Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiutowali u progu Drugiej Rzeczypospolitej. Tworzyli najbardziej znaną i reprezentatywną grupę poetycką okresu międzywojennego. Kiedy niecałe trzy tygodnie po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wtargnęli na literacką scenę w kawiarni Pod Pikadorem, byli nie tylko młodzi i zdolni, ale przede wszystkim niecierpliwi, ambitni, spragnieni natychmiastowego sukcesu. W Traktacie poetyckim Czesław Miłosz nazwał ich piękną plejadą. Gombrowicz zazdrościł im sławy i dowodził, że „ci chłopcy” skutecznie „sterroryzowali” warszawską ulicę i prasę. Warszawa była nie tylko miastem ich młodości, lecz przede wszystkim przestrzenią spełniania twórczych marzeń, miejscem odnoszenia spektakularnych sukcesów oraz budowania życiowej stabilizacji.
Warszawa skamandrytów to pierwsza na rynku wydawniczym obszerna publikacja obrazująca związki „wielkiej piątki” (Tuwima, Słonimskiego, Lechonia, Wierzyńskiego, Iwaszkiewicza) z miastem, „gdzie wszystko się zaczęło”. Niezwykle barwna galeria postaci ukazanych na tle przedwojennej stolicy, miasta dynamicznie przeobrażającego się z zapóźnionego zakątka na styku Wschodu i Zachodu w prawdziwie kosmopolityczną europejską metropolię.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 550
Projekt okładki i stron tytułowychAnna Damasiewicz
Redaktor merytorycznySylwia Ciuła
Redaktor prowadzącyJoanna Proczka
Redaktor technicznyBeata Jankowska
KorektaEwa Grabowska Joanna Proczka
Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2016 Copyright © by Lidia Sadkowska-Mokkas, Warszawa 2016
Zapraszamy na stronywww.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl
Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Księgarnia i Dział Wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 faks 22 652 27 01 e-mail: [email protected], www.bellona.pl
ISBN 9788311142527
Skład wersji elektronicznej
Julku miły i Leszku, drogi JarosławieKaziu – wszystkich najczulej przyzywam z imienia,Płynęliśmy w płomieniach po gorącej lawie,Która stygła powoli w kamień zapomnienia…
Antoni Słonimski,Popiół i wiatr
Czas zaciera ich ślady. Oddala w świadomości czytelnika nie tylko ich utwory, ale przede wszystkim przestrzeń, w jakiej żyli i działali. Przyciągali zarówno siłą poezji, jak i osobowości. Najlepiej tę nietuzinkowość ujął Czesław Miłosz, pisząc w Traktacie poetyckim, że w literaturze polskiej „nigdy nie było tak pięknej plejady”. Trudno nie zgodzić się z tym twierdzeniem. Skamandryci to nie tylko najbardziej rozpoznawalna grupa poetycka dwudziestolecia międzywojennego, lecz także najściślej związana z Warszawą literacka „plejada”.
Celowo nie wystąpili z żadnym programem, bo od początku odcinali się od sztywnych reguł i krępujących twórczą swobodę zasad. W zamian stworzyli zupełnie nowy, pozbawiony młodopolskiej maniery i ozdobników model poezji. Związali twórczość z życiem, wprowadzili do wierszy konkret, język ulicy, codzienność, energię miasta. Przekonywali, że słowa kierują do nowego typu odbiorcy – „prostego człowieka”. Lubili zaskakiwać i prowokować, nie stroniąc przy tym od kpiny, ironii czy żartu. Szybko zdobytej sławy zazdrościło im wówczas wielu. Młodszy od skamandrytów o kilka lat Witold Gombrowicz czuł przed nimi należyty respekt. We Wspomnieniach polskich dowodził, że „ci chłopcy”, jak określał skamandrytów, urodzili się pod „szczęśliwą gwiazdą”, a swoim „sprytem i zręcznością taktyczną” udało im się skutecznie „sterroryzować” warszawską kawiarnię i prasę. Oczywiście Gombrowicz nie byłby sobą, gdyby obok apologetycznych fragmentów nie zamieścił ostrzeżeń przed czyhającą rzekomo na skamandrytów duchową oraz intelektualną plajtą.
Pojawili się na literackim Parnasie w momencie szczególnym, kiedy kształtowały się zręby nowego i nareszcie, po stu dwudziestu trzech latach niewoli, suwerennego państwa. Byli pierwszym pokoleniem zwolnionym z obowiązku angażowania się w sprawy polskie. Mogli, bez posądzenia o nihilizm, zrzucić z ramion, ugniatający dotąd ich poprzedników, „płaszcz Konrada” i poczuć smak prawdziwej, bo wyzwolonej nareszcie z ojczyźnianych okowów, twórczej wolności. Można o nich powiedzieć, że znaleźli się we właściwym miejscu i czasie. Współtworzyli pokolenie, które – jak mówił Wierzyński – „na historycznej loterii wygrało los szczęścia”. Świetnie przy tym wyczuwali nastroje społeczne, a także oczekiwania czytelników. Udało im się nawiązać bliski emocjonalny kontakt z publicznością, znaleźć wspólny język z „warszawską ulicą”. Odnieśli spektakularny sukces. Upojeni wolnością, młodością oraz rosnącą z każdym dniem sławą mogli powtarzać za Faustem: „Chwilo trwaj, jesteś piękna”.
Chwila nie trwała długo. Wraz z wybuchem wojny ich świat przestał istnieć. Do atmosfery z kawiarni poetów „Pod Pikadorem” i klimatu panującego wokół słynnego stolika na półpięterku w „Małej Ziemiańskiej”, a także Warszawy swojej młodości będą powracali zawsze. Nawet wówczas, kiedy przestaną być zwartą, połączoną więzami przyjaźni „piękną plejadą”.
W książce nie znajdziemy porównań czy zestawień z innymi działającymi w okresie międzywojnia grupami literackimi. Autorkę interesują przede wszystkim losy „wielkiej piątki”, chociaż, o czym nie można zapomnieć, skamandrytów niemal od początku otaczało wielu uzdolnionych satelitów. Poza zasięgiem szczegółowych rozważań znalazł się okres wojny i okupacji oraz lata powojenne. Niektóre, bardzo ogólne, informacje można odnaleźć w zakończeniach poszczególnych części, a także w dwóch ostatnich rozdziałach.
Intencją autorską jest przede wszystkim wyeksponowanie „warszawskości” poetów z grupy Skamandra, podkreślenie ich związku z miastem, przestrzenią, w której tworzyli, wskazanie konkretnych miejsc, a przy okazji uchwycenie mechanizmów więzi grupowej, fenomenu budowania związków i zależności pomiędzy poszczególnymi skamandrytami. W tym miejscu należy jednak podkreślić, że nie jest to publikacja o międzywojennej czy powojennej Warszawie – kontekst varsavianistyczny stanowi wyłącznie tło, a nie główny temat rozważań.
Zapraszam w podróż po skamandryckiej Warszawie. W miejsca w większości już nieistniejące. Chcę wierzyć, że choć w niewielkim stopniu udało mi się przywołać obraz miasta. Ich miasta. Odtworzyć namiastkę towarzyszących im w tej warszawskiej przestrzeni emocji i wzruszeń.
Los musiał im sprzyjać, skoro sprawił, że pięciu błyskotliwych, marzących o literackiej sławie, ambitnych, poetycko uzdolnionych młodych ludzi spotkało się w tej samej miejskiej przestrzeni, w Warszawie. Od początku tworzyli bardziej grupę sytuacyjną niż programową. Już na początku literackiej drogi byli „osobni”. Nie tylko dla ich poezji, lecz także dla temperamentów i osobowości nie dało się znaleźć wspólnego mianownika.
Zanim w chłodny listopadowy wieczór wystąpią przed publicznością w kawiarni „Pod Pikadorem”, będą mieć za sobą wiele, nie tylko literackich, doświadczeń i wspomnienia z dzieciństwa oraz wczesnej młodości, nie zawsze związane z Warszawą.
Słonimski to obok Lechonia najbardziej warszawski skamandryta. Jego ojciec, Stanisław, był nie tylko cenionym lekarzem filantropem, lecz także powszechnie znanym bywalcem kawiarń, a przez długie lata domowym doktorem i przyjacielem Bolesława Prusa. Razem z żoną, Eugenią Marią z Goldmanów, zajmowali początkowo mieszkanie w domu przy ulicy Niecałej 6. Tutaj 15 listopada 1895 roku przyszedł na świat kolejny jego syn, Antoni. W chwili narodzin potomka rodzice nie byli już tacy młodzi: matka liczyła sobie 26 wiosen, a ojciec miał 32 lata. Chłopiec został ochrzczony w swojej parafii, w sąsiedztwie Niecałej, w barokowym kościele pw. św. Antoniego Padewskiego przy Senatorskiej, niegdyś miejscu szczególnym, bo odwiedzanym przez samego „Lwa Lechistanu”, zwycięzcę spod Chocimia i Wiednia, króla Jana III Sobieskiego. Na chrzcie otrzymał drugie imię Władysław. Ojcem chrzestnym przyszłego poety został radca prawny Ludwik Odrowąż-Wilkoński.
Rynek Starego Miasta ok. 1900 roku
Rodzina Słonimskich mieszkała w dobrych warunkach. Po latach w Alfabecie wspomnień poeta zamieści krótki opis swoich pierwszych warszawskich adresów: „Mieszkanie na Niecałej pod szóstym, a potem pod czwartym nie było typowym normalnym domem mieszkalnym. Poczekalnia lekarska i gabinet zajmowały piętro pierwsze. O piętro wyżej mieliśmy cztery pokoje z kuchnią wielką jak w dworze wiejskim, gdzie koncentrowało się życie towarzyskie”[1]. W pamięci dziecka utrwalone zostały na zawsze miejskie pejzaże, obraz ulicy Niecałej, czynszowe kamienice, a na ich parterach sklepy zapełnione staroświeckimi przedmiotami, pamiętającymi przełom dwóch wieków, spiętrzone damskie kapelusze, sztuczne kwiaty i „pióra rajskich ptaków pofarbowane aniliną jak jajka wielkanocne”.
