Dygat Pan - Lidia Sadkowska-Mokkas - ebook

Dygat Pan ebook

Lidia Sadkowska-Mokkas

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Nie czuję się pisarzem na co dzień. Właściwie cieszę się, bo szalenie bym dużo tracił”.

Stanisław Dygat był wizualnie oraz osobowościowo bujny i dorodny. Odziedziczył najciekawsze cechy polskich i francuskich przodków. Psychologicznie skomplikowany, utkany z paradoksów. Wielowarstwowy, nieuchwytny, wielokrotny. Dla każdego inny.

Tylu pasji, wrażeń, zdarzeń, marzeń, namiętności, uczuć, znajomości nie uniósłby żaden człowiek. Niezawodny przyjaciel i humorzasty złośnik. „Zakonspirowany wulkan”. Mężczyzna o duszy dziecka. Ofiara nieczułego systemu politycznego, ale również skłonności do idealizacji, przeczuleń, nadwrażliwości. Niesłusznie nieco zapomniany błyskotliwy prozaik i felietonista. Urzeczony kinem autor scenariuszy oraz dialogów filmowych. Sposobem myślenia i pisania wyprzedzający czas. Suwerenny intelektualnie. Prawie nieskażony socrealizmem. Nieukłuty przez „czerwonego pająka”. Mało brakowało, a stałby się ikoną peerelowskiej popkultury. Część obyczajowa, nieustannie powielana przez kolorowe magazyny czy plotkarskie portale, dawno przerosła to, co pozostawił po sobie jako prozaik. Może za mocno utożsamiał się z rolą Stworzyciela? Po niemal półwieczu literackiego niebytu wychodzi z cienia. Nie skrywa się za najlepiej „napisaną” i wyreżyserowaną postacią – Kaliną. Ukazuje się w pełnej krasie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 721

Oceny
4,2 (13 ocen)
5
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




UWER­TURA

Co za okropny wyraz: lite­rat…

Mało bra­ko­wało, a stałby się ikoną peere­low­skiej popkul­tury. Część oby­cza­jowa, nie­ustan­nie powie­lana przez kolo­rowe maga­zyny czy plot­kar­skie por­tale, dawno prze­ro­sła to, co pozo­sta­wił po sobie jako pro­zaik. Może za mocno utoż­sa­miał się z rolą Stwo­rzy­ciela, Pig­ma­liona, prof. Hig­ginsa, Mil­lera, Fel­li­niego? Może dzieła oka­zy­wały się rów­nie atrak­cyjne jak twórca? A może taki był jego plan, licen­tia poetica, pomysł na życie?

Mówił, że kocha bar­dziej życie niż pisa­nie. W wywia­dzie: „Nie czuję się pisa­rzem na co dzień. Wła­ści­wie cie­szę się, bo sza­le­nie bym dużo tra­cił”. W Paci­fic Panam Pali­sa­des: „Co za okropny wyraz: lite­rat. Ale: pisarz – jesz­cze gor­szy”. Za naboż­nym sło­wem „lite­ratura” też nie prze­pada. Wieje od niego nudą i koja­rzy się ze szkol­nymi wypra­co­wa­niami.

Wła­ści­wie pisa­rzem, jak przez lata wszyst­kich prze­ko­ny­wał, został mimo­cho­dem. Przez przy­pa­dek, z… „nie­zdol­no­ści”. W latach szkol­nych to nie mate­ma­tyka, a język pol­ski spra­wia mu naj­więk­szą trud­ność. Ma pro­blemy z pisa­niem prac na zadany temat, orto­gra­fią (spo­ra­dycz­nie) i gra­ma­tyką. Do końca życia nie opa­nuje zasad inter­punk­cji. Pomimo fascy­na­cji muzyką nie nauczy się grać dobrze na żad­nym instru­men­cie. Na archi­tek­tu­rze, jed­nym z trzech kie­run­ków stu­diów, które zaczyna, ale nie koń­czy, odkryje, że łatwiej przy­cho­dzi mu opi­sy­wa­nie niż kre­śle­nie zawi­łych pro­jek­tów czy rysun­ków.

Kocha kochać. Miłość, uczu­cia, przy­jaźń i emo­cje z nią zwią­zane sta­no­wią treść jego życia. Czyni to zawsze w spo­sób eks­tre­malny. Nie jest letni. Chi­me­ryczny, nad­mier­nie podejrz­liwy, wybu­chowy, draż­liwy na swoim punk­cie. Łatwo pod­daje się nastro­jom i prze­cho­dzi od uwiel­bie­nia do demon­stra­cyj­nej nie­na­wi­ści. Jego przy­ja­ciele, dzięki dużej ampli­tu­dzie odczuć i emo­cji, mogą doświad­czyć ogrom­nej czu­ło­ści, ale też, jeśli cho­ciaż tro­chę zawiodą, bólu odrzu­ce­nia. „Przy­jaźń podob­nie jak miłość – tłu­ma­czy w Podróży – wynika z nie­po­ro­zu­mie­nia. Jest to nie­po­ro­zu­mie­nie podobne do tego, gdy zacze­piamy na ulicy obcą osobę, bio­rąc ją za kogoś bli­skiego”.

Nie znosi uda­wa­nia. Fałsz i obłudę uznaje za naj­więk­szych wro­gów czło­wieka. Może dla­tego w świe­cie sportu, kie­dyś mniej cele­bryc­kim, szla­chet­niej­szym niż dzi­siaj, czuje się o niebo lepiej niż w śro­do­wi­sku pisa­rzy czy akto­rów. W mło­do­ści gra w tenisa, nie­kiedy z Gom­bro­wi­czem. We Wro­cła­wiu należy do klubu bok­ser­skiego, a w War­sza­wie cho­dzi z Kon­wic­kim i Holo­ub­kiem na mecze pił­kar­skie roz­gry­wane na sta­dio­nie Legii.

Od dzie­ciń­stwa ma sła­bość do kina. Rodzi­mego i ame­ry­kań­skiego. Bez pamięci zako­chuje się w kolej­nych aktor­kach, które zna wyłącz­nie z ekranu. W życiu pry­wat­nym też wybiera aktorki.

Autor śmia­łych, nie­skon­kre­ty­zo­wa­nych lub led­wie zaczę­tych twór­czych pla­nów. Gatu­nek „leni­stwa lite­rac­kiego”, który u sie­bie wyróż­niał, oka­zał się zba­wienny w skut­kach. Uchro­nił przed kom­pro­mi­ta­cją i fir­mo­wa­niem byle­ja­ko­ści. „Cechą jego pisar­stwa było leni­stwo” – mówi w Chłopcu z Disney­landu kolega Kon­wicki. Ucieczka od biurka i zapi­sa­nych kar­tek to ucieczka przed każdą formą przy­musu, obo­wiąz­kiem, sys­te­ma­tyczną pracą, nudą, prze­wi­dy­wal­no­ścią. Przed twór­czą posu­chą i zapa­ścią słowną. Bana­łem. Szmirą. Stać się maszynką do pisa­nia, lite­ra­tem zawo­do­wym to rodzaj pro­sty­tu­cji. Łatwiej prze­łknąć inną sty­li­za­cję: lek­ko­du­cha i lenia. Filo­zo­fię egzy­sten­cjal­nego luzu czy lek­ko­ści bytu pod­pa­trzy i traf­nie ujmie Kutz: „Sta­ni­sław Dygat miał taką mak­symę życiową, że męż­czyźni praw­dzi­wie inte­li­gentni robią wszystko, aby nic nie robić. Trzeba się cie­szyć życiem po pro­stu”. To „taki chło­piec, który waga­ro­wał prze­ciw sobie”. Eryk Lipiń­ski mówił, że Staś Dygat miał w sobie „jakąś nie­spo­kojną ruchli­wość pta­ków”. Nie potrafi się na niczym sku­pić albo w czymś zupeł­nie zatra­cić. Cią­gle cze­goś lub kogoś szuka i oczy­wi­ście nie znaj­duje. Wik­tor Woro­szyl­ski widzi w nim skraj­nego indy­wi­du­ali­stę, „kota cho­dzą­cego wła­snymi dro­gami”.

Nie znosi pod­po­rząd­ko­wa­nia. Żyje pod prąd: histo­rii, zda­rzeń. Za to w cza­rowny spo­sób daje się nieść codzien­no­ści, wta­pia w tę codzien­ność całą wraż­li­wość i czer­pie mate­riał do pisa­nia. Bytuje wśród ludzi, podob­nie jak boha­te­ro­wie jego ksią­żek, na pra­wach out­si­dera. „Przy­pa­trz­cie się tylko – pisze w Roz­my­śla­niach przy gole­niu – na ulicy, w kawiarni czy na publicz­nym zgro­ma­dze­niu – jacy sztywni, godni i poważni sta­rają się być ludzie”. Boha­te­ro­wie, któ­rych powo­łuje do życia, ni­gdy nie osią­gną upra­gnio­nego celu. Tuż przed metą sami zni­we­czą swoje doko­na­nia. Zadzia­łają wbrew sobie.

Wielu widziało w nim mło­dzieńca czy chłopca gonią­cego za marze­niem, a na pewno kogoś, kto pomimo wielu roz­cza­ro­wań roz­po­czyna wciąż na nowo wędrówkę za ide­ałem. Ale kres pere­gry­na­cji, pry­watne wyspy szczę­śliwe leżą dalej, dalej, dalej… i wła­ści­wie ni­gdy nie są osią­galne. Do Kazi­mie­rza Bran­dysa miał mówić: „Naprawdę szczę­śliwy jestem tylko w pociągu albo w samo­lo­cie, kiedy już wyje­cha­łem, a jesz­cze nie doje­cha­łem”.

Dygat zda­niem wielu był posta­cią cha­ry­zma­tyczną. Taki obraz wyła­nia się ze wspo­mnień i roz­mów. Można zapy­tać: co wła­ści­wie składa się na cha­ry­zmę? Urok oso­bi­sty? Dobra ener­gia, którą ktoś ema­nuje? Nad­zwy­czajny dar oddzia­ły­wa­nia na innych? Nie­ba­nalna oso­bo­wość? Zdol­ność do inspi­ro­wa­nia? Bły­sko­tliwa inte­li­gen­cja? Spe­cy­ficzne poczu­cie humoru? A jeśli popro­wa­dzić temat dalej: brak kre­acji, wia­ry­god­ność, auten­tycz­ność i styl życia, któ­rego nie spo­sób pod­ro­bić. Jako oso­bo­wość cha­ry­zma­tyczną widzi Dygata urze­czony nim Jerzy Andrze­jew­ski. Nie­świa­domy, jak okre­śla go lite­racki idol w pry­wat­nych roz­mo­wach tele­fo­nicz­nych, będą­cych na pod­słu­chu bez­pieki: „Był wdzię­kiem, dow­ci­pem, inte­li­gentną lek­ko­myśl­no­ścią. Nie zno­sił cele­bra­cji, pate­tycz­nych póz i nudziar­stwa. Wśród wielu swo­ich talen­tów posia­dał talent do zabaw i wese­le­nia się”.

Kazi­mierz Kutz, urze­czony sty­lem życia Dygata, twier­dził: „On potra­fił żyć fan­ta­stycz­nie, na chwilę. Kon­su­mo­wał czas teraź­niej­szy ini­cja­cją mło­dego chłopca”. Kon­su­mo­wał z ape­ty­tem jak naj­smacz­niej­sze lody. A przede wszyst­kim: „Budził zaufa­nie szcze­gólne. Miał w sobie coś abso­lut­nie bez­in­te­re­sow­nego, o czym wie­działy wszyst­kie dzieci, psy i koty w oko­licy”.

Ale czy tylko ludyczna strona oso­bo­wo­ści Dygata decy­duje o jego cha­ry­zmie? Jako małe dziecko, ale i póź­niej, autor Poże­gnań lubi oglą­dać westerny. A w nich świat jest czarno-biały, żad­nej „ściemy”, pół­prawd, nie­do­po­wie­dzeń. Dygat nie prze­suwa moral­nych gra­nic, nie zmie­nia war­to­ści desy­gna­tów. W jego świe­cie, a wła­ści­wie świa­tach, real­nym i lite­rac­kim, dobro zna­czy dobro, a zło może zna­czyć tylko zło. Nosi w sobie etos przed­wo­jen­nego inte­li­genta, czym jesz­cze bar­dziej drażni wywo­dzącą się naj­czę­ściej z nizin spo­łecz­nych ludową wła­dzę. Dla Kazi­mie­rza Bran­dysa na zawsze pozo­sta­nie „jed­nym z chłop­ców z przed­wo­jen­nej Kolo­nii Sta­szica, któ­rzy w szkole czy­tali powie­ści Karola Maya i przej­mo­wali się czymś takim jak honor”.

Nie ma kwa­li­fi­ka­cji do bycia pisa­rzem poli­tycz­nym. Wszystko jedno, czy reżi­mo­wym, czy opo­zy­cyj­nym. W naj­bar­dziej sprzę­gnię­tych z ide­olo­gią cza­sach poetycko-egzy­sten­cjal­nym wdzię­kiem swo­jej prozy ratuje honor pol­skiej lite­ra­tury. Para­dok­sal­nym zrzą­dze­niem losu poli­tyka nie tylko bez­względ­nie wtar­gnie w jego życie, ale też, bez­po­śred­nio lub pośred­nio, przy­czyni się do jego przed­wcze­snego odej­ścia.

Był nie­po­wta­rzal­nym zja­wi­skiem w pol­skiej kul­tu­rze powo­jen­nej: jako pisarz i jako czło­wiek. A może w odwrot­nej kolej­no­ści, bo, jak uwa­żał, aby być pisa­rzem, trzeba być naj­pierw czło­wiekiem. Bez tego stażu w ludz­ko­ści w ogóle nie ma sensu brać pióra do ręki.

„Wtór­ność to nie­zdol­ność do eks­plo­ata­cji wła­snej oso­bo­wo­ści” – przy­ta­cza myśl Dygata wdzięczny za prze­cie­ra­nie szla­ków i obja­śnia­nie Ame­ryki Krzysz­tof Kąko­lew­ski w repor­tażu Jak umie­rają nie­śmier­telni. Ludzie cha­ry­zma­tyczni ni­gdy nie świecą odbi­tym bla­skiem. Mają odwagę, nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści, żyć na swo­ich warun­kach. Po swo­jemu.

Byłam żoną Dygata

„Po wielu smut­nych i tra­gicz­nych wyda­rze­niach w moim życiu mogła­bym być zgorzk­niałą prze­graną kobietą. A ja mimo wszystko mogę powie­dzieć, iż jestem szczę­śliwa. Dla­tego wła­śnie, że dane mi było być żoną Dygata. Było to nała­do­wa­nie bate­rii na dal­sze życie bez niego…”1. Rok po odej­ściu Sta­sia: „W moim życiu ukształ­to­wali mnie męż­czyźni, mój ojciec i mój mąż”2.

W każdą rocz­nicę śmierci, dopóki żyje Kalina, o godzi­nie 18.00 odpra­wiana jest msza święta za spo­kój duszy Sta­ni­sława Dygata w kaplicy Zgro­ma­dze­nia Sióstr Urszu­la­nek Serca Jezusa Kona­ją­cego przy Wiśla­nej 2 na war­szaw­skim Powi­ślu. Kon­ce­le­bruje ją Kazi­mierz Orze­chow­ski, aktor i ksiądz w jed­nej oso­bie. Po cere­mo­nii – małe przy­ję­cie w domu przy Kochow­skiego, na które nie wszy­scy docie­rają. Ci, któ­rzy dotarli, raczą się potra­wami, które lubił. Piją trunki, które i jemu sma­ko­wały. Wspo­mi­nają. Wycią­gają z lamusa zda­rzeń zabawne histo­rie. Roz­ma­wiają, pra­wie jak kie­dyś. Pra­wie. A gospo­dyni stara się zacho­wy­wać jak dawna Kalina. Pró­buje. Jest wzru­sza­jąco, ale bar­dzo smutno.

Pierw­sze wypo­minki – w „piw­nicz­nym lobby”, przy­go­to­wy­wa­nym nie­gdyś na teatr. Z cegla­nym komin­kiem i estradką. Na jed­nej ze ścian por­tret Dygata, jesz­cze nie­opra­wiony, przy­cze­piony pinez­kami. Kalina chwali męża: „Wy może nie wie­cie, ale ile on miał kocha­nek!”. W chwili kiedy wypo­wiada te słowa, odpina się jedna z pine­zek, por­tret spada. Kon­wicki, obecny na rocz­ni­co­wym spo­tka­niu:

– Kali­neczko, nawet Staś po śmierci nie mógł znieść tego fan­ta­zjo­wa­nia3!

