Słowa w ogniu. Literaci w Warszawie 1939–1945 - Lidia Sadkowska-Mokkas - ebook

Słowa w ogniu. Literaci w Warszawie 1939–1945 ebook

Lidia Sadkowska-Mokkas

0,0

Opis

Wakacje w krajowych i zagranicznych rozjazdach. Lato piękne, upalne, ale pełne złowrogich przeczuć. W stolicy trwa nieprzerwane carpe diem. Jeszcze tli się nadzieja, że burza zakotwiczy na etapie dyplomatycznych rozmów oraz politycznych pertraktacji.

1 września 1939 roku, pamiętny piątek. Brutalne przebudzenie, zniweczenie nadziei, odarcie ze złudzeń. Data zmieniająca bieg zdarzeń.

Plejada koryfeuszy, ale i utalentowana młodzież, która z impetem i determinacją zawładnęła podziemną literacką sceną, na trwałe wpisując się w dzieje polskiej literatury. Świat widziany „od środka”, poprzez pryzmat indywidualnych emocji oraz doświadczeń. Historia odzwierciedlona w losach poetów i pisarzy różnych pokoleń.

Opis codzienności oraz aktu twórczego w sytuacjach granicznych. W cieniu dwóch, wyniszczających jednostkę totalitaryzmów. Możliwość poczucia atmosfery, znalezienia się w epicentrum i tyglu zdarzeń, „pieczarze Polifema”, „kotle śmierci”.

W tle panorama Warszawy - miasta przypominającego Herkulanum i Pompeje, unicestwianego, ale nietracącego animuszu, nadal podszytego Wiechem. Miasta niepokornego, które w okresie wojny i okupacji stanowiło dla Polaków „tlen” oraz „powiew wolności”. Miasta z duszą, niezwykle energetycznego. Miasta niezwyciężonego.

Lidia Sadkowska-Mokkas – absolwentka filologii polskiej i dziennikarstwa, varsavianistka, autorka szkiców literackich oraz biografii: „Przystanek Warszawa. Subiektywny przewodnik literacki”, „Warszawa skamandrytów”, „Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowy”, „Dygat Pan”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładceAdo­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Li­dia Sad­kow­ska-Mok­kas, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-85-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Nie ma hi­sto­rii. Są tylko lu­dzie,któ­rzy nie­gdyś żyli.

CZE­SŁAW MIŁOSZ

NA­TA­LII

I WAR­SZA­WIE

Zamysł te­ma­tyczny książki po­ja­wił się, za­nim ro­ze­grał się dra­mat Bu­czy, Ir­pie­nia... Za­nim to, co nie­wy­obra­żalne w skali okru­cień­stwa, stało się fak­tem.

Wojna, nie­za­leż­nie od czasu hi­sto­rycz­nego, sta­nowi do­świad­cze­nie gra­niczne. Nie­sie widmo nie­uchron­nego. Można pa­trzeć na nią glo­bal­nie, do­ko­nu­jąc syn­tez i uogól­nień, ale le­piej, bo praw­dzi­wiej, zo­ba­czyć ją przez pry­zmat jed­nost­ko­wych do­świad­czeń. A je­śli re­je­stru­ją­cymi owe do­świad­cze­nia są li­te­raci, bez­gra­nicz­nie wie­rzący w zbaw­czą i te­ra­peu­tyczną moc słowa, to spoj­rze­nie staje się czul­sze, do­kład­niej­sze, jesz­cze bar­dziej su­ge­stywne.

W IN­NEJ GA­LAK­TYCE

LATO 1939 roku jest upalne. Żar i go­rące masy po­wie­trza, prze­sy­cone za­pa­chem as­faltu, czy­nią po­byt w mie­ście mało kom­for­to­wym. Trwa czas urlo­pów, wy­jaz­dów, roz­jaz­dów. Od­wie­dza­nia cie­szą­cych się re­nomą mod­nych ku­ror­tów II RP: Ju­raty, Tru­skawca, Za­ko­pa­nego, Kry­nicy, Cie­cho­cinka, Ja­wo­rza, Ko­ło­myi, Lanc­ko­rony, Ka­zi­mie­rza nad Wi­słą czy nie­dawno od­kry­tego Si­ko­rza koło Płocka, a na­wet znaj­du­ją­cego się w stre­fie czar­no­mor­skiego kli­matu, eg­zo­tycz­nego „pol­skiego Me­ranu”, Za­lesz­czyk.