Był niezwykle dumny ze swoich przodków. Jego dziadek, pochodzący z Białegostoku Chaim Zelig Słonimski, pełnił funkcję dyrektora Szkoły Rabinów w Żytomierzu, założył też pierwszą gazetę w języku hebrajskim o wymownym tytule „Żyd Oświecony”. „Jego to buntownicze dziełka, pełne myśli postępowych, bijące w ciemnotę i zabobon, rozbudzały wyobraźnię i pomagały innym z kolei młodym ofiarom talmudyzmu wyrwać się z kręgu ciemnoty”[2] – pisał Słonimski. Po latach wnuk będzie rozważał psychologiczno-socjologiczne aspekty sukcesu dziadka, a także mechanizmy, które pozwoliły młodemu „dzikusowi z Zabłudowa” rozpocząć „życie pełne przygód, intelektualnych sukcesów i zawodów”[3]. Matematyczne zainteresowania, astronomiczne pasje niedające się zagłuszyć nawet w najmniej intelektualnie sprzyjającym środowisku sprawiły, że z „ciemnego zakątka litewskiego” zapragnie, w odróżnieniu od innych mieszkańców dość melancholijnego miasteczka żydowskiego, obserwować zaćmienie Słońca. Jego wiedza i jasność wywodu musiały zaskoczyć grupę niemieckich astronomów, którzy przybyli w celach naukowych z wizytą do Zabłudowa. „Epilog tego zdarzenia zjawił się na łamach gazety berlińskiej, w której uczony niemiecki zamieścił dłuższy artykulik pt. »Wiedza tajemna rabinów litewskich«. Artykuł ten objaśniał, jak wiedza matematyczna i astronomiczna z Egiptu i Chaldei przez uczonych arabskich przeszła do Żydów litewskich” – mógł napisać po latach z niekłamaną dumą jego wnuk[4].
Chaim Zelig Słonimski – dyrektor Szkoły Rabinów w Żytomierzu, założyciel pierwszej gazety w języku hebrajskim „Żyd Oświecony”, dziadek Antoniego Słonimskiego
Jednak największą sławę przyniósł rodzinie pradziadek, Abraham Stern, wynalazca między innymi: maszyny arytmetycznej, wózka topograficznego do tworzenia map terenowych oraz modelu żniwiarki. Dzięki wstawiennictwu Stanisława Staszica stał się jedynym posiadającym korzenie żydowskie członkiem Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Cudem wyszperany w berlińskim antykwariacie przez przyjaciela Słonimskiego, Edmunda Osmańczyka, dokument z 1814 roku, podpisany własnoręcznie przez Staszica, potwierdzający przyjęcie pradziadka w poczet Towarzystwa Królewskiego Przyjaciół Nauk, będzie odtąd domowym talizmanem, a po latach zajmie honorowe miejsce w ostatnim, już powojennym, warszawskim mieszkaniu poety w alei Róż. Podobnie jak portret dziadka w granatowym mundurze grenadiera. W Alfabecie wspomnień Słonimski z prawdziwą dumą wspominał swojego przodka: „Pradziadek mój był uczonym, prekursorem cybernetyki, twórcą pierwszej maszyny do liczenia. Staszic wprowadził go do Królewskiego Towarzystwa Nauk”[5]. We Wspomnieniach warszawskich cytował uzasadnienie: „Stern, znany dobrze Towarzystwu, ma nadzwyczajną biegłość w mechanice. Wynalazca machiny arytmetycznej, czterech działań z ułamkami. Wynalazca machiny do wyciągania pierwiastków kwadratowych z ułamkami. Podaję go na przybranego. Staszic”[6].
Stanisław Słonimski, potomek „Żydów oświeconych”, ojciec Antoniego, nie poszedł bezpośrednio śladami antenatów swojego zacnego rodu. Wybrał bardziej prozaiczną, choć społecznie ważną profesję – został lekarzem. W roku 1878 ukończył studia lekarskie w Akademii Medyko-Chirurgicznej w Petersburgu, następnie studia uzupełniające na Uniwersytecie Warszawskim. Praktykę lekarską rozpoczął w Radomsku, by już w 1886 roku osiąść w swoim rodzinnym mieście – Warszawie. Szczęścia małżeńskiego próbował dwa razy. Z pierwszego związku z Idą Korngold miał syna Adama, z drugą żoną, Eugenią Marią Goldman, spokrewnioną z majętnym rodem Poznańskich, troje dzieci: Piotra, Antoniego i Halinę. Cała trójka została ochrzczona w obrządku rzymskokatolickim w pobliżu miejsca, gdzie wówczas mieszkali. Pierwszy gabinet mieścił się w północnej dzielnicy miasta, gęsto zamieszkanej przez ludność żydowską, przy Nalewki 41. Na fasadzie budynku przytwierdzono tablicę: „Lekarz, doktor Słonimski, ulica Nalewki 41, przyjmuje chorych od 9 do 11 i od 5 do 7”. W wolnych chwilach, pomiędzy kolejnymi wizytami u pacjentów, smakował uroków miasta. Ojciec Antoniego, podobnie jak potem on sam, wtopiony był w Warszawę. Uchodził za jednego z najdowcipniejszych mieszkańców. Brylował w znanych lokalach, znał wszystkich, których znać było warto. Wieczory spędzał w najmodniejszych punktach miasta: Dolinie Szwajcarskiej, w teatrzykach, ogródkach, na ostrygach u Stępka. Najczęściej jednak spotkać go było można u Semadeniego pod filarami, w gronie malarzy i aktorów[7].
Stanisław Słonimski – „doktor ubogich”, bywalec warszawskich kawiarń, przyjaciel i lekarz domowy Bolesława Prusa, ukochany ojciec Antoniego
Już we wczesnym dzieciństwie chłopca intrygował świat ojca. W przyszłości chciał spędzać czas tak jak on, w rytmie miejskiego, barwnego życia towarzyskiego. Niektórzy, jak Stanisław Baliński, idąc tropem opowieści swojego ojca Ignacego, sugerowali, że Stanisław Słonimski, lekarz domowy Bolesława Prusa, posłużył autorowi Lalki za pierwowzór przy kreowaniu postaci doktora Szumana. Słonimskiemu zapewne miło było słuchać tych hipotez, choć nie do końca mógł się z nimi zgodzić. Ojciec poety nie miał w sobie zgorzknienia Szumana, tryskał humorem i starał się nawet w najmniej sprzyjających okolicznościach zachowywać pogodę ducha. Z literackim bohaterem łączyła go wyłącznie bezinteresowna chęć niesienia pomocy innym. Jego syn, Antoni, po latach wspominał: „Ojciec wzywany był do najrozmaitszych wypadków i często sam będąc chory, otulony podniszczonym futerkiem, biegał po mroźnych ulicach, wdrapywał się na poddasza i schodził do suteren warszawskich. Był lekarzem ludzi biednych i często nie tylko honorarium nie brał, ale zostawiał pacjentom ostatnie parę rubli”[8]. Mieszkania pacjentów, które ojciec poety najczęściej odwiedzał, dużo mówiły zarówno o stylu życia domowników, jak i o hierarchii ich potrzeb. Na pierwszych dwóch miejscach znalazły się jedzenie i ubranie, „mieszkanie zaś mogło być i było przeważnie brudne i pozbawione wszelkich wygód. […] W mieszczańskich zamożniejszych mieszkaniach największy, najwidniejszy pokój stał zwykle pusty. Był to nietykalny, odświętny salon, w którym stało pianino, palma i garnitur mebli wiecznie pokrytych pokrowcami. Rodzina gnieździła się w ciasnych i ciemnych pokoikach od podwórza. Okna otwierano bardzo niechętnie w obawie cugów”[9]. Mieszkania nie odbiegały zazwyczaj od bardzo przeciętnego miejskiego standardu. W Warszawie nie można było w tym czasie liczyć na jakieś szczególne luksusy. Pomimo doprowadzonej wody nadal większość warszawskich mieszkań nie posiadała łazienek, a kąpieli zażywano najczęściej u Fajansa lub w popularnej łaźni miejskiej w kamienicy „Pod Messalką”. Po latach Słonimski będzie zwracał uwagę na przepaść dzielącą miejską biedotę od świata ludzi bogatych. Powrócą dobrze zakodowane w dzieciństwie miejskie obrazy: mieszkania-bastiony z ryglami i zasuwami, obowiązkowym łańcuchem u drzwi, służbą w przedpokojach.
Tylko biedota z czwartego piętra, z oficyn czy suteren – pisał we wspomnieniach – pożyczała sobie balii, rondla, szczypty soli, zapałek, przychodziła z pomocą w wypadku choroby czy połogu. Solidarność bogatych wyrażała się w bardziej skomplikowanych formach działania społecznego i politycznego; oddawano sobie wzajemne usługi w bankach, urzędach, w prasie i ustawodawstwie, ale w życiu codziennym stykano się ostrożnie i był to normalny stan rzeczy, że adwokat z pierwszego piętra nie znał osobiście swego sąsiada fabrykanta czy doktora z drugiego piętra[10].
Mieszkanie Słonimskich pod względem wystroju nie odbiegało od większości średnio zamożnych warszawskich domów. Najbardziej reprezentacyjnym pokojem był salonik, dostępny domownikom po godzinach przyjęć lekarskich, z szafą biblioteczną pełną medycznych książek, fotelikami, kanapą, palmą i fortepianem, na którym zazwyczaj nikt nie grał.
Miasto, zamieszkane przez liczne osobistości ze świata kultury, które można było zobaczyć prawie codziennie na ulicy, zdawało się rekompensować młodemu Słonimskiemu wszelkie zapóźnienia cywilizacyjne czy niedostatki, gwarantując przy okazji nieustanny dopływ towarzyskich atrakcji. W Alfabecie wspomnień stwierdził, że jest jedynym żyjącym pisarzem, który rozmawiał z Prusem. Oczywiście okazję tę zawdzięczał przyjaźni autora Lalki z ojcem: „Prus przyszedł kiedyś do nas do domu, ojca nie zastał, dał mi książkę i powiedział: »Niech kawaler odda to panu doktorowi«. Była to jedyna moja rozmowa z Prusem. Jak widzimy, dość jednostronna”[11]. Z mglistego wspomnienia o pisarzu szczególnie utkwiły w pamięci chłopca czarne okulary autora Lalki. Po latach, doceniając zasługi pozytywistycznego literata w tworzeniu mitologii miasta, stwierdzi, że „nie byłoby Warszawy bez Prusa”[12].
Z ojcem oraz pomieszkującym w domu dziadka stryjem Józefem, Wujagą, jak najczęściej go określał, mógł właściwie porozumiewać się bez słów. Stryj nie tylko znał szesnaście języków, pięknie grał na skrzypcach, malował, ale miał także coś znacznie bardziej pociągającego – „specyficzny wdzięk ludzi nieudanych”. „Była to mieszanina infantylizmu i wiary w szczęśliwy przypadek, prostej i ludzkiej mądrości, naiwności, dobroci. Należał do rodziny oryginałów zaludniających stronice powieści Dickensa”[13] – charakteryzował krewnego Słonimski. Pomiędzy nim, ojcem i stryjem ustaliła się z czasem pewna niepisana konwencja, polegająca na wygłaszaniu przeróżnych nonsensów w sposób naturalny i niewymuszony, a także tworzeniu zupełnie niezrozumiałych dla postronnych alternatywnych światów.