Hanna i Janusz Hel­li­cho­wie, miesz­ka­jący w nor­we­skim Sta­van­ger, pamię­tają, że pod koniec lat osiem­dzie­sią­tych, latem, w towa­rzy­stwie Mag­da­leny Zawadz­kiej i Gustawa Holo­ubka zawi­tali do domu przy Kochow­skiego na przy­ję­cie imie­ni­nowe Kaliny. „Zebrało się wyborne towa­rzy­stwo. Śmie­tanka war­szaw­skich arty­stów i zaprzy­jaź­niony ksiądz (Kazi­mierz Orze­chow­ski)”. Po obie­dzie, na prośbę gości, sole­ni­zantka pro­wa­dzi ich do pokoju na pię­trze. Pomiesz­cze­nie spra­wia wra­że­nie, jakby pisarz opu­ścił je dosłow­nie na moment. Na biurku kartka z nie­do­koń­czo­nym tek­stem. Na ścia­nach, po prze­ciw­staw­nych stro­nach, dwa zdję­cia: Mari­lyn Mon­roe i Woj­cie­cha Fibaka. „Było to coś nie­zmier­nie wzru­sza­ją­cego” – mówi Janusz Hel­lich.

W nabo­żeń­stwach w rocz­nicę śmierci Sta­ni­sława Dygata oraz w przy­ję­ciach przy Kochow­skiego uczest­ni­czy wie­lo­krot­nie Adrianna Godlew­ska z mężem Wojt­kiem Mły­nar­skim. W menu kró­lują sałatki, które pró­buje odtwo­rzyć póź­niej w domu. Kalina namięt­nie upra­wia kult Sta­sia. Nie pozwala niczego ruszyć w jego pokoju. Staje się reli­gijna. Może to przy­nosi jej ulgę?

W imie­niny, uro­dziny, Wszyst­kich Świę­tych, Wiel­ka­noc, Boże Naro­dze­nie jeź­dzi na Stare Powązki. W latach osiem­dzie­sią­tych gra­na­to­wym malu­chem, wyku­pio­nym z talo­nów. Zawozi Sta­siowi świeże kwiaty – sztucz­nych, podob­nie jak on, nie znosi. Wia­nuszki z mchu. Kon­wa­lie, deli­katne, bez­pre­ten­sjo­nalne, biało-zie­lone, jak jej życie. Zło­ci­ste chry­zan­temy, wcale nie­smutne. Niosą wspo­mnie­nie rado­snej melan­cho­lii: Kaba­retu Star­szych Panów i Jesien­nej Dziew­czyny. Zapala znicz.

Aleja Zasłu­żo­nych. Dla żywych kosmo­po­li­tyczny dep­tak. Dalece wąt­pliwe, że jeśli pozwo­lono by mu wybie­rać, zde­cy­do­wałby się na to może zacne, ale nudne miej­sce. Począw­szy od Rey­monta, wszystko upo­rząd­ko­wane. Pod linijkę. Można sobie tylko wyobra­zić, jak przy­jąłby fakt, że kilka kwa­ter dzieli go od innego „zasłu­żo­nego”, Mar­ce­lego Nowotki. Na szczę­ście prze­gra­dzają ich ludzie kul­tury, lite­ra­tury, teatru, nauki. Jest Jaracz i Horzyca. Grób z białą mar­mu­rową płytą, postrzę­pioną u góry. Sko­ja­rze­nie z nie­do­koń­czoną książką, nie­do­pi­saną kartką, według Jędru­sik – zła­ma­nym życiem. Pier­wot­nie u samej góry znaj­do­wała się figurka Chry­stusa Fra­so­bli­wego, nie­fra­so­bli­wie ukra­dzio­nego przez zło­mia­rzy, a potem odtwo­rzo­nego i znów ukra­dzio­nego.

Na jed­nym z cmen­tar­nych zdjęć Kalina stoi przy gro­bie w Alei Zasłu­żo­nych, ubrana na czarno, dla nie­po­znaki (cho­ciaż i tak każdy by ją poznał) w ciem­nych dużych oku­la­rach sło­necz­nych. Niby inco­gnito. Na chwilę odwraca głowę. Bar­dzo wąt­pliwe, że pyta w myślach, jak wiele przed­wcze­śnie opusz­czo­nych żon: „Dla­czego odsze­dłeś?”. To nie w jej stylu. Nie znosi „wdo­wich wywia­dów”. Momen­tów, kiedy roz­mowa scho­dzi na tory rze­czy przy­krych. Nie­po­we­to­wa­nej straty. Uty­ski­wań. Sta­sia można wspo­mi­nać w jeden spo­sób: w pełni życia. Sama ucieka przed sta­ro­ścią. Nie zdąży się zesta­rzeć. Bo sta­rość przy­cho­dzi, kiedy tępieje wraż­li­wość i umiera dusza.

Kalina, roman­tycz­nie i escha­to­lo­gicz­nie: „Wyobra­ża­li­śmy sobie ze Sta­siem, jakby to było wspa­niale lecieć samo­lo­tem, nagle spaść i umrzeć w tej samej chwili. Bali­śmy się, aby jedno z nas nie zostało samot­nie. To cudow­nie być razem na sta­rość. Trzy­mać się za ręce, spa­ce­ru­jąc po parku. Wtedy czło­wiek nie boi się samot­no­ści…”4.

Lata osiem­dzie­siąte. Woj­ciech Gąs­sow­ski przy­wozi na Kochow­skiego, na prośbę Kaliny, Wojtka Fibaka z rodzi­cami. W domu, poza gospo­dy­nią: Boh­dan Toma­szew­ski, Jacek Fedo­ro­wicz, Kry­styna i Kuba Mor­gen­ster­no­wie. Idą do pokoju na górze i robią sobie zdję­cie. Nie­mal iden­tyczne jak to Sta­siowe na tle pla­katu – powięk­szo­nej okładki cza­so­pi­sma „World Ten­nis”. Wymowne, sym­bo­liczne.

Wio­sna 2020 roku, Żoli­borz. Magda Umer pamięta, jak Kalina bar­dzo prze­ży­wała odej­ście Dygata. Poka­zy­wała miej­sce, gdzie sie­dział przy tele­fo­nie, i pokój, w któ­rym, pomimo upływu czasu, niczego nie chciała zmie­nić. Kartkę w maszy­nie do pisa­nia. Kiedy zbli­żyły się emo­cjo­nal­nie i zaprzy­jaź­niły, Kalina była już inną osobą. Star­szą, doświad­czoną przez życie. Nie przy­po­mi­nała boha­terki malow­ni­czych oby­cza­jo­wych aneg­dot.

Po odej­ściu Sta­sia prze­staje być plot­kar­sko atrak­cyjna. Fizycz­nie atrak­cyjna też: tyje po ste­ry­dach, twarz ma opuch­niętą od leków, nasi­lają się u niej ataki astmy. Życie, mimo pozo­rów, nie zawsze jest łaskawe. Kazi­mierz Dej­mek-Wyba­wi­ciel spra­wia, że może do końca grać w teatrze. I to cał­kiem nie­złe role. Poja­wia się w fil­mach.

Ale zgod­nie z pra­wami bio­gra­ficz­nej chro­no­lo­gii zacznijmy tę Dyga­tową story od początku. A więc od cza­sów, kiedy w życiu pisa­rza nie było jesz­cze Kaliny, zie­lo­nego Żoli­bo­rza czy pul­su­ją­cego towa­rzy­skim życiem salonu przy Kochow­skiego 8.

* * *

Wyobraźmy sobie, że znaj­du­jemy się w ulu­bio­nej prze­strzeni boha­tera: w kinie. Na ekra­nie wyświe­tla się wielki napis: STA­NI­SŁAW DYGAT. Film jest na zmianę smutny i wesoły. Czarno-biały i kolo­rowy. Jeśli uwie­rzymy w moc ilu­zji, może się wyda­wać, że wędru­jemy po dziw­nie bli­skiej sercu kra­inie. I zanim pojawi się, jak w sta­rych fil­mach, słowo KONIEC, okaże się (oby!), że wła­ści­wie podró­żo­wa­li­śmy nie po cudzym, a po wła­snym życiu.

KRĄG PIERW­SZY

Czło­wiek mor­ski

Mówił, że praw­dzi­wie inte­re­su­jące chwile wiążą się w jego przy­padku z wodą. Rzeką, jezio­rem, morzem. Gdyby mógł decy­do­wać, wolałby uro­dzić się pod zna­kiem Wod­nika, a nie Strzelca, bo strze­la­nia nie lubił, a przy­naj­mniej nie w takim stop­niu, w jakim lubił „wielką wodę”. Patrzeć w morze i zasta­na­wiać się, co kryje się za hory­zon­tem. A naj­le­piej zostać mary­na­rzem. „Nie wybiera się sobie zna­ków zodiaku i w ogóle mało rze­czy wybiera się sobie w życiu. Raczej jest się wybie­ra­nym”5.

Kwa­li­fi­kuje sie­bie całą duszą do „ludzi mor­skich”, czyli nieco narwa­nych, obda­rzo­nych fan­ta­zją, marzy­ciel­skich i roz­trze­pa­nych. Przy­naj­mniej tak sie­bie widzi. Ludzie „gór­scy” są inni: sku­pieni, skryci, pedan­tycz­nie dokładni. Bał­tyk, wzbu­dza­jący emo­cje, glo­ry­fi­kuje i usta­wia zde­cy­do­wa­nie wyżej niż „prze­sta­rzały” Adria­tyk, „aro­ganc­kie i zgryź­liwe Morze Pół­nocne”. Kocha Pół­wy­sep Hel­ski, który „wycią­gał długą szyję, jakby pod­glą­dał cie­ka­wie, co się dzieje w Gdyni i Gdań­sku”6. W patrze­niu na morze ni­gdy nie wyzbę­dzie się fascy­na­cji kil­ku­let­niego chłopca, który po raz pierw­szy widzi statki, fale, kąpią­cych się i pla­żu­ją­cych ludzi. Wdy­cha zapach świeżo wyło­wio­nej ryby i bryzy mor­skiej. „Morze jest moją drugą ojczy­zną. Każde morze, cho­ciaż naj­bar­dziej lubię Bał­tyk i Atlan­tyk”7.

Co nieco z tych wod­nych marzeń się speł­niło. Sta­ni­sław Dygat przy­szedł na świat 5 grud­nia 1914 roku, w roku spek­ta­ku­lar­nych wyda­rzeń, kiedy wypadki toczyły się lawi­nowo: 28 czerwca w Sara­je­wie zamor­do­wano austro-węgier­skiego następcę tronu, arcy­księ­cia Fran­ciszka Fer­dy­nanda, 28 lipca Austro-Węgry wypo­wie­działy wojnę Ser­bii, 1 sierp­nia Niemcy ogło­siły stan wojenny z Rosją, następ­nie z Fran­cją, a póź­niej Wielka Bry­ta­nia i Fran­cja ogło­siły stan wojenny z Austro-Węgrami. A ten ciąg przy­czy­nowo-skut­kowy oka­zał się na tyle histo­rycz­nie istotny, że dopro­wa­dził do wybu­chu I wojny świa­to­wej.

Sta­ni­sław Dygat przy­szedł na świat w War­sza­wie – mie­ście co prawda jesz­cze nie­su­we­ren­nym, urba­ni­stycz­nie zanie­dba­nym, ale nad Wisłą.

Uro­dzajne pole. Ante­naci

Rów­nie dobrze, zwa­żyw­szy na fran­cu­skie korze­nie rodu, mógł przyjść na świat w Paryżu nad Sekwaną. Albo w Saint-Étienne, Écouen czy La Barre, gdzie miesz­kali przod­ko­wie. Czy wów­czas byłby innym czło­wie­kiem? Czy jedy­nie życie poto­czy­łoby się ina­czej, bo pły­nę­łoby w zupeł­nie odmien­nych realiach i ryt­mie?

„Ale nikomu nie przy­cho­dzi do głowy, że w grun­cie rze­czy jest zde­ter­mi­no­wany swo­imi cechami wro­dzo­nymi i naby­tymi i gdyby raz jesz­cze się uro­dził, musiałby mniej wię­cej powtó­rzyć te same głup­stwa”8 – wska­zuje na aprio­rycz­no­ści bytu w Koło­no­tat­niku. Ni­gdy nie będziemy nikim innym, niż jeste­śmy, z „wyroku losu” ska­zani zosta­li­śmy na samych sie­bie. Uwię­zieni „w cia­snym lochu wła­snych dzie­jów, uczuć, prze­żyć”9.

Cechy wro­dzone ma po kim dzie­dzi­czyć. Gale­ria przod­ków, zwłasz­cza od strony ojca, jest impo­nu­jąca.

Pra­pra­dzia­dek François Digat

Byłem przez dłu­gie lata pewien, że wszystko, co napi­sa­łem o mojej rodzi­nie w Jezio­rze Bodeń­skim, zostało przeze mnie wymy­ślone. W domu pano­wało słabe zain­te­re­so­wa­nie naszym drze­wem gene­alo­gicz­nym. W zasa­dzie histo­ria naszego rodu ginie w mro­kach pierw­szej połowy dzie­więt­na­stego wieku. Wie­dzia­łem tyle, że mój dzia­dek był powstań­cem 1863 roku i po powsta­niu zbiegł do Fran­cji. Dopiero nie­dawno dowie­dzia­łem się, że mój prapradzia­dek naprawdę przy­był do Pol­ski z Napo­le­onem i był Fran­cu­zem. Z maleńką róż­nicą: nie był żad­nym ofi­ce­rem, ale kup­cem, który wlókł się za woj­skiem z towa­rami. W War­sza­wie spodo­bało mu się i został, zało­żył sklep. Rodzina moja pocho­dzi z Saint-Étienne i są jesz­cze tam, albo w oko­licy, ludzie o moim nazwi­sku pisa­nym tak, jak pisał się mój pradzia­dek – przez i, a nie przez y10.

Prze­szłość rodu spo­wita była, jak mówił, „w mro­kach XIX wieku”, pra­wie mityczna, a rolę doku­men­tów muszą odgry­wać naj­pierw barwne opo­wie­ści ojca, a potem listowne glossy od stryja. Kry­styna Kier­snow­ska, stry­jeczna sio­stra pisa­rza, aktorka miesz­ka­jąca w Lon­dy­nie, mówiła: „Staś śmiał się, że nie wia­domo, czy nasz pra­pra­dzia­dek rze­czy­wi­ście był ofi­ce­rem, czy też po pro­stu pich­cił w kuchni”11.

Musiała mu się podo­bać roman­tyczna legenda o pro­to­pla­ście fran­cu­sko-pol­skiego rodu, napo­le­oń­skim ofi­ce­rze, nie­ja­kim François Digat, który w dro­dze na Moskwę wraz z Wielką Armią zawę­dro­wał do pol­skiego dworku na tere­nie dzi­siej­szego Moko­towa i zako­chał się w uro­dzi­wej córce wła­ści­cieli. Strzała amora tra­fiła tak cel­nie, że rady­kal­nie odmie­niła jego los. Co wię­cej: przy­czy­niła się do tego, że od następ­nego poko­le­nia ludzie, któ­rzy winni rodzić się Fran­cu­zami, rodzili się Pola­kami12.

Panna szlach­cianka z moko­tow­skiego dworku była nie tylko uro­dziwa, ale i mądra. Czy­tała Próby Michela de Mon­ta­igne’a, stąd w rodzi­nie utarło się, że: „Nie można ufać nikomu, kto nie ceni Mon­ta­igne’a”. Innymi słowy nie można zada­wać się z kimś, kto nie jest scep­tyczny, tole­ran­cyjny, odważny w myśle­niu, inspi­ro­wany sta­ro­żytną filo­zo­fią, prze­peł­niony żywot­nymi tre­ściami huma­ni­zmu. Nie zadaje nie­ustan­nie pyta­nia: Qui sais je? (Cóż ja wiem?) albo nie wie­rzy w mak­symę:

Świat jest jeno sztuką szu­ka­nia, Nie o to cho­dzi, kto dopad­nie, Ale kto prze­bieży pięk­niej­szą drogą.

