Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Nie czuję się pisarzem na co dzień. Właściwie cieszę się, bo szalenie bym dużo tracił”.
Stanisław Dygat był wizualnie oraz osobowościowo bujny i dorodny. Odziedziczył najciekawsze cechy polskich i francuskich przodków. Psychologicznie skomplikowany, utkany z paradoksów. Wielowarstwowy, nieuchwytny, wielokrotny. Dla każdego inny.
Tylu pasji, wrażeń, zdarzeń, marzeń, namiętności, uczuć, znajomości nie uniósłby żaden człowiek. Niezawodny przyjaciel i humorzasty złośnik. „Zakonspirowany wulkan”. Mężczyzna o duszy dziecka. Ofiara nieczułego systemu politycznego, ale również skłonności do idealizacji, przeczuleń, nadwrażliwości. Niesłusznie nieco zapomniany błyskotliwy prozaik i felietonista. Urzeczony kinem autor scenariuszy oraz dialogów filmowych. Sposobem myślenia i pisania wyprzedzający czas. Suwerenny intelektualnie. Prawie nieskażony socrealizmem. Nieukłuty przez „czerwonego pająka”. Mało brakowało, a stałby się ikoną peerelowskiej popkultury. Część obyczajowa, nieustannie powielana przez kolorowe magazyny czy plotkarskie portale, dawno przerosła to, co pozostawił po sobie jako prozaik. Może za mocno utożsamiał się z rolą Stworzyciela? Po niemal półwieczu literackiego niebytu wychodzi z cienia. Nie skrywa się za najlepiej „napisaną” i wyreżyserowaną postacią – Kaliną. Ukazuje się w pełnej krasie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 721
Mało brakowało, a stałby się ikoną peerelowskiej popkultury. Część obyczajowa, nieustannie powielana przez kolorowe magazyny czy plotkarskie portale, dawno przerosła to, co pozostawił po sobie jako prozaik. Może za mocno utożsamiał się z rolą Stworzyciela, Pigmaliona, prof. Higginsa, Millera, Felliniego? Może dzieła okazywały się równie atrakcyjne jak twórca? A może taki był jego plan, licentia poetica, pomysł na życie?
Mówił, że kocha bardziej życie niż pisanie. W wywiadzie: „Nie czuję się pisarzem na co dzień. Właściwie cieszę się, bo szalenie bym dużo tracił”. W Pacific Panam Palisades: „Co za okropny wyraz: literat. Ale: pisarz – jeszcze gorszy”. Za nabożnym słowem „literatura” też nie przepada. Wieje od niego nudą i kojarzy się ze szkolnymi wypracowaniami.
Właściwie pisarzem, jak przez lata wszystkich przekonywał, został mimochodem. Przez przypadek, z… „niezdolności”. W latach szkolnych to nie matematyka, a język polski sprawia mu największą trudność. Ma problemy z pisaniem prac na zadany temat, ortografią (sporadycznie) i gramatyką. Do końca życia nie opanuje zasad interpunkcji. Pomimo fascynacji muzyką nie nauczy się grać dobrze na żadnym instrumencie. Na architekturze, jednym z trzech kierunków studiów, które zaczyna, ale nie kończy, odkryje, że łatwiej przychodzi mu opisywanie niż kreślenie zawiłych projektów czy rysunków.
Kocha kochać. Miłość, uczucia, przyjaźń i emocje z nią związane stanowią treść jego życia. Czyni to zawsze w sposób ekstremalny. Nie jest letni. Chimeryczny, nadmiernie podejrzliwy, wybuchowy, drażliwy na swoim punkcie. Łatwo poddaje się nastrojom i przechodzi od uwielbienia do demonstracyjnej nienawiści. Jego przyjaciele, dzięki dużej amplitudzie odczuć i emocji, mogą doświadczyć ogromnej czułości, ale też, jeśli chociaż trochę zawiodą, bólu odrzucenia. „Przyjaźń podobnie jak miłość – tłumaczy w Podróży – wynika z nieporozumienia. Jest to nieporozumienie podobne do tego, gdy zaczepiamy na ulicy obcą osobę, biorąc ją za kogoś bliskiego”.
Nie znosi udawania. Fałsz i obłudę uznaje za największych wrogów człowieka. Może dlatego w świecie sportu, kiedyś mniej celebryckim, szlachetniejszym niż dzisiaj, czuje się o niebo lepiej niż w środowisku pisarzy czy aktorów. W młodości gra w tenisa, niekiedy z Gombrowiczem. We Wrocławiu należy do klubu bokserskiego, a w Warszawie chodzi z Konwickim i Holoubkiem na mecze piłkarskie rozgrywane na stadionie Legii.
Od dzieciństwa ma słabość do kina. Rodzimego i amerykańskiego. Bez pamięci zakochuje się w kolejnych aktorkach, które zna wyłącznie z ekranu. W życiu prywatnym też wybiera aktorki.
Autor śmiałych, nieskonkretyzowanych lub ledwie zaczętych twórczych planów. Gatunek „lenistwa literackiego”, który u siebie wyróżniał, okazał się zbawienny w skutkach. Uchronił przed kompromitacją i firmowaniem bylejakości. „Cechą jego pisarstwa było lenistwo” – mówi w Chłopcu z Disneylandu kolega Konwicki. Ucieczka od biurka i zapisanych kartek to ucieczka przed każdą formą przymusu, obowiązkiem, systematyczną pracą, nudą, przewidywalnością. Przed twórczą posuchą i zapaścią słowną. Banałem. Szmirą. Stać się maszynką do pisania, literatem zawodowym to rodzaj prostytucji. Łatwiej przełknąć inną stylizację: lekkoducha i lenia. Filozofię egzystencjalnego luzu czy lekkości bytu podpatrzy i trafnie ujmie Kutz: „Stanisław Dygat miał taką maksymę życiową, że mężczyźni prawdziwie inteligentni robią wszystko, aby nic nie robić. Trzeba się cieszyć życiem po prostu”. To „taki chłopiec, który wagarował przeciw sobie”. Eryk Lipiński mówił, że Staś Dygat miał w sobie „jakąś niespokojną ruchliwość ptaków”. Nie potrafi się na niczym skupić albo w czymś zupełnie zatracić. Ciągle czegoś lub kogoś szuka i oczywiście nie znajduje. Wiktor Woroszylski widzi w nim skrajnego indywidualistę, „kota chodzącego własnymi drogami”.
Nie znosi podporządkowania. Żyje pod prąd: historii, zdarzeń. Za to w czarowny sposób daje się nieść codzienności, wtapia w tę codzienność całą wrażliwość i czerpie materiał do pisania. Bytuje wśród ludzi, podobnie jak bohaterowie jego książek, na prawach outsidera. „Przypatrzcie się tylko – pisze w Rozmyślaniach przy goleniu – na ulicy, w kawiarni czy na publicznym zgromadzeniu – jacy sztywni, godni i poważni starają się być ludzie”. Bohaterowie, których powołuje do życia, nigdy nie osiągną upragnionego celu. Tuż przed metą sami zniweczą swoje dokonania. Zadziałają wbrew sobie.
Wielu widziało w nim młodzieńca czy chłopca goniącego za marzeniem, a na pewno kogoś, kto pomimo wielu rozczarowań rozpoczyna wciąż na nowo wędrówkę za ideałem. Ale kres peregrynacji, prywatne wyspy szczęśliwe leżą dalej, dalej, dalej… i właściwie nigdy nie są osiągalne. Do Kazimierza Brandysa miał mówić: „Naprawdę szczęśliwy jestem tylko w pociągu albo w samolocie, kiedy już wyjechałem, a jeszcze nie dojechałem”.
Dygat zdaniem wielu był postacią charyzmatyczną. Taki obraz wyłania się ze wspomnień i rozmów. Można zapytać: co właściwie składa się na charyzmę? Urok osobisty? Dobra energia, którą ktoś emanuje? Nadzwyczajny dar oddziaływania na innych? Niebanalna osobowość? Zdolność do inspirowania? Błyskotliwa inteligencja? Specyficzne poczucie humoru? A jeśli poprowadzić temat dalej: brak kreacji, wiarygodność, autentyczność i styl życia, którego nie sposób podrobić. Jako osobowość charyzmatyczną widzi Dygata urzeczony nim Jerzy Andrzejewski. Nieświadomy, jak określa go literacki idol w prywatnych rozmowach telefonicznych, będących na podsłuchu bezpieki: „Był wdziękiem, dowcipem, inteligentną lekkomyślnością. Nie znosił celebracji, patetycznych póz i nudziarstwa. Wśród wielu swoich talentów posiadał talent do zabaw i weselenia się”.
Kazimierz Kutz, urzeczony stylem życia Dygata, twierdził: „On potrafił żyć fantastycznie, na chwilę. Konsumował czas teraźniejszy inicjacją młodego chłopca”. Konsumował z apetytem jak najsmaczniejsze lody. A przede wszystkim: „Budził zaufanie szczególne. Miał w sobie coś absolutnie bezinteresownego, o czym wiedziały wszystkie dzieci, psy i koty w okolicy”.
Ale czy tylko ludyczna strona osobowości Dygata decyduje o jego charyzmie? Jako małe dziecko, ale i później, autor Pożegnań lubi oglądać westerny. A w nich świat jest czarno-biały, żadnej „ściemy”, półprawd, niedopowiedzeń. Dygat nie przesuwa moralnych granic, nie zmienia wartości desygnatów. W jego świecie, a właściwie światach, realnym i literackim, dobro znaczy dobro, a zło może znaczyć tylko zło. Nosi w sobie etos przedwojennego inteligenta, czym jeszcze bardziej drażni wywodzącą się najczęściej z nizin społecznych ludową władzę. Dla Kazimierza Brandysa na zawsze pozostanie „jednym z chłopców z przedwojennej Kolonii Staszica, którzy w szkole czytali powieści Karola Maya i przejmowali się czymś takim jak honor”.
Nie ma kwalifikacji do bycia pisarzem politycznym. Wszystko jedno, czy reżimowym, czy opozycyjnym. W najbardziej sprzęgniętych z ideologią czasach poetycko-egzystencjalnym wdziękiem swojej prozy ratuje honor polskiej literatury. Paradoksalnym zrządzeniem losu polityka nie tylko bezwzględnie wtargnie w jego życie, ale też, bezpośrednio lub pośrednio, przyczyni się do jego przedwczesnego odejścia.
Był niepowtarzalnym zjawiskiem w polskiej kulturze powojennej: jako pisarz i jako człowiek. A może w odwrotnej kolejności, bo, jak uważał, aby być pisarzem, trzeba być najpierw człowiekiem. Bez tego stażu w ludzkości w ogóle nie ma sensu brać pióra do ręki.
„Wtórność to niezdolność do eksploatacji własnej osobowości” – przytacza myśl Dygata wdzięczny za przecieranie szlaków i objaśnianie Ameryki Krzysztof Kąkolewski w reportażu Jak umierają nieśmiertelni. Ludzie charyzmatyczni nigdy nie świecą odbitym blaskiem. Mają odwagę, niezależnie od okoliczności, żyć na swoich warunkach. Po swojemu.
„Po wielu smutnych i tragicznych wydarzeniach w moim życiu mogłabym być zgorzkniałą przegraną kobietą. A ja mimo wszystko mogę powiedzieć, iż jestem szczęśliwa. Dlatego właśnie, że dane mi było być żoną Dygata. Było to naładowanie baterii na dalsze życie bez niego…”1. Rok po odejściu Stasia: „W moim życiu ukształtowali mnie mężczyźni, mój ojciec i mój mąż”2.
W każdą rocznicę śmierci, dopóki żyje Kalina, o godzinie 18.00 odprawiana jest msza święta za spokój duszy Stanisława Dygata w kaplicy Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego przy Wiślanej 2 na warszawskim Powiślu. Koncelebruje ją Kazimierz Orzechowski, aktor i ksiądz w jednej osobie. Po ceremonii – małe przyjęcie w domu przy Kochowskiego, na które nie wszyscy docierają. Ci, którzy dotarli, raczą się potrawami, które lubił. Piją trunki, które i jemu smakowały. Wspominają. Wyciągają z lamusa zdarzeń zabawne historie. Rozmawiają, prawie jak kiedyś. Prawie. A gospodyni stara się zachowywać jak dawna Kalina. Próbuje. Jest wzruszająco, ale bardzo smutno.
Pierwsze wypominki – w „piwnicznym lobby”, przygotowywanym niegdyś na teatr. Z ceglanym kominkiem i estradką. Na jednej ze ścian portret Dygata, jeszcze nieoprawiony, przyczepiony pinezkami. Kalina chwali męża: „Wy może nie wiecie, ale ile on miał kochanek!”. W chwili kiedy wypowiada te słowa, odpina się jedna z pinezek, portret spada. Konwicki, obecny na rocznicowym spotkaniu:
– Kalineczko, nawet Staś po śmierci nie mógł znieść tego fantazjowania3!