W naszym umownym świecie był pan Pimper, który mieszkał na suficie, ale znikał, gdy się podnosiło głowę do góry. W kanapach i fotelikach żył Kanapon, który kradł różne drobne przedmioty i umieszczał je między poręcze a siedzenie kanapy. W przedpokoju stało siedmiu braci Polatkiewiczów, których funkcja życiowa nie była bliżej określona, ale z którymi wypadało od czasu do czasu porozmawiać[14].
Matka w ogóle nie rozumiała sensu tych gier słownych czy podszytych aluzjami kalamburów. Na podsumowanie dziwnych rozmów miała najczęściej tylko jedno wytłumaczenie: „zwariowali”. Zdarzało się, że tej dość wymownej słownej konkluzji towarzyszyło ostentacyjne trzaskanie drzwiami. Nabyta w dzieciństwie umiejętność tworzenia z pozoru absurdalnych, purnonsensownych dialogów zaowocuje w pełni już niebawem nie tylko „Pod Pikadorem” czy w „Małej Ziemiańskiej”, lecz także w tekstach publikowanych na łamach warszawskiej prasy czy w teatrzykach kabaretowych. Do dziesiątego roku życia chłopiec spędzał czas w Ogrodzie Saskim lub bawił się ołowianymi żołnierzykami ze starszym bratem Piotrem, przyszłym lekarzem. Kiedy Piotr chorował na ospę lub inną zakaźną chorobę, Tolek nocował często w domu dziadka przy Królewskiej. Lubił tam przebywać. Kiedyś opowiadał, że spędził tam kilka tygodni, ponieważ rodzice rzekomo mieli zapomnieć go odebrać. I jeszcze jedno, tym razem liryczne wspomnienie dzieciństwa i wizyt w domu dziadka:
U dziadka było cicho. Ogród za oknami. Zegar srebrzystym dźwiękiem godziny wybija. Tylko czasem o zmierzchu coś płacze za drzwiami, To stryj Józef na skrzypcach gra „Ave Maryja”[15].
Słonimski to dziecko typowo miejskie, nawet wakacje spędzał przeważnie nieopodal Warszawy, w Łomiankach. Kąpał się w Wiśle, jeździł konno, a przy okazji, z wrodzonej ciekawości, podpatrywał sposób życia przyjaciela ojca, Jakuba Raabego, właściciela miejscowej garbarni.
I jeszcze jedna, dość nietypowa dla warszawskich rodzin, migawka z domu Słonimskich. W mieszkaniu przy Niecałej drzwi były zawsze otwarte: zarówno od frontu, jak i od kuchni.
W tej kuchni, dużej i przestronnej, królowała kucharka Franciszka Weronowska. Tęgawa, o cerze oliwkowej, odpowiadała swym wyglądem nazwisku. Nie wiem, czy to był wymysł stryja Józefa, czy też istotnie Frania pochodziła z rodziny, która przybyła do Polski z Werony. Utwierdzał nas w tym fakt, że Frania mówiła po włosku. Była również jedyną osobą w naszym domu, która mówiła po żydowsku. Wychowała się i służyła długie lata u mego dziadka na Królewskiej, gdzie włoskiego nauczył ją stryj Józef, a żydowskiego dzieci, z którymi bawiła się na podwórku[16].
Imponujący był kuferek Frani. Na wewnętrznej stronie wieka obrazki świętych, amorki pogańskie i gołąbki z różami, a także portret japońskiego generała Maresuke Nogi. Ten ostatni element to wyraz ufnej, prostodusznej wiary oraz nadziei niepodległościowych związanych z wybuchem wojny rosyjsko-japońskiej.
Świata matki, ocierającego się coraz bardziej o fanatyzm, Słonimski starał się unikać. Zawsze uważał, że rodzice do siebie nie pasowali. Iwaszkiewicz do końca nie potrafił zrozumieć stosunku Tolka do matki, tego ogromnego chłodu, nieprzebranych pokładów zniecierpliwienia czy wręcz opryskliwości, chociaż starał się tłumaczyć zachowanie kolegi. W Alei Przyjaciół szukał psychologicznej motywacji takiego zachowania: „Matka była ograniczona, bigotka; gdy przychodziłem do Tolka na Wspólną, to w przedpokoju, na klatce schodowej nawet, natykałem się na licznych księży. W głębi mieszkania, do którego nie zaglądałem, roiły się też cienie czarnych sutann. Myślę, że i matka nie okazywała Tolkowi wiele serca, była ograniczona i narwana”[17]. Niechęć do rodzicielki miała także swoje reperkusje w twórczości Słonimskiego. Charakterologicznymi rysami matki, „bardzo pospolitej” – jak twierdził syn – obdarzył najmniej sympatyczne, by nie powiedzieć odpychające, bohaterki swoich utworów. I tak Eugenia z Goldmanów stała się prototypem postaci „pani Zorn” z pierwszej powieści Słonimskiego Teatr w więzieniu czy Poli, „chciwej Żydówki”, z komedii Murzyn warszawski.
Niezgodność charakterów ojca i matki musiała mieć wpływ na atmosferę rodzinnego domu, a także na fakt zaniedbania początkowej edukacji młodszego syna. Antoni bardzo długo nie uczęszczał w ogóle do szkoły. Czas w godzinach przedpołudniowych spędzał na harcach i zabawach z okolicznymi łobuziakami w pobliskim Ogrodzie Saskim, a popołudnia lub wieczory na kanapie z książką wypożyczoną z czytelni „Za Żelazną Bramą”. We Wspomnieniach warszawskich pisał: „Ojciec w tych czasach nie interesował się moją edukacją. Każdą wolną chwilę spędzał u Semadeniego, gdzie otoczony gronem przyjaciół rozprawiał o polityce i puszczał na miasto dowcipy, które do dziś jeszcze opowiadają sobie starzy warszawiacy”[18]. W innym miejscu dodawał: „Pewnego dnia ojciec zapytał się matki, w której jestem klasie. Matka zajęta życiem towarzyskim, kiermaszami dobroczynnymi i bigoterią niewielką również zwracała uwagę na moje wychowanie. Okazało się, że nie jestem w żadnej klasie i w domu powstała wielka awantura”[19]. Kiedy doktor Słonimski uzmysłowił sobie szkolne zapóźnienia syna, szybko zajął się jego edukacją: „Ojciec zaniedbał praktykę lekarską i Semadeniego i w ciągu paru miesięcy sam przygotował mnie do pierwszej klasy gimnazjum”[20].
W wieku dziesięciu lat Antoni Słonimski przekracza progi słynnej szkoły Jana Kreczmara, jednej z pierwszych w Warszawie z polskim językiem wykładowym. Chłopcu, obracającemu się dotąd w środowisku dorosłych, trudno było odnaleźć się w roli ucznia.
Przeniesiony z tej beztroskiej atmosfery do pierwszej klasy szkoły Kreczmara – wspominał po latach Słonimski – poczułem się głęboko nieszczęśliwy. Dominującym uczuciem był strach. Bałem się śmiertelnie, że będę wyrwany do tablicy i pytany z lekcji, której się uczyłem w domu, ale której nie rozumiałem. Bałem się silniejszych kolegów, którzy pastwili się nad malcami z klas niższych. Bałem się okazać tchórzem i bałem się gróźb, biorąc dosłownie zapowiedzi w rodzaju: „Te, wypuszczę ci flaki z brzucha tym scyzorykiem” […] Prześladowało mnie stale poczucie niesprawiedliwości. Dobre stopnie dostawali koledzy, którzy się wcale nie uczyli, ale umieli ściągać; ja sam dostawałem złe stopnie, kiedy odrabiałem starannie lekcje, kiedy indziej zaś fuksem, nic nie umiejąc, zdobywałem stopień dostateczny[21].
Oprócz lęków dotyczących całkiem realnych obaw, że Szczepaniak z klasy piątej obetnie mu scyzorykiem język lub że zostanie, nie daj Bóg, na drugi rok w tej samej klasie, prześladowały go obawy „duchowej kategorii”. Dojrzewanie do przyjęcia postawy buntownika, kwestionującego ontologiczne prawidła kontestatora, nie obyło się zresztą bez zgrzytów czy reperkusji zdrowotnych. „Dumne chwile heroizmu okazywanego na lekcjach religii, polegającego na zadawaniu księdzu katechecie pytań buntowniczych, okupywałem długimi godzinami lęków nocnych”[22] – wspominał po latach.
Szkoła, zdaniem Słonimskiego, rozwijająca przede wszystkim umiejętności „systematycznego oszukiwania” nie miała nic wspólnego ze zdrową rywalizacją, doskonaleniem czy zwykłym poczuciem sprawiedliwości. „A przecież szkoła, do której zacząłem chodzić, była najbardziej postępowa i najlepiej prowadzona w Warszawie. Nie szkoła więc ponosiła winę, ale system i warunki społeczne”[23] – tłumaczył, wyposażony w większą wiedzę o świecie. Do końca edukacji nie opanował sztuki ściągania i podpowiadania, a jedyne dobre stopnie otrzymywał z przyrody oraz rysunków. Zdarzało się, że nawet z języka polskiego przynosił dwóje. Lekcje były dość nijakie, sztampowe. Szczególnie mocno utkwiło mu w pamięci wypracowanie na temat wiosny. Słonimski-uczeń nie rozumiał sensu szkolnych konwencji mieszczących się w młodopolskiej modzie na „bajdurzenie poetyckie”. Nie potrafił, jak reszta prymusów klasowych, pisać o „królewnie Wiośnie” i „królewiczu Maju”.
Kilkanaście lat później nauczyciel, który postawił mu z wypracowania najniższą notę, a pośrednio podłamał wiarę w siebie, przyniesie swoje wiersze do miesięcznika „Skamander”. Nie pomogło „wstawiennictwo” byłego ucznia, pozostali poeci odrzucili nauczycielskie „arcydzieło”. W liście od redakcji sugerowano, aby kandydat na poetę w przyszłości starał się pisać o sprawach konkretnych, a nie wydumanych. Okazało się, że to belfer, piszący o „łzawych tęsknicach serc”, ostatecznie pomylił konwencję i rozminął się z epoką.