François ma dziw­nie zbieżne cha­rak­te­ro­lo­giczne rysy ze swoim pra­pra­wnu­kiem. Jako mło­dzie­niec musiał być kom­plet­nie nie­ro­ku­jący. Ojciec pra­pra­dziadka klął i roz­pa­czał, bo nie mógł go zmu­sić do niczego. Wresz­cie nie­mal pod­stę­pem oddał go do szkoły ofi­cer­skiej. I tak François, pośred­nio przez decy­zję ojca, a bezpośred­nio przez Napo­le­ona, zna­lazł się na tere­nach pol­skich. „I oto pew­nego wio­sen­nego wie­czoru roku 1812 François prze­jeż­dżał gościń­cem moko­tow­skim w mun­du­rze gwar­dii. Serce mu biło, roz­glą­dał się wokoło zdu­miony”13. Zoba­czy drew­niany dwo­rek oto­czony zie­le­nią. Ganek, na który za chwilę wybie­gnie, przy­wo­łana szcze­ka­niem psa, rodzina: stary szlach­cic w pol­skim stroju, z siwymi wąsami, matka – siwa matrona – i córka z blond war­ko­czami. Stru­dzony poprosi o kwa­terę. A potem w roman­tycz­nej dwor­ko­wej sce­ne­rii prze­żyje pło­mienny romans z Kon­stan­cją, któ­rej wyjeż­dża­jąc, przy­rzeka, że nie­ba­wem przy­je­dzie po nią i zabie­rze do Fran­cji. Opo­wieść o pro­to­pla­ście rodu, jak przy­stało na piękną legendę czy mit, miała tyle ulep­szo­nych wer­sji, ilu człon­ków rodziny.

Pra­pra­dzia­dek François Digat, sprawca czy główny wino­wajca naro­do­wo­ścio­wego zamie­sza­nia, który „stru­mień rod­nej siły prze­su­nął z Fran­cji do Pol­ski”, doczeka się malow­ni­czego por­tretu w Jezio­rze Bodeń­skim:

François, mój pra­pra­dzia­dek, uro­dził się w Lyonie mniej wię­cej w tym samym cza­sie, gdy roz­sza­lała się rewo­lu­cja fran­cu­ska. Ojciec jego był tępym epi­sje­rem, wkrótce rów­nież stał się rów­nie tęgim repu­bli­ka­ni­nem. Obie te zalety pra­gnął prze­ka­zać synowi, jed­nak prze­ko­nał się szybko, że syn zawo­dzi i będzie zawo­dził w przy­szło­ści wszyst­kie jego nadzieje. Był to chło­piec cichy, marzący i nie­chętny do wszyst­kiego, co działo się wokoło. […] Nie chciało mu się bawić z rówie­śni­kami. Przy­pi­na­nie trój­ko­lo­ro­wych kokard i zabawa w gilo­tynę były dla niego nie­ro­zum­nym bła­zeń­stwem. Kiedy zja­wił się Napo­leon, ten bój epi­sje­rów, któ­rzy w pom­pie i krwa­wych awan­tu­rach odkryli wresz­cie łatwą lokatę drę­czą­cej potrzeby ide­olo­gii, ojciec François odna­lazł cel ist­nie­nia, ale dla François nie było to znów niczym innym, jak przy­krą dole­gli­wo­ścią hałasu14.

Pier­wo­rodny syn François, Antoni, rocz­nik 1813, uczest­nik powsta­nia listo­pa­do­wego, a potem w doro­słym życiu urzęd­nik Naj­wyż­szej Izby Obra­chun­ków Kró­le­stwa Pol­skiego, pra­dzia­dek, przy­pie­czę­tuje pol­skość rodu. Ożeni się z Polką, Kata­rzyną de domo Świę­cicką, a swoje dzieci wychowa w duchu miło­ści do kraju wyma­za­nego na ponad wiek z mapy Europy.

Dzia­dek Ludwik Dygat

Wia­do­mo­ści o dziadku nie skry­wają się w „mro­kach XIX wieku”. Prze­bi­jają te mroki. Są sto­sun­kowo dobrze opra­co­wane i poja­wiają się w wielu źró­dłach. Ludwik Dygat przy­szedł na świat 16 sierp­nia 1839 roku w samym cen­trum sta­rej War­szawy, przy ulicy Piw­nej, w obrę­bie para­fii św. Jana. Po ukoń­cze­niu gim­na­zjum wstą­pił na wydział prawa Uni­wer­sy­tetu Peters­bur­skiego. Napi­sał o nim jako o powstańcu stycz­nio­wym i dzia­ła­czu emi­gra­cyj­nym Adam Emil Lewak w Pol­skim słow­niku bio­gra­ficz­nym. Ist­nieją wzmianki o jego chrzcie w 1840 roku w kate­drze war­szaw­skiej, dwóch mał­żeń­stwach, emi­gra­cji, dzie­ciach, a także dokładna data nie­spo­dzie­wa­nej śmierci: 27 kwiet­nia 1901 roku, w wieku zale­d­wie 61 lat.

Po latach jego wnuk nie zgo­dzi się jed­nak z wer­sją histo­rii dziadka, któ­remu Zdzi­sław Skwar­czyń­ski przy­pi­sy­wał uczest­nic­two w Komu­nie Pary­skiej w oddzia­łach Jaro­sława Dąbrow­skiego, ani z tym, że jako czło­nek II Mię­dzy­na­ro­dówki miał być noto­wany w kro­ni­kach poli­cyj­nych. Osta­tecz­nie, po roz­mo­wach i kon­sul­ta­cjach ze stry­jem, w książce Skwar­czyń­skiego takie rewe­la­cje odno­śnie do prze­szło­ści dziadka się nie poja­wią. Wska­zań na lewi­cowe paran­tele nie zabrak­nie za to w liście-obro­nie prze­sła­nym w stycz­niu 1978 roku do Mini­ster­stwa Kul­tury i Sztuki:

Mój dzia­dek Ludwik, wal­czył w Powsta­niu Stycz­nio­wym, zbiegł do Fran­cji, gdzie z kolei wal­czył w oddzia­łach Jaro­sława Dąbrow­skiego jako komu­nard. Był noto­wany w agen­dach poli­cji fran­cu­skiej jako czło­nek Mię­dzy­na­ro­dówki. Oże­nił się z sio­strze­nicą Mie­ro­sław­skiego. Moim cio­tecz­nym dziad­kiem był Wacław Świę­cicki, przy­wódca „Pro­le­ta­riatu” i autor „War­sza­wianki Robot­ni­czej” (jego córka Jadwiga żyje dziś w Lon­dy­nie). Potwier­dze­nie tych danych można zna­leźć u Lewaka, Zło­to­rzyc­kiej, Roma­ni­ko­wej, Hali­cza, Rad­kego, J. Borej­szy i ostat­nio u pro­fe­sora Zdzi­sława Skwar­czyń­skiego (Prace Polo­ni­styczne ser. XXVII, 1971)15.

Tak pisał urzę­dowo i ofi­cjal­nie, a w quasi-auto­bio­gra­ficz­nym Paci­fic Panam Pali­sa­des bar­dziej kre­atyw­nie:

Co do dziadka, to jedno jest pewne: był rewo­lu­cjo­ni­stą czy nie był, został w końcu wice­dy­rek­to­rem Kolei Pół­noc­nych w Paryżu. Jeżeli istot­nie rewo­lu­cjo­ni­stą był, nie ostatni to rewo­lu­cjo­ni­sta, który skoń­czył na stołku dyrek­tor­skim. Po moim dziadku, z tego, co wiem, nie odzie­dzi­czy­łem żad­nej cechy cha­rak­teru i oba­wiam się, że po nikim z rodziny nie odzie­dzi­czy­łem żad­nej cechy cha­rak­teru16.

Dziadka nie poznał, ale otrzy­mał po nim na chrzcie pamiątkę – dru­gie imię. Na pewno, jako lite­rata, musiała go cie­szyć myśl, że jako prawny opie­kun, razem z bab­cią, dzia­dek Ludwik wspie­rał Cypriana Kamila Nor­wida w pro­wa­dzo­nym przez sio­stry zakonne przy­tułku św. Kazi­mie­rza na obrze­żach Paryża w Ivry, w okre­sie, kiedy autor ory­gi­nal­nych wier­szy, pre­kur­sor poezji współ­cze­snej, ucho­dzić mógł jedy­nie za eks­cen­trycz­nego sta­ruszka, a więc jesz­cze przed spek­ta­ku­lar­nym odkry­ciem przez Zenona Prze­smyc­kiego „Miriama”.

Poza imie­niem odzie­dzi­czy po nim miłość do podróży pocią­gami, upodo­ba­nie do pero­nowo-dwor­co­wego kra­jo­brazu za oknem, a także wraż­li­wość na wypadki kole­jowe, które w jego rodzi­nie prze­żywa się szcze­gól­nie mocno, a także zwra­ca­nie uwagi na punk­tu­al­ność przy­jaz­dów i odjaz­dów pocią­gów, spraw­dza­nie zgod­no­ści kur­so­wa­nia z zegar­kiem oraz roz­kła­dem jazdy. Dzia­dek, dawno po swoim odej­ściu, nie­zwy­kłą bio­gra­fią zmu­szać go będzie do doko­ny­wa­nia zesta­wień czy bilan­sów:

Mój dzia­dek uro­dził się w 1839 roku, a więc bar­dzo dawno, chyba za dawno jak na dziadka czło­wieka, któ­rego doj­rzałe lata przy­pa­dają na drugą połowę dwu­dzie­stego wieku. Był sześć lat star­szy od Czaj­kow­skiego, równo w tym samym wieku co Musorg­ski, a sie­dem lat star­szy od Sien­kie­wi­cza i o osiem lat star­szy od Bole­sława Prusa. Ja jestem o dwa lata młod­szy od Luto­sław­skiego, o dwa­na­ście lat star­szy od Kon­wic­kiego, o dwa lata star­szy od Kazi­mie­rza Bran­dysa, a o dwa lata młod­szy od Mariana17.

Dzia­dek, oso­bi­ście nie­po­znany, odgrywa jed­nak ważną rolę w rodzi­nie, życiu Sta­ni­sława. W okre­sie stu­diów w Peters­burgu „praw­dziwy siłacz” – zwy­cięzca tur­nieju zapa­śni­czego. Kone­ser rze­czy pięk­nych i dobrych, czego sym­bo­lem stało się odzie­dzi­czone w sche­dzie przez rodzinę biurko bie­der­me­ier18.

Kiedy w 1862 roku dzia­dek Ludwik stu­diuje w Peters­burgu prawo, patrioci w Kraju Przy­wi­ślań­skim szy­kują powsta­nie. Daje się unieść magii chwili. Porzuca naukę suchych para­gra­fów. Przy­jeż­dża do War­szawy, gdzie kon­ty­nu­uje stu­dia w Szkole Głów­nej, a przede wszyst­kim aktyw­nie działa w ruchu kon­spi­ra­cyj­nym. A potem ucieczką do Paryża ratuje się przed repre­sjami. Od początku pobytu nad Sekwaną uczest­ni­czy w życiu poli­tycz­nym emi­gra­cji w kręgu zwo­len­ni­ków Mie­ro­sław­skiego, a po jego śmierci staje się praw­nym wyko­nawcą jego testa­mentu i żeni się z jego sio­strze­nicą, Marią de domo Mazur­kie­wicz. Od 1865 roku aż do wojny pru­sko-fran­cu­skiej bie­rze aktywny udział w pra­cach Zjed­no­cze­nia Emi­gra­cji Pol­skiej. W 1870 roku znaj­duje się w sze­re­gach obroń­ców Paryża i w uzna­niu zasług otrzy­muje oby­wa­tel­stwo fran­cu­skie. Liczba peł­nio­nych funk­cji oraz zadań impo­nu­jąca. „Był wydawcą pism pol­skich we Fran­cji, kon­tro­le­rem Komi­sji Nad­zor­czej Skarbu Naro­do­wego w Rap­per­swilu, wydziału Związku Wychodź­stwa Pol­skiego i Szkoły Bati­gnol­skiej, Gminy Naro­dowo-Socja­li­stycz­nej i „Pobudki” – wymie­niał zasługi dziadka pisa­rza na łamach Prac Polo­ni­stycz­nych Zdzi­sław Skwar­czyń­ski19. Jego burz­liwe, obfite w zda­rze­nia życie mogłoby stać się pod­stawą dla wielu sce­na­riu­szy fil­mo­wych.

Po przed­wcze­snym odej­ściu pierw­szej żony, Marii, los złą­czy Ludwika Dygata węzłem mał­żeń­skim z kolejną Polką – Kon­stan­cją Kar­piń­ską, która wkrótce powije mu dwóch synów: Anto­niego (rocz­nik 1886) i Sta­ni­sława (rocz­nik 1891). Razem z drugą żoną na­dal działa w orga­ni­za­cjach spo­łecz­nych. Spra­wuje kon­trolę nad Skar­bem Naro­do­wym. Na różne spo­soby aktyw­nie wspiera Pola­ków. Ich domy – zarówno pierw­szy w Écouen, gdzie przy­szli na świat jego syno­wie, jak i drugi w La Barre – zawsze stoją otwo­rem dla potrze­bu­ją­cych pomocy. Kiedy w gościn­nych pro­gach poja­wiają się emi­granci i emi­sa­riu­sze z dale­kiej, wykre­ślo­nej przez zabor­ców z map Europy Pol­ski, syno­wie Ludwika oraz Kon­stan­cji mogą przy­słu­chi­wać się dys­ku­sjom czy roz­mo­wom. Wie­czo­rami matka czyta dzie­ciom Pana Tade­usza lub opo­wiada o wizy­tach w zakła­dzie św. Kazi­mie­rza u miłego sta­ruszka Nor­wida. W okre­sie zamiesz­ki­wa­nia w La Barre czę­sto bywają na pol­skim cmen­ta­rzu w Mont­mo­rency i opie­kują się pol­skimi mogi­łami. Chłopcy od dziecka wzra­stają w atmos­fe­rze dwo­isto­ści naro­do­wej. W domu kró­luje pol­skość i Pol­ska. Na ulicy i na podwórku pano­szy się żywioł fran­cu­ski i Fran­cja. Patrio­tycz­nego wycho­wa­nia z nasta­wie­niem na kraj nad Wisłą nie zabrak­nie im, kiedy obaj tra­fią do szkoły z inter­na­tem pro­wa­dzo­nej przez księży w Juilly. Stę­sk­niona matka będzie przy­jeż­dżała co tydzień, aby doda­wać synom otu­chy, a także po to, by udzie­lać im lek­cji pol­skiego.

Ludwik Dygat wie­dzie życie na wyso­kim pozio­mie. Jeśli kupuje cokol­wiek, to tylko w dobrym gatunku. Z racji peł­nie­nia kie­row­ni­czych funk­cji w Towa­rzy­stwie Kolei Pół­noc­nych, gdzie prze­pra­cuje trzy­dzie­ści pięć lat i doj­dzie do sta­no­wi­ska wice­dy­rek­tora rachun­ko­wo­ści, ma spore dochody. Nie musi przej­mo­wać się bra­kiem fun­du­szy. Może pozwa­lać sobie na roz­rzut­ność, zbytki, a nawet kaprysy. Na zdję­ciu z 1889 roku, przy­pró­szony siwi­zną, pod kra­wa­tem, sie­dzi dum­nie z kwia­tem wpię­tym w klapy mary­narki i mono­klem w oku. Ema­nuje spo­ko­jem i pogodą ducha. Pre­zen­tuje się dostoj­nie i zdrowo. Raczej wąt­pliwe, aby spo­dzie­wał się kra­chu rodzin­nej szczę­śli­wo­ści. Umiera nagle, na zawał, 24 kwiet­nia 1901 roku w swoim ogródku przy Rue de Vau­gi­rard, opu­ściw­szy żonę oraz dwóch nie­let­nich synów. Kon­stan­cja na znak dozgon­nej miło­ści nakaże zamon­to­wać pod kamien­nym krzy­żem tablicę z cią­giem przy­miot­ni­ków w stop­niu naj­wyż­szym: „Naj­mil­szy, Naj­droż­szy, Naj­uko­chań­szy”20.

Antoni, jak przy­stało na star­szego syna i brata, musi zamknąć na zawsze okres bez­tro­skiego dzie­ciń­stwa. Doro­snąć. Wbrew woli i chę­ciom. W chwili śmierci ojca ma zale­d­wie pięt­na­ście lat. To dora­sta­nie będzie odby­wało się nie w domku z ogród­kiem w La Barre, ale w czyn­szo­wej pary­skiej kamie­nicy, któ­rej naj­więk­szą oso­bo­wo­ściową atrak­cję sta­nowi uta­len­to­wana por­tre­cistka pocho­dząca z kró­lew­skiego Kra­kowa, Olga Boznań­ska. Zamknięta godzi­nami przy szta­lu­gach, chęt­nie wpusz­cza do sie­bie sąsia­dów oraz zna­jo­mych, a ci, prze­kra­cza­jąc progi mrocz­nego miesz­ka­nia, przy­no­szą zapa­chy i powiew świata. Olga szcze­rze polubi Kon­stan­cję. Co wię­cej, uzna ją za obiekt inte­re­su­jący pla­stycz­nie, skoro wykona nie­ba­wem jej dwa bar­dzo udane post­im­pre­sjo­ni­styczne por­trety: w 1903 Por­tret panny D., a w 1907 – Por­tret pani Dyga­to­wej.