Hanna i Janusz Hellichowie, mieszkający w norweskim Stavanger, pamiętają, że pod koniec lat osiemdziesiątych, latem, w towarzystwie Magdaleny Zawadzkiej i Gustawa Holoubka zawitali do domu przy Kochowskiego na przyjęcie imieninowe Kaliny. „Zebrało się wyborne towarzystwo. Śmietanka warszawskich artystów i zaprzyjaźniony ksiądz (Kazimierz Orzechowski)”. Po obiedzie, na prośbę gości, solenizantka prowadzi ich do pokoju na piętrze. Pomieszczenie sprawia wrażenie, jakby pisarz opuścił je dosłownie na moment. Na biurku kartka z niedokończonym tekstem. Na ścianach, po przeciwstawnych stronach, dwa zdjęcia: Marilyn Monroe i Wojciecha Fibaka. „Było to coś niezmiernie wzruszającego” – mówi Janusz Hellich.
W nabożeństwach w rocznicę śmierci Stanisława Dygata oraz w przyjęciach przy Kochowskiego uczestniczy wielokrotnie Adrianna Godlewska z mężem Wojtkiem Młynarskim. W menu królują sałatki, które próbuje odtworzyć później w domu. Kalina namiętnie uprawia kult Stasia. Nie pozwala niczego ruszyć w jego pokoju. Staje się religijna. Może to przynosi jej ulgę?
W imieniny, urodziny, Wszystkich Świętych, Wielkanoc, Boże Narodzenie jeździ na Stare Powązki. W latach osiemdziesiątych granatowym maluchem, wykupionym z talonów. Zawozi Stasiowi świeże kwiaty – sztucznych, podobnie jak on, nie znosi. Wianuszki z mchu. Konwalie, delikatne, bezpretensjonalne, biało-zielone, jak jej życie. Złociste chryzantemy, wcale niesmutne. Niosą wspomnienie radosnej melancholii: Kabaretu Starszych Panów i Jesiennej Dziewczyny. Zapala znicz.
Aleja Zasłużonych. Dla żywych kosmopolityczny deptak. Dalece wątpliwe, że jeśli pozwolono by mu wybierać, zdecydowałby się na to może zacne, ale nudne miejsce. Począwszy od Reymonta, wszystko uporządkowane. Pod linijkę. Można sobie tylko wyobrazić, jak przyjąłby fakt, że kilka kwater dzieli go od innego „zasłużonego”, Marcelego Nowotki. Na szczęście przegradzają ich ludzie kultury, literatury, teatru, nauki. Jest Jaracz i Horzyca. Grób z białą marmurową płytą, postrzępioną u góry. Skojarzenie z niedokończoną książką, niedopisaną kartką, według Jędrusik – złamanym życiem. Pierwotnie u samej góry znajdowała się figurka Chrystusa Frasobliwego, niefrasobliwie ukradzionego przez złomiarzy, a potem odtworzonego i znów ukradzionego.
Na jednym z cmentarnych zdjęć Kalina stoi przy grobie w Alei Zasłużonych, ubrana na czarno, dla niepoznaki (chociaż i tak każdy by ją poznał) w ciemnych dużych okularach słonecznych. Niby incognito. Na chwilę odwraca głowę. Bardzo wątpliwe, że pyta w myślach, jak wiele przedwcześnie opuszczonych żon: „Dlaczego odszedłeś?”. To nie w jej stylu. Nie znosi „wdowich wywiadów”. Momentów, kiedy rozmowa schodzi na tory rzeczy przykrych. Niepowetowanej straty. Utyskiwań. Stasia można wspominać w jeden sposób: w pełni życia. Sama ucieka przed starością. Nie zdąży się zestarzeć. Bo starość przychodzi, kiedy tępieje wrażliwość i umiera dusza.
Kalina, romantycznie i eschatologicznie: „Wyobrażaliśmy sobie ze Stasiem, jakby to było wspaniale lecieć samolotem, nagle spaść i umrzeć w tej samej chwili. Baliśmy się, aby jedno z nas nie zostało samotnie. To cudownie być razem na starość. Trzymać się za ręce, spacerując po parku. Wtedy człowiek nie boi się samotności…”4.
Lata osiemdziesiąte. Wojciech Gąssowski przywozi na Kochowskiego, na prośbę Kaliny, Wojtka Fibaka z rodzicami. W domu, poza gospodynią: Bohdan Tomaszewski, Jacek Fedorowicz, Krystyna i Kuba Morgensternowie. Idą do pokoju na górze i robią sobie zdjęcie. Niemal identyczne jak to Stasiowe na tle plakatu – powiększonej okładki czasopisma „World Tennis”. Wymowne, symboliczne.
Wiosna 2020 roku, Żoliborz. Magda Umer pamięta, jak Kalina bardzo przeżywała odejście Dygata. Pokazywała miejsce, gdzie siedział przy telefonie, i pokój, w którym, pomimo upływu czasu, niczego nie chciała zmienić. Kartkę w maszynie do pisania. Kiedy zbliżyły się emocjonalnie i zaprzyjaźniły, Kalina była już inną osobą. Starszą, doświadczoną przez życie. Nie przypominała bohaterki malowniczych obyczajowych anegdot.
Po odejściu Stasia przestaje być plotkarsko atrakcyjna. Fizycznie atrakcyjna też: tyje po sterydach, twarz ma opuchniętą od leków, nasilają się u niej ataki astmy. Życie, mimo pozorów, nie zawsze jest łaskawe. Kazimierz Dejmek-Wybawiciel sprawia, że może do końca grać w teatrze. I to całkiem niezłe role. Pojawia się w filmach.
Ale zgodnie z prawami biograficznej chronologii zacznijmy tę Dygatową story od początku. A więc od czasów, kiedy w życiu pisarza nie było jeszcze Kaliny, zielonego Żoliborza czy pulsującego towarzyskim życiem salonu przy Kochowskiego 8.
* * *
Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się w ulubionej przestrzeni bohatera: w kinie. Na ekranie wyświetla się wielki napis: STANISŁAW DYGAT. Film jest na zmianę smutny i wesoły. Czarno-biały i kolorowy. Jeśli uwierzymy w moc iluzji, może się wydawać, że wędrujemy po dziwnie bliskiej sercu krainie. I zanim pojawi się, jak w starych filmach, słowo KONIEC, okaże się (oby!), że właściwie podróżowaliśmy nie po cudzym, a po własnym życiu.
Mówił, że prawdziwie interesujące chwile wiążą się w jego przypadku z wodą. Rzeką, jeziorem, morzem. Gdyby mógł decydować, wolałby urodzić się pod znakiem Wodnika, a nie Strzelca, bo strzelania nie lubił, a przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim lubił „wielką wodę”. Patrzeć w morze i zastanawiać się, co kryje się za horyzontem. A najlepiej zostać marynarzem. „Nie wybiera się sobie znaków zodiaku i w ogóle mało rzeczy wybiera się sobie w życiu. Raczej jest się wybieranym”5.
Kwalifikuje siebie całą duszą do „ludzi morskich”, czyli nieco narwanych, obdarzonych fantazją, marzycielskich i roztrzepanych. Przynajmniej tak siebie widzi. Ludzie „górscy” są inni: skupieni, skryci, pedantycznie dokładni. Bałtyk, wzbudzający emocje, gloryfikuje i ustawia zdecydowanie wyżej niż „przestarzały” Adriatyk, „aroganckie i zgryźliwe Morze Północne”. Kocha Półwysep Helski, który „wyciągał długą szyję, jakby podglądał ciekawie, co się dzieje w Gdyni i Gdańsku”6. W patrzeniu na morze nigdy nie wyzbędzie się fascynacji kilkuletniego chłopca, który po raz pierwszy widzi statki, fale, kąpiących się i plażujących ludzi. Wdycha zapach świeżo wyłowionej ryby i bryzy morskiej. „Morze jest moją drugą ojczyzną. Każde morze, chociaż najbardziej lubię Bałtyk i Atlantyk”7.
Co nieco z tych wodnych marzeń się spełniło. Stanisław Dygat przyszedł na świat 5 grudnia 1914 roku, w roku spektakularnych wydarzeń, kiedy wypadki toczyły się lawinowo: 28 czerwca w Sarajewie zamordowano austro-węgierskiego następcę tronu, arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, 28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii, 1 sierpnia Niemcy ogłosiły stan wojenny z Rosją, następnie z Francją, a później Wielka Brytania i Francja ogłosiły stan wojenny z Austro-Węgrami. A ten ciąg przyczynowo-skutkowy okazał się na tyle historycznie istotny, że doprowadził do wybuchu I wojny światowej.
Stanisław Dygat przyszedł na świat w Warszawie – mieście co prawda jeszcze niesuwerennym, urbanistycznie zaniedbanym, ale nad Wisłą.
Równie dobrze, zważywszy na francuskie korzenie rodu, mógł przyjść na świat w Paryżu nad Sekwaną. Albo w Saint-Étienne, Écouen czy La Barre, gdzie mieszkali przodkowie. Czy wówczas byłby innym człowiekiem? Czy jedynie życie potoczyłoby się inaczej, bo płynęłoby w zupełnie odmiennych realiach i rytmie?
„Ale nikomu nie przychodzi do głowy, że w gruncie rzeczy jest zdeterminowany swoimi cechami wrodzonymi i nabytymi i gdyby raz jeszcze się urodził, musiałby mniej więcej powtórzyć te same głupstwa”8 – wskazuje na aprioryczności bytu w Kołonotatniku. Nigdy nie będziemy nikim innym, niż jesteśmy, z „wyroku losu” skazani zostaliśmy na samych siebie. Uwięzieni „w ciasnym lochu własnych dziejów, uczuć, przeżyć”9.
Cechy wrodzone ma po kim dziedziczyć. Galeria przodków, zwłaszcza od strony ojca, jest imponująca.
Prapradziadek François Digat
Byłem przez długie lata pewien, że wszystko, co napisałem o mojej rodzinie w Jeziorze Bodeńskim, zostało przeze mnie wymyślone. W domu panowało słabe zainteresowanie naszym drzewem genealogicznym. W zasadzie historia naszego rodu ginie w mrokach pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. Wiedziałem tyle, że mój dziadek był powstańcem 1863 roku i po powstaniu zbiegł do Francji. Dopiero niedawno dowiedziałem się, że mój prapradziadek naprawdę przybył do Polski z Napoleonem i był Francuzem. Z maleńką różnicą: nie był żadnym oficerem, ale kupcem, który wlókł się za wojskiem z towarami. W Warszawie spodobało mu się i został, założył sklep. Rodzina moja pochodzi z Saint-Étienne i są jeszcze tam, albo w okolicy, ludzie o moim nazwisku pisanym tak, jak pisał się mój pradziadek – przez i, a nie przez y10.
Przeszłość rodu spowita była, jak mówił, „w mrokach XIX wieku”, prawie mityczna, a rolę dokumentów muszą odgrywać najpierw barwne opowieści ojca, a potem listowne glossy od stryja. Krystyna Kiersnowska, stryjeczna siostra pisarza, aktorka mieszkająca w Londynie, mówiła: „Staś śmiał się, że nie wiadomo, czy nasz prapradziadek rzeczywiście był oficerem, czy też po prostu pichcił w kuchni”11.
Musiała mu się podobać romantyczna legenda o protoplaście francusko-polskiego rodu, napoleońskim oficerze, niejakim François Digat, który w drodze na Moskwę wraz z Wielką Armią zawędrował do polskiego dworku na terenie dzisiejszego Mokotowa i zakochał się w urodziwej córce właścicieli. Strzała amora trafiła tak celnie, że radykalnie odmieniła jego los. Co więcej: przyczyniła się do tego, że od następnego pokolenia ludzie, którzy winni rodzić się Francuzami, rodzili się Polakami12.
Panna szlachcianka z mokotowskiego dworku była nie tylko urodziwa, ale i mądra. Czytała Próby Michela de Montaigne’a, stąd w rodzinie utarło się, że: „Nie można ufać nikomu, kto nie ceni Montaigne’a”. Innymi słowy nie można zadawać się z kimś, kto nie jest sceptyczny, tolerancyjny, odważny w myśleniu, inspirowany starożytną filozofią, przepełniony żywotnymi treściami humanizmu. Nie zadaje nieustannie pytania: Qui sais je? (Cóż ja wiem?) albo nie wierzy w maksymę:
Świat jest jeno sztuką szukania, Nie o to chodzi, kto dopadnie, Ale kto przebieży piękniejszą drogą.