Czas pla­no­wa­nia, co bę­dzie je­sie­nią, po po­wro­cie z kra­jo­wych oraz za­gra­nicz­nych wo­jaży. Spo­kój po­zo­ro­wany czy kon­tro­lo­wany? Wszystko jedno, warto go mieć. Sy­tu­acja schi­zo­fre­niczna, kiedy każdy udaje przed każ­dym, a na twa­rzy po­ja­wiają się ma­ski spo­koju, bez­tro­ski, ani­mu­szu.

Zbli­ża­jący się do czter­dziestki Ro­man Ja­siń­ski, pia­ni­sta, przy­ja­ciel ska­man­dry­tów, któ­remu los, po­śred­nio przez mu­zykę Czaj­kow­skiego, wy­zna­czył rolę aku­szera mał­żeń­stwa Anny oraz Ja­ro­sława Iwasz­kie­wi­czów, ze względu na utrud­nia­jącą ży­cie astmę, nie­zra­żony sy­tu­acją po­li­tyczną, wy­jeż­dża na po­czątku sierp­nia do pen­sjo­natu zna­jo­mej, Zo­fii Żo­chow­skiej. Na plaży w Ju­ra­cie rojno i we­soło. Z willi roz­ta­cza się wi­dok na Za­tokę Pucką, na wzgó­rza nad So­po­tem i Oliwą.

Po­mimo cu­dow­nej po­gody, pej­zaży, wy­bor­nego to­wa­rzy­stwa, za­nie­po­ko­jony nie­miec­kim ży­wio­łem pa­no­szą­cym się na Wy­brzeżu, po­sta­na­wia skró­cić po­byt. Udać się na prze­ciw­le­głą stronę Rzecz­po­spo­li­tej, na Hu­culsz­czy­znę. Kiedy opusz­cza Ju­ratę, od­czuwa ulgę. Coś zło­wro­giego, do końca nie­spre­cy­zo­wa­nego wisi w po­wie­trzu. Trudno tylko zro­zu­mieć bez­tro­skę pla­żo­wi­czów.

OSTATNI TAKI SIER­PIEŃ

4 sierp­nia, kiedy nie­mal cała War­szawa dla ochłody ob­jada się wę­gier­skimi ar­bu­zami i lo­dami z wy­twórni Pin­gwin, w myśl slo­ganu „Na ulicy, w domu, w ki­nie, my­śli każdy o PIN­GWI­NIE”, Ma­ria Dą­brow­ska składa do sta­ro­stwa po­da­nie o pasz­port, a za­raz po­tem pa­ra­duje do biura „Ini­cja­tywy” w bia­łym płasz­czyku i ka­pe­lu­szu z brą­zo­wej słomki. Po­doba się so­bie. „Wy­glą­dam jak dama” – my­śli nie­skrom­nie. Jesz­cze wczo­raj miała te­le­fon od przy­ja­ciela Sta­ni­sława Stem­pow­skiego, dok­tora Prze­my­sława Rudz­kiego z Cie­cho­cinka, na­zy­wa­nego w dzien­niku i ko­re­spon­den­cji „Gru­ba­siń­skim”, z po­na­gle­niem, ale i za­chętą: „Niech pani się nie na­my­śla, tylko niech pani za­raz je­dzie. To już ostatni wy­jazd, ostat­nia oka­zja. No, co tu dużo ga­dać, wojna bę­dzie naj­da­lej za kilka ty­go­dni”[1].

Po po­łu­dniu udaje się na spa­cer do Ogrodu Bo­ta­nicz­nego. Jest pięk­nie. Każdy krzew w roz­kwi­cie, za­pach znie­wa­la­jący, ale na­strój nie­ade­kwatny do buj­nej ro­ślin­no­ści – smutny.