Mode­lem Boznań­skiej, pomimo pro­po­zy­cji artystki, nie zostaje za to stryj Sta­ni­sław. Nie zostaje, ponie­waż tem­pe­ra­ment­nego mło­dzieńca prze­ra­żają godziny bez­ru­chu w pra­cowni artystki. Będzie potem szcze­rze żało­wał prze­ga­pio­nej oka­zji nobi­li­ta­cji i pre­stiżu, a pośred­nio także, że nie przej­dzie do histo­rii malar­stwa: „Gdy­bym był odczuł zaszczyt, moja podo­bi­zna byłaby wysta­wiona w pary­skim salo­nie i może nawet w Muzeum Luk­sem­bur­skim, jak to się stało z por­tre­tami Mamy”21.

Kon­stan­cja nie tylko, jak za życia męża, prze­ka­zuje synom sen i bajkę o pol­sko­ści, ale przede wszyst­kim, jak przy­stało na tro­skliwą matkę, zadba o ich edu­ka­cję, zgodną z pod­pa­try­wa­nymi od dzie­ciń­stwa zain­te­re­so­wa­niami oraz zdol­no­ściami. Edu­ka­cję kon­kretną, która zapewni im w przy­szło­ści zawody i pre­stiż. Młod­szy Sta­ni­sław będzie stu­dio­wał, podob­nie jak ojciec, prawo, a star­szy, mający od dziecka pociąg do rysun­ków oraz malun­ków – archi­tek­turę.

O Pol­sce praw­dzi­wej, nie­ide­ali­stycz­nej, cho­ciaż też pięk­nej, będzie star­szemu synowi Kon­stan­cji opo­wia­dać nie matka, a panienka z dale­kiego kraju – Jadwiga Kurow­ska. Pozna Anto­niego w Paryżu, gdzie przy­je­chała stu­dio­wać w Ecole de Médecine. Stu­diów nie ukoń­czy (zali­czy dwa lata), ale zosta­nie żoną uta­len­to­wa­nego absol­wenta pary­skiej archi­tek­tury, przy­stoj­nego, inte­li­gent­nego mło­dego czło­wieka, w któ­rym zako­cha się od pierw­szego wej­rze­nia i z któ­rym posta­nowi powró­cić do War­szawy.

Por­tret rodzinny

O ante­na­tach swo­jego rodu, cho­ciaż nie lubił zanu­rzać się w prze­szło­ści, Dygat musiał opo­wia­dać Kon­wic­kiemu, ale nie sucho i bez­na­mięt­nie, lecz aneg­do­tycz­nie, barw­nie. A kolega lite­rat, obda­rzony bujną wyobraź­nią, „poda­wał dalej”. Pisał w książ­kach i wra­cał do Dyga­to­wych wąt­ków w wywia­dach rze­kach. O ojcu Sta­sia, Anto­nim, absol­wen­cie pre­sti­żo­wej École Natio­nale Supérieure Des Beaux-Arts w Paryżu:

Ojciec był zamoż­nym archi­tek­tem, wspa­niały dom war­szaw­ski, bar­dzo roz­le­głe miesz­ka­nie. Sta­siu mi to opo­wia­dał: tata brał prysz­nic czy kąpiel i lubił nago wra­cać do swego pokoju. A ponie­waż służba była dam­ska, a to był gen­tle­man, wobec tego miał gwiz­dek. Kiedy chciał wyjść z łazienki, to gwiz­dał i wszyst­kie panie się cho­wały. I on wtedy wra­cał do swego pokoju22.

Wer­sja Kon­wic­kiego nieco różni się od wspo­mnień kuzynki Kry­styny Kier­snow­skiej, która para­do­wa­nie po kąpieli w stylu Adama w raju na oczach dam­skiego „per­so­nelu” i celowe nie­uży­wa­nie gwizdka będzie przy­pi­sy­wała swo­jemu ojcu, Sta­ni­sła­wowi, uwiel­bia­ją­cemu „łazien­kowe” aneg­doty23. Ale może oby­czaje w fami­lii Dyga­tów były po pro­stu wspólne?

Jesz­cze bar­dziej sub­telny miał być wuj Sta­sia, o któ­rym opo­wie­dział Kon­wic­kiemu śliczną aneg­dotę. Odma­lo­wana pla­stycz­nie przez przy­ja­ciela scena z życia dwor­ko­wego przed wojną: „firany falu­jące, muśli­nowe”, ogromny stół, przy któ­rym zasiada cała rodzina. Pra­wie cała, bo bra­kuje jed­nego waż­nego jej ogniwa, wuja. Ocze­ki­wa­nie na krew­nego prze­dłuża się w nie­skoń­czo­ność. Obiad sty­gnie. Głód bie­siad­ni­ków nara­sta. Wresz­cie nie­śmiała zachęta: „No to zjedzmy zupę”. Zje­dli. Następ­nie dru­gie i deser, a „zguby” jak nie było, tak nie ma. Wycho­dzą na ganek i widzą wujka z pal­cem w ser­duszku okien­nicy, pytają:

– Wuju, co się stało? – Nie mogę wyjąć palca. – To dla­czego wuj nie wołał? – Nie chcia­łem robić subiek­cji24.

O wuju nie tylko opo­wia­dał, ale uczy­nił go boha­te­rem felie­tonu. Kiedy ten z nudów wło­żył palec w ser­duszko wycięte w okien­nicy, trzeba było posy­łać po sto­la­rza z piłą. A po uwol­nie­niu zemdlał „z wiel­kiego prze­ję­cia, iż tyle sobą naro­bił subiek­cji”25. Nie pada imię i nazwi­sko krew­nego. Z racji cha­rak­te­ro­lo­gicz­nych chyba nie cho­dzi o wuja Kon­stan­tego, pre­zesa Towa­rzy­stwa Kre­dy­to­wego Ziem­skiego, któ­rego Dygat opi­sał w jed­nym z felie­to­nów – tego, który zako­chał się na zabój w dużo młod­szej od sie­bie powi­no­wa­tej, Anetce B., pan­nie wyjąt­ko­wego wdzięku i urody. A w dowód uczu­cia:

Klę­czał, słał kwiaty i cze­ko­ladki, rzu­cał w kurz, a nawet w błoto swój płaszcz, gdy wysia­dała z dorożki, i wciąż bła­gał o spo­tka­nie, sam na sam, nie kry­jąc spe­cjal­nie, czego po takim spo­tka­niu ocze­kuje. Ale do ożenku nie robił nawet alu­zji26.

Anetka oka­zała się nie tylko piękna, ale i roz­tropna. Zapro­siła wuja do sie­bie póź­nym wie­czo­rem. W drzwiach uprze­dziła go, że muszą bez­sze­lest­nie przejść przez salon, w któ­rym pod­łoga nieco skrzypi. Wuj posłusz­nie zdjął buty, a wtedy Anetka włą­czyła świa­tło i krew­nemu w skar­pet­kach uka­zała się cała rodzina powi­no­wa­tej, spo­koj­nie popi­ja­jąca her­batę i zaja­da­jąca pti­furki. Nie zabra­kło zapro­szo­nych spe­cjal­nie na tę oko­licz­ność gości. Nie mogli prze­cież prze­pu­ścić oka­zji zoba­cze­nia zalo­tów ado­nisa „sta­ru­cha”. Kon­stanty po latach uro­śnie do rangi sym­bolu, czło­wieka nady­ma­nego, prze­sad­nie dba­ją­cego o pozory, który pada, na swoje zamó­wie­nie, ofiarą prawdy o sobie. W dru­gim zna­cze­nio­wym nur­cie jest ostrze­że­niem przed wszyst­kimi namasz­czo­nymi sztucz­nym maje­sta­tem „Dyrek­to­rami, Pre­ze­sami, Nad­re­ży­se­rami i Obe­r­mi­strzami”. „Ileż razy, patrząc na moich przy­ja­ciół, uty­tu­ło­wa­nych Diu­ków i Land­sk­nech­tów, powta­rzam sobie z bogo­boj­nym lękiem: »Wuju Kon­stanty, wuju Kon­stanty«”27 – będzie pisał w felie­to­nie.

A przy oka­zji opo­wie­ści o krew­nym pas­sus o szcze­ro­ści, która, zda­niem Dygata, jest wyłącz­nie „sztucz­nie stwo­rzoną formą natury salo­nowo-towa­rzy­skiej, naj­bar­dziej wyra­fi­no­waną, a więc pry­mi­tywną metodą zwo­dze­nia bliź­nich i narzu­ca­nia im pod­stę­pem swo­ich zamy­słów”28. Bo tak naprawdę: „Czego cie­ka­wego możemy się dowie­dzieć o czło­wieku posia­da­ją­cym szczerą naturę, sze­roki uśmiech na twa­rzy, roz­warte ramiona i serce jak na dłoni? Ogar­nia śmier­telna nuda i zie­wa­nie na samą myśl o kimś takim”29. Myśl z Jeziora: Czło­wieka nie spo­sób poznać w sztucz­nych i wymu­szo­nych oko­licz­no­ściach, ale zapew­nia­jąc mu „swo­bodę natu­ral­nego poru­sza­nia się w życiu”30.

Wuj poczci­wiec, boha­ter aneg­doty z okien­nicą i ser­dusz­kiem w tle, żyjący na pro­win­cji w oko­li­cach Skier­nie­wic, to powi­no­waty ze strony babki lub matki. Kon­stanty, war­szaw­ski ele­gant, kosmo­po­lita, to stryj. Ci dwaj oso­bo­wo­ściowo tak różni pano­wie mieli oka­zję się spo­tkać, co rów­nież stało się tema­tem felie­to­no­wych roz­wa­żań. Kon­stanty, świeżo po przy­jeź­dzie z Paryża, zachwyca się tam­tej­szym Dwor­cem Pół­noc­nym, ele­ganc­kim i bar­dzo eks­klu­zyw­nym. Tym zachwy­tom i kole­jo­wym lau­da­cjom przy­słu­chuje się, na pozór zupeł­nie spo­koj­nie, inny krewny, „szlach­cic sza­racz­kowy i zaścian­kowy”, a pod­czas tego przy­mu­so­wego słu­cha­nia coraz bar­dziej posęp­nieje. Na­dal jed­nak jest cier­pliwy. Tak przy­naj­mniej wydaje się postron­nym… do chwili, kiedy emo­cje oraz szla­checki tem­pe­ra­ment nie pozwolą tylko bier­nie sie­dzieć i mil­czeć. „[…] aż wresz­cie poczer­wie­niał, dosko­czył nie­spo­dzie­wa­nie do opo­wia­da­ją­cego i wyma­chu­jąc mu pię­ścią przed nosem, zakrzyk­nął: – A dwo­rzec w Skier­nie­wicach pan widział?”31.

O babci Sta­sia dowie­dział się Kon­wicki ze wspo­mnie­nio­wej książki Zofii Kir­kor-Kie­dro­nio­wej, sio­stry pre­miera i mini­stra Wła­dy­sława Grab­skiego. Ponie­waż autorka była zaan­ga­żo­wana w ruch nie­pod­le­gło­ściowy, musiała pod­czas pobytu we Fran­cji zawi­tać do patrio­tycz­nego domu dziad­ków Dygata. A we frag­men­tach, w któ­rych autorka opi­suje bab­cię przy­ja­ciela, Kon­wicki cały czas widzi Sta­sia: „Ona ma wzro­stu około trzech metrów, jak jej wnuk, ona sie­dzi i cały czas huśta nogą, tak jak Dygat, i jest iro­niczna, jak Sta­siu Dygat. Więc wresz­cie zro­zu­mia­łem tę jego gene­alo­gię i te powią­za­nia fran­cu­sko-pol­skie prze­za­bawne. Z tym, że mnie się wydaje, że geny pol­skie zwy­cię­żyły, acz­kol­wiek zadbały o ozdoby – pew­nej non­sza­lan­cji fran­cu­skiej”32.

Dygat musiał opo­wia­dać Kon­wic­kiemu nawet o swoim uro­dze­niu, to jest o prze­czu­ciach, jakie zako­do­wały się czy błą­kały w pod­świa­do­mo­ści. Z upo­rem wma­wiał mu, że to nie bujda na reso­rach:

Na przy­kład Dygat twier­dził, że pamięta moment, w któ­rym się uro­dził (z nie­sma­kiem). Zro­bił Pan (zwraca się do Bere­sia) znowu minę scep­tyczną i kwa­śną, więc zawia­da­miam pana, że w ludziach błą­kają się fał­szywe pogłosy tak samo jak fał­szywe powie­trze w samo­cho­do­wym sil­niku czy fał­szywa infor­ma­cja w kom­pu­te­rze. W czło­wieku błąka się Bóg wie co – jakieś wymy­sły, wspo­mnie­nia, prze­czu­cia 33.

Dowie­dział się także o nie­mow­lęc­twie sio­stry Sta­sia, Danusi, którą znał i spo­ty­kał wie­lo­krot­nie, przy róż­nych oka­zjach:

Jego sio­stra, Danu­sia, była żoną Luto­sław­skiego, kom­po­zy­tora Luto­sław­skiego, więc jesz­cze mie­li­śmy takie drobne prze­bi­cia do tego zamknię­tego świata muzyki. […] A Sta­siu mi mówił, że sio­stra jako nie­mowlę, kiedy się uro­dziła, od córki pana Adama, mojego sąsiada z Wileńsz­czy­zny, pana Adama Mic­kie­wi­cza, dostała jakiś krzy­żyk na szyję. Mnie się wydaje, że Sta­siu nie bujał. Cho­dzi mi tylko o to, żeby poka­zać pole, uro­dzajne pole, na któ­rym on wyrósł34.

Chyba nie bujał, a Kon­wicki oka­zał się uważ­nym słu­cha­czem. Otrzy­ma­nie przez Danutę krzy­żyka od córki Mic­kie­wi­cza, Marii Gorec­kiej, wyja­wił Dygat w wywia­dzie na łamach gdań­skiego „Czasu”, wska­zu­jąc przy oka­zji na moc dzie­dzic­twa, rodzin­nej mito­lo­gii:

Każda twór­czość jest jakąś kon­ty­nu­acją wła­snych, pry­wat­nych wąt­ków. Ja odzie­dzi­czy­łem w moich mitach rodzin­nych wielką emi­gra­cję, wielką pol­ską histo­rię XIX wieku. Za Napo­le­ona jakiś Digat przy­wę­dro­wał do War­szawy, tu zało­żył rodzinę i osiadł na stałe. Mój dzia­dek był powstań­cem 1863 roku, po upadku powsta­nia wyemi­gro­wał do Fran­cji, gdzie uro­dził się mój ojciec35.

War­szaw­ska mgiełka

Kiedy w 1912 roku Antoni Dygat koń­czy z wyróż­nie­niem stu­dia na wydziale archi­tek­tury pre­sti­żo­wej École Natio­nale Supérieure Des Beaux-Arts, otrzy­muje dwie pro­po­zy­cje wyjaz­dów: do Buka­resztu oraz Bra­zy­lii. Wybiera, na krótko, pierw­szą moż­li­wość, nie przy­pusz­cza­jąc, że druga i tak go kie­dyś dosię­gnie. Ostat­nie lata życia spę­dzi, pogrą­żony w tęsk­no­cie za bli­skimi oraz daw­nym życiem, w odda­le­niu od obu ojczyzn. W obcym kul­tu­rowo i prze­strzen­nie São Paulo.

Przy­jazd Anto­niego do Pol­ski nie jest zesła­niem. Ma tu rodzinne korze­nie. Nie odczuwa pro­ble­mów z adap­ta­cją. War­szawa zaś potrze­buje dobrze wykształ­co­nych archi­tek­tów, sza­lo­nych pla­ni­stów i wizjo­ne­rów. Po latach pery­fe­ryj­no­ści i zanie­dbań chce się podo­bać. Przy­po­mi­nać Paryż – wszystko jedno, Połu­dnia czy Pół­nocy, Wschodu czy Zachodu. Paryż.

