prawdziwym wydarzeniem. W okolicy mieszkali specjaliści od zabijania świń, którzy na zamówienie gospodarza pojawiali się z nieodłącznym atrybutem, tak zwaną „szwajką”, czyli narzędziem mordu z charakterystyczną rączką, podobną do hamulca ręcznego w pociągu.

Ostra Brama – kwintesencja i genius loci miasta (widok współczesny)

W czasie świąt, i właściwie tylko wtedy, na stole pojawiały się ciasta. W codziennym, skromnym i niezbyt zamożnym domu dziadków Blinstrubów nie występowały one zbyt często, gdyż na Wileńszczyźnie pokutował pogląd, że jeść należy tylko tyle, ile trzeba, i wyłącznie po to, by mieć siłę do pracy. Z dzieciństwa zapamiętał baby wielkanocne, za którymi specjalnie nie przepadał, oraz mazurki, którym był bardziej przychylny. W zapusty pachniało chrustem, czyli faworkami, w tłusty czwartek ciemnobrązowymi pączkami ze sprężystym miąższem, o intensywnym smaku oraz zapachu konfitury z róży. Niezmiernie rzadko, tylko na specjalne okazje, na stole w roli głównej występował tort, niezbyt wymyślny, za to zawsze potężnych rozmiarów, bardziej przypominający potrawę niż produkt cukierniczy. Czasami babcia Malwina, która nie była najlepszym cukiernikiem, chcąc zrobić przyjemność Tadźce i okolicznym dzieciakom, piekła herbatniki, wykrawane uprzednio z cienkiego plastra ciasta za pomocą szklanki. Jeszcze rzadziej, chyba tylko z okazji jakiegoś wesela, pojawiały się lody. Do małej beczułki wkładano lód, posypywano go nie wiadomo dlaczego solą, następnie tę mieszaninę wpychano w miedziany kocioł z płynną treścią przyszłych lodów. A potem dzieci kręciły godzinami tym kociołkiem, aby uzyskać prawdziwe miastowe lody, prawie takie jak w cukierni w Wilnie. Nagrodą dla kręcących był przywilej wylizania kociołka, oczywiście po uprzednim wyjęciu przysmaku[40].

Gość w dom, Bóg w dom. Wileńska gościnność nie miała granic. O jej skali świadczyła przytaczana przez Konwickiego historia wileńskiego kolegi mieszkającego od lat na Zachodzie, który w 1956 roku, kiedy poluzowała się nieco „żelazna kurtyna”, przyjechał odwiedzić mieszkającą już wówczas na Mazurach matkę i zatrzymał się, nie chcąc sprawić kłopotu, nie w domu, lecz w pobliskim hotelu. Matka kolegi, repatriantka z Kresów, boleśnie przeżywając tę ujmę, popełniła samobójstwo. Bo jak na Wileńszczyźnie pojawiał się gość, to się go bezwarunkowo gościło w swoim domu.

Ta sama gościnność, a może z racji rangi jeszcze większa, dotyczyła najważniejszej wizyty duszpasterskiej w roku, kolędy. Przygotowania do przyjęcia księdza trwały dobre kilka dni i dotyczyły wielu kwestii: znalezienia odpowiedniego stołu, przykrycia go najlepszym obrusem, przyrządzenia wybranych potraw oraz delikatnych trunków. To było przecież bardzo ważne wydarzenie. Ksiądz reprezentował Stwórcę. A Bóg na Wileńszczyźnie stanowił kogoś bardzo bliskiego, z kim obcowało się na co dzień. Budził zaufanie oraz dawał chęć do życia, a także siłę, żeby się z tym życiem zmagać. Stosunek do Pana Boga, będzie wspominał Konwicki w Pamflecie na siebie, miał wówczas „trochę żydowski”, to znaczy poufały i rodzinny, co skracało dystans. A wtedy można się nie tylko Boga bać, lecz także z nim pokłócić i mieć do niego wiele konkretnych spraw oraz interesów. Wyobrażał sobie wówczas, że Bóg, jako najstarszy z klanu, przewodzi różnym Blinstrubom, Kieżunom, Pieślakom, Zajączkowskim porozrzucanym po całej Wileńszczyźnie, od rzeki Dźwiny po Niemen. Siedzi sobie dostojnie na zadrzewionym wzgórzu w towarzystwie archaniołów, aniołów, świętych oraz najbardziej pobożnych i bogobojnych krewnych, którzy po śmierci trafili przed jego oblicze.