5 sierp­nia w Mi­ni­ster­stwie Kul­tury u Ru­sinka, który na urzę­dowe pi­smo za­re­aguje tak, że każ­dej pi­sarce po­winno się po­do­bać: „Ta­kie dłu­gie po­da­nie! Szkoda pani czasu. Niech pani po­my­śli, ile by­łoby wier­szo­wego”. Ni­gdy o stra­cie i o wier­szach nie po­my­ślała w ten spo­sób, cho­ciaż Ru­si­nek ma ra­cję. Mo­głaby po­pra­co­wać w ar­chi­wach nad ulu­bio­nym kró­lem Bo­le­sła­wem Krzy­wo­ustym i do­pro­wa­dzić do końca sztukę Brat mą­dry i brat głupi. Urzę­dowe sprawy, cho­dze­nie po biu­rach, spo­tka­nia, roz­mowy od­cią­gają od pracy li­te­rac­kiej[2].

W miesz­ka­niu przy Po­lnej nie­mi­ło­sier­nie go­rąco. Za­myka okno, roz­biera się pra­wie do naga i prze­cha­dza w nie­bie­skim far­tu­chu. Od dwóch dni słu­cha ra­dio­wych trans­mi­sji z kra­kow­skich wy­mar­szów szta­fet z po­chod­niami do grobu Pił­sud­skiego. Może to dziwne, ale po­tra­fią ostu­dzić emo­cje, pod­no­szą na du­chu.

8 sierp­nia, po uciąż­li­wej po­dróży, może cie­szyć się uro­kami ku­rortu. Roz­ko­szo­wać luk­su­sami w Dworku Pre­zy­denc­kim i ko­rzy­stać z przy­wi­le­jów: pięć­dzie­się­cio­pro­cen­to­wej zniżki w za­bie­gach, wy­cie­czek do Bi­sku­pina, czy Krusz­wicy. Na spa­ce­rach w Cie­cho­cinku co rusz na­po­tyka zna­jome twa­rze pi­sa­rzy i aka­de­mi­ków Pol­skiej Aka­de­mii Li­te­ra­tury: Jana Lo­ren­to­wi­cza, Wa­cława Be­renta, Fer­dy­nanda Go­etla.

Ma­ria Dą­brow­ska na wa­ka­cjach w Cie­cho­cinku, sier­pień 1939 r.Zdję­cie z Ar­chi­wum Mu­zeum Li­te­ra­tury

W ko­smo­po­li­tycz­nym ku­ror­cie, w któ­rym więk­szo­ści obiek­tów, jak Dom Zdro­jowy, bu­dy­nek poczty i te­le­grafu czy kom­pleks re­kre­acyjny z ba­se­nami so­lan­ko­wymi i tram­po­liną, styl nadał mo­der­ni­sta Ro­mu­ald Gutt, czuje się wy­śmie­ni­cie. W po­bliżu ba­se­nów: le­żaki oraz ogródki jor­da­now­skie z bia­łymi sto­li­kami i krze­seł­kami.

Z Cie­cho­cinka, po­przez Słu­żewo, Ino­wro­cław, Stra­szewo, Za­krze­wie, udaje się na wy­cieczkę w strony matki, do Ra­dzie­jowa. Miej­sco­wo­ści, gdzie przed laty dzia­dek, Fe­liks Gał­czyń­ski, pia­sto­wał urząd bur­mi­strza i gdzie pew­nego dnia zgi­nął, ra­żony pio­ru­nem. Cie­pło zro­biło jej się na sercu, kiedy pa­trzyła na Ra­tusz, z któ­rego matka, wów­czas mała dziew­czynka, oglą­dała Go­pło. A kiedy stą­pała po Rynku, gdzie być może są od­ci­śnięte ślady ma­łych stó­pek jej ro­dzi­cielki, po­wra­cały słowa opo­wie­ści: „Mia­sto było do­syć ład­nie, wy­soko po­ło­żone...”[3]. Jesz­cze nie wie, że wi­dzi to wszystko je­den je­dyny raz, w do­datku prze­lot­nie, na chwilę. Po la­tach bę­dzie się dzi­wić, że „kra­jo­braz się zmie­nia”, a z Ra­tu­sza w Ra­dzie­jo­wie, jak do­nie­sie jej w li­ście po­cho­dzący z tych stron Ja­nusz Od­ro­wąż-Pie­nią­żek, nie wi­dać już Go­pła.