W pra­cowni w samym sercu War­szawy, przy Nowo­grodz­kiej 36, zamożni klienci mogą uma­wiać się na spo­tka­nia z archi­tek­tem Anto­nim Dyga­tem, dzwo­niąc pod numer tele­fonu: 9-95-30. Jego nazwi­sko jest popu­larne w śro­do­wi­sku i wymie­niane jed­nym tchem z innymi ówcze­snymi sła­wami: Cze­sła­wem Przy­byl­skim, Tade­uszem Toł­wiń­skim czy Maria­nem Lale­wi­czem. Zapro­jek­tuje wiele przed­wo­jen­nych budyn­ków: gmach Pol­skiej Wytwórni Papie­rów War­to­ścio­wych, Woj­skowy Insty­tut Geo­gra­ficzny w Ale­jach Jero­zo­lim­skich 97, iko­niczny budy­nek biu­rowy w Gdyni, liczne kamie­nice docho­dowe oraz budynki radiowe w Raszy­nie, Toru­niu i we Lwo­wie. Jego plany, mię­dzy innymi na roz­bu­dowę oko­lic Ujaz­dowa i Bel­we­deru w War­sza­wie, będą wygry­wały pre­sti­żowe kon­kursy. Nie tylko kre­śli, lecz także dru­kuje arty­kuły na łamach bran­żo­wej prasy. Wycho­wuje przy­szłych adep­tów. W nie­licz­nych wol­nych chwi­lach oddaje się sztuce. Tłu­ma­czy pol­skich i fran­cu­skich poetów. Tęskni za Pary­żem. Na zawsze pozo­staje wierny pięknu, na które napa­trzył się w dzie­ciń­stwie. W cza­so­pi­śmie „Archi­tek­tura i Budow­nic­two” prze­dru­ko­wano odczyt jego autor­stwa Roz­bu­dowa Paryża jako sto­licy świata. Mia­sto nad Sekwaną, postrze­gane w cało­ści, sta­nowi dla absol­wenta Wydziału Archi­tek­tury École Natio­nale Supérieure Des Beaux-Arts w Paryżu „jed­no­lite dzieło sztuki”, jedyne cał­ko­wi­cie „skom­po­no­wane”, monu­men­talne, kla­syczne i „wciąż żywe”36. Sen­ty­ment i nostal­gię Anto­niego do Paryża jego syn Sta­ni­sław zamieni nie­ba­wem w trudną miłość do War­szawy.

Jest piękny, sło­neczny dzień, wio­sna, lato lub cie­pła jesień. War­szaw­skie matki wiozą lub pro­wa­dzą dzieci na obo­wiąz­kowy przed­po­łu­dniowy spa­cer do ogrodu Saskiego na tyłach pałacu, z cha­rak­te­ry­styczną kolum­nadą, jesz­cze bez Grobu Nie­zna­nego Żoł­nie­rza. Matki z dziećmi oble­gają zacho­waną do dziś fon­tannę pro­jektu Hen­ryka Mar­co­niego. Z głów cyn­ko­wych del­fi­nów obfi­cie leje się woda w kie­runku żeliw­nej patery. Już od samego patrze­nia można poczuć orzeź­wie­nie. Jadwiga Dyga­towa niczym nie różni się od innych tro­skli­wych war­szaw­skich matek. Pra­wie codzien­nie zabiera do ogrodu na tyłach pałacu córkę i syna. Z tego okresu Staś zapa­mięta taki obra­zek:

Kie­dyś pogła­dziła mnie po gło­wie jakaś Żydówka w Ogro­dzie Saskim. W 1919 lub 1920 roku. Pogła­dziła mnie po gło­wie, a mia­łem ogromną, pokrę­coną w loki czu­prynę. Pogła­dziła mnie po tej czu­pry­nie, uśmiech­nęła się do mojej matki i powie­działa: „Schöne Bube”37.

Po nie­miecku, nie po pol­sku. Jesz­cze bar­dziej iry­tu­jące dla dziecka dwu­kul­tu­ro­wego było mocno sno­bi­styczne pod­kre­śla­nie związ­ków z Fran­cją i nie­ustanna maniera czy moda porów­ny­wa­nia War­szawy do Paryża. Jeśli za fakt przy­jąć to, co napi­sał w Jezio­rze Bodeń­skim, które uwa­żał za dzieło nie­mal auto­bio­gra­ficzne, jego buń­czuczne naro­dowe pro­te­sty mogły wyglą­dać wów­czas tak:

Cho­dzę z matką po mie­ście za spra­wun­kami i w każ­dym skle­pie dostaję ataku zło­ści.

– Mamo, dla­czego na drzwiach jest napi­sane entrée? Tu jest Pol­ska, a nie Fran­cja.

– Żeby cudzo­ziemcy mogli zro­zu­mieć.

– Po co mają zro­zu­mieć? Niech sie­dzą u sie­bie. Cie­ka­wym, czy w Paryżu piszą na drzwiach „wej­ście”.

Nie chcę cho­dzić do kina „Tria­non”, cie­ka­wym, czy w Paryżu jest jakieś kino, które się nazywa „Wila­nów”. Ojciec usi­łuje z nami roz­ma­wiać po fran­cu­sku. Żeby­śmy się nauczyli. Nie chcę roz­ma­wiać po fran­cu­sku. Cie­ka­wym, czy w Paryżu ojco­wie roz­ma­wiają z małymi Fran­cu­zami po pol­sku, żeby się nauczyli?38.

O praw­dzi­wo­ści peł­nych dzie­cię­cego buntu dia­lo­gów świad­czy wypo­wiedź sio­stry pisa­rza, Danuty Luto­sław­skiej:

Waka­cje pra­wie zawsze spę­dza­li­śmy nad morzem, na Helu lub w Dinard w zachod­niej Fran­cji, w pen­sjo­na­cie pań­stwa Ver­doux. Ojcu bar­dzo zale­żało na wycho­wa­niu nas w sym­bio­zie pol­sko-fran­cu­skiej. Dużo roz­ma­wiał z nami po fran­cu­sku, czę­sto opo­wia­dał z nostal­gią o Paryżu, w któ­rym spę­dził mło­dość i poznał mamę. Obco­wa­nie z fran­cu­ską kul­turą i histo­rią przyj­mo­wa­li­śmy zupeł­nie natu­ral­nie, jak posia­da­nie fran­cu­skiego oby­wa­tel­stwa, które zresztą wtedy nie miało dla nas żad­nego zna­cze­nia. Z cza­sem jed­nak Staś coraz mniej chęt­nie mówił po fran­cu­sku. Rezo­lut­nie prze­ko­ny­wał ojca, że mali Fran­cuzi nie roz­ma­wiają w swo­ich domach po pol­sku. Ale to nie był bunt wobec języka, co prze­ciwko ojcu, który nie zawsze tole­ro­wał zabawy, jakie Staś urzą­dzał z kole­gami39.

Pol­ska, w któ­rej się uro­dził i miesz­kał, nie może być gor­sza od Fran­cji, kraju „trój­ko­lo­ro­wego sztan­daru, Mar­sy­lianki, Łuku Trium­fal­nego i kate­dry Notre Dame”40. Jeśli już – to lep­sza.

A potem Pol­ska i Fran­cja jawiły się niczym dwie rywa­li­zu­jące o względy chło­paka dziew­czyny. Tę pierw­szą pra­gnie kochać miło­ścią abso­lutną, bo wiele mu dała. Ta druga, odda­lona i tajem­ni­cza, nie­ustan­nie zasta­wia na niego sidła. Nie daje spo­koju. Kokie­tuje. Kusi. A przede wszyst­kim prze­szka­dza w odczu­wa­niu pol­sko­ści. Spra­wia, że nie potrafi bez reszty oddać serca i zaprze­dać duszy pierw­szej:

Więc Fran­cja w pewien spo­sób zawa­dzała mi w mojej pol­sko­ści. Czu­łem ją tro­chę we krwi i w odru­chach instynktu: dla­tego czę­sto sta­ra­łem się być Pola­kiem bar­dziej niż nale­żało i niż miało sens, co nie­jed­no­krot­nie nara­żało mnie na śmiesz­ność i nie­do­rzeczne kon­flikty z oto­cze­niem41.

Filo­zof – pan, który nie boi się desz­czu

Inny obra­zek utrwa­lony na kli­szy dzie­ciń­stwa: kil­ku­letni Staś wygląda przez okno. O para­pet i szyby dudni rzę­si­sty deszcz. Nabiera mocy. Za moment roz­pęta się praw­dziwa ulewa. Ludzie ucie­kają w popło­chu. Cho­wają się do bram. Umy­kają pod mar­kizy, zada­sze­nia. Tylko „jeden pan” idzie dostoj­nym kro­kiem, maje­sta­tycz­nie, bez płasz­cza i para­sola.

– Cóż to za filo­zof – mówi babka zbli­ża­jąca się do okna. – Co to jest filo­zof? – pyta Staś. – Filo­zof – odpo­wiada babka – to taki pan, który nie boi się desz­czu42.

Czy już wów­czas, w wieku chło­pię­cym, towa­rzy­szy mu okropna tęsk­nota? Tęsk­nota za czymś nie­uchwyt­nym i nie­po­ję­tym? Za jakimś bli­żej nie­okre­ślo­nym świa­tem, świa­tem poza nim? Świa­tem nie­zu­peł­nie real­nym, raczej wyobra­że­nio­wym, do któ­rego nie spo­sób dotrzeć? „Gdy­bym tak mógł mieć choć na chwilę kulę ziem­ską dla sie­bie! Móc objąć ją rękami, pogła­skać, przy­tu­lić, pod­rzu­cać do góry, potur­lać, poło­żyć się z nią do łóżka. Myślę, jak dziecko, które zasy­pia z uko­cha­nym misiem w ramio­nach”43.

Po raz pierw­szy samo­dziel­nie wyjeż­dża nad morze w 1921 roku, w wieku sze­ściu lat. I pisze listy, jakie posy­łało się rodzi­com. Dla współ­cze­snego czy­tel­nika, led­wie rozu­mie­ją­cego, co to w ogóle jest list, w zbyt sta­ro­świec­kiej sty­li­styce, z masko­waną miło­ścią, z nad­mia­rem aten­cji, z czu­łymi nagłów­kami: „Kochana Dzi­dzia­lan­cia”44.

Jest rok 1922, a może nieco wcze­śniej. Kazi­mierz Bier­nacki, nie­ba­wem świeżo upie­czony absol­went archi­tek­tury Poli­tech­niki War­szaw­skiej, dora­bia sobie wraz z kole­gami w pra­cowni Anto­niego Dygata przy Nowo­grodz­kiej, w pobliżu dzi­siej­szego teatru musi­ca­lo­wego Roma. Eufo­ria świeżo odzy­skaną wol­no­ścią zde­cy­do­wa­nie przy­gasa. Grab­ski przy­go­to­wuje reformę walu­tową: war­tość marki spada, zwy­kłym ludziom, nawet pra­cu­ją­cym, trudno zwią­zać koniec z koń­cem. Par­ter oka­za­łej kamie­nicy u wylotu Pan­kie­wi­cza, w sercu War­szawy, zaj­muje pra­cownia, a pięć obszer­nych pokoi w amfi­la­dzie – miesz­ka­nie pryn­cy­pała. Antoni Dygat ma sporo zle­ceń. Zara­bia mnó­stwo, ale, jak zapa­mię­tuje Bier­nacki, bez entu­zja­zmu część pie­nię­dzy prze­lewa do chu­dych stu­denc­kich kie­szeni. Kil­ku­letni Staś, korzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści rodzi­ców, czę­sto przy­cho­dzi do pra­cowni, aby poroz­ma­wiać ze stu­den­tami. Bier­nacki zapa­mię­tuje te „roz­ga­wory”, a także zasady kin­dersz­tuby i roz­rywki chłopca: „Gdy był grzeczny przez cały tydzień, gdy nie napły­wały do ojca skargi od kre­śla­rzy ani od ślicz­nej słu­żą­cej Stefci, zabie­rano go na imprezy dzie­cięce do teatru, a zwłasz­cza do cyrku, który uwiel­biał”45.

Cyrk mie­ści się w spe­cjal­nie na ten cel zbu­do­wa­nym gma­chu przy Okól­niku Kra­siń­skich, z wej­ściem od ulicy Ordy­nac­kiej. Opła­cało się być grzecz­nym. W tym peł­nym od cza­rów mikro­świe­cie mistrz sztuki pre­sti­di­gi­ta­tor­skiej Delone Efendi pra­wie co wie­czór daje się zamy­kać w nie­wiel­kim kuferku, po czym cały i zdrowy stam­tąd wycho­dzi. Kła­nia się z wdzię­kiem ku ucie­sze naj­młod­szej czę­ści widowni.

Pew­nego nie­dziel­nego wie­czoru pań­stwo Dyga­to­wie z córką Danu­sią udają się z wizytą do zna­jo­mych. Staś nie ma ochoty, wyma­wia się bólem głowy. Zostaje sam, pod opieką stu­den­tów z pra­cowni ojca, ponie­waż Stef­cia ma aku­rat wychodne. Zajęci pracą spra­wują nad­zór z daleka. Nagle docho­dzą do nich odgłosy stu­ka­nia. Udają się do miesz­ka­nia pryn­cy­pała, aby zna­leźć chłopca. Zaglą­dają kolejno do pokoi, a potem do kuchni. Niby pustej, bo Staś scho­wał się sku­tecz­nie i zatrza­snął w kuferku Stefci. Nie­stety nie oka­zał się cza­ro­dziej­ski jak ten z Okól­nika i mało bra­ko­wało, aby nie­do­szły mistrz sztuki cyr­ko­wej w nim się udu­sił46.

Tak samo tajem­ni­cze jak cudowne kuferki w cyrku przy Okól­niku są mroczne war­szaw­skie apteki. Pobu­dzają wyobraź­nię. Mają w sobie coś z alche­mii. Staś wcale nie chce, jak więk­szość chłop­ców, zostać dziel­nym stra­ża­kiem ani sza­no­wa­nym i zapra­co­wa­nym archi­tek­tem jak ojciec, a pytany, kim chce być w przy­szło­ści, odpo­wiada naj­czę­ściej: „Apte­ka­rzem albo dyry­gen­tem”47.

Boha­ter Podróży uro­dził się 5 grud­nia 1914 roku z myszką na lewym kola­nie. (Dygat takiej nie miał). Kiedy Hen­ryk ma pięć lat, lubi oglą­dać parę razy dzien­nie zdję­cia w albu­mie. Zna go na pamięć. A wie­czo­rem sta­wać przy oknie i patrzeć na dymy uno­szące się nad Dwor­cem Głów­nym, nazy­wa­nym na­dal Dwor­cem Kolei Wie­deń­skiej, wsłu­chi­wać się w głos loko­mo­tywy, stu­kot jadą­cych pocią­gów. Razem z rodzi­cami i bra­tem mieszka na trze­cim pię­trze kamie­nicy w Ale­jach Jero­zo­lim­skich, pra­wie naprze­ciw dworca, nie­da­leko hotelu „Polo­nia”.

Migawki: Szklane drzwi łączące salon z poko­jem sto­ło­wym. Cie­pło lampy ota­cza­jące stół. Matka snu­jąca się po pokoju i nucąca coś pod nosem, zwłasz­cza w chwili nie­po­koju. Słu­żąca Fra­nia. Tak dokład­nie mogło wyglą­dać jego wła­sne dzie­ciń­stwo.

Boha­ter Dworca w Mona­chium też tęskni za dzie­ciń­stwem. Podob­nie jak Hen­ryk Sza­laj. Za pierw­szymi waka­cjami w Zop­pot – Freie Stadt Dan­zig czy, bar­dziej po pol­sku, poby­cie w Copoty. A więc w realiach wojen­nych wraca wspo­mnie­niami do chwili, kiedy po raz pierw­szy zoba­czył morze i odkry­wał uroki świata. Przy­po­mi­nają mu się plaża i hory­zont morza, statki: „Ajax” i „Monika”, zmie­rza­jące na Hel oraz aero­dy­na­miczny „Preus­sen” pły­wa­jący do Kró­lewca. Poza tym: korso kwia­towe, molo, szcze­gólny smak kisielu i zapach chleba, bułek oraz prze­róż­nych ciast docho­dzący z nie­miec­kiej pie­karni. Popu­larny lokal uciech „Kakadu” i skle­pik z pla­żo­wymi akce­so­riami przy Seestrasse, a po woj­nie dep­tak Zwy­cięz­ców spod Monte Cas­sino. Kon­certy wagne­row­skie w Ope­rze Leśnej. Zapach morza, smoły czy dymu. Cza­rowny świat, rodzący pod­świa­do­mie nie­uko­joną tęsk­notę48. Cudowny smak Apfel­ku­chen mit Sahne i innych cia­stek. Roz­cho­dzący się po ulicy zapach wypie­ka­nych co rano bułek i chleba. Kuli­nar­nych doznań nie prze­słoni fakt, że oko­licz­no­ści są mocno „zapra­wione sma­kiem niem­czy­zny”. A syn nie­miec­kiego pie­ka­rza na siłę wpaja mu sza­cu­nek do poezji nie­miec­kiej i każe nauczyć się słów Lore­lei. W dzie­ciń­stwie Dygat na Wybrzeże patrzy jak na kra­inę baśniową, a ze względu na żywioł nie­miecki – na „kra­inę zaklętą przez złe duchy”:

W Sopo­tach po raz pierw­szy w życiu ujrza­łem morze, mia­łem wtedy pięć albo sześć lat. Byłem oszo­ło­miony i zachwy­cony tą żywą ogromną masą wodną, ale nie podo­bali mi się Niemcy. Na plaży stu­denci nie­mieccy w kostiu­mach z tru­pią czaszką wyha­fto­waną na piersi zaba­wiali się ciska­niem w sie­bie medu­zami, które to roz­dzie­rali na pół. Po raz pierw­szy znie­na­wi­dzi­łem ich wtedy. Dzieci nie­miec­kie prze­szka­dzały nam się bawić i prze­śla­do­wały nas. Pew­nego razu jakiś chło­pak ude­rzył mnie sznur­kiem od gwizdka w twarz. Moją sio­strę zepchnęli z mola do wody. Innym znowu razem jakiś wyro­stek zła­pał mnie, nakrył pla­żo­wym koszem, a potem ska­kał po tym koszu i sypał na mnie gar­ściami pia­sek. Pamię­tam zwie­rzęcy, okrutny wyraz oczu tego dzie­się­cio­let­niego chło­paka, który widział mnie po raz pierw­szy w życiu i któ­remu nic nie zro­bi­łem, poza tym, że mówi­łem po pol­sku. Te same oczy ujrza­łem znów w maju 1940 roku w pod­zie­miach gestapo w alei Szu­cha. Może był to ten sam chło­pak, a może inny. Oczy i dusze nie­miec­kie są wszyst­kie podobne49.