François ma dziwnie zbieżne charakterologiczne rysy ze swoim praprawnukiem. Jako młodzieniec musiał być kompletnie nierokujący. Ojciec prapradziadka klął i rozpaczał, bo nie mógł go zmusić do niczego. Wreszcie niemal podstępem oddał go do szkoły oficerskiej. I tak François, pośrednio przez decyzję ojca, a bezpośrednio przez Napoleona, znalazł się na terenach polskich. „I oto pewnego wiosennego wieczoru roku 1812 François przejeżdżał gościńcem mokotowskim w mundurze gwardii. Serce mu biło, rozglądał się wokoło zdumiony”13. Zobaczy drewniany dworek otoczony zielenią. Ganek, na który za chwilę wybiegnie, przywołana szczekaniem psa, rodzina: stary szlachcic w polskim stroju, z siwymi wąsami, matka – siwa matrona – i córka z blond warkoczami. Strudzony poprosi o kwaterę. A potem w romantycznej dworkowej scenerii przeżyje płomienny romans z Konstancją, której wyjeżdżając, przyrzeka, że niebawem przyjedzie po nią i zabierze do Francji. Opowieść o protoplaście rodu, jak przystało na piękną legendę czy mit, miała tyle ulepszonych wersji, ilu członków rodziny.
Prapradziadek François Digat, sprawca czy główny winowajca narodowościowego zamieszania, który „strumień rodnej siły przesunął z Francji do Polski”, doczeka się malowniczego portretu w Jeziorze Bodeńskim:
François, mój prapradziadek, urodził się w Lyonie mniej więcej w tym samym czasie, gdy rozszalała się rewolucja francuska. Ojciec jego był tępym episjerem, wkrótce również stał się równie tęgim republikaninem. Obie te zalety pragnął przekazać synowi, jednak przekonał się szybko, że syn zawodzi i będzie zawodził w przyszłości wszystkie jego nadzieje. Był to chłopiec cichy, marzący i niechętny do wszystkiego, co działo się wokoło. […] Nie chciało mu się bawić z rówieśnikami. Przypinanie trójkolorowych kokard i zabawa w gilotynę były dla niego nierozumnym błazeństwem. Kiedy zjawił się Napoleon, ten bój episjerów, którzy w pompie i krwawych awanturach odkryli wreszcie łatwą lokatę dręczącej potrzeby ideologii, ojciec François odnalazł cel istnienia, ale dla François nie było to znów niczym innym, jak przykrą dolegliwością hałasu14.
Pierworodny syn François, Antoni, rocznik 1813, uczestnik powstania listopadowego, a potem w dorosłym życiu urzędnik Najwyższej Izby Obrachunków Królestwa Polskiego, pradziadek, przypieczętuje polskość rodu. Ożeni się z Polką, Katarzyną de domo Święcicką, a swoje dzieci wychowa w duchu miłości do kraju wymazanego na ponad wiek z mapy Europy.
Dziadek Ludwik Dygat
Wiadomości o dziadku nie skrywają się w „mrokach XIX wieku”. Przebijają te mroki. Są stosunkowo dobrze opracowane i pojawiają się w wielu źródłach. Ludwik Dygat przyszedł na świat 16 sierpnia 1839 roku w samym centrum starej Warszawy, przy ulicy Piwnej, w obrębie parafii św. Jana. Po ukończeniu gimnazjum wstąpił na wydział prawa Uniwersytetu Petersburskiego. Napisał o nim jako o powstańcu styczniowym i działaczu emigracyjnym Adam Emil Lewak w Polskim słowniku biograficznym. Istnieją wzmianki o jego chrzcie w 1840 roku w katedrze warszawskiej, dwóch małżeństwach, emigracji, dzieciach, a także dokładna data niespodziewanej śmierci: 27 kwietnia 1901 roku, w wieku zaledwie 61 lat.
Po latach jego wnuk nie zgodzi się jednak z wersją historii dziadka, któremu Zdzisław Skwarczyński przypisywał uczestnictwo w Komunie Paryskiej w oddziałach Jarosława Dąbrowskiego, ani z tym, że jako członek II Międzynarodówki miał być notowany w kronikach policyjnych. Ostatecznie, po rozmowach i konsultacjach ze stryjem, w książce Skwarczyńskiego takie rewelacje odnośnie do przeszłości dziadka się nie pojawią. Wskazań na lewicowe parantele nie zabraknie za to w liście-obronie przesłanym w styczniu 1978 roku do Ministerstwa Kultury i Sztuki:
Mój dziadek Ludwik, walczył w Powstaniu Styczniowym, zbiegł do Francji, gdzie z kolei walczył w oddziałach Jarosława Dąbrowskiego jako komunard. Był notowany w agendach policji francuskiej jako członek Międzynarodówki. Ożenił się z siostrzenicą Mierosławskiego. Moim ciotecznym dziadkiem był Wacław Święcicki, przywódca „Proletariatu” i autor „Warszawianki Robotniczej” (jego córka Jadwiga żyje dziś w Londynie). Potwierdzenie tych danych można znaleźć u Lewaka, Złotorzyckiej, Romanikowej, Halicza, Radkego, J. Borejszy i ostatnio u profesora Zdzisława Skwarczyńskiego (Prace Polonistyczne ser. XXVII, 1971)15.
Tak pisał urzędowo i oficjalnie, a w quasi-autobiograficznym Pacific Panam Palisades bardziej kreatywnie:
Co do dziadka, to jedno jest pewne: był rewolucjonistą czy nie był, został w końcu wicedyrektorem Kolei Północnych w Paryżu. Jeżeli istotnie rewolucjonistą był, nie ostatni to rewolucjonista, który skończył na stołku dyrektorskim. Po moim dziadku, z tego, co wiem, nie odziedziczyłem żadnej cechy charakteru i obawiam się, że po nikim z rodziny nie odziedziczyłem żadnej cechy charakteru16.
Dziadka nie poznał, ale otrzymał po nim na chrzcie pamiątkę – drugie imię. Na pewno, jako literata, musiała go cieszyć myśl, że jako prawny opiekun, razem z babcią, dziadek Ludwik wspierał Cypriana Kamila Norwida w prowadzonym przez siostry zakonne przytułku św. Kazimierza na obrzeżach Paryża w Ivry, w okresie, kiedy autor oryginalnych wierszy, prekursor poezji współczesnej, uchodzić mógł jedynie za ekscentrycznego staruszka, a więc jeszcze przed spektakularnym odkryciem przez Zenona Przesmyckiego „Miriama”.
Poza imieniem odziedziczy po nim miłość do podróży pociągami, upodobanie do peronowo-dworcowego krajobrazu za oknem, a także wrażliwość na wypadki kolejowe, które w jego rodzinie przeżywa się szczególnie mocno, a także zwracanie uwagi na punktualność przyjazdów i odjazdów pociągów, sprawdzanie zgodności kursowania z zegarkiem oraz rozkładem jazdy. Dziadek, dawno po swoim odejściu, niezwykłą biografią zmuszać go będzie do dokonywania zestawień czy bilansów:
Mój dziadek urodził się w 1839 roku, a więc bardzo dawno, chyba za dawno jak na dziadka człowieka, którego dojrzałe lata przypadają na drugą połowę dwudziestego wieku. Był sześć lat starszy od Czajkowskiego, równo w tym samym wieku co Musorgski, a siedem lat starszy od Sienkiewicza i o osiem lat starszy od Bolesława Prusa. Ja jestem o dwa lata młodszy od Lutosławskiego, o dwanaście lat starszy od Konwickiego, o dwa lata starszy od Kazimierza Brandysa, a o dwa lata młodszy od Mariana17.
Dziadek, osobiście niepoznany, odgrywa jednak ważną rolę w rodzinie, życiu Stanisława. W okresie studiów w Petersburgu „prawdziwy siłacz” – zwycięzca turnieju zapaśniczego. Koneser rzeczy pięknych i dobrych, czego symbolem stało się odziedziczone w schedzie przez rodzinę biurko biedermeier18.
Kiedy w 1862 roku dziadek Ludwik studiuje w Petersburgu prawo, patrioci w Kraju Przywiślańskim szykują powstanie. Daje się unieść magii chwili. Porzuca naukę suchych paragrafów. Przyjeżdża do Warszawy, gdzie kontynuuje studia w Szkole Głównej, a przede wszystkim aktywnie działa w ruchu konspiracyjnym. A potem ucieczką do Paryża ratuje się przed represjami. Od początku pobytu nad Sekwaną uczestniczy w życiu politycznym emigracji w kręgu zwolenników Mierosławskiego, a po jego śmierci staje się prawnym wykonawcą jego testamentu i żeni się z jego siostrzenicą, Marią de domo Mazurkiewicz. Od 1865 roku aż do wojny prusko-francuskiej bierze aktywny udział w pracach Zjednoczenia Emigracji Polskiej. W 1870 roku znajduje się w szeregach obrońców Paryża i w uznaniu zasług otrzymuje obywatelstwo francuskie. Liczba pełnionych funkcji oraz zadań imponująca. „Był wydawcą pism polskich we Francji, kontrolerem Komisji Nadzorczej Skarbu Narodowego w Rapperswilu, wydziału Związku Wychodźstwa Polskiego i Szkoły Batignolskiej, Gminy Narodowo-Socjalistycznej i „Pobudki” – wymieniał zasługi dziadka pisarza na łamach Prac Polonistycznych Zdzisław Skwarczyński19. Jego burzliwe, obfite w zdarzenia życie mogłoby stać się podstawą dla wielu scenariuszy filmowych.
Po przedwczesnym odejściu pierwszej żony, Marii, los złączy Ludwika Dygata węzłem małżeńskim z kolejną Polką – Konstancją Karpińską, która wkrótce powije mu dwóch synów: Antoniego (rocznik 1886) i Stanisława (rocznik 1891). Razem z drugą żoną nadal działa w organizacjach społecznych. Sprawuje kontrolę nad Skarbem Narodowym. Na różne sposoby aktywnie wspiera Polaków. Ich domy – zarówno pierwszy w Écouen, gdzie przyszli na świat jego synowie, jak i drugi w La Barre – zawsze stoją otworem dla potrzebujących pomocy. Kiedy w gościnnych progach pojawiają się emigranci i emisariusze z dalekiej, wykreślonej przez zaborców z map Europy Polski, synowie Ludwika oraz Konstancji mogą przysłuchiwać się dyskusjom czy rozmowom. Wieczorami matka czyta dzieciom Pana Tadeusza lub opowiada o wizytach w zakładzie św. Kazimierza u miłego staruszka Norwida. W okresie zamieszkiwania w La Barre często bywają na polskim cmentarzu w Montmorency i opiekują się polskimi mogiłami. Chłopcy od dziecka wzrastają w atmosferze dwoistości narodowej. W domu króluje polskość i Polska. Na ulicy i na podwórku panoszy się żywioł francuski i Francja. Patriotycznego wychowania z nastawieniem na kraj nad Wisłą nie zabraknie im, kiedy obaj trafią do szkoły z internatem prowadzonej przez księży w Juilly. Stęskniona matka będzie przyjeżdżała co tydzień, aby dodawać synom otuchy, a także po to, by udzielać im lekcji polskiego.
Ludwik Dygat wiedzie życie na wysokim poziomie. Jeśli kupuje cokolwiek, to tylko w dobrym gatunku. Z racji pełnienia kierowniczych funkcji w Towarzystwie Kolei Północnych, gdzie przepracuje trzydzieści pięć lat i dojdzie do stanowiska wicedyrektora rachunkowości, ma spore dochody. Nie musi przejmować się brakiem funduszy. Może pozwalać sobie na rozrzutność, zbytki, a nawet kaprysy. Na zdjęciu z 1889 roku, przyprószony siwizną, pod krawatem, siedzi dumnie z kwiatem wpiętym w klapy marynarki i monoklem w oku. Emanuje spokojem i pogodą ducha. Prezentuje się dostojnie i zdrowo. Raczej wątpliwe, aby spodziewał się krachu rodzinnej szczęśliwości. Umiera nagle, na zawał, 24 kwietnia 1901 roku w swoim ogródku przy Rue de Vaugirard, opuściwszy żonę oraz dwóch nieletnich synów. Konstancja na znak dozgonnej miłości nakaże zamontować pod kamiennym krzyżem tablicę z ciągiem przymiotników w stopniu najwyższym: „Najmilszy, Najdroższy, Najukochańszy”20.
Antoni, jak przystało na starszego syna i brata, musi zamknąć na zawsze okres beztroskiego dzieciństwa. Dorosnąć. Wbrew woli i chęciom. W chwili śmierci ojca ma zaledwie piętnaście lat. To dorastanie będzie odbywało się nie w domku z ogródkiem w La Barre, ale w czynszowej paryskiej kamienicy, której największą osobowościową atrakcję stanowi utalentowana portrecistka pochodząca z królewskiego Krakowa, Olga Boznańska. Zamknięta godzinami przy sztalugach, chętnie wpuszcza do siebie sąsiadów oraz znajomych, a ci, przekraczając progi mrocznego mieszkania, przynoszą zapachy i powiew świata. Olga szczerze polubi Konstancję. Co więcej, uzna ją za obiekt interesujący plastycznie, skoro wykona niebawem jej dwa bardzo udane postimpresjonistyczne portrety: w 1903 Portret panny D., a w 1907 – Portret pani Dygatowej.