Z uzdro­wi­ska Cie­cho­ci­nek-Cie­plice co­dzien­nie, ni­czym nie­prze­rwana roz­mowa, płyną czarno-białe wi­do­kówki albo kil­ku­stro­ni­cowe, pi­sane ciem­nym atra­men­tem li­sty na war­szaw­ską Po­lną, do Sta­ni­sława Stem­pow­skiego, w apo­stro­fach na zmianę „Ko­cha­nego”, „Dro­gień­kiego” lub „Dro­giego Sta­cha”. Ra­porty, jak wy­nika z ko­re­spon­den­cji, są szcze­gó­łowe. In­for­muje Stem­pow­skiego, że do­trzy­mano słowa i ca­łość kosz­tów po­bytu, po uwzględ­nie­niu zniżki, za­myka się w pre­fe­ren­cyj­nej kwo­cie 44 zło­tych. A ku­ra­cja w nowo otwar­tej cie­plicy jest przy­jemna i nie­mę­cząca. Czas w ciągu dnia można spę­dzać na spa­ce­rach, a wie­czory na czy­ta­niu lub pi­sa­niu li­stów, na ocze­ki­wa­niu na in­for­ma­cje zwrotne od Sta­ni­sława. Zda­rza się, że z po­wodu wa­ka­cyj­nego na­tłoku przy­cho­dzą po dwie, „hur­towo”[4].

Ma­ria Dą­brow­ska przed pa­wi­lo­nem EU­ROPA w Cie­cho­cinku, sier­pień 1939 r.Zdję­cie z Ar­chi­wum Mu­zeum Li­te­ra­tury

12 sierp­nia inny ce­niony li­te­rat, Ja­ro­sław Iwasz­kie­wicz, pra­cuje na Sta­wi­sku, a przy oka­zji in­ten­syw­nie my­śli o Ty­mo­szówce, Szy­ma­now­skim i Le­cho­niu. O pierw­szym z eu­fo­rią, o dru­gim z nie­chę­cią. Do­szły go słu­chy, że ko­lega, za któ­rym nie prze­pa­dał ani w okre­sie pi­ka­dor­skim, ani ska­man­dryc­kim, bę­dzie pi­sał pa­mięt­nik. Oba­wia się, że za­pi­ski będą „prze­sy­cone dziw­nym spoj­rze­niem tego czło­wieka”. Le­cho, „praw­dziwe, nie­odrodne dziecko War­szawy”, od kilku lat świa­to­wiec i dy­plo­mata, nie­prze­sta­jący ma­rzyć o przy­ję­ciu w po­czet PAL-u, na­peł­nia go od­razą. Od po­czątku mię­dzy nimi nie za­iskrzyło. To jest od chwili, kiedy Gry­dzew­ski przed­sta­wił ich so­bie na trój­kąt­nym pla­cyku łą­czą­cym Szpi­talną z pla­cem Wa­rec­kim i kiedy po­da­jąc so­bie dłoń, po­łą­czyło ich prze­dziwne uczu­cie – „coś jakby nie­chęć, coś jakby ry­wa­li­za­cja, coś jakby znie­cier­pli­wie­nie wza­jemne na­szymi man­ka­men­tami, coś jakby wza­jemny sza­cu­nek, któ­rego nie chcie­li­śmy so­bie oka­zać, po­kry­wa­jąc go drwi­nami, wy­śmie­wa­niem wza­jem­nym – i bar­dzo po­ka­zową, mło­dzień­czą „nie­przy­jaź­nią”[5]. Gdyby ktoś ka­zał mu okre­ślić wza­jemną re­la­cję, na­zwałby Le­cho­nia „nie­przy­ja­cie­lem” swo­jej mło­do­ści. Ni­gdy nie za­po­mni tego pierw­szego spo­tka­nia. Leszka w stu­denc­kiej czapce, w po­szar­ga­nym pal­teczku, wor­ko­wa­tych spodniach, któ­rego in­try­go­wało wszystko i jak zwy­kle za dużo chciał wie­dzieć.