Był pierw­szym w linii męskiej Dyga­tem sta­cjo­nar­nym, który uro­dził się w War­sza­wie i w niej spę­dził więk­szość życia. Inne mia­sta poja­wiały się oka­zjo­nal­nie, na krótko. W 1956 roku, na czwartku lite­rac­kim, do prze­strzeni dzie­ciń­stwa, ku zdzi­wie­niu czy­tel­ni­ków, dorzuci Poznań, gdzie bywał z rodzi­cami oraz sio­strą jako dziecko. A nawet, czym zapewne wbi­jał w dumę miesz­kań­ców sto­licy Wiel­ko­pol­ski, stwier­dzi: „Rodzina czę­ściowo pocho­dzi z Pozna­nia, np. Artur Maria Swi­nar­ski jest moim rodzo­nym wujem. Spę­dzi­łem tu wiele chwil dzie­ciń­stwa”50. Przy oka­zji pobytu w Lubli­nie wspo­mni krótki okres, kiedy zamiesz­ki­wał tam z rodzi­cami i sio­strą. W pamięci na zawsze utkwi widok sta­cji i odgłos prze­jeż­dża­ją­cych pocią­gów. Po bez mała trzy­dzie­stu latach mia­sto wyda się zupeł­nie obce:

Przy­byw­szy do Lublina, zaczą­łem gorącz­kowo bie­gać i szu­kać miejsc tych wspo­mnień. Lecz gdy je odnaj­dy­wa­łem, ogar­niało mnie zobo­jęt­nie­nie i myśla­łem sobie: To mi nic nie mówi, nic a nic. I odje­cha­łem cał­ko­wi­cie zobo­jęt­niały, bez tkli­wo­ści, bez wspar­cia i pomyśla­łem tylko w wago­nie: „Lublin jak Lublin”51.

Sio­stra, Danuta Luto­sław­ska, będzie wymie­niała kilka adre­sów dzie­ciń­stwa, poza War­szawą także Lublin, miesz­ka­nie w kamie­nicy, gdzie docho­dził stu­kot pocią­gów z pobli­skiego dworca. Podob­nie jak brat,, nie­wiele z tych miejsc pamięta – bo praw­dziwe rodzinne życie zaczęło się przy Lan­gie­wi­cza 13. W Kolo­nii Sta­szica.

Kolo­nia Sta­szica

Teren malow­ni­czych pię­tro­wych willi, dom­ków jed­no­ro­dzin­nych i sze­re­gow­ców na Ocho­cie.

Wcho­dząc w tę prze­strzeń, pomimo zmian i spu­sto­szeń spo­wo­do­wa­nych wojną, na­dal można poczuć eks­klu­zyw­ność tej czę­ści War­szawy. Kuzynka Kry­styna Kier­snow­ska wie­lo­krot­nie gościła z rodzi­cami u stryja i stry­jenki przy Lan­gie­wi­cza 13:

To był rze­czy­wi­ście wyjąt­kowo ładny dom. Od ulicy gabi­net stryjka, od ogrodu salon z oszklo­nymi drzwiami na taras, z for­te­pia­nem i wiel­kim por­tre­tem babci na ścia­nie nama­lo­wa­nym przez Olgę Boznań­ską w Paryżu. Jadal­nię dzie­liły od salonu roz­su­wane oszklone drzwi. Pamię­tam wielki, długi stół ze świę­conką albo wigi­lijny, przy któ­rym zbie­rała się cała rodzina. Zawsze było bar­dzo wesoło, bo stry­jek i mój ojciec lubili żar­to­wać i dow­cip­ko­wać52.

Dom był prze­stronny, funk­cjo­nalny, dopra­co­wany z pie­ty­zmem ręką archi­tekta. Ale to, co waż­niej­sze od murów: pan domu i pani domu mieli poczu­cie humoru i „żart we krwi”:

Nasz dom wypeł­niony był na co dzień śmie­chem. Kiedy Staś pod­rósł, lubił popi­sy­wać się humo­rem przed moimi kole­żan­kami. Jedna z nich mówiła: „Wyglą­dasz jak dureń z dobrej rodziny”, a mama wtó­ro­wała jej cza­sem, by nie uda­wał tatu­sia. Może wła­śnie ta atmos­fera przy­cią­gała codzien­nie do naszego domu wielu gości. Wie­czo­rami wszy­scy zasia­dali do kola­cji, a potem gawę­dzili do późna w salo­nie53.

Nie­wy­klu­czone, że podob­nie jak w domu Pawła z Poże­gnań, doro­śli goście, krewni i przy­ja­ciele rodzi­ców poja­wiają się w więk­szym gro­nie przy Lan­gie­wi­cza prze­waż­nie w każdy ostatni czwar­tek mie­siąca, na tra­dy­cyj­nych her­bat­kach. Na bie­der­me­ie­row­skim stole, przy­kry­tym bia­łym obru­sem, ląduje wielki krysz­ta­łowy talerz z pti­fur­kami, a obok niego stały zestaw: taca z minia­tu­ro­wymi kanap­kami, a na nich szynka z pomi­dor­kiem i ogór­kiem, sar­dynka z cytrynką. Tuż obok, na innym sto­liczku: ogromna srebrna taca, z dzban­kami – do kawy i do her­baty, widel­czyki, tale­rzyki, fili­żanki. Przy szcze­gól­nych oka­zjach na stole robi się jesz­cze bar­dziej wykwint­nie. Na moment przed wizytą gości pan domu lustruje salon. Spraw­dza, czy wszystko jest w jak naj­lep­szym porządku. Wysuwa na maho­niową skrzynkę przy drzwiach wej­ścio­wych zdję­cie żony z akcji cha­ry­ta­tyw­nej, zbie­ra­ją­cej datek od pre­miera, a po skoń­czo­nej impre­zie szybko usta­wia je tam, gdzie było na co dzień, głę­boko na for­te­pia­nie.

W pra­cowni na dole Antoni Dygat przyj­muje inte­re­san­tów. W tym cza­sie jego żona Jadwiga zarzą­dza domem. Zatrud­nia do pomocy służbę, z którą szybko układa sobie bar­dzo dobre rela­cje. Podział ról był jasny. Podob­nie jak archi­tek­to­niczny układ pomiesz­czeń. W domu przy Lan­gie­wi­cza jest kucharka, poko­jówka Mania i bona „panna Bro­ni­sławka”. „Nie miały z nami łatwo – będzie wspo­mi­nać trzy lata star­sza sio­stra Dygata – bo ja i Staś byli­śmy nie­zno­śni i nie­po­słuszni. Pła­ta­li­śmy gościom figle, kłó­ci­li­śmy się, rzu­ca­li­śmy w sie­bie podusz­kami; wszyst­kie rodzeń­stwa tak robią i nie ma na to rady”54.

Rozu­mieją się i potra­fią przy­jaź­nić. Staś pozo­sta­nie na zawsze uko­cha­nym bra­cisz­kiem Danuty, cho­ciaż fakt jego uro­dze­nia nie zwróci szcze­gól­nej uwagi dziew­czynki. „Pro­szę sobie wyobra­zić, że bar­dziej prze­ży­wa­łam noc­legi w wiel­kim koszu na bie­li­znę u wujo­stwa, gdzie rodzice oddali mnie na czas pobytu w szpi­talu, niż widok nie­mow­laka, o któ­rym wszy­scy mówili, że jest moim bra­tem”55.

Bro­ni­sława Migu­lew­ska opie­ko­wała się naj­pierw Danu­sią (nie­wiele od niej młod­szą), a potem małym Sta­siem aż do ukoń­cze­nia przez niego pięt­na­stego roku życia. Nie­za­stą­piona. Świetna kucharka, uta­len­to­wana w pie­cze­niu ciast, „pro­du­centka” wyśmie­ni­tego tortu orze­cho­wego. A przede wszyst­kim osoba z tkwią­cym w niej do końca życia eto­sem lojal­no­ści do pra­co­daw­ców, któ­rzy trak­tują ją z sza­cun­kiem i oka­zują wdzięcz­ność. Na pewno, w odróż­nie­niu od opie­ku­nek póź­niej­szego kolegi ze Szkoły Mazo­wiec­kiej, Minia, nie stra­szy małego Sta­sia demo­nicz­nymi minami Wit­kie­wi­cza. Na szczę­ście Wit­kacy do nich nie zacho­dzi. Mało praw­do­po­dobne, aby pogodna Bro­nia raczyła Sta­sia, jak nia­nia Pawła z Poże­gnań, opo­wie­ściami o snu­ją­cych się wśród żywych duchach zmar­łych.

Cze­sław Pod­le­ski – Utek, kolega z podwórka, czyli z Kolo­nii Sta­szica, po latach będzie wspo­mi­nał bez­tro­ski czas osie­dlo­wych zabaw z Dyga­tem: wędrówki po mie­ście, mło­dzień­cze fana­be­rie, nie­koń­czące się popisy: „Bawi­li­śmy się jak wszy­scy chłopcy w tym wieku: budo­wa­li­śmy łódki nad rzeką, pły­wa­li­śmy nago, nocą z duszą na ramie­niu zakra­da­li­śmy się na cmen­tarz. Fan­ta­zji nam nie bra­ko­wało”56.

A z listu Dygata do żony Cze­sława, Urszuli Pod­le­skiej, wynika, że pew­nego wio­sen­nego dnia 1929 roku, wcze­snym wie­czo­rem, złota mło­dzież Kolo­nii zor­ga­ni­zo­wała dość eks­cen­tryczny kon­kurs: Kto naj­bar­dziej roze­brany zaj­dzie naj­da­lej z punktu wyj­ścia, czyli Lan­gie­wi­cza 13. Zwy­cięzcą oka­zał się Ste­fan Pod­gór­ski (przy­ja­ciel Dygata, zgi­nął w Katy­niu), któ­remu dziel­nie wtó­ro­wał Utek, ale i innym nie bra­ko­wało odwagi i ani­mu­szu. Robią zakłady, kto z koszulą na gło­wie przej­dzie naj­szyb­ciej do wyzna­czo­nego celu. Kry­styna Pod­le­ska, aktorka, młod­sza córka Utka, przy­słu­chi­wała się, kiedy w Lon­dy­nie wspo­mi­nali wspólne eska­pady. Wów­czas na Zacho­dzie zabawy uliczne dopiero sta­wały się modne. A Sta­ni­sław mówił do Cze­sława: „Pamię­tasz, prze­cież my to wymy­śli­li­śmy”. Tak musiało być, ponie­waż u Dygata prawda lite­racka nie­wiele różni się od prawdy życia.

Tęsk­nota za sto­łem, który jed­no­czy domow­ni­ków, roz­pro­szo­nym świa­tłem lampy, bli­sko­ścią. A przede wszyst­kim za ojcem, któ­rego w domu i życiu rodzin­nym coraz mniej:

W naszym domu – ana­li­zuje boha­ter Jeziora Bodeń­skiego – panuje cicha umowa, że każdy ma prawo do swo­jego wła­snego życia. Krąg świa­tła nie jed­no­czy naszych wie­czo­rów. Nie pytamy się sie­bie wza­jem­nie: dokąd idziesz? kiedy wró­cisz? Każdy przy­cho­dzi na posiłki, kiedy chce i kiedy mu wygod­nie. Cza­sem cały tydzień nie widzę ojca, cho­ciaż pokoje nasze sąsia­dują. Daw­niej było ina­czej. Ale teraz jest wła­śnie tak. […] Krąg rodzinny? To ana­chro­nizm. Dziś życie toczy się nie w domach, ale na ulicy. Ulice są gwarne, pełne zna­jo­mych, któ­rzy spie­szą do kawiarni, do barów, do kin, na dan­singi lub do klu­bów bry­dżo­wych. Ojciec biega na zebra­nia: trzeba coś usta­na­wiać, zmie­niać, budo­wać, bo wszystko jest nie tak, jak być powinno. Ale jak być powinno? Tego nikt nie wie57.

Dom Dyga­tów, jak na pod­sta­wie wspo­mnień matki Heleny Mali­now­skiej rela­cjo­nuje Kon­rad Kempa, był bogato miesz­czań­ski z „gór­nej półki”. Do pokoju pana domu nie można było wejść bez puka­nia, a co wię­cej, nale­żało pro­sić o moż­li­wość poroz­ma­wia­nia. Szcze­gól­nie wyma­ga­ją­cym „pro­du­cen­tem” zasad oraz nie­pi­sa­nych kon­wen­cji miał być pan domu.

Zapach kuchni, małego dziecka lub pie­luch u swej żony dopro­wa­dzał seniora do apo­plek­sji, bo zasadą nie­pod­wa­żalną było, aby żona pach­niała kobietą i per­fu­mami w jego stylu i guście, a nie mamką, nia­nią czy kucharką. Na stole też musiały być pokarmy szcze­gólne i ulu­bione przez pana domu. W boga­tej i zamoż­nej rodzi­nie, za jaką uwa­żała się rodzina Dyga­tów, w domu musiała być guwer­nantka do opieki nad dziećmi, kucharka i sprzą­taczka58.

O domu „wybit­nie arty­stycz­nym”, w któ­rym panuje kli­mat bohemy czy atmos­fera „arty­stycz­nego cygań­stwa”, wspo­mina Zdzi­sław Skwar­czyń­ski, wska­zu­jąc przy oka­zji wszech­stron­ność gospo­da­rza: „Ojciec pisa­rza miał nawet swą skromną kartkę w lite­ra­tu­rze jako tłu­macz na fran­cu­ski kilku wier­szy Lecho­nia z tomu Srebrne i Czarne”, zapre­zen­to­wa­nych czy­tel­ni­kom „Wia­do­mo­ści Lite­rac­kich”59.

W domu przy Lan­gie­wi­cza naj­czę­ściej poja­wiała się rodzina ze strony Dyga­tów i Kurow­skich. Wpa­dali też Kar­piń­scy, Zamoy­scy, Hule­wi­czo­wie, skrzy­paczka Euge­nia Umiń­ska czy Helena Bobiń­ska – pisarka. Na szczę­ście nie było wśród gości Loli Misiń­skiej, kobiety pre­ten­sjo­nal­nej, posłu­gu­ją­cej się egzal­to­wa­nym języ­kiem, oso­bo­wo­ścio­wego „kosz­marka”, któ­remu Paweł z Poże­gnań, mający awer­sję do sche­ma­tów oraz sza­blo­nów, a przede wszyst­kim zakła­ma­nia, celowo pod­czas ora­cji odsuwa krze­sło, przy­czy­nia­jąc się do towa­rzy­skiej kata­strofy. Podob­nie postą­pił przed laty w mło­do­ści inny boha­ter Dygata – pan Pie­troń­ski z Księ­życa, opo­wia­da­nia pocho­dzą­cego z roku 1938, a dedy­ko­wa­nego, podob­nie jak Różowy kaje­cik, Jac­kowi Wosz­cze­ro­wi­czowi. Pod­czas kola­cji imie­ni­no­wej odsu­nął krze­sło wujowi, czło­wie­kowi darzo­nemu powszech­nym sza­cun­kiem, za co został wyrzu­cony za drzwi, gdzie towa­rzy­szyć mu mogły jedy­nie noc i księ­życ w pełni60. Lola Misiń­ska, sym­bol tępej i draż­nią­cej pru­de­ryj­no­ści, wystąpi ponow­nie w Salo­nie war­szaw­skim. W pięk­nym domu Jadwigi i Anto­niego Dyga­tów, w Kolo­nii Sta­szica, naj­czę­ściej bywa rodzina i krewni. A wśród nich, nie­wy­klu­czone, być może ktoś podobny do Loli?