Modelem Boznańskiej, pomimo propozycji artystki, nie zostaje za to stryj Stanisław. Nie zostaje, ponieważ temperamentnego młodzieńca przerażają godziny bezruchu w pracowni artystki. Będzie potem szczerze żałował przegapionej okazji nobilitacji i prestiżu, a pośrednio także, że nie przejdzie do historii malarstwa: „Gdybym był odczuł zaszczyt, moja podobizna byłaby wystawiona w paryskim salonie i może nawet w Muzeum Luksemburskim, jak to się stało z portretami Mamy”21.
Konstancja nie tylko, jak za życia męża, przekazuje synom sen i bajkę o polskości, ale przede wszystkim, jak przystało na troskliwą matkę, zadba o ich edukację, zgodną z podpatrywanymi od dzieciństwa zainteresowaniami oraz zdolnościami. Edukację konkretną, która zapewni im w przyszłości zawody i prestiż. Młodszy Stanisław będzie studiował, podobnie jak ojciec, prawo, a starszy, mający od dziecka pociąg do rysunków oraz malunków – architekturę.
O Polsce prawdziwej, nieidealistycznej, chociaż też pięknej, będzie starszemu synowi Konstancji opowiadać nie matka, a panienka z dalekiego kraju – Jadwiga Kurowska. Pozna Antoniego w Paryżu, gdzie przyjechała studiować w Ecole de Médecine. Studiów nie ukończy (zaliczy dwa lata), ale zostanie żoną utalentowanego absolwenta paryskiej architektury, przystojnego, inteligentnego młodego człowieka, w którym zakocha się od pierwszego wejrzenia i z którym postanowi powrócić do Warszawy.
O antenatach swojego rodu, chociaż nie lubił zanurzać się w przeszłości, Dygat musiał opowiadać Konwickiemu, ale nie sucho i beznamiętnie, lecz anegdotycznie, barwnie. A kolega literat, obdarzony bujną wyobraźnią, „podawał dalej”. Pisał w książkach i wracał do Dygatowych wątków w wywiadach rzekach. O ojcu Stasia, Antonim, absolwencie prestiżowej École Nationale Supérieure Des Beaux-Arts w Paryżu:
Ojciec był zamożnym architektem, wspaniały dom warszawski, bardzo rozległe mieszkanie. Stasiu mi to opowiadał: tata brał prysznic czy kąpiel i lubił nago wracać do swego pokoju. A ponieważ służba była damska, a to był gentleman, wobec tego miał gwizdek. Kiedy chciał wyjść z łazienki, to gwizdał i wszystkie panie się chowały. I on wtedy wracał do swego pokoju22.
Wersja Konwickiego nieco różni się od wspomnień kuzynki Krystyny Kiersnowskiej, która paradowanie po kąpieli w stylu Adama w raju na oczach damskiego „personelu” i celowe nieużywanie gwizdka będzie przypisywała swojemu ojcu, Stanisławowi, uwielbiającemu „łazienkowe” anegdoty23. Ale może obyczaje w familii Dygatów były po prostu wspólne?
Jeszcze bardziej subtelny miał być wuj Stasia, o którym opowiedział Konwickiemu śliczną anegdotę. Odmalowana plastycznie przez przyjaciela scena z życia dworkowego przed wojną: „firany falujące, muślinowe”, ogromny stół, przy którym zasiada cała rodzina. Prawie cała, bo brakuje jednego ważnego jej ogniwa, wuja. Oczekiwanie na krewnego przedłuża się w nieskończoność. Obiad stygnie. Głód biesiadników narasta. Wreszcie nieśmiała zachęta: „No to zjedzmy zupę”. Zjedli. Następnie drugie i deser, a „zguby” jak nie było, tak nie ma. Wychodzą na ganek i widzą wujka z palcem w serduszku okiennicy, pytają:
– Wuju, co się stało? – Nie mogę wyjąć palca. – To dlaczego wuj nie wołał? – Nie chciałem robić subiekcji24.
O wuju nie tylko opowiadał, ale uczynił go bohaterem felietonu. Kiedy ten z nudów włożył palec w serduszko wycięte w okiennicy, trzeba było posyłać po stolarza z piłą. A po uwolnieniu zemdlał „z wielkiego przejęcia, iż tyle sobą narobił subiekcji”25. Nie pada imię i nazwisko krewnego. Z racji charakterologicznych chyba nie chodzi o wuja Konstantego, prezesa Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, którego Dygat opisał w jednym z felietonów – tego, który zakochał się na zabój w dużo młodszej od siebie powinowatej, Anetce B., pannie wyjątkowego wdzięku i urody. A w dowód uczucia:
Klęczał, słał kwiaty i czekoladki, rzucał w kurz, a nawet w błoto swój płaszcz, gdy wysiadała z dorożki, i wciąż błagał o spotkanie, sam na sam, nie kryjąc specjalnie, czego po takim spotkaniu oczekuje. Ale do ożenku nie robił nawet aluzji26.
Anetka okazała się nie tylko piękna, ale i roztropna. Zaprosiła wuja do siebie późnym wieczorem. W drzwiach uprzedziła go, że muszą bezszelestnie przejść przez salon, w którym podłoga nieco skrzypi. Wuj posłusznie zdjął buty, a wtedy Anetka włączyła światło i krewnemu w skarpetkach ukazała się cała rodzina powinowatej, spokojnie popijająca herbatę i zajadająca ptifurki. Nie zabrakło zaproszonych specjalnie na tę okoliczność gości. Nie mogli przecież przepuścić okazji zobaczenia zalotów adonisa „starucha”. Konstanty po latach urośnie do rangi symbolu, człowieka nadymanego, przesadnie dbającego o pozory, który pada, na swoje zamówienie, ofiarą prawdy o sobie. W drugim znaczeniowym nurcie jest ostrzeżeniem przed wszystkimi namaszczonymi sztucznym majestatem „Dyrektorami, Prezesami, Nadreżyserami i Obermistrzami”. „Ileż razy, patrząc na moich przyjaciół, utytułowanych Diuków i Landsknechtów, powtarzam sobie z bogobojnym lękiem: »Wuju Konstanty, wuju Konstanty«”27 – będzie pisał w felietonie.
A przy okazji opowieści o krewnym passus o szczerości, która, zdaniem Dygata, jest wyłącznie „sztucznie stworzoną formą natury salonowo-towarzyskiej, najbardziej wyrafinowaną, a więc prymitywną metodą zwodzenia bliźnich i narzucania im podstępem swoich zamysłów”28. Bo tak naprawdę: „Czego ciekawego możemy się dowiedzieć o człowieku posiadającym szczerą naturę, szeroki uśmiech na twarzy, rozwarte ramiona i serce jak na dłoni? Ogarnia śmiertelna nuda i ziewanie na samą myśl o kimś takim”29. Myśl z Jeziora: Człowieka nie sposób poznać w sztucznych i wymuszonych okolicznościach, ale zapewniając mu „swobodę naturalnego poruszania się w życiu”30.
Wuj poczciwiec, bohater anegdoty z okiennicą i serduszkiem w tle, żyjący na prowincji w okolicach Skierniewic, to powinowaty ze strony babki lub matki. Konstanty, warszawski elegant, kosmopolita, to stryj. Ci dwaj osobowościowo tak różni panowie mieli okazję się spotkać, co również stało się tematem felietonowych rozważań. Konstanty, świeżo po przyjeździe z Paryża, zachwyca się tamtejszym Dworcem Północnym, eleganckim i bardzo ekskluzywnym. Tym zachwytom i kolejowym laudacjom przysłuchuje się, na pozór zupełnie spokojnie, inny krewny, „szlachcic szaraczkowy i zaściankowy”, a podczas tego przymusowego słuchania coraz bardziej posępnieje. Nadal jednak jest cierpliwy. Tak przynajmniej wydaje się postronnym… do chwili, kiedy emocje oraz szlachecki temperament nie pozwolą tylko biernie siedzieć i milczeć. „[…] aż wreszcie poczerwieniał, doskoczył niespodziewanie do opowiadającego i wymachując mu pięścią przed nosem, zakrzyknął: – A dworzec w Skierniewicach pan widział?”31.
O babci Stasia dowiedział się Konwicki ze wspomnieniowej książki Zofii Kirkor-Kiedroniowej, siostry premiera i ministra Władysława Grabskiego. Ponieważ autorka była zaangażowana w ruch niepodległościowy, musiała podczas pobytu we Francji zawitać do patriotycznego domu dziadków Dygata. A we fragmentach, w których autorka opisuje babcię przyjaciela, Konwicki cały czas widzi Stasia: „Ona ma wzrostu około trzech metrów, jak jej wnuk, ona siedzi i cały czas huśta nogą, tak jak Dygat, i jest ironiczna, jak Stasiu Dygat. Więc wreszcie zrozumiałem tę jego genealogię i te powiązania francusko-polskie przezabawne. Z tym, że mnie się wydaje, że geny polskie zwyciężyły, aczkolwiek zadbały o ozdoby – pewnej nonszalancji francuskiej”32.
Dygat musiał opowiadać Konwickiemu nawet o swoim urodzeniu, to jest o przeczuciach, jakie zakodowały się czy błąkały w podświadomości. Z uporem wmawiał mu, że to nie bujda na resorach:
Na przykład Dygat twierdził, że pamięta moment, w którym się urodził (z niesmakiem). Zrobił Pan (zwraca się do Beresia) znowu minę sceptyczną i kwaśną, więc zawiadamiam pana, że w ludziach błąkają się fałszywe pogłosy tak samo jak fałszywe powietrze w samochodowym silniku czy fałszywa informacja w komputerze. W człowieku błąka się Bóg wie co – jakieś wymysły, wspomnienia, przeczucia 33.
Dowiedział się także o niemowlęctwie siostry Stasia, Danusi, którą znał i spotykał wielokrotnie, przy różnych okazjach:
Jego siostra, Danusia, była żoną Lutosławskiego, kompozytora Lutosławskiego, więc jeszcze mieliśmy takie drobne przebicia do tego zamkniętego świata muzyki. […] A Stasiu mi mówił, że siostra jako niemowlę, kiedy się urodziła, od córki pana Adama, mojego sąsiada z Wileńszczyzny, pana Adama Mickiewicza, dostała jakiś krzyżyk na szyję. Mnie się wydaje, że Stasiu nie bujał. Chodzi mi tylko o to, żeby pokazać pole, urodzajne pole, na którym on wyrósł34.
Chyba nie bujał, a Konwicki okazał się uważnym słuchaczem. Otrzymanie przez Danutę krzyżyka od córki Mickiewicza, Marii Goreckiej, wyjawił Dygat w wywiadzie na łamach gdańskiego „Czasu”, wskazując przy okazji na moc dziedzictwa, rodzinnej mitologii:
Każda twórczość jest jakąś kontynuacją własnych, prywatnych wątków. Ja odziedziczyłem w moich mitach rodzinnych wielką emigrację, wielką polską historię XIX wieku. Za Napoleona jakiś Digat przywędrował do Warszawy, tu założył rodzinę i osiadł na stałe. Mój dziadek był powstańcem 1863 roku, po upadku powstania wyemigrował do Francji, gdzie urodził się mój ojciec35.
Kiedy w 1912 roku Antoni Dygat kończy z wyróżnieniem studia na wydziale architektury prestiżowej École Nationale Supérieure Des Beaux-Arts, otrzymuje dwie propozycje wyjazdów: do Bukaresztu oraz Brazylii. Wybiera, na krótko, pierwszą możliwość, nie przypuszczając, że druga i tak go kiedyś dosięgnie. Ostatnie lata życia spędzi, pogrążony w tęsknocie za bliskimi oraz dawnym życiem, w oddaleniu od obu ojczyzn. W obcym kulturowo i przestrzennie São Paulo.
Przyjazd Antoniego do Polski nie jest zesłaniem. Ma tu rodzinne korzenie. Nie odczuwa problemów z adaptacją. Warszawa zaś potrzebuje dobrze wykształconych architektów, szalonych planistów i wizjonerów. Po latach peryferyjności i zaniedbań chce się podobać. Przypominać Paryż – wszystko jedno, Południa czy Północy, Wschodu czy Zachodu. Paryż.
W pracowni w samym sercu Warszawy, przy Nowogrodzkiej 36, zamożni klienci mogą umawiać się na spotkania z architektem Antonim Dygatem, dzwoniąc pod numer telefonu: 9-95-30. Jego nazwisko jest popularne w środowisku i wymieniane jednym tchem z innymi ówczesnymi sławami: Czesławem Przybylskim, Tadeuszem Tołwińskim czy Marianem Lalewiczem. Zaprojektuje wiele przedwojennych budynków: gmach Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, Wojskowy Instytut Geograficzny w Alejach Jerozolimskich 97, ikoniczny budynek biurowy w Gdyni, liczne kamienice dochodowe oraz budynki radiowe w Raszynie, Toruniu i we Lwowie. Jego plany, między innymi na rozbudowę okolic Ujazdowa i Belwederu w Warszawie, będą wygrywały prestiżowe konkursy. Nie tylko kreśli, lecz także drukuje artykuły na łamach branżowej prasy. Wychowuje przyszłych adeptów. W nielicznych wolnych chwilach oddaje się sztuce. Tłumaczy polskich i francuskich poetów. Tęskni za Paryżem. Na zawsze pozostaje wierny pięknu, na które napatrzył się w dzieciństwie. W czasopiśmie „Architektura i Budownictwo” przedrukowano odczyt jego autorstwa Rozbudowa Paryża jako stolicy świata. Miasto nad Sekwaną, postrzegane w całości, stanowi dla absolwenta Wydziału Architektury École Nationale Supérieure Des Beaux-Arts w Paryżu „jednolite dzieło sztuki”, jedyne całkowicie „skomponowane”, monumentalne, klasyczne i „wciąż żywe”36. Sentyment i nostalgię Antoniego do Paryża jego syn Stanisław zamieni niebawem w trudną miłość do Warszawy.