Pa­mięta, że kiedy spo­tkał się w nim w Ber­li­nie w 1934 roku, ten oznaj­mił, że je­dyną rze­czą, ja­kiej ża­łuje na świe­cie, to że się ko­chał – dużo. Ale ten ero­tyzm, my­śli Iwasz­kie­wicz, „za­sad­ni­czy ele­ment na­tury Ka­rola był sub­li­mo­wany”, po­nie­waż wy­pły­wał z du­cha, „z naj­głęb­szych po­kła­dów istoty ludz­kiej”, sta­no­wił ro­dzaj fi­lo­zo­fii. U Le­cho­nia jest do­raźny i płytki. Taki „war­szaw­ski”. „Je­śli on ze­chce w ten spo­sób in­ter­pre­to­wać całą na­szą epokę, bę­dzie to straszne jej zu­bo­że­nie”[6].

W pen­sjo­na­cie, gdzie się za­trzy­mał z cór­kami, ja­kiś po­dej­rzany je­go­mość na­sta­wia ra­dio „na Niemcy”. Z eteru płyną agre­sywne mowy Hi­tlera. „Szpieg” – szep­czą na ko­ry­ta­rzu. Kon­ster­na­cja, wszy­scy czują się nie­swojo, dziw­nie.

Spo­tka­nie z Wit­ka­cym, „bar­dzo nie­sa­mo­wi­tym”, na Kru­pów­kach, gdzie la­tem jest tłocz­niej niż na Mar­szał­kow­skiej, nie­po­wta­rzalne. Za­pi­sze się w pa­mięci có­rek Iwasz­kie­wi­cza, a zwłasz­cza chwila, kiedy oj­ciec zwraca się do ko­legi, mó­wiąc z dumą: „Wi­dzisz, Sta­siu, to są moje córki”. A ten, pa­trząc na dziew­czynki, bez żad­nego uśmie­chu, stwier­dza: „Wy­chy­nęły z ni­co­ści”, i nie za­trzy­mu­jąc się, po­dąża da­lej. Nie ob­ra­ziły się, a może na­wet pa­trzyły z uwiel­bie­niem, bo tyle we­so­łych hi­sto­rii w domu o tym ob­da­rzo­nym brzu­cho­mów­czym ta­len­tem ar­ty­ście się na­słu­chały. Jak ta, że któ­re­goś przed­wo­jen­nego po­bytu w Za­ko­pa­nem, w strasz­liwą na­wał­nicę, jaka się roz­pę­tała nad sto­licą Tatr, wiózł nie­ja­kiego pana Wę­borka, da­leko za Jasz­czu­rówkę. Gdy Anna, którą szcze­rze lu­bił, nie wi­dząc sensu tej pe­re­gry­na­cji, za­py­tała: „Sta­siu, po coś ty wlókł tego pana do pani Szpo­rek?”, spo­koj­nie, nie zdra­dza­jąc emo­cji, od­po­wie­dział: „Dla rymu”[7].

Na­wet ci, któ­rzy go znają, nie przy­pusz­czają, że li­te­racki eks­cen­tryk hu­mor ma nie naj­lep­szy. Na­stroju nie po­pra­wia to­wa­rzy­stwo ko­chanki, Cze­sławy Okniń­skiej-Ko­rze­niow­skiej, z którą kilka mie­sięcy temu się po­go­dził. Ani po­kaźne do­chody, które płyną z Firmy Por­tre­to­wej, ani zle­ce­nia, po które co pe­wien czas jeź­dzi ze sto­licy Tatr na­wet do Grodna. Nie­dawno do Ja­dwigi, „Ni­nusi”, a z którą, po­mimo ero­tycz­nych sza­leństw na boku, ni­gdy nie prze­stał się przy­jaź­nić, pi­sał: „Je­stem tro­chę zde­ner­wo­wany po­li­tyką”, a w kartce prze­sła­nej 24 sierp­nia wprost, bez ogró­dek, okre­ślał sa­mo­po­czu­cie i na­stroje: „Je­stem dość wy­trą­cony z rów­no­wagi sy­tu­acją ogólną i ogar­nia mnie po­woli wście­kłość i szał bo­jowy. Skoń­czy­łem dziś przed­ostatni por­tret. Ju­tro za­czy­nam ostatni”[8].