Jadwiga Dygat uwiel­bia wizyty gości. Chęt­nie gra z nimi w bry­dża lub robra. Rza­dziej daje się wycią­gnąć na kawiar­niane wędrówki po mie­ście. Służba w oso­bach: Bro­ni­sława Migu­lew­ska – nia­nia, Pela­sia Wiel­ko­po­lanka – pocho­dząca ze Śremu, a potem Helena Mali­now­ska, czuje się przy pani domu bez­piecz­nie i dobrze. Wie­dzą, że zawsze, w każ­dej sytu­acji, będą spra­wie­dli­wie i życz­li­wie potrak­to­wane61.

Ilu­zja praw­dziw­sza niż życie

Tak samo jak morzem, a może jesz­cze bar­dziej, mały Staś fascy­nuje się fil­mem. Na długo zanim prze­kro­czy progi kina. Zazdro­ści doro­słym. Intry­gują go tajem­ni­cze oświe­tlone i barwne przej­ścia pro­wa­dzące do ciem­nej kom­naty, w któ­rej – wyobraża sobie – muszą miesz­kać skryte marze­nia. Wystar­czy wejść w bramę kina, aby zna­leźć się w zupeł­nie innym świe­cie. A wcze­śniej pooglą­dać fotosy oraz afi­sze. Prze­ma­wiają do wyobraźni. Kiedy Staś opa­nuje alfa­bet i zacznie skła­dać literki, nie się­gnie po popu­larną prasę dla dzieci w stylu „Moje pisemko”, a po tygo­dnik „Fil­mia”, który prze­czyta z zapar­tym tchem. A to, o czym prze­czyta, nie pozwoli mu spać, bo będzie nie­usta­nie myślał, żył fil­mem i losami kino­wych boha­te­rów – tych, któ­rych widział na afi­szach. Dopi­sy­wał im bio­gra­fie. Obda­rzał cha­rak­te­rami. Kształ­to­wał w wyobraźni ich losy. Znaj­do­wał się w świe­cie dla postron­nych wyima­gi­no­wa­nym, a dla niego najbar­dziej rze­czy­wi­stym. W świe­cie, w któ­rym „sny przy­bie­rają pozory prawdy lub też prawda przy­biera pozory snów”62.

„Poza fil­mem nie inte­re­so­wało mnie nic i wie­dzia­łem, że tylko tym będę mógł zaj­mo­wać się w życiu”63. Już nie chciał zostać apte­ka­rzem czy dyry­gen­tem, a akto­rem, reży­se­rem lub ope­ra­to­rem. Wła­ści­wie obo­jęt­nie kim, byle tylko miało to zwią­zek z fil­mem. Ze skrzynki i korbki wyrwa­nej z młynka do kawy robi kamerę i „kręci” filmy. Z wymy­ślo­nymi akto­rami, wśród wyima­gi­no­wa­nej deko­ra­cji. Po wielu latach przy­zna­wał, że byłyby to z pew­no­ścią, pomimo asce­tycz­nych środ­ków, naj­lep­sze filmy i wielka szkoda, że nie zostały zre­ali­zo­wane. Jeśli wie­rzyć, że to, co pisał, nie było pod­ko­lo­ry­zo­wane na potrzeby ubar­wia­nia życio­rysu i w tych kine­ma­to­gra­ficz­nych pla­nach napo­tkał opór rodziny, która uwa­żała, że film, „dia­bel­ski wyna­la­zek”, to nie­zbyt poważna dzie­dzina i pro­fe­sjo­nalne zaj­mo­wa­nie się nią zupeł­nie nie pasuje dla chłopca z dobrego domu. „Z tego wszyst­kiego wynika chyba jasno, iż miłość moja była miło­ścią typowo nie­szczę­śliwą, że nie powiem – tra­giczną. Ale tylko taka miłość jest coś warta. Trudno, już tak urzą­dzony jest świat. I ma to na pewno swoje dobre i piękne strony”64.

Afi­sze kinowe zapra­szają do prze­kro­cze­nia progu innego świata. Nie­które, jak ten z dziew­czyną ska­czącą z pokładu statku do morza, zapa­mię­tuje na zawsze. Domy­śla się, że fil­mowa boha­terka nie ska­cze w celach samo­bój­czych, ale z „nad­miaru rado­ści życia”, ponie­waż jest roze­śmiana i wesoła. I jak dowia­duje się z afi­sza, cho­ciaż tytułu filmu nie zapa­mię­tuje, dziew­czyna uro­dziła się w samo­lo­cie i z tego powodu jest „cudow­nie narwana”. Kie­dyś podobne dziew­czyny będzie powo­ły­wać do życia w swo­ich utwo­rach. Gorzej, kiedy, jak żar­to­bli­wie stwier­dza przy oka­zji przed­mowy do książki Ste­fa­nii Bey­lin, przyj­dzie mu się zetknąć z nimi w praw­dzi­wym życiu65.

Po latach napi­sze:

Pocho­dzę z poko­le­nia, któ­rego dzie­ciń­stwo pod­da­wało się fascy­na­cji nie bajek, albo tych w ilu­stro­wa­nych książ­kach, albo opo­wia­da­nych przez pia­stunki, ale kinom i fil­mom. Tym szcze­gól­nie, które były zabro­nione dla dzieci i mło­dzieży. Czy można odna­leźć napis bar­dziej pod­nie­ca­jący i wywo­łu­jący nie­po­wta­rzalne i ni­gdy nie­zre­ali­zo­wane tęsk­noty jak: „Dla dzieci i mło­dzieży zabro­nione”?66.

Stare fotosy i afi­sze dzia­łają jak słynna made­le­ine u Pro­usta. Do kina cią­gną nie­odmien­nie: tęsk­nota, nie­po­kój, nadzieja na zna­le­zie­nie cze­goś, co zmieni i uatrak­cyjni rze­czy­wi­stość. Pra­gnie­nie, żeby przez moment prze­stać być sobą i pożyć cudzym, z pozoru atrak­cyj­niej­szym i cie­kaw­szym życiem. Ilu­zja. Może dla­tego kino­te­atry opa­try­wano, co uwa­żał w póź­niej­szych latach za słuszne, nazwą „ilu­zjon”. W mistycz­nej ciem­no­ści sali kino­wej dzieją się rze­czy nad­przy­ro­dzone, mistyczne. Można się nawet porząd­nie zako­chać. Jak prze­ko­ny­wał czy­tel­ni­ków w felie­to­nie: „Przed wyna­le­zie­niem kine­ma­to­grafu mali chłopcy kochali się w swo­ich pia­stun­kach, w nie­zna­nych paniach z ogródka lub sąsiedz­twa, osta­tecz­nie w kobie­tach z obra­zów albo ilu­stra­cji. Ja, dziecko XX wieku, zako­cha­łem się po raz pierw­szy, mając lat cztery…”.

Nie wszyst­kie filmy nieme mógł oglą­dać. Te, które mógł, zapa­dały głę­boko w dzie­cięcą wyobraź­nię, ale nawet te nie­obej­rzane, a znane z roz­mów, prze­ka­zów, opo­wie­ści i foto­sów pomie­sza­nych z fan­ta­zją wywie­rały podobne albo jesz­cze więk­sze wra­że­nie.

Pierw­szym kino­wym obra­zem, który wrył się Sta­siowi w pamięć, była Lalka z Ossi Oswaldą w reży­se­rii Ern­sta Lubit­scha, obej­rzana w kinie Colos­seum przy Nowym Świe­cie 19. Praw­dziwą atrak­cję, wymy­śloną spe­cjal­nie dla naj­młod­szych kino­ma­nów, sta­no­wiły arku­sze z lalką do wyci­na­nia – zaopa­trzona w sto­sowne ubranka, gotowa do ubie­ra­nia oraz roz­bie­ra­nia. Opo­wieść fil­mowa pro­sta i nie­skom­pli­ko­wana, ale dość wyra­zi­sta. Lalka była wiel­ko­ści czło­wieka, ruszała się i cho­dziła, ale nie­roz­tropny chło­pak przez nie­uwagę ją stłukł. Przed kon­se­kwen­cjami ze strony wła­ści­ciela ratuje bie­daka Ossi Oswalda, łudząco podobna do lalki. „Nie bar­dzo pamię­tam – pisał Dygat – jak to się skoń­czyło, w każ­dym razie bar­dzo sym­pa­tycz­nie. Zby­teczne doda­wać, że Ossi Oswalda była moją pierw­szą miło­ścią. Mia­łem wtedy cztery albo pięć lat”67. A potem, dla uspra­wie­dli­wie­nia, wspo­mina, że może pierw­szą miło­ścią nie była wcale Ossi Oswalda, a uro­dziwa prak­ty­kantka w majątku Kościanki nale­żą­cym do wuja Jerzego Hule­wi­cza. Pew­nego dnia spa­dła z konia, ale na szczę­ście nic jej się nie stało. Jed­nak w innym miej­scu, w felie­to­nie Tęsk­noty i nadzieje, prze­ko­nuje, że Ossi to sprawa o wiele poważ­niej­sza od prak­ty­kantki.

Nie jest stały w uczu­ciach do fil­mo­wych obiek­tów. Ekra­nowe pięk­no­ści zmie­niają się wraz z wie­kiem. Po Ossi przy­cho­dzi zauro­cze­nie artystką cyr­kową, ślicz­nie jeż­dżącą na koniu Vilmą Bánky, któ­rej wdzię­kami delek­to­wał się w kinie Sty­lowy przy Mar­szał­kow­skiej. Kiedy następ­nego dnia po sean­sie się obu­dzi, uzmy­słowi sobie, że cią­gle o niej myśli, a przez to myśle­nie spóźni się na pierw­szą lek­cję, ponie­waż zanim uda się do szkoły, pobie­gnie popa­trzeć na fotosy przed kinem. „To była moja pierw­sza randka, wraz z wszel­kimi jej emo­cjami. Nawet z tą okrutną obawą: przyj­dzie czy nie przyj­dzie? No bo mogli zmie­nić film i fotosy” – będzie pisał po latach68. Vilmę porzuci, wła­ści­wie bez spe­cjal­nego żalu, po Synu szejka z Rudol­fem Valen­tino. Jej miej­sce zaj­mie Vir­gi­nia Valli, którą zoba­czył w obra­zie Tita­nia, mia­sto moich marzeń w kinie Nie­znane przy Moko­tow­skiej:

Gdy tylko poja­wiła się na ekra­nie, poczu­łem, że stało się ze mną nagle coś dziw­nego. Jakby potężne ude­rze­nie mło­tem w głowę, lodo­waty dreszcz, a potem cie­pło roz­le­wa­jące się po całym ciele. Jed­no­cze­śnie głos jakiś tajem­ni­czy szep­tał mi do ucha. „To ona! To ona, ta jedyna, na którą cze­ka­łeś całe życie”69.

Jak usi­łuje prze­ko­nać w dal­szej czę­ści felie­tonu, była to jego naj­więk­sza miłość do pięt­na­stego roku życia. A potem ujrzy Betty Bron­son w Pio­tru­siu Panu w kinie Sty­lowy i może skon­fron­to­wać zde­rze­nie mitu z rze­czy­wi­sto­ścią. Posta­nowi się z nią, mimo róż­nicy wieku, oże­nić. W końcu fil­mowa wybranka jest młod­sza od poprzed­nich i dzieli ich wyłącz­nie dwa­na­ście lat. Naj­więk­szym pro­ble­mem jest jed­nak nie wiek, ale odle­głość i dale­kie kilo­me­try dzie­lące War­szawę od Hol­ly­wood.

W mod­nym wów­czas Colos­seum przy Nowym Świe­cie Staś ogląda pierw­szy film z Maxem Lin­de­rem – Foto­graf. Fabuła raczej nie­skom­pli­ko­wana: pewne pismo ogła­sza kon­kurs foto­gra­ficzny. Max wyru­sza w podróż, chce zdo­być temat. Po dro­dze robi zdję­cie dzie­ciom jedzą­cym maka­ron. Wycho­dzi pięk­nie. Max powraca w eufo­rii i… dowia­duje się, że zdję­cie nie mie­ści się w kate­go­rii kon­kursowej, ponie­waż nale­żało foto­gra­fo­wać wyłącz­nie kwiaty. Mały Staś bar­dzo żałuje Maxa – może nie tyle samego chłopca, ale jego zawie­dzio­nych nadziei oraz zni­we­czo­nych marzeń. Jest zwo­len­ni­kiem szczę­śli­wych zakoń­czeń, happy endów przy­wra­ca­ją­cych dobry nastrój i wiarę w świat.

W dzie­cię­cej wyobraźni, jak w kalej­do­sko­pie, cią­gle zamiesz­kują nowi boha­te­ro­wie. Przy­gody Pata i Pata­chona wkrótce wypie­rają pery­pe­tie Wicka i Wacka. Z Pata i Pata­chona nie zapa­mię­tuje za wiele, może poza drew­nia­nymi kukieł­kami sto­ją­cymi pod kinem Świa­to­wid przy Mar­szał­kow­skiej. A potem znów powraca do fascy­na­cji pięk­nymi aktor­kami i prze­rzuca sym­pa­tię na Mary Pick­ford. W tym cza­sie impo­nuje mu rów­nież Jac­kie Coogan, który z ekranu kino­wego usil­nie prze­ko­nuje widzów, że świat, to zna­czy wszy­scy ludzie poza Cha­pli­nem, to naj­gor­sze, per­fidne typki, krzyw­dzące małe dzieci.

Nie uwie­rzy­łem mu – tłu­ma­czy po latach Dygat – ponie­waż ist­nieli tak wspa­niali obrońcy uci­śnio­nej nie­win­no­ści i spo­łecz­nej spra­wie­dli­wo­ści, jak Eddie Polo, Joe Bouomo, Harry Piel i Tom Mix. Te awan­tur­ni­cze filmy w kilku seriach spra­wiły nie­mało kło­potu moim rodzi­com i były przy­czyną wielu skarg sąsia­dów. Szybko jed­nak spo­waż­nia­łem i ide­ałem moim stał się Rudolf Valen­tino, a pierw­szą kobietą świata Alice Terry. Krew na pia­sku, Syn szejka, Czte­rech jeźdź­ców apo­ka­lipsy. Muszę przy tym zazna­czyć, że żad­nego z tych fil­mów ani też Rudolfa Valen­tino i Alice Terry ni­gdy na ekra­nie nie widzia­łem70.

Były też inne miło­sne fascy­na­cje: Sally Eilers, Joan Craw­ford, Clau­dette Col­bert, Jeanette Mac­Do­nald. Co może dzi­wić, ni­gdy nie poja­wiły się w tym miło­snym rydwa­nie gwiazdy: Greta Garbo, Mar­lene Die­trich czy Pola Negri – za wynio­słe, nie­do­stępne, zbyt emo­cjo­nal­nie odle­głe.

Fil­mowe arche­typy. Nie­ustan­nie powie­lane, cza­sami nie­znacz­nie zmie­nione role. Jest pewien, choć nie ma spo­sobu tego dowieść, że gdyby nie kino, histo­rie świata poto­czy­łyby się zupeł­nie ina­czej. Nie wia­domo tylko, czy szczę­śli­wiej71.

W jakiej sce­ne­rii roz­grywa się fil­mowe miste­rium? Atmos­ferę ówcze­snego mia­sta, jego kolo­ryt rekon­stru­uje w pamięt­ni­ko­wych zapi­skach póź­niej­szy kolega szkolny Dygata, Janusz Min­kie­wicz, który nie­dawno przy­był wraz z rodzi­cami do War­szawy z Rosji przez zie­loną gra­nicę. Uwagę kil­ku­latka przy­cią­gają przede wszyst­kim sto­łeczne czer­wone tram­waje72. W 1920 roku War­szawa roi się od prze­róż­nych mun­du­rów. Minio prosi rodzi­ców o wyma­rzony pre­zent – czapkę ofi­cer­ską, spe­cjal­nie pomniej­szoną, aby paso­wała na dzie­cięcą głowę. Para­do­wa­nie w czapce woj­sko­wej staje się przy­czyną nie­przy­jem­nego incy­dentu, kiedy jeden z nad­gor­li­wych ofi­ce­rów, znie­sma­czony, uznaje nosze­nie jej przez malu­cha za pro­fa­na­cję i obrazę uczuć patrio­tycz­nych. Dygat, wędru­jąc tymi samymi uli­cami i widząc tych samych ofi­ce­rów, nie odczuwa żad­nych woj­skowo-mili­tar­nych pra­gnień. Nie wia­domo też, czy, podob­nie jak Minio, bywa z rodzi­cami w nie­dzielne popo­łu­dnia na ciastku i kakao w Dużej Zie­miań­skiej, miesz­czą­cej na rogu Jasnej i Kre­dy­to­wej.