Z czasem spostrzegł również, że w rytualnych, codziennych modlitwach kierowanych do Pana Boga jest „sporo komplementów kończących się natrętnymi i agresywnymi żądaniami”[41]. Było też silne, bardzo wschodnie, mające źródło w prawosławiu, upodobanie do grzechu, niepisane przyzwolenie na błądzenie. Dziwne, zupełnie niepojęte przekonanie, że trzeba najpierw mocno nagrzeszyć, żeby potem doznać oczyszczenia.

Uosobienie miłosiernego Boga, który kocha i wybacza, stanowili baptyści, mieszkający na parterze domu dziadków i prowadzący miejscowy sklep. Dobrym Bogiem był Chrystus, którego święte ciało przyjął z nadzieją oraz szczerą ufnością kilkuletniego dziecka w czasie pierwszej komunii w drewnianym kościółku w Kolonii Wileńskiej.

W pierwszych latach Tadźka nie był okazem zdrowia, a raczej chłopcem wątłym, chudym, dość chorowitym. W wieku pięciu czy sześciu lat zapadł na jakąś tajemniczą przypadłość i rodzina powoli oswajała się z myślą, że pewnego dnia, zrządzeniem losu, Boga, „Tadzia zniknie”. Kaszlał bez przerwy: na mokro, na sucho, „krótkimi wystrzałami i długą serią”, „donośnie i niemo”, krztusząc się aż do uduszenia. W celu zmniejszenia gorączki pił posłusznie napar z lipy lub tajemniczej rośliny rozchodnika, przyrządzany przez babcię Blinstrubową. Godzinami patrzył w okno, skąd niekiedy dochodziły odgłosy wesołych zabaw rówieśników. Nie miał pojęcia co konkretnie mu wówczas. Po pół roku – cud, wstał z łóżka i grał już z kolegami w piłkę. Może jakąś rolę odegrał klimat? Kolonia Wileńska tuż przed wojną miała otrzymać status uzdrowiska.

Lekarz w domu w Kolonii Wileńskiej pojawiał się rzadko, a jeśli już, to był to jegomość „trochę siwy i starszawy”. Bo okolicznych mieszkańców, jeśli w ogóle zapadali na jakieś choroby, miała uzdrawiać przede wszystkim „odwieczna tradycja tej ziemi” oraz „samo życie”. Na ból gardła aplikowano najczęściej miód z roztartym imbirem, na problemy żołądkowe – senes, a gorączkę zbijano naparem z lipy. Najważniejsze miejsce w domowej apteczce zajmował rozchodnik, mityczna wręcz roślina, której wielu w ogóle nigdy nie widziało na oczy. W rankingu chorób dzieciństwa najwyżej znajdowały się: odra, szkarlatyna, anginy czy chroniczne przeziębienia, które wyprzedziły niegdyś wiodącą ospę, czyli to wstrętne choróbsko, które na trwałe oszpeciło przed laty twarz cioci Kazi. Moc czerpano z natury. Urokliwe, pachnące ziołami okoliczne źródełka oraz szemrzące strumyczki, jak przekonywał w Pamflecie na siebie, uzdrowiły niejednego gruźlika, ślepca, paralityka, zadżumionego, weneryka, liszajowca czy melancholika. W beznadziejnych przypadkach pozostawała zawsze wiara w cud albo mądrość i uzdrowicielską moc okolicznych znachorów, litewskich czcicieli węży i dębów czy białoruskich szeptunów.

W tym świecie codziennych obowiązków wszystko to, co nie było konkretną pracą, nawet choroba czy, nie daj Bóg, wylegiwanie się w łóżku, uznawano za „karygodną formę lenistwa”. Dlatego dorośli za wszelką cenę starali się nie chorować, bo nie było na to „czasu, pieniędzy i głowy”. Po latach nie pamiętał, aby dziadek Przemysław miał kiedykolwiek gorączkę lub bolały go zęby, bo przecież słabość fizyczna czy choroba to w tym świecie „rzecz zdrożna”. Przypadłością najstarszych mieszkańców Kolonii, na którą łaskawie przyzwalano, był reumatyzm, który wiązał się z nieustannymi postękiwaniami, a także obowiązkowym, przynoszącym chwilową ulgę nacieraniem objętych chorobą miejsc terpentyną.