Jest piękny, słoneczny dzień, wiosna, lato lub ciepła jesień. Warszawskie matki wiozą lub prowadzą dzieci na obowiązkowy przedpołudniowy spacer do ogrodu Saskiego na tyłach pałacu, z charakterystyczną kolumnadą, jeszcze bez Grobu Nieznanego Żołnierza. Matki z dziećmi oblegają zachowaną do dziś fontannę projektu Henryka Marconiego. Z głów cynkowych delfinów obficie leje się woda w kierunku żeliwnej patery. Już od samego patrzenia można poczuć orzeźwienie. Jadwiga Dygatowa niczym nie różni się od innych troskliwych warszawskich matek. Prawie codziennie zabiera do ogrodu na tyłach pałacu córkę i syna. Z tego okresu Staś zapamięta taki obrazek:
Kiedyś pogładziła mnie po głowie jakaś Żydówka w Ogrodzie Saskim. W 1919 lub 1920 roku. Pogładziła mnie po głowie, a miałem ogromną, pokręconą w loki czuprynę. Pogładziła mnie po tej czuprynie, uśmiechnęła się do mojej matki i powiedziała: „Schöne Bube”37.
Po niemiecku, nie po polsku. Jeszcze bardziej irytujące dla dziecka dwukulturowego było mocno snobistyczne podkreślanie związków z Francją i nieustanna maniera czy moda porównywania Warszawy do Paryża. Jeśli za fakt przyjąć to, co napisał w Jeziorze Bodeńskim, które uważał za dzieło niemal autobiograficzne, jego buńczuczne narodowe protesty mogły wyglądać wówczas tak:
Chodzę z matką po mieście za sprawunkami i w każdym sklepie dostaję ataku złości.
– Mamo, dlaczego na drzwiach jest napisane entrée? Tu jest Polska, a nie Francja.
– Żeby cudzoziemcy mogli zrozumieć.
– Po co mają zrozumieć? Niech siedzą u siebie. Ciekawym, czy w Paryżu piszą na drzwiach „wejście”.
Nie chcę chodzić do kina „Trianon”, ciekawym, czy w Paryżu jest jakieś kino, które się nazywa „Wilanów”. Ojciec usiłuje z nami rozmawiać po francusku. Żebyśmy się nauczyli. Nie chcę rozmawiać po francusku. Ciekawym, czy w Paryżu ojcowie rozmawiają z małymi Francuzami po polsku, żeby się nauczyli?38.
O prawdziwości pełnych dziecięcego buntu dialogów świadczy wypowiedź siostry pisarza, Danuty Lutosławskiej:
Wakacje prawie zawsze spędzaliśmy nad morzem, na Helu lub w Dinard w zachodniej Francji, w pensjonacie państwa Verdoux. Ojcu bardzo zależało na wychowaniu nas w symbiozie polsko-francuskiej. Dużo rozmawiał z nami po francusku, często opowiadał z nostalgią o Paryżu, w którym spędził młodość i poznał mamę. Obcowanie z francuską kulturą i historią przyjmowaliśmy zupełnie naturalnie, jak posiadanie francuskiego obywatelstwa, które zresztą wtedy nie miało dla nas żadnego znaczenia. Z czasem jednak Staś coraz mniej chętnie mówił po francusku. Rezolutnie przekonywał ojca, że mali Francuzi nie rozmawiają w swoich domach po polsku. Ale to nie był bunt wobec języka, co przeciwko ojcu, który nie zawsze tolerował zabawy, jakie Staś urządzał z kolegami39.
Polska, w której się urodził i mieszkał, nie może być gorsza od Francji, kraju „trójkolorowego sztandaru, Marsylianki, Łuku Triumfalnego i katedry Notre Dame”40. Jeśli już – to lepsza.
A potem Polska i Francja jawiły się niczym dwie rywalizujące o względy chłopaka dziewczyny. Tę pierwszą pragnie kochać miłością absolutną, bo wiele mu dała. Ta druga, oddalona i tajemnicza, nieustannie zastawia na niego sidła. Nie daje spokoju. Kokietuje. Kusi. A przede wszystkim przeszkadza w odczuwaniu polskości. Sprawia, że nie potrafi bez reszty oddać serca i zaprzedać duszy pierwszej:
Więc Francja w pewien sposób zawadzała mi w mojej polskości. Czułem ją trochę we krwi i w odruchach instynktu: dlatego często starałem się być Polakiem bardziej niż należało i niż miało sens, co niejednokrotnie narażało mnie na śmieszność i niedorzeczne konflikty z otoczeniem41.
Inny obrazek utrwalony na kliszy dzieciństwa: kilkuletni Staś wygląda przez okno. O parapet i szyby dudni rzęsisty deszcz. Nabiera mocy. Za moment rozpęta się prawdziwa ulewa. Ludzie uciekają w popłochu. Chowają się do bram. Umykają pod markizy, zadaszenia. Tylko „jeden pan” idzie dostojnym krokiem, majestatycznie, bez płaszcza i parasola.
– Cóż to za filozof – mówi babka zbliżająca się do okna. – Co to jest filozof? – pyta Staś. – Filozof – odpowiada babka – to taki pan, który nie boi się deszczu42.
Czy już wówczas, w wieku chłopięcym, towarzyszy mu okropna tęsknota? Tęsknota za czymś nieuchwytnym i niepojętym? Za jakimś bliżej nieokreślonym światem, światem poza nim? Światem niezupełnie realnym, raczej wyobrażeniowym, do którego nie sposób dotrzeć? „Gdybym tak mógł mieć choć na chwilę kulę ziemską dla siebie! Móc objąć ją rękami, pogłaskać, przytulić, podrzucać do góry, poturlać, położyć się z nią do łóżka. Myślę, jak dziecko, które zasypia z ukochanym misiem w ramionach”43.
Po raz pierwszy samodzielnie wyjeżdża nad morze w 1921 roku, w wieku sześciu lat. I pisze listy, jakie posyłało się rodzicom. Dla współczesnego czytelnika, ledwie rozumiejącego, co to w ogóle jest list, w zbyt staroświeckiej stylistyce, z maskowaną miłością, z nadmiarem atencji, z czułymi nagłówkami: „Kochana Dzidzialancia”44.
Jest rok 1922, a może nieco wcześniej. Kazimierz Biernacki, niebawem świeżo upieczony absolwent architektury Politechniki Warszawskiej, dorabia sobie wraz z kolegami w pracowni Antoniego Dygata przy Nowogrodzkiej, w pobliżu dzisiejszego teatru musicalowego Roma. Euforia świeżo odzyskaną wolnością zdecydowanie przygasa. Grabski przygotowuje reformę walutową: wartość marki spada, zwykłym ludziom, nawet pracującym, trudno związać koniec z końcem. Parter okazałej kamienicy u wylotu Pankiewicza, w sercu Warszawy, zajmuje pracownia, a pięć obszernych pokoi w amfiladzie – mieszkanie pryncypała. Antoni Dygat ma sporo zleceń. Zarabia mnóstwo, ale, jak zapamiętuje Biernacki, bez entuzjazmu część pieniędzy przelewa do chudych studenckich kieszeni. Kilkuletni Staś, korzystając z nieobecności rodziców, często przychodzi do pracowni, aby porozmawiać ze studentami. Biernacki zapamiętuje te „rozgawory”, a także zasady kindersztuby i rozrywki chłopca: „Gdy był grzeczny przez cały tydzień, gdy nie napływały do ojca skargi od kreślarzy ani od ślicznej służącej Stefci, zabierano go na imprezy dziecięce do teatru, a zwłaszcza do cyrku, który uwielbiał”45.
Cyrk mieści się w specjalnie na ten cel zbudowanym gmachu przy Okólniku Krasińskich, z wejściem od ulicy Ordynackiej. Opłacało się być grzecznym. W tym pełnym od czarów mikroświecie mistrz sztuki prestidigitatorskiej Delone Efendi prawie co wieczór daje się zamykać w niewielkim kuferku, po czym cały i zdrowy stamtąd wychodzi. Kłania się z wdziękiem ku uciesze najmłodszej części widowni.
Pewnego niedzielnego wieczoru państwo Dygatowie z córką Danusią udają się z wizytą do znajomych. Staś nie ma ochoty, wymawia się bólem głowy. Zostaje sam, pod opieką studentów z pracowni ojca, ponieważ Stefcia ma akurat wychodne. Zajęci pracą sprawują nadzór z daleka. Nagle dochodzą do nich odgłosy stukania. Udają się do mieszkania pryncypała, aby znaleźć chłopca. Zaglądają kolejno do pokoi, a potem do kuchni. Niby pustej, bo Staś schował się skutecznie i zatrzasnął w kuferku Stefci. Niestety nie okazał się czarodziejski jak ten z Okólnika i mało brakowało, aby niedoszły mistrz sztuki cyrkowej w nim się udusił46.
Tak samo tajemnicze jak cudowne kuferki w cyrku przy Okólniku są mroczne warszawskie apteki. Pobudzają wyobraźnię. Mają w sobie coś z alchemii. Staś wcale nie chce, jak większość chłopców, zostać dzielnym strażakiem ani szanowanym i zapracowanym architektem jak ojciec, a pytany, kim chce być w przyszłości, odpowiada najczęściej: „Aptekarzem albo dyrygentem”47.
Bohater Podróży urodził się 5 grudnia 1914 roku z myszką na lewym kolanie. (Dygat takiej nie miał). Kiedy Henryk ma pięć lat, lubi oglądać parę razy dziennie zdjęcia w albumie. Zna go na pamięć. A wieczorem stawać przy oknie i patrzeć na dymy unoszące się nad Dworcem Głównym, nazywanym nadal Dworcem Kolei Wiedeńskiej, wsłuchiwać się w głos lokomotywy, stukot jadących pociągów. Razem z rodzicami i bratem mieszka na trzecim piętrze kamienicy w Alejach Jerozolimskich, prawie naprzeciw dworca, niedaleko hotelu „Polonia”.
Migawki: Szklane drzwi łączące salon z pokojem stołowym. Ciepło lampy otaczające stół. Matka snująca się po pokoju i nucąca coś pod nosem, zwłaszcza w chwili niepokoju. Służąca Frania. Tak dokładnie mogło wyglądać jego własne dzieciństwo.
Bohater Dworca w Monachium też tęskni za dzieciństwem. Podobnie jak Henryk Szalaj. Za pierwszymi wakacjami w Zoppot – Freie Stadt Danzig czy, bardziej po polsku, pobycie w Copoty. A więc w realiach wojennych wraca wspomnieniami do chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył morze i odkrywał uroki świata. Przypominają mu się plaża i horyzont morza, statki: „Ajax” i „Monika”, zmierzające na Hel oraz aerodynamiczny „Preussen” pływający do Królewca. Poza tym: korso kwiatowe, molo, szczególny smak kisielu i zapach chleba, bułek oraz przeróżnych ciast dochodzący z niemieckiej piekarni. Popularny lokal uciech „Kakadu” i sklepik z plażowymi akcesoriami przy Seestrasse, a po wojnie deptak Zwycięzców spod Monte Cassino. Koncerty wagnerowskie w Operze Leśnej. Zapach morza, smoły czy dymu. Czarowny świat, rodzący podświadomie nieukojoną tęsknotę48. Cudowny smak Apfelkuchen mit Sahne i innych ciastek. Rozchodzący się po ulicy zapach wypiekanych co rano bułek i chleba. Kulinarnych doznań nie przesłoni fakt, że okoliczności są mocno „zaprawione smakiem niemczyzny”. A syn niemieckiego piekarza na siłę wpaja mu szacunek do poezji niemieckiej i każe nauczyć się słów Lorelei. W dzieciństwie Dygat na Wybrzeże patrzy jak na krainę baśniową, a ze względu na żywioł niemiecki – na „krainę zaklętą przez złe duchy”:
W Sopotach po raz pierwszy w życiu ujrzałem morze, miałem wtedy pięć albo sześć lat. Byłem oszołomiony i zachwycony tą żywą ogromną masą wodną, ale nie podobali mi się Niemcy. Na plaży studenci niemieccy w kostiumach z trupią czaszką wyhaftowaną na piersi zabawiali się ciskaniem w siebie meduzami, które to rozdzierali na pół. Po raz pierwszy znienawidziłem ich wtedy. Dzieci niemieckie przeszkadzały nam się bawić i prześladowały nas. Pewnego razu jakiś chłopak uderzył mnie sznurkiem od gwizdka w twarz. Moją siostrę zepchnęli z mola do wody. Innym znowu razem jakiś wyrostek złapał mnie, nakrył plażowym koszem, a potem skakał po tym koszu i sypał na mnie garściami piasek. Pamiętam zwierzęcy, okrutny wyraz oczu tego dziesięcioletniego chłopaka, który widział mnie po raz pierwszy w życiu i któremu nic nie zrobiłem, poza tym, że mówiłem po polsku. Te same oczy ujrzałem znów w maju 1940 roku w podziemiach gestapo w alei Szucha. Może był to ten sam chłopak, a może inny. Oczy i dusze niemieckie są wszystkie podobne49.