Ciastka lubi. Jako kil­ku­la­tek ćwi­czy na sło­dy­czach sztukę hedo­ni­zmu oraz zdro­wego ego­izmu. Podej­muje walkę z kon­we­nan­sami. Zwal­cza uda­waną skrom­ność i nie­śmia­łość. Na pod­wie­czorku w gro­nie rówie­śni­ków sięga po ostat­niego pączka na tale­rzu, uwal­nia­jąc w ten spo­sób inne dzieci od dyle­matu i drę­czą­cego ocze­ki­wa­nia, co się z tym pącz­kiem osta­tecz­nie sta­nie. Nie zjada go jed­nak, ale na nim siada73. „Praw­dziwa pasja musi być nagro­dzona. A ten, co pra­gnie naj­bar­dziej, ma pierw­szeń­stwo przed innymi”. Magda Dygat będzie wspo­mi­nała, że ojciec nie zno­sił miz­drze­nia i taniej kokie­te­rii, a także nie­szcze­rego i nie­praw­dzi­wego zacho­wa­nia, kry­go­wa­nia się: „Kie­dyś na przy­ję­ciu przy­sta­wił sobie miskę z mali­nami i na oczach całego stołu zjadł owoce sam, mówiąc: »Nikt tak nie lubi malin jak ja«. Każdy, kto widział go jedzą­cego, musiał się z tym zgo­dzić”74.

W 1922 roku, jako sied­mio­la­tek, Staś poznaje, pośred­nio przez słu­żącą, zabro­nioną dla dzieci i mło­dzieży Tajem­nicę przy­stanku tram­wa­jo­wego w reży­se­rii Jana Kuchar­skiego. Na uli­cach z cie­ka­wo­ścią przy­gląda się afi­szom. Rzew­liwa, pro­sta, chwy­ta­jąca za serce fabuła prze­ma­wia do chło­pię­cej wraż­li­wo­ści. Oto młoda i piękna dziew­czyna – Kazia (Jadwiga Smo­sar­ska), zwią­zana z uczci­wym, dobrym fry­zje­rem Mie­ciem (Józef Węgrzyn), pew­nego dnia, na swoje nie­szczę­ście, poznaje na przy­stanku tram­wa­jo­wym pod­sta­rza­łego lowe­lasa z tytu­łem hra­biow­skim, Romana Opol­skiego (Kazi­mierz Juno­sza-Stę­pow­ski), i opusz­cza dla niego narze­czo­nego oraz rodzinę. A kiedy, co było do prze­wi­dze­nia, sama zostaje porzu­cona przez Don Juana, zde­spe­ro­wana rzuca się pod tram­waj. Potem jako zjawa poja­wia się w tym samym miej­scu. To jed­nak nie koniec histo­rii. Mie­cio mści się za narze­czoną. Odnaj­duje sprawcę nie­szczę­ścia i pod­rzyna mu gar­dło. Kathar­sis i eks­pia­cja w jed­nym. Za zło czy wyrzą­dzoną krzywdę należy zapła­cić. Nie ma prze­bacz75.

Dwa lata póź­niej, jako dzie­wię­cio­la­tek, inten­syw­nie prze­żywa, a nawet utoż­sa­mia się z dyle­ma­tami innego kino­wego boha­tera – Pio­tru­sia Pana, i stop­niowo pozbywa się jakich­kol­wiek wąt­pli­wo­ści; już wie. Kino jest ilu­zją zdolną do wkro­cze­nia w codzien­ność:

Kino stało się moim Nie­praw­dzi­wym rajem Praw­dzi­wym. A wła­ści­wie stało się nim Hol­ly­wood. Hol­ly­wood – naj­bar­dziej cza­ro­dziej­ska nazwa. Wie­rzy­łem i nie wie­rzy­łem w jego ist­nie­nie, tak jak wie­rzy­łem i nie wie­rzy­łem w to, co się dzieje na ekra­nie. Oglą­da­łem filmy i sta­łem się Chłop­cem Zatra­co­nym, który słu­cha bajek Pio­tru­sia Pana. Wypa­dłem z wózka i już ni­gdy nie zdo­ła­łem się wdra­pać do niego z powro­tem76.

Staś ma nie­całe dwa­na­ście lat, kiedy w 1926 roku, w kinie Palace przy Chmiel­nej 9, wyświe­tlano pre­mie­rową adap­ta­cję Trę­do­wa­tej w reży­se­rii Edwarda Puchal­skiego oraz Józefa Węgrzyna. Na foto­sach pięk­nie pre­zen­to­wał się aktor­ski duet: Jadwiga Smo­sar­ska i Bole­sław Mie­rze­jew­ski. Skąd mógł wie­dzieć, że wiele lat póź­niej, przy kolej­nej adap­ta­cji powie­ści Heleny Mnisz­kówny, przyj­dzie mu zagrać wła­sną, nie­zbyt for­tunną dla sie­bie rolę.

Dosko­nale zapa­mięta fotosy z fil­mów: Tajem­nicy przy­stanku tram­wa­jo­wego, Trę­do­wa­tej i innych. Nawet nie oglą­da­jąc, mógł oce­niać akto­rów. Miał pre­ten­sje do Smo­sar­skiej, ale apro­batę i uzna­nie dla Węgrzyna. Ten ostatni, jeśli cho­dzi o poziom sztuki aktor­skiej, ni­gdy go nie zawiódł. Zetknie się z nim na żywo, w wieku sze­ściu czy sied­miu lat, kiedy rodzice zabiorą go do Teatru Naro­do­wego na Króla Edypa. Myślą, że nie zaszko­dzi zabrać syna, bo i tak niczego nie zro­zu­mie. Nie mają racji. Staś był prze­jęty i roz­pa­lony do czer­wo­no­ści – jaki­miś emo­cjami, aurą, pod­nio­sło­ścią, ale także „wspa­nia­ło­ścią Węgrzyna”, który, jak mnie­mał po latach, gra­jąc swoją rolę, też zapewne nie do końca rozu­miał wszystko w sen­sie filo­lo­giczno-kla­sycz­nym. „W isto­cie – będzie powra­cał do tych zauro­czeń Dygat – było nas trzech: Sofo­kles, Węgrzyn i ja, któ­rzy rozu­mie­li­śmy się ponad obcą grec­kiej tra­ge­dii wier­szo­waną pol­sz­czy­zną dzie­więt­na­sto­wieczną”77. Po latach prze­tłu­ma­czo­nym przez niego Edy­pem prze­mówi ze sceny ulu­biony aktor i przy­ja­ciel Gustaw Holo­ubek.

Wraz ze zmianą reper­tu­aru rodzą się coraz to nowe fascy­na­cje. Dzięki Sca­ra­mo­uche poko­cha Ramona Novarro, który na pie­de­stale trwał przez Ben Hura aż do Wiel­kiej parady ze świet­nymi kre­acjami aktor­skimi Johna Gil­berta i Renée Adorée.

Inne fil­mowe obrazy, które wdru­ko­wały się w pamięć Sta­sia, podob­nie jak nie­ustan­nie zmie­nia­jące się afi­sze: Zaka­zane pio­senki, Ulica Gra­niczna. Może już wów­czas kształ­to­wała się myśl o bez­za­sad­no­ści kry­te­riów w oce­nie jakie­go­kol­wiek filmu. Po latach będzie pisał:

Żadna ze sztuk nie jest tak jak film przy­sto­so­wana do prze­bo­ga­tej róż­no­rod­no­ści ludz­kiej emo­cji i wraż­li­wo­ści. Nie ma fil­mów dobrych i złych. Są tylko filmy, które jed­nym się podo­bają, innym nie. Dziwne, bo zda­rza się, że nawet te filmy, które robią kasę, czę­sto nie podo­bają się więk­szo­ści, która do robie­nia tej kasy się przy­czy­nia78.

War­szawa na tle odro­dzo­nego kraju staje się zagłę­biem kino­wym, pol­skim Hol­ly­wood. Rodzą się kinowe rytu­ały. Cho­ciaż początki X muzy nad Wisłą wcale nie należą do łatwych, a oby­czaje widzów w niczym nie przy­po­mi­nają kli­matu współ­cze­snych kin stu­dyj­nych czy mul­ti­plek­sów. Nie wyświe­tlano co prawda tasiem­co­wych spo­tów rekla­mo­wych i nie pach­niało popcor­nem, ale:

Publicz­ność w kinach była nie­sforna. Powszech­nie spóź­niano się na seanse. Panie zasła­niały ekran kape­lu­szami, choć na szczę­ście nie przy­po­mi­nały już one ogro­dów, jak dekadę wcze­śniej. W trak­cie pro­jek­cji sze­lesz­czono papier­kami cukier­ków, a już plagą było odczy­ty­wa­nie przez publicz­ność napi­sów poja­wia­ją­cych się na ekra­nie79.

Cał­kiem moż­liwe, że poja­wiał się, jako nasto­la­tek, ugo­dzony na dobre „fil­mo­wym amo­rem” pro­sto w serce, w mod­nym kino­te­atrze, nomen omen, Hol­ly­wood przy Hożej 29. Kolejny przy­by­tek X muzy zaczął dzia­łać w erze filmu dźwię­ko­wego. Wnę­trze urzą­dzone w stylu art déco na pewno musiało cie­szyć oko kino­ma­nów este­tów.

Zapy­tany w 1968 roku o swoje dzie­ciń­stwo, odpo­wie: „Nie wiem, czy ono było trudne i cięż­kie. Cza­sem wła­śnie trudne i cięż­kie może być dzie­ciń­stwo spę­dzone w warun­kach bar­dzo dobrych, a skutki tego potem są cięż­kie i trudne”80.

Dzie­ciń­stwo, to naj­wcze­śniej­sze, bar­dziej niż ze sło­wem będzie koja­rzyć z muzyką. Babka Kon­stan­cja grała na for­te­pia­nie. Stryj Sta­ni­sław śpie­wał, a miesz­ka­jący w Paryżu kuzyn, Zyg­munt Dygat, będzie uczniem Pade­rew­skiego.

Przed wojną jest pośred­nio świad­kiem spek­ta­ku­lar­nych wyda­rzeń. Ma nie­całe sześć lat, kiedy w sierp­niu 1920 roku miesz­kańcy z ulgą i rado­ścią mani­fe­stują po zwy­cię­skiej Bitwie War­szaw­skiej. Osiem, kiedy w Zachę­cie, 22 grud­nia 1922 roku, docho­dzi do bestial­skiego mordu na pre­zy­den­cie II RP Gabrielu Naru­to­wi­czu. Jede­na­ście, kiedy w ciszy i sku­pie­niu skła­dano pro­chy nie­zna­nego żoł­nie­rza w kolum­na­dzie Pałacu Saskiego w listo­pa­dzie 1925 roku. Dwa­dzie­ścia, gdy w 1934 roku Ste­fa­nowi Sta­rzyń­skiemu powie­rzono sta­no­wi­sko komi­sa­rycz­nego pre­zy­denta War­szawy. Nie­skoń­czone dwa­dzie­ścia jeden, kiedy War­szawa, a wraz z nią cała odro­dzona Pol­ska w maju 1935 roku żegna zmar­łego w Pałacu Bel­we­der­skim męża stanu, naj­więk­szą legendę dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­nego – Mar­szałka Józefa Pił­sud­skiego.

W Mazo­wiec­kiej

Staś wzra­sta w boga­tym domu. Aspi­ru­ją­cym. Uczy się po pol­sku i fran­cu­sku, co ma wzbo­ga­cić jego oso­bo­wość. Potem uczęsz­cza do jed­nej z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych war­szaw­skich szkół – męskiego gim­na­zjum Towa­rzy­stwa Szkoły Mazo­wiec­kiej, pla­cówki wyróż­nia­ją­cej się dosko­na­łym zaple­czem dydak­tycz­nym oraz świa­tłym gro­nem peda­go­gicz­nym, cie­szą­cej się renomą.

Fakt, że wła­ści­cie­lami szkoły byli zie­mia­nie – wspo­mi­nał dyplo­mata, absol­went pla­cówki Sta­ni­sław Gajew­ski – bar­dzo zawa­żył na pozio­mie naucza­nia. Wycho­wy­wano nas bowiem nie tylko tra­dy­cyj­nie w duchu naro­dowo-kato­lic­kim, ale i w spe­cy­ficz­nej sytu­acji peda­go­gicz­nej. Wśród nas były prze­cież dzieci nie­któ­rych akcjo­na­riu­szy. Nauczy­ciele, by nie nara­żać się na kry­tykę zarządu, a nawet utratę pracy, pozwa­lali nam nie przy­kła­dać się spe­cjal­nie do nauki i nie prze­strze­gać dys­cy­pliny81.

Mimo to obo­wiąz­ków było dla Dygata, jak widać, za wiele, bo sys­te­ma­tycz­nie, z upodo­ba­niem urywa się z lek­cji. Bar­dziej niż książ­kami inte­re­suje się spor­tem. Może z powodu leni­stwa czy braku wytrwa­ło­ści nie odnosi suk­ce­sów szkol­nych, ale cie­szy się za to powo­dze­niem u kole­ża­nek z żeń­skich gim­na­zjów, a dzięki barw­nej oso­bo­wo­ści bez trudu nawią­zuje przy­jaź­nie. Nie­które z nich, jak ta z Miniem, prze­trwają próbę czasu. Po raz pierw­szy wpa­dają na sie­bie przy­pad­kowo, w pięk­nych oko­licz­no­ściach przy­rody – w parku Ska­ry­szew­skim. Rela­cja Min­kie­wi­cza:

Gdy tak się tam prze­cha­dza­łem z naj­now­szym tomem Edgara Wal­lace’ a w ręku, uwagę moją przy­kuła para ucznia­ków skła­da­jąca się z fer­dy­dur­ko­wa­tej blond-pen­sjo­narki i sztu­baka w czapce z tej samej co ja szkoły. Choć czapki mie­li­śmy takie same – nie zna­li­śmy się. Za późno już było na uda­wa­nie, że się nie widzimy, a czapki z takimi samymi ozna­kami zobo­wią­zy­wały, jak mun­dur woj­skowy, do ukło­nów. On był z damą, wypa­dało mu się ukło­nić pierw­szemu.

– Kolega z jakiej klasy? – zagaił nie­zna­jomy.

– Z szó­stej, Min­kie­wicz się nazy­wam.

– Dygat jestem – odrzekł tam­ten, wyraź­nie „gra­se­ju­jąc”, choć w sło­wach, które dotąd wypo­wie­dział, nie było litery „r” – ja także z szó­stej, to dziwne, żeśmy się dotych­czas nie spo­tkali w szkole.

Słowo do słowa, oka­zało się, żeśmy dotąd waga­ro­wali na prze­mian. W tych dniach, kiedy on był w kla­sie, ja spa­ce­ro­wa­łem po parku i odwrot­nie.

– Gdzie to się ludzie spo­ty­kają? – przy­wi­ta­li­śmy się naza­jutrz w szkole, para­fra­zu­jąc znany z pism humo­ry­stycz­nych kawał o nie­zbyt obo­wiąz­ko­wych, a roz­tar­gnio­nych pro­fe­so­rach uni­wer­sy­tetu, któ­rzy raz spo­tkali się nie­spo­dzie­wa­nie na wykła­dach. Odtąd przy­jaźń została zawarta. Mie­li­śmy wspólne zain­te­re­so­wa­nia, jak mecze piłki noż­nej, gra w tenisa, a przede wszyst­kim owa blond-pen­sjo­narka, w któ­rej ja zako­cha­łem się nie na żarty82.

Pierw­sze spo­tka­nie Dygata i Min­kie­wi­cza saty­rycz­nie zilu­struje twórca i „poru­szacz” kukie­łek z szo­pek poli­tycz­nych, uta­len­to­wany rysow­nik Jerzy Zaruba. Upodo­ba­nie do zry­wa­nia się z zajęć oraz pociąg do dziew­czyn, czyli „gust roman­tyczny”, okażą się wystar­cza­jące, by się zaprzy­jaź­nili. Wcze­śniej się nie znali, ponie­waż droga edu­ka­cyjna kolegi Min­kie­wi­cza była kręta i wybo­ista, co nie wyni­kało wyłącz­nie z braku gor­li­wo­ści czy nauko­wych nie­po­wo­dzeń. Minio wraz z rodzi­cami (ojciec adwo­kat) zmie­niał czę­sto miej­sce pobytu, a wraz z nim prze­kra­czał progi kolej­nych szkół. Pod­czas edu­ka­cyj­nej ody­sei naby­wał przy­dat­nych, nie tylko w życiu szkol­nym, doświad­czeń.