Wileńszczyzna, w jakiej się wychowywał, była w tym czasie rajem, oazą wolności, ale i zaściankiem Europy. Z opóźnieniem docierały tu i upowszechniały się wszelkie mody, tendencje, nowatorskie pomysły. W środowisku wiejskim, nawet w bliskości Wilna, pokutowało przekonanie, że czytanie było niepotrzebną stratą czasu, formą lenistwa, a nawet mocno podejrzanej rozpusty, skutecznym odciąganiem od tego, co naprawdę pożyteczne i ważne. Z czytaniem musiał się w domu kryć, sprzymierzeńcem w lekturowych sprawach mogła być jedynie babcia, bo dziadek Blinstrub z zasady nie pochwalał takiego marnowania czasu i tego typu dziwactw czy fanaberii[42].

Na co dzień dziadek prawie w ogóle się nie odzywał, co najwyżej znacząco pochrząkiwał. Stery życia domowego trzymała energiczniejsza i żwawsza od męża babcia. Dziadek interweniował wyłącznie w nadzwyczajnych sytuacjach, między innymi wtedy, kiedy niesforny Tadzia zamiast zjawić się w domu o pierwszej po południu przychodził o dziesiątej wieczorem „podrapany, pokopany, w siniakach po kilkunastogodzinnych zmaganiach piłkarskich”. A także, kiedy zdecydowanie zatracił poczucie czasu, umiar, przesadził w korzystaniu ze słońca, wolności i swobody, biegając za długo po zakamarkach swojego mikroświata. W takich lub podobnych wypadkach dziadek Blinstrub był czujny. Stał przy wejściu do ogrodu i czekał na niesfornego Tadźkę z ówczesnym atrybutem utrzymywania dyscypliny – „kozią nóżką”, czyli nahajką, drewnianą rękojeścią z plecionką. „Ale nie dlatego, że sprawiało mu to przyjemność, tylko że tak powinno było być. I ja podchodziłem do tego też nie tak, że się chciałem wykręcić, tylko musiałem odebrać rodzaj nauczki. Jeśli babcia uznawała, że troszkę może się przedłużać ten proceder, to biegła i mnie stamtąd wyciągała do siebie”[43] – wspominał po latach rytuał wymierzania sprawiedliwych kar. Podwójna dawka „koziej nóżki” groziła również za swawolności językowe oraz nadużywanie najgorszych rosyjskich przekleństw.

Dziadek Blinstrub nie rozumiał chyba w ogóle potrzeby jakiejkolwiek formy rozrywki. Bo nie był przecież człowiekiem stworzonym przez Boga do przyjemności, próżności czy innych ludzkich głupot, lecz „do pracy, do obowiązku, do tego, co jest w życiu konieczne”. Sens egzystencji odnajdował w jej surowości i pełnej ascezie. I w modlitwie – jedynej „rozrywce”. Kiedy brał modlitewnik, to otwierał i czytał. Książki, literatura demoralizują, odciągają od spraw poważnych, trzeba czytać modlitewnik.

Wszechobecny etos pracy. Bo dla dziadków Blinstrubów praca była częścią człowieczeństwa, nie tylko koniecznością ekonomiczną. Na tamtejszych wsiach oraz w zaściankach do młócki wstawało się o drugiej, trzeciej w nocy. I młóciło się cepami. Należało koniecznie przed tym zjeść coś ciepłego (najczęściej jadano kartoflane bliny), bo szło się do katorżniczej, wielogodzinnej, ciężkiej pracy. Harówki. Nie spożywano niczego kupnego, gdyż pokutował pogląd, że tylko domowe wytwory są dobre, a te przyrządzone poza domem to synonim czegoś fatalnego i oszukanego.

Miał osiem lat i już był pożyteczny. Pomagał dziadkom Blinstrubom. Ciął sieczkę, nosił wodę, grabił liście, pasał krowy. W wieku dwunastu lat wykonywał pracę furmana, a po zakończeniu lekcji w szkole woził węgiel z Wilna do Kolonii Wileńskiej. Każda najmniejsza czynność musiała służyć pożytkowi.

Kiedy powoli wchodził w pełnoletność, babcia zbliżała się do sześćdziesiątki, a dziadek Blinstrub do siedemdziesiątki. W odróżnieniu od rówieśników, którzy mogli bardziej korzystać ze swobody i beztroski, nieustannie był w domu do czegoś potrzebny. Miał zadania i obowiązki, od których niekiedy chciał się za wszelką cenę wymigać. „Uwielbiałem wręcz uciekać z domu. Dręczyłem tym babcię. Ona mnie bardzo kochała, a ja byłem nikczemny, bo ukryty w krzakach i obrażony słuchałem, jak ona biegała, szukała mnie, rozpaczała i korzyła się przed moim zaginionym widmem”[44] – wspominał po latach tę babciną bezradność i troskę w Pół wieku czyśćca.