Był pierwszym w linii męskiej Dygatem stacjonarnym, który urodził się w Warszawie i w niej spędził większość życia. Inne miasta pojawiały się okazjonalnie, na krótko. W 1956 roku, na czwartku literackim, do przestrzeni dzieciństwa, ku zdziwieniu czytelników, dorzuci Poznań, gdzie bywał z rodzicami oraz siostrą jako dziecko. A nawet, czym zapewne wbijał w dumę mieszkańców stolicy Wielkopolski, stwierdzi: „Rodzina częściowo pochodzi z Poznania, np. Artur Maria Swinarski jest moim rodzonym wujem. Spędziłem tu wiele chwil dzieciństwa”50. Przy okazji pobytu w Lublinie wspomni krótki okres, kiedy zamieszkiwał tam z rodzicami i siostrą. W pamięci na zawsze utkwi widok stacji i odgłos przejeżdżających pociągów. Po bez mała trzydziestu latach miasto wyda się zupełnie obce:
Przybywszy do Lublina, zacząłem gorączkowo biegać i szukać miejsc tych wspomnień. Lecz gdy je odnajdywałem, ogarniało mnie zobojętnienie i myślałem sobie: To mi nic nie mówi, nic a nic. I odjechałem całkowicie zobojętniały, bez tkliwości, bez wsparcia i pomyślałem tylko w wagonie: „Lublin jak Lublin”51.
Siostra, Danuta Lutosławska, będzie wymieniała kilka adresów dzieciństwa, poza Warszawą także Lublin, mieszkanie w kamienicy, gdzie dochodził stukot pociągów z pobliskiego dworca. Podobnie jak brat,, niewiele z tych miejsc pamięta – bo prawdziwe rodzinne życie zaczęło się przy Langiewicza 13. W Kolonii Staszica.
Teren malowniczych piętrowych willi, domków jednorodzinnych i szeregowców na Ochocie.
Wchodząc w tę przestrzeń, pomimo zmian i spustoszeń spowodowanych wojną, nadal można poczuć ekskluzywność tej części Warszawy. Kuzynka Krystyna Kiersnowska wielokrotnie gościła z rodzicami u stryja i stryjenki przy Langiewicza 13:
To był rzeczywiście wyjątkowo ładny dom. Od ulicy gabinet stryjka, od ogrodu salon z oszklonymi drzwiami na taras, z fortepianem i wielkim portretem babci na ścianie namalowanym przez Olgę Boznańską w Paryżu. Jadalnię dzieliły od salonu rozsuwane oszklone drzwi. Pamiętam wielki, długi stół ze święconką albo wigilijny, przy którym zbierała się cała rodzina. Zawsze było bardzo wesoło, bo stryjek i mój ojciec lubili żartować i dowcipkować52.
Dom był przestronny, funkcjonalny, dopracowany z pietyzmem ręką architekta. Ale to, co ważniejsze od murów: pan domu i pani domu mieli poczucie humoru i „żart we krwi”:
Nasz dom wypełniony był na co dzień śmiechem. Kiedy Staś podrósł, lubił popisywać się humorem przed moimi koleżankami. Jedna z nich mówiła: „Wyglądasz jak dureń z dobrej rodziny”, a mama wtórowała jej czasem, by nie udawał tatusia. Może właśnie ta atmosfera przyciągała codziennie do naszego domu wielu gości. Wieczorami wszyscy zasiadali do kolacji, a potem gawędzili do późna w salonie53.
Niewykluczone, że podobnie jak w domu Pawła z Pożegnań, dorośli goście, krewni i przyjaciele rodziców pojawiają się w większym gronie przy Langiewicza przeważnie w każdy ostatni czwartek miesiąca, na tradycyjnych herbatkach. Na biedermeierowskim stole, przykrytym białym obrusem, ląduje wielki kryształowy talerz z ptifurkami, a obok niego stały zestaw: taca z miniaturowymi kanapkami, a na nich szynka z pomidorkiem i ogórkiem, sardynka z cytrynką. Tuż obok, na innym stoliczku: ogromna srebrna taca, z dzbankami – do kawy i do herbaty, widelczyki, talerzyki, filiżanki. Przy szczególnych okazjach na stole robi się jeszcze bardziej wykwintnie. Na moment przed wizytą gości pan domu lustruje salon. Sprawdza, czy wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wysuwa na mahoniową skrzynkę przy drzwiach wejściowych zdjęcie żony z akcji charytatywnej, zbierającej datek od premiera, a po skończonej imprezie szybko ustawia je tam, gdzie było na co dzień, głęboko na fortepianie.
W pracowni na dole Antoni Dygat przyjmuje interesantów. W tym czasie jego żona Jadwiga zarządza domem. Zatrudnia do pomocy służbę, z którą szybko układa sobie bardzo dobre relacje. Podział ról był jasny. Podobnie jak architektoniczny układ pomieszczeń. W domu przy Langiewicza jest kucharka, pokojówka Mania i bona „panna Bronisławka”. „Nie miały z nami łatwo – będzie wspominać trzy lata starsza siostra Dygata – bo ja i Staś byliśmy nieznośni i nieposłuszni. Płataliśmy gościom figle, kłóciliśmy się, rzucaliśmy w siebie poduszkami; wszystkie rodzeństwa tak robią i nie ma na to rady”54.
Rozumieją się i potrafią przyjaźnić. Staś pozostanie na zawsze ukochanym braciszkiem Danuty, chociaż fakt jego urodzenia nie zwróci szczególnej uwagi dziewczynki. „Proszę sobie wyobrazić, że bardziej przeżywałam noclegi w wielkim koszu na bieliznę u wujostwa, gdzie rodzice oddali mnie na czas pobytu w szpitalu, niż widok niemowlaka, o którym wszyscy mówili, że jest moim bratem”55.
Bronisława Migulewska opiekowała się najpierw Danusią (niewiele od niej młodszą), a potem małym Stasiem aż do ukończenia przez niego piętnastego roku życia. Niezastąpiona. Świetna kucharka, utalentowana w pieczeniu ciast, „producentka” wyśmienitego tortu orzechowego. A przede wszystkim osoba z tkwiącym w niej do końca życia etosem lojalności do pracodawców, którzy traktują ją z szacunkiem i okazują wdzięczność. Na pewno, w odróżnieniu od opiekunek późniejszego kolegi ze Szkoły Mazowieckiej, Minia, nie straszy małego Stasia demonicznymi minami Witkiewicza. Na szczęście Witkacy do nich nie zachodzi. Mało prawdopodobne, aby pogodna Bronia raczyła Stasia, jak niania Pawła z Pożegnań, opowieściami o snujących się wśród żywych duchach zmarłych.
Czesław Podleski – Utek, kolega z podwórka, czyli z Kolonii Staszica, po latach będzie wspominał beztroski czas osiedlowych zabaw z Dygatem: wędrówki po mieście, młodzieńcze fanaberie, niekończące się popisy: „Bawiliśmy się jak wszyscy chłopcy w tym wieku: budowaliśmy łódki nad rzeką, pływaliśmy nago, nocą z duszą na ramieniu zakradaliśmy się na cmentarz. Fantazji nam nie brakowało”56.
A z listu Dygata do żony Czesława, Urszuli Podleskiej, wynika, że pewnego wiosennego dnia 1929 roku, wczesnym wieczorem, złota młodzież Kolonii zorganizowała dość ekscentryczny konkurs: Kto najbardziej rozebrany zajdzie najdalej z punktu wyjścia, czyli Langiewicza 13. Zwycięzcą okazał się Stefan Podgórski (przyjaciel Dygata, zginął w Katyniu), któremu dzielnie wtórował Utek, ale i innym nie brakowało odwagi i animuszu. Robią zakłady, kto z koszulą na głowie przejdzie najszybciej do wyznaczonego celu. Krystyna Podleska, aktorka, młodsza córka Utka, przysłuchiwała się, kiedy w Londynie wspominali wspólne eskapady. Wówczas na Zachodzie zabawy uliczne dopiero stawały się modne. A Stanisław mówił do Czesława: „Pamiętasz, przecież my to wymyśliliśmy”. Tak musiało być, ponieważ u Dygata prawda literacka niewiele różni się od prawdy życia.
Tęsknota za stołem, który jednoczy domowników, rozproszonym światłem lampy, bliskością. A przede wszystkim za ojcem, którego w domu i życiu rodzinnym coraz mniej:
W naszym domu – analizuje bohater Jeziora Bodeńskiego – panuje cicha umowa, że każdy ma prawo do swojego własnego życia. Krąg światła nie jednoczy naszych wieczorów. Nie pytamy się siebie wzajemnie: dokąd idziesz? kiedy wrócisz? Każdy przychodzi na posiłki, kiedy chce i kiedy mu wygodnie. Czasem cały tydzień nie widzę ojca, chociaż pokoje nasze sąsiadują. Dawniej było inaczej. Ale teraz jest właśnie tak. […] Krąg rodzinny? To anachronizm. Dziś życie toczy się nie w domach, ale na ulicy. Ulice są gwarne, pełne znajomych, którzy spieszą do kawiarni, do barów, do kin, na dansingi lub do klubów brydżowych. Ojciec biega na zebrania: trzeba coś ustanawiać, zmieniać, budować, bo wszystko jest nie tak, jak być powinno. Ale jak być powinno? Tego nikt nie wie57.
Dom Dygatów, jak na podstawie wspomnień matki Heleny Malinowskiej relacjonuje Konrad Kempa, był bogato mieszczański z „górnej półki”. Do pokoju pana domu nie można było wejść bez pukania, a co więcej, należało prosić o możliwość porozmawiania. Szczególnie wymagającym „producentem” zasad oraz niepisanych konwencji miał być pan domu.
Zapach kuchni, małego dziecka lub pieluch u swej żony doprowadzał seniora do apopleksji, bo zasadą niepodważalną było, aby żona pachniała kobietą i perfumami w jego stylu i guście, a nie mamką, nianią czy kucharką. Na stole też musiały być pokarmy szczególne i ulubione przez pana domu. W bogatej i zamożnej rodzinie, za jaką uważała się rodzina Dygatów, w domu musiała być guwernantka do opieki nad dziećmi, kucharka i sprzątaczka58.
O domu „wybitnie artystycznym”, w którym panuje klimat bohemy czy atmosfera „artystycznego cygaństwa”, wspomina Zdzisław Skwarczyński, wskazując przy okazji wszechstronność gospodarza: „Ojciec pisarza miał nawet swą skromną kartkę w literaturze jako tłumacz na francuski kilku wierszy Lechonia z tomu Srebrne i Czarne”, zaprezentowanych czytelnikom „Wiadomości Literackich”59.
W domu przy Langiewicza najczęściej pojawiała się rodzina ze strony Dygatów i Kurowskich. Wpadali też Karpińscy, Zamoyscy, Hulewiczowie, skrzypaczka Eugenia Umińska czy Helena Bobińska – pisarka. Na szczęście nie było wśród gości Loli Misińskiej, kobiety pretensjonalnej, posługującej się egzaltowanym językiem, osobowościowego „koszmarka”, któremu Paweł z Pożegnań, mający awersję do schematów oraz szablonów, a przede wszystkim zakłamania, celowo podczas oracji odsuwa krzesło, przyczyniając się do towarzyskiej katastrofy. Podobnie postąpił przed laty w młodości inny bohater Dygata – pan Pietroński z Księżyca, opowiadania pochodzącego z roku 1938, a dedykowanego, podobnie jak Różowy kajecik, Jackowi Woszczerowiczowi. Podczas kolacji imieninowej odsunął krzesło wujowi, człowiekowi darzonemu powszechnym szacunkiem, za co został wyrzucony za drzwi, gdzie towarzyszyć mu mogły jedynie noc i księżyc w pełni60. Lola Misińska, symbol tępej i drażniącej pruderyjności, wystąpi ponownie w Salonie warszawskim. W pięknym domu Jadwigi i Antoniego Dygatów, w Kolonii Staszica, najczęściej bywa rodzina i krewni. A wśród nich, niewykluczone, być może ktoś podobny do Loli?