Po latach czasy szkolne będzie poeta wspominał mimo wszystko z sentymentem: „Wyjście z kręgu dzieciństwa, pierwsze świadome spotkanie moje z życiem, mimo strachów i utrapień szkolnych, miało za tło scenerię czasów spokojnych i pogodnych”[24]. Ojciec wierzył w Polskę niepodległą, która w oczach syna, tak jak kiedyś wielkim romantykom, kojarzyła się z osobą Napoleona. „Mając lat dwanaście dzieliłem poglądy polityczne z Rzeckim i jak ten stary subiekt z «Lalki» Prusa wierzyłem w Napoleona. Bawiliśmy się z bratem żołnierzykami ołowianymi. Zwyciężali zawsze Francuzi, ci dawni w bermycach i współcześni w «kepi»”[25]. Wydawane wraz z kolegą pisemko szkolne o wyraźnie satyrycznym charakterze, biorące za cel co zacniejsze osobowości spośród grona pedagogicznego, przyczyniło się nie tylko do relegowania ze szkoły, ale także do faktu, że do matury musiał przygotowywać się samodzielnie.
Reakcja domowa na ten dramat mojej młodości była nietypowa i bynajmniej nie zalecam jej do powszechnego stosowania. Gdy wróciłem do domu, ojciec wziął mnie na lody do Semadeniego. Postanowiliśmy, że do matury przygotuję się w domu. Nazajutrz, gdy wróciłem z codziennej wyprawy do czytelni po nową książkę, natknąłem się w przedpokoju na lśniący niklem, piękny „prawdziwy męski” rower firmy Wharen[26] – wspominał z sentymentem.
W wieku osiemnastu lat Słonimski zapisuje się do warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Czyni to nie tylko ze względu na talent i zamiłowanie do malunków. Była to jedna z nielicznych uczelni, w której nie wymagano świadectwa dojrzałości.
W 1914 roku Antoni przebywa wraz z siostrą Haliną na wakacjach we Francji. Podróżuje po Bretanii, a w urokliwym Pont-Aven, kiedy zachwyca się pejzażami impresjonistów, dociera do niego wiadomość o wybuchu wojny. Słonimski zgłasza się do konsulatu rosyjskiego i szczęśliwym trafem, dzięki przywołaniu w rozmowie nazwiska wuja Sobieszańskiego, otrzymuje pożyczkę na podróż do kraju. Po powrocie do Warszawy kontynuuje studia oraz podejmuje pracę w redakcji satyrycznego pisma „Sowizdrzał”. Zamieszcza rysunki, zdobywa pierwsze doświadczenia redakcyjne, pisze teksty, a dzięki bezpłatnym wejściówkom, owym, jak to nazywa, passe-partout, bywa na premierach w stołecznych teatrach.
W warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych w pracowni Trojanowskiego – będzie wspominał po latach studencko-redakcyjne czasy – byłem najmłodszym, ale nie najgorszym uczniem. Dużo starsi ode mnie Bartłomiejczyk czy Radwan uznali mnie i kazali wypić „but”. Tak nazywało się naczynie szklane w formie buta zawierające dwa pełne litry piwa. Dopuszczono mnie nawet do stolika w „Udziałowej”[27].
24 lutego 1916 roku, po długiej chorobie, na rękach syna umiera niestrudzony warszawski lekarz, Stanisław Słonimski. Z chwilą śmierci ojca kończy się dla Tolka okres swawolnego, pozbawionego większych trosk dzieciństwa. Po latach ze wspomnień wyłoni się nie tylko obraz ojca, za którym zawsze tęsknił, ale i warszawskich miejsc:
Gdy myślę o ojcu, szukam starych drzew w Alejach, przyglądam się zniszczonym płytom chodnika, patrzę w słabo oświetlone parterowe okna domów, zaglądam do mrocznych bram odrapanych przedwojennych kamienic warszawskich. Tyle zostało z Warszawy jego młodości. Tu był. Tędy przechodził, spieszył się lub szedł wolno. O czym myślał? Jakim oddawał się marzeniom…[28] – można przeczytać w Godzinach zwierzeń.
Na życiowych zakrętach zawsze najbardziej krzepiące będą wspomnienia dzieciństwa, warszawskiego raju utraconego: stukot dryndy jednokonnej, intensywny zapach czeremchy latem, cukierenka tuż za Mariensztatem, kawiarenka na placu Zamkowym, kolumna Zygmunta, posrebrzone księżycową poświatą dachy staromiejskich kamienic, muzyczka płynąca z przydrożnych barów, kiosk z wodą sodową w Ogrodzie Saskim, urokliwa perspektywa lewobrzeżnej części miasta widziana od strony Pragi, Wisła – „wierna rzeka domowa” czy rozlewające się na wszystkie strony ciepłe światło stołecznych latarni[29].
A po latach proszony o napisanie felietonu na temat swoich więzi z Warszawą do jubileuszowego wydania miesięcznika „Stolica” odpowiadał także przez zamieszczony w tekście artykułu wiersz:
Co mnie z tym miastem łączy? Rzecz mała Śliwki i jabłka Z jesiennym zapaszkiem Uczniowska czapka Co w deszczu pachniała Lakierowanym daszkiem. Nawet kapusty oddech zły Z piwnic zakratowanych ust, Stukot dorożki, błoto, mgły, Woda kwiatowa pierwszych bóstw Zapach młodości to klej Książek z czytelni Wiosennych wiatrów longplay[30].
Po śmierci ojca z powodu kłopotów finansowych jest zmuszony opuścić mieszkanie przy Niecałej i przeprowadzić się z matką do skromniejszego, a przy tym znacznie tańszego lokum na parterze w oficynie kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu 6, niemalże vis-à-vis kościoła św. Krzyża. Po latach, przywołując w pamięci to miejsce, będzie czuł unoszący się w powietrzu zapach kawy, który nie wywietrzał z czasów, kiedy znajdował się w tych pomieszczeniach składzik towarów kolonialnych. Słonimski musiał nie tylko dorosnąć, lecz także zabrać się do solidnej pracy, aby utrzymać siebie i matkę. Poza stałą, choć mało płatną posadą rysownika w tygodniku satyrycznym „Sowizdrzał”, imał się wówczas przeróżnych, zazwyczaj dorywczych zajęć. Uczestniczył w pracach renowacyjnych na Zamku Królewskim i kamienicy Baryczków na Starym Mieście. Wiosną 1918 roku na łamach „Kuriera Warszawskiego” opublikował inspirowane malarstwem sonety: Leonardo, Botticelli, Michał Anioł. Te same, które odnalazł w starym portfelu ojca zaraz po jego odejściu. Z perspektywy czasu pisał o swoim nieśmiałym debiucie: „Wstydziłem się pisania wierszy, jak i do dziś trochę się wstydzę i przed szyderstwem kolegów w pracowni malarskiej miałem za obronę fakt, że wiersze były przecież o malarzach”[31].
Krakowskie Przedmieście ok. 1910 roku, po prawej elegancki gmach Hotelu Bristol; autor zdjęcia: Jan Raczyński
Warszawa, w jakiej odnosił swoje małe plastyczno-literackie sukcesy, nie przypominała europejskiej metropolii. Poza wąskimi, przestrzennie ograniczonymi enklawami luksusu, pełno tu było „ludzkiej niedoli”, wyniszczającej biedy skomasowanej zwłaszcza w rejonie ulic Franciszkańskiej, Dzikiej czy Krochmalnej. Z czasem we wspomnieniach będzie przywoływał nie tylko koloryt i atmosferę ówczesnego miasta, lecz także najbardziej charakterystyczne cechy jego mieszkańców:
W tym Paryżu Północy bydło zabijał rzezak rytualny, pierwszorzędne lecznice prywatne nie miały w pokojach wody bieżącej […]. W dzień świąteczny zapełniał ulice tłum ubrany brzydko i pretensjonalnie. Próżność łącząca się z nędzą była to mieszanina typowa dla Warszawy. Można było nie mieć na elementarz, na ołówek dla dziecka, na mydło czy na książkę, ale trzeba było mieć niedzielne sakpalto i żółte kamaszki[32].
„Lechoń był prawdziwym, nieodrodnym dzieckiem Warszawy”[33] – tymi słowami po latach będzie określał skamandryckiego kolegę Jarosław Iwaszkiewicz. Leszek Serafinowicz, bo tak brzmiało prawdziwe nazwisko poety, przyszedł na świat 13 marca 1899 roku w kamienicy pałacowej Teppera przy Miodowej 7 w Warszawie. Tutaj mieszkanie w domu należącym przez wiele lat do dziadka Tadeusza Boya-Żeleńskiego oraz Kazimierza Przerwy-Tetmajera, mecenasa Grabowskiego, wynajmowali rodzice poety.
Pierwsze lokum, które zapamiętał pięcioletni chłopiec, znajdowało się w kamienicy przy Marszałkowskiej 49, w okolicy placu Zbawiciela. Migawki dzieciństwa: kolorowa, pachnąca lasem i żywicą choinka, matka „odziana w czerwoną kołdrę” w koronie na głowie, wcielająca się w rolę Gwiazdora, prezenty. W mieszkaniu przy Marszałkowskiej Lecho i starszy o dwa lata Zygmunt dowiedzieli się od ciotki Mani, siostry ojca, że „bocian przyniósł im braciszka”. Stamtąd ojciec „w gorących czasach rewolucji” w 1905 roku wychodził na narodowe mityngi, a matka z niepokojem wypatrywała przez lufcik jego spóźnionych powrotów.
Swój literacki pseudonim Jan Lechoń wymyślił w wieku lat trzynastu, publikując pierwsze, juwenilijne zbiorki poetyckie Na złotym polu oraz Po różnych ścieżkach. Rodzina Serafinowiczów miała wywodzić się ze starego rodu żmudzkiego, osiadłego w Warszawie w osiemnastym wieku[34]. Dziadek poety, żołnierz armii napoleońskiej, mówił jeszcze po litewsku. Był malowniczą osobowością, której nie brakowało fantazji i animuszu nawet w chwili ostatecznej. Według rodzinnej anegdoty tuż przed śmiercią nie zapomniał o codziennych przyjemnościach i siedząc w fotelu, zawołał do syna: „Prędzej, prędzej podaj fajkę, bo nie zdążę”. Pamiątki po dziadku znalazły miejsce w niewielkim majątku rodzinnym, Utracie pod Łaskiem. Dokument, odziedziczony w spadku po stryju, potwierdzający niezwykłą waleczność i męstwo protoplasty rodu, Józefa Serafinowicza, wydany przez Radę Gospodarczą Pułku 1 Piechoty Liniowej Wojska Polskiego i datowany na 30 września 1831 roku w Ulanowie, zawiśnie po latach, pięknie oprawiony, nad biurkiem poety w Nowym Jorku. „Na grobie dziadka na cmentarzu w Łasku – wspominał w Dzienniku – wyryty był napis: «Józef Serafinowicz, oficer b. wojsk polskich, żołnierz rosyjski» – napis nie tak poetycki, ale tak niemal wymowny jak ten, który na nagrobku Garczyńskiego położył Mickiewicz”[35].
Ojciec, Władysław Serafinowicz, był urzędnikiem niższego szczebla w biurach Dyrekcji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, a potem przez wiele lat intendentem w Domu Starców w rejonie Nowego Miasta[36].