Migawki z dzieciństwa: pławienie koni z dziadkiem Blinstrubem i jeszcze z jakimś innym krewnym w upalne dni. Dziś widowiskowe zajęcie znane prawie wyłącznie z albumów fotograficznych czy sal kinowych. W czasach dzieciństwa Konwickiego to zwykła gospodarska czynność, wypływająca z troski o użyteczne zwierzę. „Trzeba się było umyć po ciężkim dniu przepracowanym w pyle, w kurzu, w spiekocie i należało dać odsapnąć żywiole, czyli koniom”[45]. Refleksy zachodzącego słońca, mydlenie grzbietów na śliskim gliniastym brzegu „wąskim jak parapet”, potem sama kąpiel ze spętanymi przednimi nogami. Konie pływały jak psy w czarnej wodzie. A zimą w tym samym miejscu kręcenie piruetów na łyżwach domowej roboty, karuzela kręcąca się „na piaście koła od wozu”.

„Moje dzieciństwo to nie Bohaterski Miś, Amicis, kokardki, kołnierzyki i marynarskie ubranka”[46] – mówił Beresiowi w wywiadzie-rzece Pół wieku czyśćca. Od najmłodszych lat dziadkowie wdrażali go do obowiązków.

Na zawsze będzie wdzięczny, że dali mu dom, wychowali. Starali się, żeby był przyzwoitym człowiekiem i „nie męczył się w suterenach życia”. I chociaż mieli w stosunku do niego spore wymagania, to prawie zawsze wiązały się one z czymś konkretnym, ze zdobyciem solidnego zawodu, najlepiej urzędnika kolei lub poczty, które były gwarantem dobrych warunków życia oraz szacunku społecznego.

Zaczątkiem na drodze „kariery” Tadźki Konwickiego była edukacja w miejscowej szkole powszechnej, „inteligencko-biednackiej”, zważywszy na przekrój społeczny uczniów, mieszczącej się w malowniczym miejscu, na terenie Górnej Kolonii. Nauka trwała w niej sześć lat, jeśli kontynuowało się edukację w gimnazjum, lub siedem, jeśli ktoś poprzestawał na szkole podstawowej. Z tego powodu klasa siódma miała program dość ogólny, a jej celem, podobnie jak w systemie duńskim, była swoista propedeutyka, wprowadzanie w życie. Po latach już nie pamiętał, czy w szkole, do której mogło uczęszczać za jego czasów nawet 300 uczniów, istniały oddziały równoległe.

Szkołę, mieszczącą się w budynku przypominającym dworek szlachecki, wyróżniał dość wysoki, ze względu na bliskość Wilna, prężnego ośrodka akademickiego, poziom nauczania. W skład kadry pedagogicznej wchodziło kilkoro młodych, pełnych zapału i nauczycielskiej pasji absolwentów wileńskiego uniwersytetu. Poziom placówki determinował w znacznym stopniu fakt, że Kolonię zamieszkiwali z całymi rodzinami profesorowie akademiccy oraz wierchuszka rządowo-sanacyjna i także z tych środowisk wywodziło się wielu uczniów.

Szczególnie utkwiły mu w pamięci skutki reformy oświatowej braci Jędrzejewiczów oraz oficjalne zniesienie kar cielesnych. Kiedy był jeszcze uczniem czwartej klasy, za prawie każde przewinienie dostawało się piórnikiem albo linijką, a nawet klęczało się „na grochu”. „Ten groch – wspominał w Pamiętam, że było gorąco – to była tylko metafora, klęczało się po prostu w kącie klasy”. Klęczało się na podłodze, twarzą do ściany. Jako człowiek dyskretny, nie chcąc być za bardzo widocznym, siedział przy ścianie, za ogromnym, okrągłym piecem z cegieł, przykrytym blachą. W tym miejscu mógł też najbardziej korzystać z azylu i swobody. Pewnego dnia, aby zapobiec narastającej nudzie, urozmaicał sobie czas wycinaniem tej blachy, a potem wyskrobywaniem zaprawy spomiędzy cegieł. Nakrył go wówczas czerwony ze złości kierownik szkoły i w efekcie dostał „tzw. makaronu, czyli krawędzią dłoni w szyję”[47]. Szybko zrozumiał swój niecny czyn i przyczynę irytacji kierownika na widok na wpół rozebranego pieca.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PRZYPISY