Jadwiga Dygat uwielbia wizyty gości. Chętnie gra z nimi w brydża lub robra. Rzadziej daje się wyciągnąć na kawiarniane wędrówki po mieście. Służba w osobach: Bronisława Migulewska – niania, Pelasia Wielkopolanka – pochodząca ze Śremu, a potem Helena Malinowska, czuje się przy pani domu bezpiecznie i dobrze. Wiedzą, że zawsze, w każdej sytuacji, będą sprawiedliwie i życzliwie potraktowane61.
Tak samo jak morzem, a może jeszcze bardziej, mały Staś fascynuje się filmem. Na długo zanim przekroczy progi kina. Zazdrości dorosłym. Intrygują go tajemnicze oświetlone i barwne przejścia prowadzące do ciemnej komnaty, w której – wyobraża sobie – muszą mieszkać skryte marzenia. Wystarczy wejść w bramę kina, aby znaleźć się w zupełnie innym świecie. A wcześniej pooglądać fotosy oraz afisze. Przemawiają do wyobraźni. Kiedy Staś opanuje alfabet i zacznie składać literki, nie sięgnie po popularną prasę dla dzieci w stylu „Moje pisemko”, a po tygodnik „Filmia”, który przeczyta z zapartym tchem. A to, o czym przeczyta, nie pozwoli mu spać, bo będzie nieustanie myślał, żył filmem i losami kinowych bohaterów – tych, których widział na afiszach. Dopisywał im biografie. Obdarzał charakterami. Kształtował w wyobraźni ich losy. Znajdował się w świecie dla postronnych wyimaginowanym, a dla niego najbardziej rzeczywistym. W świecie, w którym „sny przybierają pozory prawdy lub też prawda przybiera pozory snów”62.
„Poza filmem nie interesowało mnie nic i wiedziałem, że tylko tym będę mógł zajmować się w życiu”63. Już nie chciał zostać aptekarzem czy dyrygentem, a aktorem, reżyserem lub operatorem. Właściwie obojętnie kim, byle tylko miało to związek z filmem. Ze skrzynki i korbki wyrwanej z młynka do kawy robi kamerę i „kręci” filmy. Z wymyślonymi aktorami, wśród wyimaginowanej dekoracji. Po wielu latach przyznawał, że byłyby to z pewnością, pomimo ascetycznych środków, najlepsze filmy i wielka szkoda, że nie zostały zrealizowane. Jeśli wierzyć, że to, co pisał, nie było podkoloryzowane na potrzeby ubarwiania życiorysu i w tych kinematograficznych planach napotkał opór rodziny, która uważała, że film, „diabelski wynalazek”, to niezbyt poważna dziedzina i profesjonalne zajmowanie się nią zupełnie nie pasuje dla chłopca z dobrego domu. „Z tego wszystkiego wynika chyba jasno, iż miłość moja była miłością typowo nieszczęśliwą, że nie powiem – tragiczną. Ale tylko taka miłość jest coś warta. Trudno, już tak urządzony jest świat. I ma to na pewno swoje dobre i piękne strony”64.
Afisze kinowe zapraszają do przekroczenia progu innego świata. Niektóre, jak ten z dziewczyną skaczącą z pokładu statku do morza, zapamiętuje na zawsze. Domyśla się, że filmowa bohaterka nie skacze w celach samobójczych, ale z „nadmiaru radości życia”, ponieważ jest roześmiana i wesoła. I jak dowiaduje się z afisza, chociaż tytułu filmu nie zapamiętuje, dziewczyna urodziła się w samolocie i z tego powodu jest „cudownie narwana”. Kiedyś podobne dziewczyny będzie powoływać do życia w swoich utworach. Gorzej, kiedy, jak żartobliwie stwierdza przy okazji przedmowy do książki Stefanii Beylin, przyjdzie mu się zetknąć z nimi w prawdziwym życiu65.
Po latach napisze:
Pochodzę z pokolenia, którego dzieciństwo poddawało się fascynacji nie bajek, albo tych w ilustrowanych książkach, albo opowiadanych przez piastunki, ale kinom i filmom. Tym szczególnie, które były zabronione dla dzieci i młodzieży. Czy można odnaleźć napis bardziej podniecający i wywołujący niepowtarzalne i nigdy niezrealizowane tęsknoty jak: „Dla dzieci i młodzieży zabronione”?66.
Stare fotosy i afisze działają jak słynna madeleine u Prousta. Do kina ciągną nieodmiennie: tęsknota, niepokój, nadzieja na znalezienie czegoś, co zmieni i uatrakcyjni rzeczywistość. Pragnienie, żeby przez moment przestać być sobą i pożyć cudzym, z pozoru atrakcyjniejszym i ciekawszym życiem. Iluzja. Może dlatego kinoteatry opatrywano, co uważał w późniejszych latach za słuszne, nazwą „iluzjon”. W mistycznej ciemności sali kinowej dzieją się rzeczy nadprzyrodzone, mistyczne. Można się nawet porządnie zakochać. Jak przekonywał czytelników w felietonie: „Przed wynalezieniem kinematografu mali chłopcy kochali się w swoich piastunkach, w nieznanych paniach z ogródka lub sąsiedztwa, ostatecznie w kobietach z obrazów albo ilustracji. Ja, dziecko XX wieku, zakochałem się po raz pierwszy, mając lat cztery…”.
Nie wszystkie filmy nieme mógł oglądać. Te, które mógł, zapadały głęboko w dziecięcą wyobraźnię, ale nawet te nieobejrzane, a znane z rozmów, przekazów, opowieści i fotosów pomieszanych z fantazją wywierały podobne albo jeszcze większe wrażenie.
Pierwszym kinowym obrazem, który wrył się Stasiowi w pamięć, była Lalka z Ossi Oswaldą w reżyserii Ernsta Lubitscha, obejrzana w kinie Colosseum przy Nowym Świecie 19. Prawdziwą atrakcję, wymyśloną specjalnie dla najmłodszych kinomanów, stanowiły arkusze z lalką do wycinania – zaopatrzona w stosowne ubranka, gotowa do ubierania oraz rozbierania. Opowieść filmowa prosta i nieskomplikowana, ale dość wyrazista. Lalka była wielkości człowieka, ruszała się i chodziła, ale nieroztropny chłopak przez nieuwagę ją stłukł. Przed konsekwencjami ze strony właściciela ratuje biedaka Ossi Oswalda, łudząco podobna do lalki. „Nie bardzo pamiętam – pisał Dygat – jak to się skończyło, w każdym razie bardzo sympatycznie. Zbyteczne dodawać, że Ossi Oswalda była moją pierwszą miłością. Miałem wtedy cztery albo pięć lat”67. A potem, dla usprawiedliwienia, wspomina, że może pierwszą miłością nie była wcale Ossi Oswalda, a urodziwa praktykantka w majątku Kościanki należącym do wuja Jerzego Hulewicza. Pewnego dnia spadła z konia, ale na szczęście nic jej się nie stało. Jednak w innym miejscu, w felietonie Tęsknoty i nadzieje, przekonuje, że Ossi to sprawa o wiele poważniejsza od praktykantki.
Nie jest stały w uczuciach do filmowych obiektów. Ekranowe piękności zmieniają się wraz z wiekiem. Po Ossi przychodzi zauroczenie artystką cyrkową, ślicznie jeżdżącą na koniu Vilmą Bánky, której wdziękami delektował się w kinie Stylowy przy Marszałkowskiej. Kiedy następnego dnia po seansie się obudzi, uzmysłowi sobie, że ciągle o niej myśli, a przez to myślenie spóźni się na pierwszą lekcję, ponieważ zanim uda się do szkoły, pobiegnie popatrzeć na fotosy przed kinem. „To była moja pierwsza randka, wraz z wszelkimi jej emocjami. Nawet z tą okrutną obawą: przyjdzie czy nie przyjdzie? No bo mogli zmienić film i fotosy” – będzie pisał po latach68. Vilmę porzuci, właściwie bez specjalnego żalu, po Synu szejka z Rudolfem Valentino. Jej miejsce zajmie Virginia Valli, którą zobaczył w obrazie Titania, miasto moich marzeń w kinie Nieznane przy Mokotowskiej:
Gdy tylko pojawiła się na ekranie, poczułem, że stało się ze mną nagle coś dziwnego. Jakby potężne uderzenie młotem w głowę, lodowaty dreszcz, a potem ciepło rozlewające się po całym ciele. Jednocześnie głos jakiś tajemniczy szeptał mi do ucha. „To ona! To ona, ta jedyna, na którą czekałeś całe życie”69.
Jak usiłuje przekonać w dalszej części felietonu, była to jego największa miłość do piętnastego roku życia. A potem ujrzy Betty Bronson w Piotrusiu Panu w kinie Stylowy i może skonfrontować zderzenie mitu z rzeczywistością. Postanowi się z nią, mimo różnicy wieku, ożenić. W końcu filmowa wybranka jest młodsza od poprzednich i dzieli ich wyłącznie dwanaście lat. Największym problemem jest jednak nie wiek, ale odległość i dalekie kilometry dzielące Warszawę od Hollywood.
W modnym wówczas Colosseum przy Nowym Świecie Staś ogląda pierwszy film z Maxem Linderem – Fotograf. Fabuła raczej nieskomplikowana: pewne pismo ogłasza konkurs fotograficzny. Max wyrusza w podróż, chce zdobyć temat. Po drodze robi zdjęcie dzieciom jedzącym makaron. Wychodzi pięknie. Max powraca w euforii i… dowiaduje się, że zdjęcie nie mieści się w kategorii konkursowej, ponieważ należało fotografować wyłącznie kwiaty. Mały Staś bardzo żałuje Maxa – może nie tyle samego chłopca, ale jego zawiedzionych nadziei oraz zniweczonych marzeń. Jest zwolennikiem szczęśliwych zakończeń, happy endów przywracających dobry nastrój i wiarę w świat.
W dziecięcej wyobraźni, jak w kalejdoskopie, ciągle zamieszkują nowi bohaterowie. Przygody Pata i Patachona wkrótce wypierają perypetie Wicka i Wacka. Z Pata i Patachona nie zapamiętuje za wiele, może poza drewnianymi kukiełkami stojącymi pod kinem Światowid przy Marszałkowskiej. A potem znów powraca do fascynacji pięknymi aktorkami i przerzuca sympatię na Mary Pickford. W tym czasie imponuje mu również Jackie Coogan, który z ekranu kinowego usilnie przekonuje widzów, że świat, to znaczy wszyscy ludzie poza Chaplinem, to najgorsze, perfidne typki, krzywdzące małe dzieci.
Nie uwierzyłem mu – tłumaczy po latach Dygat – ponieważ istnieli tak wspaniali obrońcy uciśnionej niewinności i społecznej sprawiedliwości, jak Eddie Polo, Joe Bouomo, Harry Piel i Tom Mix. Te awanturnicze filmy w kilku seriach sprawiły niemało kłopotu moim rodzicom i były przyczyną wielu skarg sąsiadów. Szybko jednak spoważniałem i ideałem moim stał się Rudolf Valentino, a pierwszą kobietą świata Alice Terry. Krew na piasku, Syn szejka, Czterech jeźdźców apokalipsy. Muszę przy tym zaznaczyć, że żadnego z tych filmów ani też Rudolfa Valentino i Alice Terry nigdy na ekranie nie widziałem70.
Były też inne miłosne fascynacje: Sally Eilers, Joan Crawford, Claudette Colbert, Jeanette MacDonald. Co może dziwić, nigdy nie pojawiły się w tym miłosnym rydwanie gwiazdy: Greta Garbo, Marlene Dietrich czy Pola Negri – za wyniosłe, niedostępne, zbyt emocjonalnie odległe.
Filmowe archetypy. Nieustannie powielane, czasami nieznacznie zmienione role. Jest pewien, choć nie ma sposobu tego dowieść, że gdyby nie kino, historie świata potoczyłyby się zupełnie inaczej. Nie wiadomo tylko, czy szczęśliwiej71.
W jakiej scenerii rozgrywa się filmowe misterium? Atmosferę ówczesnego miasta, jego koloryt rekonstruuje w pamiętnikowych zapiskach późniejszy kolega szkolny Dygata, Janusz Minkiewicz, który niedawno przybył wraz z rodzicami do Warszawy z Rosji przez zieloną granicę. Uwagę kilkulatka przyciągają przede wszystkim stołeczne czerwone tramwaje72. W 1920 roku Warszawa roi się od przeróżnych mundurów. Minio prosi rodziców o wymarzony prezent – czapkę oficerską, specjalnie pomniejszoną, aby pasowała na dziecięcą głowę. Paradowanie w czapce wojskowej staje się przyczyną nieprzyjemnego incydentu, kiedy jeden z nadgorliwych oficerów, zniesmaczony, uznaje noszenie jej przez malucha za profanację i obrazę uczuć patriotycznych. Dygat, wędrując tymi samymi ulicami i widząc tych samych oficerów, nie odczuwa żadnych wojskowo-militarnych pragnień. Nie wiadomo też, czy, podobnie jak Minio, bywa z rodzicami w niedzielne popołudnia na ciastku i kakao w Dużej Ziemiańskiej, mieszczącej na rogu Jasnej i Kredytowej.