Matka, Maria z Niewęgłowskich, absolwentka żeńskiej pensji, uczyła geografii. Zwracała się do średniego syna zazwyczaj Lecho i po cichu marzyła, aby uzdolniony literacko chłopiec został „drugim Słowackim”. Kiedy syn ukończył pięć lat, wydawali wspólnie gazetkę domową – „Gazeta Mamy i Leszka”. Od dzieciństwa wykazywał intelektualny potencjał oraz wszystkie cechy cudownego dziecka. W wieku siedmiu lat chłopiec umiał już nie tylko płynnie czytać, lecz także przejawiał uzdolnienia wokalne, śpiewał razem z kolegą Stasiem Balińskim w chórze kościelnym. Bywał z matką i rodzeństwem w teatrach, galeriach oraz muzeach. Pewnego dnia, kiedy razem udali się do Zachęty, Lecho był tak zachwycony, że w ogóle nie chciał stamtąd wyjść. „Książki, sztychy, obrazki to był świat, w którym Leszek żył i chyba czuł się najlepiej”[37] – wspominał po śmierci Lechonia jego ukochany starszy brat Zygmunt Serafinowicz. Uwrażliwiony od dzieciństwa na sztukę będzie po latach wspominał wizyty w Zachęcie, bohaterów płócień Wojciecha Kossaka, „ułana z kowalową”, „surrealistyczne fantazje” Jacka Malczewskiego, obrazy Wyczółkowskiego, „śniegi Fałata”.
Leszek był podobny do matki zarówno pod względem charakteru, typu wrażliwości, jak i urody, zwłaszcza rysów twarzy. Był z nią znacznie bardziej związany niż z wiecznie nieobecnym, zapracowanym, przesiąkniętym prozą życia ojcem. Czasami miał mu za złe tę przeciętność i przywiązanie do zwykłości. Po latach powróci w Dzienniku utrwalony w dzieciństwie obraz: „Mój ojciec w niedzielę, jedyny dzień, kiedy nie szedł do biura (kolei wiedeńskiej), spacerował w bardzo prymitywnym negliżu po mieszkaniu i deklamował z komiczną przesadą swoich ulubionych poetów, przeważnie Krasińskiego i Langego”[38]. Zawsze będzie jednak doceniał wpajane w naturalny sposób przez ojca ideały – miłości, równości, altruizmu czy patriotyzmu. Z perspektywy czasu i naturalnego przypływu własnych doświadczeń zrozumie też skalę jego poświęcenia. Rodzicom, skromnym warszawskim inteligentom, uświadomi sobie z całą wyrazistością dopiero po latach, bliski był „świat codziennego poświęcenia, religijnego kultu wiedzy, ewangelicznej pogardy dla pieniądza – który znamy z powieści Żeromskiego albo życiorysu pani Curie”[39]. Przyjęta przez Serafinowiczów filozofia życia była typowa dla większości ówczesnych inteligentów: „Otóż, tak jak mój ojciec i moja matka żyli wszyscy ich przyjaciele i znajomi, których widywałem w naszym domu, i właściwie poza moimi wujami – utracjuszami, szlagonami wysadzonymi z siodła, których ojciec bardzo niechętnie, ku wielkiemu smutkowi matki, tolerował w naszym domu – nie znałem innych”[40].
Z dzieciństwa zapamięta odwiedziny starszych kuzynek, „dziewczynek z Sieradza” – Kazi i Zosi – oraz ich ojca Józefa, starszego brata ojca, inżyniera robót drogowych, wdowca. Stryj był siwiuteńki, a jego wyraz twarzy i krzaczaste brwi stanowiły dość udaną replikę Piłsudskiego-Dziadka z propagandowych plakatów rozwieszanych po mieście. „Mimo krzaczastych brwi – nic nie miał w sobie groźnego, wszystko, przeciwnie, było w nim wdzięczne, przychylne i tak szlachetne, że nawet w czasach, gdy honor niezłomny i ciche poświęcenie obowiązywały każdego polskiego inteligenta – zakrawało na jakieś maniactwo”[41] – kreślił „portret” stryja w Dzienniku. Stryj Józef, chociaż należał do grona praktykujących katolików, „nie lubił księży i wiedział, że co innego służyć Bogu, a co innego zakrystii”[42]. Był barwną postacią i miał nietuzinkowych przyjaciół. To najbliższemu z nich, niejakiemu Kasprowi Tosio, Szwajcarowi z pochodzenia, zawdzięczał kilkuletni Lecho oswojenie z językiem niemieckim, czego wymownym znakiem było śpiewanie kolędy „O Tannenbaum, o Tannenbaum / Wie grün sind deine Blätter”. Lechoń od dziecka był niezwykle przywiązany do wartości rodzinnych. Na długo zapamięta obraz „babci Serafinowicz” z d. Jabłońskiej, która pojawiała się u nich w domu tradycyjnie raz lub dwa razy w roku, zazwyczaj z okazji świąt. Dziadków ze strony matki, Niewęgłowskich, nie zdążył poznać, zmarli przed jego urodzinami.
Duży wpływ na intelektualny rozwój chłopca miała ciotka, Zofia Raczyńska, właścicielka słynącej z wysokiego poziomu pensji, którą wcześniej ukończyła matka poety. Lechoń nazywał ciotkę „babcią Raczyńską” i czuł z nią głęboką emocjonalną więź. Bywał wielokrotnie w jej mieszkaniu przy Pięknej z „arcystylowymi” mebelkami, zabytkowymi sekretarami, kanapami i fotelikami „w stylu drugiego Cesarstwa”. „Poza babcią Zofią Raczyńską, właściwie powinowatą, nie krewną, choć ze wszystkich najbliższą – tłumaczył w Dzienniku zawiłe koligacje rodzinne – miałem jeszcze dwie babki ze strony matki – babcię Józię Raczyńską, siostrę babki Niewęgłowskiej, i tzw. babcię Michcię, czyli pannę Emilię Niewęgłowską, siostrę dziadka”[43]. Józię Raczyńską zapamiętał jako drobną osóbkę, w „czepeczku pod szyję”, odzianą najczęściej w aksamitną pelerynkę. Z braku swoich własnych dzieci ciotka musiała z godnością przyjąć rolę wiecznej rezydentki pomieszkującej w domach dalszych czy bliższych krewnych.
Na zawsze pozostaną w pamięci Lechonia „w tych prehistorycznych czasach”, jak później nazywał okres dzieciństwa, wspomnienia posłańców w czerwonych czapkach na ulicach Warszawy, sprzedawców choinek, reprodukcje Kostrzewskiego w „Tygodniku Ilustrowanym” i teksty powinszowań, jakie dziennikarze z „Kuriera Warszawskiego” zamieszczać będą dla stołecznych stróżów. Obite pluszową tapicerką meble i albumy Andriollego na stolikach w domu rodziców, znajomych i krewnych.
W 1908 roku Leszek Serafinowicz rozpoczął naukę najpierw w Szkole Realnej im. Stanisława Staszica przy Noakowskiego 6, a następnie w filologicznym gimnazjum męskim Emiliana Konopczyńskiego. Była to wówczas jedyna w Warszawie szkoła ogólnokształcąca z polskim językiem wykładowym. Mieściła się początkowo przy Kopernika, a następnie w budynku przy ulicy Okólnik. We wspomnieniach z tego czasu przewija się galeria postaci wybitnych i mniej wybitnych, ale z pewnością charakterystycznych: znienawidzony przez wszystkich inspektor Juraszyński zwany Jurkiem – łysy, z czarną brodą; ksiądz Mauersberger – rosły, prawie „olbrzym”, zajęty wiecznie harcerstwem i różnymi „patriotycznościami” bardziej niż „apologetyką i historią świętą”, „typowy polski wariat”. Jan Zakrzewski – „wielki neurastenik-uwodziciel”, szermujący z wdziękiem „zdrobnieniami imion wielkich pisarzy”, ale przede wszystkim głośny z romansu ze swoją uczennicą, „panną ze wsi – znacznie od niego młodszą”. Wśród tych szkolnych oryginałów także Rowiński – „klasyk”, suchotnik, „wiecznie zakasłany”, nieustannie „cytujący starożytnych”[44]. Nauka przychodziła przyszłemu poecie niezmiernie łatwo. Jedynym przedmiotem, do którego musiał bardziej się przykładać, była matematyka. Oprócz zdolności literackich, chłopiec przejawiał zamiłowanie do rysunków. Już w czasach szkolnych zaczął pisać pierwsze wiersze, których wydanie niebawem zasponsorują rodzice. Swój pierwszy upubliczniony światu liryk, przedrukowany na łamach „Kuriera Warszawskiego”, napisał w wieku lat trzynastu.
W tym czasie Serafinowiczowie zmieniają nieustannie mieszkania. Na krótko przeprowadzają się na Złotą, a przez dwa lata, w okresie 1911–1912, z powodu problemów finansowych ojca, mieszkają w kamienicy w Pruszkowie, przy ulicy Ołówkowej 14. Żyją wówczas, jak będzie potem często mówił, w najbardziej „niepoetycznym domu” i „najpospolitszej, tonącej w błocie podwarszawskiej dziurze”.
W pamięci poety szczególnie utkwiło mieszkanie w kamienicy przy Marszałkowskiej 38. Lokum, jak wynika z zapisów w Dzienniku, nie jest zachwycające:
Mieszkanie na Marszałkowskiej 38, okropne, w tak zwanym drugim podwórzu. Pamiętam, że otruła się tam na śmierć żona rządcy. […] Ale tam zaczynałem pisać wiersze – jeszcze niecałkiem naprawdę, ale już prawie, tak że stary Straszewicz wydrukował mi ten pierwszy zbiorek. I tam zacząłem ubóstwiać Wyspiańskiego, i tam doszła mnie fotografia Osterwy z dedykacją i list Kazimierza Tetmajera, winszujący tego pierwszego dziecinnego zbiorku. Nie pamiętam, jakie było wnętrze tego mieszkania, ale pamiętam doskonale, że zawsze stawiało się u nas na stole samowar[45].
Może dlatego po latach smakiem i zapachem dzieciństwa stanie się dla Lechonia herbata, którą stawiała przy jego łóżku matka, kiedy był chory na „różne odry i wietrzne ospy”[46]. I jeszcze jedna migawka z dzieciństwa. Dzień powrotu z wakacji w Ojcowie, kiedy zamiast czarnego chleba czy chałek na stole pojawiały się kajzerki. Świeże i chrupiące bułeczki były prawdziwym rarytasem.