1  T. Konwicki, Kalendarz i klepsydra, Warszawa 1989, s. 103.

2  T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, Warszawa 1990, s. 211.

3  Wypowiedź T. Konwickiego w filmie A. Titkowa, Przechodzień, z 1984 roku.

4  K. Bielas, J. Szczerba, Pamiętam, że było gorąco. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim, Kraków 2001, s. 239.

5  T. Konwicki, Kronika wypadków miłosnych, Warszawa 2006, s. 121.

6  T. Konwicki, Wschody i zachody księżyca, Warszawa 1990, s. 356–357.

7  Tamże, s. 357.

8  Zob. S. Bereś, Pół wieku czyśćca. Rozmowy z Tadeuszem Konwickim, Warszawa 1990, s. 16. Autor wydał książkę pod pseudonimem Stanisław Nowicki.

9  Por. T. Konwicki, W pośpiechu, Wołowiec 2011, s. 103.

10  Tamże, s. 103.

11  T. Konwicki, Nic albo nic, Warszawa 1973, s. 237.

12  T. Konwicki, Kalendarz i klepsydra, dz. cyt., s. 11.

13  Tamże, s. 12.

14  Zob. Nasi bracia w grzechach i świętościach, „Odra”, grudzień 1987, przedruk [w:] Nasze histerie, nasze nadzieje, s. 88–89.

15  T. Konwicki, Kalendarz i klepsydra, dz. cyt., s. 12.

16  Tamże, s. 12.

17  Zob. T. Konwicki, Dziura w niebie, Warszawa 1965, s. 227.

18  T. Konwicki, Jak daleko stąd, jak blisko [w:] tegoż, Ostatni dzień lata. Opowieścifilmowe, Warszawa 2011, s. 264.

19  T. Konwicki, Nic albo nic, dz. cyt., s. 236–237.

20  S. Bereś, Pół wieku czyśćca…, dz. cyt., s. 14.

21  Zob. T. Konwicki, Nic albo nic, dz. cyt., s. 234–235.

22  Tamże, s. 235.

23  Por. T. Konwicki, Wschody i zachody księżyca, dz. cyt., s. 356.

24  T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, dz. cyt., s. 26–27.

25  Tamże, s. 27–28.

26  Zob. T. Konwicki, Wschody i zachody księżyca, dz. cyt., s. 122.

27  T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, dz. cyt., s. 115–116.

28  Tamże, s. 116.

29 Kronika wypadków rodzinnych, z T. Konwickim i jego córkami M. Konwicką i A. Wesołowską rozmawia E. Chęcińska, „Twój Styl” 1993, nr 7/8.

30  Zob. B. Hołub, Przy wileńskim stole, Warszawa 1992, przedruk [w:] Nasze histerie, naszenadzieje…, dz. cyt., s. 263, oraz T. Konwicki, Wschody i zachody księżyca, dz. cyt., s. 234–235.

31  S. Bereś, Pół wieku czyśćca…, dz. cyt., s. 31.

32  Zob. Kronika wypadków rodzinnych, dz. cyt.

33  T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, dz. cyt., s. 72.

34  Tamże. s. 166.

35  Tamże, s. 167.

36  Tamże, s. 168.

37  Tamże, s. 170.

38  T. Konwicki, Kronika wypadków miłosnych, Warszawa 2006, s. 14–15.

39  B. Hołub, Przy wileńskim stole, dz. cyt.

40  Por. T. Konwicki, Ballada o ciastkach [w:] tegoż, Wiatr i pył, Warszawa 2008, s. 435–436.

41  Zob. T. Konwicki, Pamflet na siebie, Warszawa 1995, s. 35.

42  Por. B. Hołub, Przywileńskim stole, dz. cyt., s. 265.

43  T. Konwicki, W pośpiechu, dz. cyt., s. 123.

44  S. Bereś, Pół wieku czyśćca…, dz. cyt., s. 21

45  T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, dz. cyt., s. 164.

46  S. Bereś, Pół wieku czyśćca, dz. cyt., s. 189.

47  K. Bielas, J. Szczerba, Pamiętam, że było gorąco, dz. cyt., s. 60.