Bo­ha­te­rem fi­na­ło­wej pracy nie bę­dzie żadna wy­jąt­kowa oso­bo­wość z Grodna, ale naj­lep­szy mo­del pod słoń­cem. Sam mistrz. Au­to­por­tret przed­sta­wia Wit­ka­cego, le­dwo miesz­czą­cego się w ka­drze, z otwar­tymi zie­lo­nymi oczami, na tle błę­kitno-fio­le­to­wego da­le­kiego nieba[9].

Pod ko­niec sierp­nia, przy po­że­gna­niu, nie omieszka po­wie­dzieć do zdu­mio­nej wła­ści­cielki za­ko­piań­skiego sa­lonu li­te­rac­kiego, Na­dziei Druc­kiej, u któ­rej wcza­so­wał się od czerwca: „Kiedy wy­buch­nie wojna i bę­dzie bom­bar­do­wana War­szawa, przy­jadę tu­taj, żeby się uchro­nić”.

Nie­wy­klu­czone, że z chwilą jego wy­jazdu na­wet się ucie­szyła. Ode­tchnęła pełną pier­sią, po­czuła ulgę. Gosz­cze­nie pod da­chem prze­wraż­li­wio­nego ory­gi­nała sta­no­wiło próbę kom­pro­misu. Z jed­nej strony na­le­żało uwa­żać, aby ni­czym, broń Boże, go nie do­tknąć, a z dru­giej strony za­uwa­żać i to­le­ro­wać prze­jawy eks­cen­try­zmu. Zda­rzało się, że ni stąd, ni zo­wąd, nie zwa­ża­jąc na wcza­so­wi­czów, zry­wał się od stołu, przy­kła­dał po­łówkę czar­nego grze­byka nad górną wargę, pod­no­sił rękę, za­czy­nał wrzesz­czeć po nie­miecku.

Mniej­sza o grze­byk czy ger­mań­skie okrzyki, bo i tak prze­cież za­cho­wuje się o niebo le­piej niż w po­przed­nie wa­ka­cje, kiedy nar­ko­tyczna na­mięt­ność po­łą­czyła go z za­ko­piań­ską ma­ni­kiu­rzystką. A prze­lotny ro­mans, jak gło­siły lo­kalne plotki, za­gra­żał jego ży­ciu, kiedy to do­pro­wa­dzony do osta­tecz­no­ści na­rze­czony, z za­wodu fry­zjer, miał bie­gać za nim z so­lid­nie na­ostrzoną brzy­twą.

Ale cóż się dzi­wić? Dwie daty uro­dze­nia, dwa chrzty, ob­cho­dze­nie po­dwój­nych imie­nin, czyli świę­to­wa­nie pierw­szego i dru­giego imie­nia, do cze­goś zo­bo­wią­zują. Za­wsze trak­to­wał ży­cie in­te­gral­nie, na równi z twór­czo­ścią. Swo­iste „ży­cio­two­rze­nie” uwa­żał za jed­no­lite dzieło sztuki[10].

Pro­fe­tyczny Wit­kacy, orę­dow­nik teo­rii Ż.N.W.S, czyli ży­cia na wielką skalę, w któ­rego wnę­trzu roz­grywa się dra­mat wie­lo­płasz­czy­znowy, za­pad­nie w pa­mięci prze­by­wa­ją­cego u pod­nóża Tatr, ma­la­rza Ra­fała Mal­czew­skiego. Po raz ostatni wi­dział go, cze­ka­ją­cego na au­to­bus, na szo­sie wio­dą­cej z Mor­skiego Oka do Za­ko­pa­nego. Zwróci uwagę nie na oko­licz­no­ści, ale na aurę spo­tka­nia oraz miej­sca: Szosa była pu­sta i za­chód spły­wał na góry.

– Wiesz – po­wie­dział – wojna da ko­niec na­szemu po­ko­le­niu. Żad­nych złu­dzeń.

Pod­je­chał au­to­bus i Wit­kacy wkro­czył do jego wnę­trza wielki i po­nury. I już tak dla mnie od­je­chał na wiecz­ność[11].