Inne warszawskie mieszkanie rodziny Serafinowiczów, w którym przyszły poeta będzie zdobywał religijne wtajemniczenie, mieściło się w kamienicy przy Mokotowskiej 15. Dom usytuowany był vis-à-vis nowo wybudowanego, zgodnie z planami Józefa Piusa Dziekońskiego, kościoła Zbawiciela. Świątynia imponowała doskonałą architektoniczną formą, musiała też pobudzać wyobraźnię. „Całe popołudnia rozbrzmiewały od śpiewów kościelnych, nasze służące co chwila wybiegały«na nieszpory» albo inne nabożeństwa, stanowiące jedyny teatr ich życia. Ponieważ byłem pod ich opieką – więc ten okres był to czas mojej bigoterii, klerykalizmu i erudycji z zakresu hagiografii”[47] – wspominał w Dzienniku.
Jest jeszcze inne, tym razem liryczne, wspomnienie z dzieciństwa spędzonego w kamienicy przy Mokotowskiej 15, a w nim zakodowany w pamięci obraz rodziców:
To przecież moja Matka szyje ręką drobną. I widzę pochylony cień Ojca na ścianie, Co nocami odrabia robotę osobną, Za którą dla nas wszystkich ma kupić ubranie[48].
Po latach przyzna, że najważniejszą sprawą jego dzieciństwa i młodości stało się pytanie: „Co wypada, a co nie wypada?”. Przymierzanie się do jakiegoś nieokreślonego ideału. Presja wartości wpajanych przez matkę była tak silna, że chwilami czuł się „drugim Słowackim”. A nawet, utożsamiając się z wieszczem, zastanawiał się wielokrotnie, „czy to wypada Słowackiemu, czy Słowacki mógłby tak postąpić”. Może dlatego zaczął pisać wówczas „bombastyczne” – jak sam określał – przepełnione patosem wiersze, a wszystko po to tylko, żeby wyróżnić się wśród kolegów oraz zebrać należne twórcy pochwały. Powoli nauczył się czerpać radość z bycia poetą. Latem 1916 roku napisał wiersz Polonez artyleryjski. „Było piękne lato – wspominał poetyckie wtajemniczenie i zauroczenie w Dzienniku – coś jak «ów rok» Mickiewicza. Byłem sam zdziwiony, skąd się to we mnie wzięło, i zrozumiałem, że to jest coś innego niż wszystko, co napisałem przedtem. Było to coś z samej mojej głębi i przez to samo jakby z zewnątrz – jakby natchnienie”[49].
Swoje wiersze i sztuki podpisuje pseudonimem, który już niebawem przylgnie do niego na stałe. „Jan Lechoń” to wyraz sentymentu, a także, jak określa brat poety, Zygmunt Serafinowicz, „manifest przywiązania do pewnej roli zagranej w dzieciństwie”. W czasie domowej zabawy w teatr z przejęciem i wielkim wzruszeniem miał odtwarzać tytułową postać w wyreżyserowanym przez matkę przedstawieniu o legendarnym Lechu[50].
W tym mniej więcej czasie, w maju 1916 roku, w wieku siedemnastu lat Lechoń ponownie odniósł literacki sukces. Teatr w Pomarańczarni w Łazienkach wystawił jego jednoaktową sztukę, nokturn dramatyczny Wpałacu królewskim. Sztuka, jak głosił afisz, została przygotowana przez Komitet Wielkiej Kwesty Majowej na rzecz Szkoły Polskiej. Musiał być dumny niczym łazienkowski paw, kiedy napisane przez niego kwestie wypowiadały ze sceny takie aktorskie znamienitości jak: grający rolę króla Stanisława Augusta Poniatowskiego Józef Węgrzyn, wcielająca się w panią Grabowską Janina Szylinżanka czy Jerzy Leszczyński kreujący w sztuce postać księcia Józefa Poniatowskiego.
Po objęciu przez ojca posady intendenta w Domu Schronienia Starców św. Ducha i Najświętszej Marii Panny rodzina Serafinowiczów przeprowadziła się do służbowego mieszkania przy ulicy Przyrynek 4 w okolicach Nowego Miasta. Być może wcześniej, w okresie przejściowym, o czym świadczy lakoniczna wzmianka w Dzienniku, Serafinowiczowie mieszkali w jednej z kamienic przy Chmielnej[51].
Jesienią 1916 roku Lechoń rozpoczął studia polonistyczne na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego, których – z powodu natłoku rozlicznych zajęć oraz nadmiaru wrażeń miejskich – nigdy nie udało mu się ukończyć. W okresie uniwersyteckim dał się poznać jako wspaniały mówca, zabłysnął mową pożegnalną podczas uroczystości pogrzebowych Henryka Sienkiewicza.
Od początku wciągnęło go życie studenckie, ważne i mniej ważne spotkania, a przede wszystkim pisanie wierszy oraz publikowanie tekstów na łamach pisma młodzieży akademickiej „Pro Arte et Studio”. W grudniu 1917 roku, w ósmym numerze miesięcznika, opublikował Lechoń jeden z pierwszych swoich artykułów programowych – Poezja, której nie będzie i poezja idąca.
Trudno powiedzieć, czy wówczas zdawał sobie sprawę, jak bardzo od dzieciństwa zanurzony był w swoje rodzinne miasto „[…] wszystko, co dotyczy Warszawy – będzie pisał, kiedy zrządzeniem losu znajdzie się daleko od ukochanych nadwiślańskich pejzaży – staje się dla mnie owym ciastkiem madeleine z pierwszego tomu Prousta, którego smak wskrzesza od razu w pamięci cały świat obrazów, doznań, myśli, odbudowuje […] całą przeszłość”[52].
O swoim pochodzeniu Tuwim mówił często sarkastycznie: „Matka moja Krukowska, babka Łapkowska, prababka Dillon, a dopiero praprababka Goldberg”[53]. Poeta przyszedł na świat 13 września 1894 roku w Łodzi przy ulicy Widzewskiej w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Jego przodkowie nosili jeszcze nazwisko w wersji Towim, a szczegół ten można uznać za znaczący, ponieważ w języku hebrajskim wiąże się semantycznie z wyrazem „dobry”. Ojciec Izydor Tuwim był urzędnikiem filii Azowsko-Dońskiego Banku Handlowego. Matka Adela to córka znanego łódzkiego drukarza Leona Krukowskiego. Ojciec poety, idealista, marzyciel, życiowo niezaradny, charakterem i stylem życia nie pasował w ogóle do geszefciarskiej Łodzi. Po drodze z pracy kupował najnowszy numer „Figaro”, aby w domu móc się zrelaksować i oddać lekturze pisma. Uwielbiał też lingwistyczne łamigłówki, z upodobaniem kolekcjonował słowniki oraz z nie mniejszym zapałem opanowywał włoskie zwroty czy słówka. To po nim już niebawem syn odziedziczy wszystkie językowe „bziki”. Ojciec stanie się również dla poety uosobieniem pogody ducha i optymizmu.
W domu wyczuwało się jednak atmosferę niepewności, lęku, melancholii. Nie obchodzono świąt zarówno polskich, jak i żydowskich. Rodzice mówili czystą polszczyzną, a wieczorami matka czytała dzieciom polskie bajki. Małego chłopca, oderwanego od żydowskich korzeni, przerażała „czarna hałastra chasydzka”, „charcząca mowa” na łódzkich ulicach. Z problemem tożsamości oraz lękami stąd wynikającymi będzie zmagał się Tuwim do końca życia. „O praojce wy moje! O dziady straszliwe / Co ciążycie nade mną całych wieków grzechem”[54] – pisał w jednym z wierszy. Nigdy nie opuściło go poczucie, że jest niczyj. Z upływem lat coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że dla antysemitów zawsze pozostanie Żydem, a jego poezja będzie „zalatywała czosnkiem”. Dla ortodoksyjnych Żydów zaś stanie się przede wszystkim spolszczonym do cna renegatem i zdrajcą. Ci ostatni będą czuli się urażeni, kiedy już wkrótce nakaże im uczyć się prawideł polskiej mowy oraz całkowicie zmienić swój wygląd: „Najwyższy czas, panowie, obciąć długopołe kaftany i kręcone pejsy, a także nauczyć się szacunku dla języka narodu, wśród którego mieszkacie”[55]. Po latach będzie mówił, że z Izraelem wiążą go co najwyżej pewne „mistyczne” odruchy krwi, jeśli, dodawał, w ogóle takie istnieją.
Matka, zamknięta w sobie, neurotyczna, bezwiednie zaszczepiła w Julku niepokoje i lęki. Sytuacji sprzyjały podświadoma obawa o losy syna, a przede wszystkim poczucie naznaczenia z powodu ogromnego znamienia na jego lewym policzku. Adela Tuwim nie mogła znieść ciekawskiego zainteresowania dzieckiem, nieustannego wytykania palcami. Woziła chłopca na kolejne, nieprzynoszące zresztą widocznych efektów, medyczne konsultacje w kraju i za granicą, a nawet – za namową cygańskiej znachorki – nacierała znamię ziołami.
Sześć lat po Julku na świecie pojawi się jego siostra Irena, przyszła tłumaczka, autorka utworów dla dzieci. Dzięki niezwykłej wyobraźni brata jej dzieciństwo obfitować będzie w baśniowe opowieści, improwizowane na poczekaniu narracyjne fantasmagorie. Z przyjemnością będzie przenosiła się do wykreowanej słowami przez Julka niecodziennej krainy pełnej duchów, dobrych i złych wróżek. Po latach zasłyszane historyjki zaowocują w pełni, a Irena stanie się autorką doskonałych tłumaczeń bajek dla dzieci.
Rodzina zajmowała wówczas trzypokojowe lokum mieszczące się na trzecim piętrze prawej oficyny w typowo czynszowej kamienicy Samuela Filona Cohna.
Przez długi czas Tuwimowie będą mieszkać w prawej oficynie kamienicy w Pasażu Szulca nr 5 (obecnie aleja 1 Maja), a następnie przeprowadzą się do pięciopokojowego lokum przy ulicy św. Andrzeja 40 (dziś ulica Andrzeja Struga 42). Ojciec Izydor, „zagubiony w przypadkowej Łodzi”, któremu żona czyni wiecznie zarzuty, że „wyszedł z życia” i nie potrafi w żaden sposób okiełznać wybujałego temperamentu syna. Matka przewrażliwiona, „coraz bardziej trzepotliwa”, zamartwiająca się od rana do nocy, że „Julek łobuzuje i ma złe stopnie” i niechybnie grozi mu zostanie „wyrzutkiem społecznym”[56].