Ciastka lubi. Jako kilkulatek ćwiczy na słodyczach sztukę hedonizmu oraz zdrowego egoizmu. Podejmuje walkę z konwenansami. Zwalcza udawaną skromność i nieśmiałość. Na podwieczorku w gronie rówieśników sięga po ostatniego pączka na talerzu, uwalniając w ten sposób inne dzieci od dylematu i dręczącego oczekiwania, co się z tym pączkiem ostatecznie stanie. Nie zjada go jednak, ale na nim siada73. „Prawdziwa pasja musi być nagrodzona. A ten, co pragnie najbardziej, ma pierwszeństwo przed innymi”. Magda Dygat będzie wspominała, że ojciec nie znosił mizdrzenia i taniej kokieterii, a także nieszczerego i nieprawdziwego zachowania, krygowania się: „Kiedyś na przyjęciu przystawił sobie miskę z malinami i na oczach całego stołu zjadł owoce sam, mówiąc: »Nikt tak nie lubi malin jak ja«. Każdy, kto widział go jedzącego, musiał się z tym zgodzić”74.
W 1922 roku, jako siedmiolatek, Staś poznaje, pośrednio przez służącą, zabronioną dla dzieci i młodzieży Tajemnicę przystanku tramwajowego w reżyserii Jana Kucharskiego. Na ulicach z ciekawością przygląda się afiszom. Rzewliwa, prosta, chwytająca za serce fabuła przemawia do chłopięcej wrażliwości. Oto młoda i piękna dziewczyna – Kazia (Jadwiga Smosarska), związana z uczciwym, dobrym fryzjerem Mieciem (Józef Węgrzyn), pewnego dnia, na swoje nieszczęście, poznaje na przystanku tramwajowym podstarzałego lowelasa z tytułem hrabiowskim, Romana Opolskiego (Kazimierz Junosza-Stępowski), i opuszcza dla niego narzeczonego oraz rodzinę. A kiedy, co było do przewidzenia, sama zostaje porzucona przez Don Juana, zdesperowana rzuca się pod tramwaj. Potem jako zjawa pojawia się w tym samym miejscu. To jednak nie koniec historii. Miecio mści się za narzeczoną. Odnajduje sprawcę nieszczęścia i podrzyna mu gardło. Katharsis i ekspiacja w jednym. Za zło czy wyrządzoną krzywdę należy zapłacić. Nie ma przebacz75.
Dwa lata później, jako dziewięciolatek, intensywnie przeżywa, a nawet utożsamia się z dylematami innego kinowego bohatera – Piotrusia Pana, i stopniowo pozbywa się jakichkolwiek wątpliwości; już wie. Kino jest iluzją zdolną do wkroczenia w codzienność:
Kino stało się moim Nieprawdziwym rajem Prawdziwym. A właściwie stało się nim Hollywood. Hollywood – najbardziej czarodziejska nazwa. Wierzyłem i nie wierzyłem w jego istnienie, tak jak wierzyłem i nie wierzyłem w to, co się dzieje na ekranie. Oglądałem filmy i stałem się Chłopcem Zatraconym, który słucha bajek Piotrusia Pana. Wypadłem z wózka i już nigdy nie zdołałem się wdrapać do niego z powrotem76.
Staś ma niecałe dwanaście lat, kiedy w 1926 roku, w kinie Palace przy Chmielnej 9, wyświetlano premierową adaptację Trędowatej w reżyserii Edwarda Puchalskiego oraz Józefa Węgrzyna. Na fotosach pięknie prezentował się aktorski duet: Jadwiga Smosarska i Bolesław Mierzejewski. Skąd mógł wiedzieć, że wiele lat później, przy kolejnej adaptacji powieści Heleny Mniszkówny, przyjdzie mu zagrać własną, niezbyt fortunną dla siebie rolę.
Doskonale zapamięta fotosy z filmów: Tajemnicy przystanku tramwajowego, Trędowatej i innych. Nawet nie oglądając, mógł oceniać aktorów. Miał pretensje do Smosarskiej, ale aprobatę i uznanie dla Węgrzyna. Ten ostatni, jeśli chodzi o poziom sztuki aktorskiej, nigdy go nie zawiódł. Zetknie się z nim na żywo, w wieku sześciu czy siedmiu lat, kiedy rodzice zabiorą go do Teatru Narodowego na Króla Edypa. Myślą, że nie zaszkodzi zabrać syna, bo i tak niczego nie zrozumie. Nie mają racji. Staś był przejęty i rozpalony do czerwoności – jakimiś emocjami, aurą, podniosłością, ale także „wspaniałością Węgrzyna”, który, jak mniemał po latach, grając swoją rolę, też zapewne nie do końca rozumiał wszystko w sensie filologiczno-klasycznym. „W istocie – będzie powracał do tych zauroczeń Dygat – było nas trzech: Sofokles, Węgrzyn i ja, którzy rozumieliśmy się ponad obcą greckiej tragedii wierszowaną polszczyzną dziewiętnastowieczną”77. Po latach przetłumaczonym przez niego Edypem przemówi ze sceny ulubiony aktor i przyjaciel Gustaw Holoubek.
Wraz ze zmianą repertuaru rodzą się coraz to nowe fascynacje. Dzięki Scaramouche pokocha Ramona Novarro, który na piedestale trwał przez Ben Hura aż do Wielkiej parady ze świetnymi kreacjami aktorskimi Johna Gilberta i Renée Adorée.
Inne filmowe obrazy, które wdrukowały się w pamięć Stasia, podobnie jak nieustannie zmieniające się afisze: Zakazane piosenki, Ulica Graniczna. Może już wówczas kształtowała się myśl o bezzasadności kryteriów w ocenie jakiegokolwiek filmu. Po latach będzie pisał:
Żadna ze sztuk nie jest tak jak film przystosowana do przebogatej różnorodności ludzkiej emocji i wrażliwości. Nie ma filmów dobrych i złych. Są tylko filmy, które jednym się podobają, innym nie. Dziwne, bo zdarza się, że nawet te filmy, które robią kasę, często nie podobają się większości, która do robienia tej kasy się przyczynia78.
Warszawa na tle odrodzonego kraju staje się zagłębiem kinowym, polskim Hollywood. Rodzą się kinowe rytuały. Chociaż początki X muzy nad Wisłą wcale nie należą do łatwych, a obyczaje widzów w niczym nie przypominają klimatu współczesnych kin studyjnych czy multipleksów. Nie wyświetlano co prawda tasiemcowych spotów reklamowych i nie pachniało popcornem, ale:
Publiczność w kinach była niesforna. Powszechnie spóźniano się na seanse. Panie zasłaniały ekran kapeluszami, choć na szczęście nie przypominały już one ogrodów, jak dekadę wcześniej. W trakcie projekcji szeleszczono papierkami cukierków, a już plagą było odczytywanie przez publiczność napisów pojawiających się na ekranie79.
Całkiem możliwe, że pojawiał się, jako nastolatek, ugodzony na dobre „filmowym amorem” prosto w serce, w modnym kinoteatrze, nomen omen, Hollywood przy Hożej 29. Kolejny przybytek X muzy zaczął działać w erze filmu dźwiękowego. Wnętrze urządzone w stylu art déco na pewno musiało cieszyć oko kinomanów estetów.
Zapytany w 1968 roku o swoje dzieciństwo, odpowie: „Nie wiem, czy ono było trudne i ciężkie. Czasem właśnie trudne i ciężkie może być dzieciństwo spędzone w warunkach bardzo dobrych, a skutki tego potem są ciężkie i trudne”80.
Dzieciństwo, to najwcześniejsze, bardziej niż ze słowem będzie kojarzyć z muzyką. Babka Konstancja grała na fortepianie. Stryj Stanisław śpiewał, a mieszkający w Paryżu kuzyn, Zygmunt Dygat, będzie uczniem Paderewskiego.
Przed wojną jest pośrednio świadkiem spektakularnych wydarzeń. Ma niecałe sześć lat, kiedy w sierpniu 1920 roku mieszkańcy z ulgą i radością manifestują po zwycięskiej Bitwie Warszawskiej. Osiem, kiedy w Zachęcie, 22 grudnia 1922 roku, dochodzi do bestialskiego mordu na prezydencie II RP Gabrielu Narutowiczu. Jedenaście, kiedy w ciszy i skupieniu składano prochy nieznanego żołnierza w kolumnadzie Pałacu Saskiego w listopadzie 1925 roku. Dwadzieścia, gdy w 1934 roku Stefanowi Starzyńskiemu powierzono stanowisko komisarycznego prezydenta Warszawy. Nieskończone dwadzieścia jeden, kiedy Warszawa, a wraz z nią cała odrodzona Polska w maju 1935 roku żegna zmarłego w Pałacu Belwederskim męża stanu, największą legendę dwudziestolecia międzywojennego – Marszałka Józefa Piłsudskiego.
Staś wzrasta w bogatym domu. Aspirującym. Uczy się po polsku i francusku, co ma wzbogacić jego osobowość. Potem uczęszcza do jednej z najbardziej prestiżowych warszawskich szkół – męskiego gimnazjum Towarzystwa Szkoły Mazowieckiej, placówki wyróżniającej się doskonałym zapleczem dydaktycznym oraz światłym gronem pedagogicznym, cieszącej się renomą.
Fakt, że właścicielami szkoły byli ziemianie – wspominał dyplomata, absolwent placówki Stanisław Gajewski – bardzo zaważył na poziomie nauczania. Wychowywano nas bowiem nie tylko tradycyjnie w duchu narodowo-katolickim, ale i w specyficznej sytuacji pedagogicznej. Wśród nas były przecież dzieci niektórych akcjonariuszy. Nauczyciele, by nie narażać się na krytykę zarządu, a nawet utratę pracy, pozwalali nam nie przykładać się specjalnie do nauki i nie przestrzegać dyscypliny81.
Mimo to obowiązków było dla Dygata, jak widać, za wiele, bo systematycznie, z upodobaniem urywa się z lekcji. Bardziej niż książkami interesuje się sportem. Może z powodu lenistwa czy braku wytrwałości nie odnosi sukcesów szkolnych, ale cieszy się za to powodzeniem u koleżanek z żeńskich gimnazjów, a dzięki barwnej osobowości bez trudu nawiązuje przyjaźnie. Niektóre z nich, jak ta z Miniem, przetrwają próbę czasu. Po raz pierwszy wpadają na siebie przypadkowo, w pięknych okolicznościach przyrody – w parku Skaryszewskim. Relacja Minkiewicza:
Gdy tak się tam przechadzałem z najnowszym tomem Edgara Wallace’ a w ręku, uwagę moją przykuła para uczniaków składająca się z ferdydurkowatej blond-pensjonarki i sztubaka w czapce z tej samej co ja szkoły. Choć czapki mieliśmy takie same – nie znaliśmy się. Za późno już było na udawanie, że się nie widzimy, a czapki z takimi samymi oznakami zobowiązywały, jak mundur wojskowy, do ukłonów. On był z damą, wypadało mu się ukłonić pierwszemu.
– Kolega z jakiej klasy? – zagaił nieznajomy.
– Z szóstej, Minkiewicz się nazywam.
– Dygat jestem – odrzekł tamten, wyraźnie „grasejując”, choć w słowach, które dotąd wypowiedział, nie było litery „r” – ja także z szóstej, to dziwne, żeśmy się dotychczas nie spotkali w szkole.
Słowo do słowa, okazało się, żeśmy dotąd wagarowali na przemian. W tych dniach, kiedy on był w klasie, ja spacerowałem po parku i odwrotnie.
– Gdzie to się ludzie spotykają? – przywitaliśmy się nazajutrz w szkole, parafrazując znany z pism humorystycznych kawał o niezbyt obowiązkowych, a roztargnionych profesorach uniwersytetu, którzy raz spotkali się niespodziewanie na wykładach. Odtąd przyjaźń została zawarta. Mieliśmy wspólne zainteresowania, jak mecze piłki nożnej, gra w tenisa, a przede wszystkim owa blond-pensjonarka, w której ja zakochałem się nie na żarty82.
Pierwsze spotkanie Dygata i Minkiewicza satyrycznie zilustruje twórca i „poruszacz” kukiełek z szopek politycznych, utalentowany rysownik Jerzy Zaruba. Upodobanie do zrywania się z zajęć oraz pociąg do dziewczyn, czyli „gust romantyczny”, okażą się wystarczające, by się zaprzyjaźnili. Wcześniej się nie znali, ponieważ droga edukacyjna kolegi Minkiewicza była kręta i wyboista, co nie wynikało wyłącznie z braku gorliwości czy naukowych niepowodzeń. Minio wraz z rodzicami (ojciec adwokat) zmieniał często miejsce pobytu, a wraz z nim przekraczał progi kolejnych szkół. Podczas edukacyjnej odysei nabywał przydatnych, nie tylko w życiu szkolnym, doświadczeń.