Atmosfera domu podszytego ciągłym lękiem o zdrowie rodziców, strachem matki o syna, obawami przed mającymi nadejść niepowodzeniami nie mogła sprzyjać nauce. A do tego znamię na twarzy, tak wielkie, że rodzące poczucie „gorszości”, wpędzające w kompleksy. Po latach w liście do siostry tłumaczył: „Wierz mi, Irusiu, że to ona, ta plama, rzuciła mroczny cień na nasze łódzkie dzieje. Czy nie wiesz przypadkiem, dlaczego mi w Berlinie nie zoperowano tej myszki. Nigdy nie mogłem (nie śmiałem) zapytać o to rodziców. […] Choć kto wie, czy z twego Julka pozbawionego tej cechy szczególnej wyrósłby poeta”[57]. I jeszcze jedna charakterystyczna scenka z okresu łódzkiego. Kiedy w okresie młodzieńczego buntu na znak protestu ucieknie z domu, zrozpaczona matka pobiegnie za synem na dworzec i będzie pytała wszystkich, czy nie widzieli przypadkiem chłopca – gimnazjalisty z „plamą na twarzy”.
Tuwim był uczniem męskiego Państwowego Gimnazjum Realnego im. Romanowych przy ulicy Mikołajewskiej 44 (obecnie Sienkiewicza 46). Wykładowym językiem był rosyjski, na polski przeznaczono w planie tylko dwie godziny w tygodniu. Z klasy piątej do szóstej zdał dzięki wyznaczonej poprawce. Po latach nie ukrywał tego faktu: „Z piątej klasy do szóstej miałem tak zwaną dryndę (poprawkę) z geografii. Fakt nieodnotowany w dziejach żadnego gimnazjum”[58]. Trudności w nauce narastały, wyniki nie były zadowalające, musiał powtórzyć klasę szóstą. I nagle cudowna przemiana. Nie wiadomo, co się dokładnie stało, ale już w siódmej klasie Tuwim zaczął być chwalony przez nauczycieli, a nawet pozyskiwał kieszonkowe, udzielając korepetycji dzieciom z bogatych fabrykanckich domów.
Miał w tym czasie liczne pasje. Zbierał znaczki, łapał motyle, hodował chrząszcze i jaszczurki, fascynował się życiem szczurów oraz czartologią. Obstawiał słownikami i wypisywał z nich słowa, które wydały mu się szczególnie interesujące pod względem fonetycznym. W przyszłości będzie tłumaczył się z tych ostatnich „dziwactw”: „Często mówiono o mnie, że poszukuję dziwności językowych i innych kuriozów. A to nieprawda. Ja nie bawię się skrzywieniami językowymi, ja w nich szukam trafności, artystycznej ostateczności wypowiedzi”[59]. Już w okresie łódzkim pociągały go „dewiacje” kultury, to, co najbardziej dziwaczne, odmienne: diabły, czary, wiedźmy, antychrysty, trucizny, cuda, opętani, „dokumenty głupoty i okrucieństwa”. Ciekawy świata, poszukujący prawideł zjawisk przyrody, z rozkoszą maga eksperymentował: „Proszek do prania mieszał z pianą mydlaną, gorącą stearynę wprost z rozpalonej świecy wlewał do atramentu, farbkami kuchennymi barwił ocet”[60]. Badawczych inklinacji nie mogły zahamować nawet groźne dla życia i zdrowia wypadki przy pracy, jak słynny wybuch w kamienicy, w której mieszkał z rodzicami i młodszą siostrą. Pasje naukowe i dążenie do niezwykłości podkreślała również we wspomnieniach o kuzynie Ewa Drozdowska: „W domu wszędzie pełno było Julka. Od najmłodszych lat wiecznie czegoś szukał, dociekał, robił doświadczenia z różnymi płynami, gromadził rurki, buteleczki […] mieszał, przesypywał, kupował w aptekach lekarstwa, zioła, przelewał z jednej buteleczki do drugiej tajemnicze płyny”[61]. Alchemiczne pasje brata utrwaliła także we wspomnieniach ukochana siostra Irena:
Pamiętam kuchenne laboratorium, jakieś probówki, pełne różnobarwnych płynów, ba, nawet retorty nieraz pękające z hukiem nad płomieniem spirytusowego palnika. Na blasze kuchennej […] parowały w rondelkach wywary z ziół zbieranych po inowłodzkich łąkach. Kuchnia na Andrzeja zmieniła się w laboratorium i pracownię alchemika[62].
Trudno nie przyznać racji wszystkim tym, którzy uważają, że bez kuchennego laboratorium, bez „czarodziejskiej apteki” pana Thorna na rogu ulic Andrzeja i Pańskiej, bez letnich popołudni w parku na Helenowie, bez inowłodzkich kanikuł nad Pilicą, spędzanych z matką i siostrą w drewnianym szwajcarskim domku – z przesadą i nieco na wyrost szumnie nazwanym willą „Regina” – nie byłoby wielu pięknych utworów Tuwima.
Po latach powrócą smaki i zapachy dzieciństwa: palona kawa w kredensie, zimne mleko „jak lody waniliowe”, kartofle pieczone na ognisku. Czas dzieciństwa spędzonego w Łodzi, pomimo dość przytłaczającej, bo podszytej irracjonalnym lękiem atmosfery domu, niemal jak mityczny prapoczątek nabierać będzie w późniejszej twórczości poety wymiaru prawie sakralnego. „Dzieciństwo pełne snów, oniemień”[63] – będzie pisał o najwcześniejszych latach przeżytych w Łodzi w poemacie Kwiaty polskie.
Obok naturalnej ciekawości świata, chęci do wnikania w sedno zjawisk, Tuwim miał zawsze niebywały talent do nauki języków obcych. Niebawem będzie biegle mówił po francusku, niemiecku, wręcz mistrzowsko po rosyjsku. Na emigracji płynnie, aczkolwiek niechętnie, posługiwał się angielskim. Najlepiej ze wszystkich skamandrytów. W okresie łódzkim Tuwim zaczytywał się także w wierszach. Odkrywał urodę poezji Leopolda Staffa. Fascynacja „poetą trzech pokoleń”, jak się okaże, będzie trwać całe życie.
W 1911 roku siedemnastoletni wówczas młodzieniec opublikował na łamach łódzkiej prasy, przełożony wcześniej na esperanto, wiersz poetyckiego mistrza W jesiennym słońcu. Do Staffa wyśle swoje pierwsze próby literackie i doczeka się obszernej, bo aż czterostronicowej, pogłębionej ich analizy. Dzięki krzepiącym słowom autora Deszczu jesiennego zdecyduje, że dalsze swoje życie zwiąże z poezją. Później wspominając okres łódzki, a więc dzieciństwo i wczesną młodość, będzie mówił: „Dzieci bzdurzą i – że tak powiem – chcą być bzdurzone. Potem im to przechodzi. Któremu nie przejdzie – zostaje poetą”. On sam, na szczęście dla literatury polskiej, „bzdurzyć” nigdy nie przestał.
Ostatnie lata w Łodzi spędza Tuwim najczęściej poza domem. Przyciąga go świat takich samych jak on żyjących sztuką i „dla sztuki” odmieńców. Zmienia się też zewnętrznie. Siostra Irena tak zapamiętała go z tego czasu: „Nosił się z fantazją, chodził w rozpiętym szynelu w czapce podziurawionej jak sito papierosem, co należało do elegancji, rozbijał się dorożkami, skrapiał sobie włosy wodą brzozową Drallego”[64]. Pejzażu Łodzi, miasta bez ruchu, pełnego dymu, spowitego szarością nie lubił, tak samo jak mieszkania rodziców przy ulicy św. Andrzeja.
Smutkiem i beznadzieją tchnęły dębowe mebliszcza: stół na lwich łapach pełnych kurzu, z nieodzowną czerwoną pluszową serwetą i haftowanym w lila irysy „laufrem” […] wyplatane krzesła i dwa potężne szafska, czyli „synagogi”, jak nazywała je Mama, pełne forsadek, galeryjek i zagadkowo uśmiechniętych płaskomord z obrożami w pyskach. […] i myślę, że rodzice, każde na swój sposób, nienawidzili szarzyzny swego życia[65].
Tak tłumaczyła po latach źródło tej niechęci siostra poety Irena. Potrafiła odtworzyć każdy szczegół osobliwego pokoju Julka: półki na książki, stół obity zieloną bibułą z „głową jakiegoś uszastego demona z brązu”, płaski krzyż z kopenhaskiej porcelany z Chrystusem w cierniowej koronie, na którym z tyłu widniał napis uczyniony ręką brata: „Ktoś raz się zgodził nieść swój krzyż, tego nań wiecznie ubijać będą”. Werset, zdaniem Ireny, znaczący, który Julek powtarzać będzie „na całej przestrzeni życia”[66].
A do tego typowe dla łódzkich kamienic ciemne, klaustrofobiczne podwórko-studnia i okna, z których widać dokładnie sąsiednie mury, ale nie można wypatrzeć nawet najbardziej rachitycznego drzewa. „W Łodzi – wspominała Irena Tuwim – właściwie nie było wiosen, tylko przedwiośnia. W marcu kapało z dachów, dudniło w rynnach, pod nogami chlupotało błoto”, a zima była zawsze „dotkliwa i boląca”. Obrazy mrocznej Łodzi pojawią się po latach w „poemacie tęsknoty” – Kwiatach polskich:
Pomiędzy biedą i dostatkiem. (Tak między „Słotą” a „Pogodą”, Niepewna, czy się niebo przetrze, Waha się igła w barometrze… Nasza domowa, w Łodzi mrocznej, „Pochmurno” miała w średniej rocznej.) Od drzwi kuchennych do frontowych, Tam i z powrotem wiodły drogi Mieszczańskiej naszej socjologii[67].
Łódź z młodzieńczych lat Tuwima to miasto narastających kontrastów społecznych, gdzie na antypodach znalazły się po jednej stronie ubogie „Bałuckie limfatyczne dzieci / Z wyostrzonymi twarzyczkami”[68], a po drugiej – bogaci bywalcy eleganckiego hotelu Grand – mieszczącego się przy Piotrkowskiej 72.
W okresie łódzkim był poeta entuzjastą ogródków i piwiarni, skąd często przynosił zasłyszane „płody” anonimowej twórczości piosenkowej ulicy. Utalentowany literacko młodzieniec nawiąże współpracę z działającymi na terenie miasta kabaretami, jak chociażby z najbardziej znanym w tym czasie „Bi-Ba-Bo”, mającym siedzibę w hotelu Savoy. A wykonana brawurowo przez Karola Hanusza melodeklamacja Tuwimowskiej Ulicy będzie zawierała niemalże wszystkie cechy najlepszych „miejskich” utworów poety. W Łodzi odbędzie się pierwsze kabaretowe wtajemniczenie autora Wiosny. W 1915 roku, przy ulicy Cegielnianej, wystawi swoją rewię-paszkwil na fabrykantów, wszelkiej maści dusigroszy i dorobkiewiczów.
Atmosfera wielokulturowego miasta, w którym egzystują Polacy, Rosjanie, Niemcy i Żydzi, musi odcisnąć swoje piętno na kształtowaniu się osobowości, rzutować znacząco na przyszłe wybory poety. Za kilka lat w jeszcze intensywniejszej formie jego talent, znacznie już wzmocniony, objawi się na estradzie poetyckiej kawiarenki „Pod Pikadorem” czy na deskach warszawskich teatrzyków i kabaretów.
I jeszcze jedno ważne wydarzenie związane z Łodzią. W 1912 roku na centralnej ulicy Piotrkowskiej pozna Tuwim swoją przyszłą żonę – Stefanię Marchwiównę. „Jaka to oszczędność czasu zakochać się od pierwszego wrażenia w jednej kobiecie”. Tuwimowskie powiedzenie, chętnie cytowane przez innych, pasuje do określenia związków uczuciowych samego poety.
W rodzinnej Łodzi smakował powoli dorosłości, uczył się przezwyciężania kompleksów, a nawet szedł dalej i opanowywał skuteczne techniki przekuwania fizycznych mankamentów w towarzyski sukces. Starał się przy tym wypierać z pamięci traumatyczne przeżycie z pierwszej w życiu dłuższej wycieczki do Warszawy. Podczas pobytu w tym mieście mieszkał u wuja, doktora Krukowskiego, przy Królewskiej 41, w pobliżu Ogrodu Saskiego. Przy wejściu do parku, do którego wybrał się w towarzystwie kuzynki Ewy, natknął się na swoje nieszczęście na „dwie paniusie w salopkach, rozsiewających zapach naftaliny. Paniusie przystają i jedna z nich głośno powiada:«Jezus Maria, popatrz, jaką ten chłopak ma plamę na twarzy!». Julek stanął jak wryty, spojrzał na mnie strasznie smutnymi oczyma, szukając pocieszenia”[69] – wspominała kuzynka.
Uraz pozostanie. Tuwim fotografował się przeważnie z prawej strony, a jadąc z innymi osobami samochodem, siadał zazwyczaj po lewej stronie. Często podpierał twarz ręką w taki sposób, aby zasłonić „myszkę”.
A potem nie miał wyboru. Chcąc żyć z ludźmi, musiał się do niej przyzwyczaić, a nawet uczynić z olbrzymiego znamienia swój towarzyski atut. Po niefortunnym zajściu w Ogrodzie Saskim Tuwim, na całe szczęście, nie obraził się na Warszawę.
W 1916 roku, w wieku dwudziestu dwóch lat, zapisał się na prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Spełnił tym samym marzenie matki, która pragnęła, aby syn zdobył solidny, budzący społeczny szacunek zawód. Po pierwszym roku przeniósł się na Wydział Filozoficzny, gdzie studiował literaturę i filozofię. Żadnego kierunku jednak nie ukończył, zbyt szybko pochłonęło go studenckie życie, a także absorbująca czasowo działalność w teatrzyku „Czarny Kot” oraz w akademickim miesięczniku „Pro Arte et Studio”. Młody poeta mieszkał początkowo u wuja Stanisława Krukowskiego, a następnie w kolejnych wynajmowanych pokoikach przy ulicy Przeskok 4, Foksal 17 i Kaliksta 17 (obecnie Śniadeckich).
Miasto nad Wisłą szybko przekonało Tuwima do siebie. Tutaj przeżyje najpiękniejsze chwile swej młodości, a wkrótce stanie się głównym poetą Skamandra. „Nie miałem serca dla Warszawy / Gdy opuszczałem miasto Łódź”[70] – napisze po latach w poemacie Kwiaty polskie. Miejsce obaw przed nieznanym zajęła euforia. „Warszawa rozbłyskana”, w przeciwieństwie do będącej wówczas synonimem stagnacji i inercji Łodzi, mogła być postrzegana przez młodych przybyszów jako przestrzeń oznaczająca ruch zmierzający do sukcesu, miasto z potencjałem. To tutaj, a nie w Łodzi czy Krakowie, mieściła się większość ośrodków kulturalnych, redakcji, oficyn wydawniczych, a także teatrów, teatrzyków czy kabaretów. W Warszawie już wkrótce z całą swoją ekspansywnością, po latach kompletnej posuchy oraz obcych wpływów, będzie się rodziła z rozmachem nowoczesna kultura miejska.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 A. Słonimski, Alfabet wspomnień, Warszawa 1975, s. 208.
2 A. Słonimski, Wspomnienia warszawskie, Warszawa 1987, s. 23.
3 Tamże, s. 23.
4 Tamże, s. 24.
5 A. Słonimski, Alfabet…, dz. cyt., s. 215.
6 A. Słonimski, Wspomnienia…, dz. cyt., s. 23.
7 Zob. J. Kuciel-Frydryszak, Słonimski. Heretyk na ambonie, Warszawa 2012, s. 24.
8 A. Słonimski, Wspomnienia…, dz. cyt., s. 9.
9 Tamże, s. 44.
10 Tamże, s. 6–7.
11 A. Słonimski, Alfabet…, dz. cyt., s. 197.
12 A. Słonimski, Co mnie łączy z Warszawą, „Stolica” 1966, nr 45.
13 A. Słonimski, Wspomnienia…, dz. cyt., s. 25.
14 Tamże, s. 26.
15 A. Słonimski, Popiół i wiatr, Warszawa 1962, s. 22.
16 A. Słonimski, Wspomnienia [w:] Warszawa naszej młodości, Warszawa 1955, s. 65.
17 J. Iwaszkiewicz, Aleja Przyjaciół, Warszawa 1984, s.75.
18 A. Słonimski, Wspomnienia…, dz. cyt., s. 40.
19 Tamże, s. 19.
20 Tamże.
21 A. Słonimski, Wspomnienia…, dz. cyt., s. 27.
22 Tamże, s. 29–30.
23 Tamże, s. 28.
24 Tamże, s. 35.
25 A. Słonimski, Alfabet…, dz. cyt., s. 213–214.
26 Tamże, s. 214.
27 Tamże, s. 261.
28 A. Słonimski, Godziny zwierzeń [w:] J. Kumaniecka, Saga rodu Słonimskich, Warszawa 2003, s. 80.
29 Zob. A. Słonimski, Popiół i wiatr, Warszawa 1962, s. 7–16.
30 A. Słonimski, Co mnie łączy z Warszawą, dz. cyt., s. 16–17.
31 Zob. J. Kumaniecka, Saga rodu Słonimskich, dz. cyt., s. 94.
32 A. Słonimski, Wspomnienia…, dz. cyt., s. 36.
33 J. Iwaszkiewicz, Aleja Przyjaciół, dz. cyt., s. 30.
34 Ferdynad Goetel we wspomnieniach o Janie Lechoniu wskazywał także na inne pochodzenie: „Brat Leszka utrzymywał jednak, że Serafinowiczowie to stara, kresowa szlachta polska. Sam Lechoń, w pewnym okresie życia, wywodził swój ród z arcydawnej arystokracji żydowskiej” [w:] F. Goetel, Wspomnienia o Janie Lechoniu, Warszawa 2006, s. 88.
35 J. Lechoń, Dziennik, t. 3, Warszawa 1993, s. 42.
36 O zajmowanej przez ojca funkcji intendenta pisze sam Lechoń w Dziennikach; we wspomnieniach Słonimskiego oraz Iwaszkiewicza pojawia się informacja o funkcji kierownika (lub dyrektora) domu starców.
37 Z. Serafinowicz, Wspomnienia [w:] Wspomnienia o Janie Lechoniu, dz. cyt., s. 11.
38 J. Lechoń, Dziennik, t. 2, Warszawa 1992–1993, s. 261.
39 J. Lechoń, Dziennik, t. 3, dz. cyt., s. 60.
40 Tamże, s. 60.
41 Tamże, s. 44.
42 Tamże, s. 47.
43 Tamże, s. 53.
44 Tamże, s. 167.
45 Tamże, s. 454.
46 Zob. J. Lechoń, Dziennik, t. 1, dz. cyt., s. 508–509.
47 J. Lechoń, Dziennik, t. 3, dz. cyt, s. 62.
48 Do tego warszawskiego adresu nawiązał poeta w wierszu Mokotowska 15.
49 J. Lechoń, Dziennik, t. 3, dz. cyt., s. 121.
50 Zob. Z Serafinowicz, Wspomnienie o Janie Lechoniu, „Tygodnik Powszechny” 1956, nr 35.
51 J. Lechoń, Dziennik, t. 3, dz. cyt., s. 122.
52 Cyt. za: A. Hutnikiewicz, Jan Lechoń [w:] Obraz literatury polskiej XIX i XX wieku. Literaturapolska w okresie międzywojennym, t. II, Kraków 1979, s. 151.
53 J. Iwaszkiewicz, Aleja Przyjaciół, dz. cyt., s. 21.
54 Cyt. za: M. Urbanek, Tuwim. Wylękniony bluźnierca, Warszawa 2013, s. 11.
55 Tamże, s. 123.
56 I. Tuwim, Łódzkie pory roku [w:] „Twórczość” 1955, nr 12, s. 28.
57 List Tuwima do siostry ze stycznia 1943 r., cyt. za: P. Matywiecki, Twarz Tuwima, Warszawa 2007, s. 138.
58 Cyt. Za: M. Urbanek, Tuwim. Wylękniony bluźnierca, dz. cyt., s. 12.
59 J. Błoński, Błoński przekorny. Dziennik. Wywiady, Kraków 2011, s. 138.
60 Zob. A. Frączek, Rany Julek! O tym, jak Tuwim został poetą, Łódź 2013, s. 12.
61 E. Drozdowska, Julek [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, pod red. W. Jedlickiej, M. Toporowskiego, Warszawa 1963, s. 19–20.
62 I. Tuwim, Czarodziej [w:] Wspomnienia…, dz. cyt., s. 12.
63 J. Tuwim, Kwiaty polskie, Warszawa 1977, s. 32.
64 I. Tuwim, Łódzkie pory roku, dz. cyt., s. 28.
65 I. Tuwim, Łódzkie pory roku, Warszawa 1958, s. 78.
66 I. Tuwim, Łódzkie pory roku, „Twórczość” 1955 nr 12, s. 10. Zob. I. Tuwim, Łódzkie pory roku [w:] „Twórczość”, grudzień 1955, nr 12, s. 26.
67 J. Tuwim, Kwiaty polskie, dz. cyt., s. 207.
68 Tamże, s. 37.
69 E. Drozdowska, Julek [w:] Wspomnienia o Julianie Tuwimie, dz. cyt., s. 20.
70 J. Tuwim, Kwiaty polskie, dz. cyt., s. 147.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.