W sierp­nio­wym, za­tło­czo­nym Za­ko­pa­nem na dwu­ty­go­dnio­wych wa­ka­cjach prze­bywa Ta­de­usz Boy-Że­leń­ski z Ireną Krzy­wicką. Zgod­nie z re­la­cją „gor­szy­cielki”, u pod­nóża Tatr, przy­ha­mo­wana mi­łość wy­bu­chła z „nową siłą”. Po­czu­cie jed­no­ści, bli­sko­ści, szczę­ścia. A po­tem po­dróż „w cięż­kim od roz­pa­czy po­ciągu”, w to­wa­rzy­stwie Janki i An­to­niego Sło­nim­skich oraz Zdzi­sława Czer­mań­skiego z żoną, bez prze­czu­cia, że to ich ostat­nie wi­dze­nie.

Nie­kon­wen­cjo­nalne i przy­jemne było, dla có­rek Iwasz­kie­wi­cza, spo­tka­nie z prze­by­wa­ją­cym w Za­ko­pa­nem Ma­ku­szyń­skim, któ­rego za­chwyty, spra­wiły dziew­czyn­kom mnó­stwo ra­do­ści. Wy­chy­la­jąc się z we­randy ka­wiarni, Kor­nel wo­łał, ma­miąc i cza­ru­jąc za­fa­scy­no­wane nim czy­tel­niczki: „Zo­stań­cie tu ze mną, niech stary je­dzie sam do domu”[12].

Po­dob­nie cie­szyły się, kiedy w ho­telu na Ka­la­tów­kach, spo­tkały Tu­wima. Do­szedł do sto­lika, przy któ­rym piły her­batę i zna­la­zł­szy przy­chylną wi­dow­nię, z ra­do­ścią „roz­to­czył cały swój re­per­tuar gwał­tow­nych okrzy­ków, ce­le­bru­ją­cych ge­stów i uro­czych roz­ja­śnień”. Taki „tie­atr dlja sie­bia”. Ma­ry­sia i Te­re­ska były ocza­ro­wane. „Cóż to za nad­zwy­czajny czło­wiek!” – po­wta­rzały za­chwy­cone w dro­dze do pen­sjo­natu.

Wy­rwany z miesz­czań­skiego oto­cze­nia, na tle gór pro­mie­nio­wał wiel­ko­ścią. Oczy­wi­ście, z jego nie­skom­pli­ko­waną na­turą, da­leko mu do Ka­rola Szy­ma­now­skiego, my­śli Iwasz­kie­wicz, ale jest czło­wie­kiem, dla któ­rego ist­nieje jedno ży­ciowe „zgo­dze­nie” – po­ezja. To tłu­ma­czy na­iw­ność ży­ciową, neu­ra­ste­nie, roz­go­ry­cze­nie, przej­mo­wa­nie się ludz­kimi „świń­stwami”. Ja­ro­sław współ­czuje Jul­kowi, że w ostat­nim okre­sie może czuć się nie­do­ce­niony. Na każ­dym kroku na­po­tyka na niby zwy­kłe, ale nie­praw­do­po­dobne rze­czy. Bo czy to nor­malne, że nie do­stał za­wia­do­mie­nia o or­ga­ni­zo­wa­nej przez Zwią­zek Za­wo­dowy Li­te­ra­tów Pol­skich wy­cieczce na Li­twę? Czy po­mi­nię­cie i nie­zau­wa­że­nie to „za­sługa” prze­wod­ni­czą­cego Fer­dy­nanda Go­etla, dla Iwasz­kie­wi­cza wy­łącz­nie „okrop­nej fi­gury”, czy akom­pa­niu­ją­cego Go­etlowi w ce­lo­wym po­mi­ja­niu i per­so­nal­nych ro­sza­dach Ka­rola Irzy­kow­skiego? To dziwne, ale za­równo w Szy­ma­now­skim, jak i Tu­wi­mie wi­dzi naj­pierw czło­wieka, a do­piero póź­niej twórcę. A w ogóle: „Czyżby to naj­waż­niej­sze, jaki kto jest?”.

Tego sa­mego sierp­nio­wego dnia, jak wy­nika z re­la­cji An­drzeja Bier­nac­kiego, roz­po­czyna się nowy roz­dział Iwasz­kie­wi­czow­skich za­pi­sów wraz z opra­wio­nym ze­szy­tem, w któ­rym ktoś na­pi­sał tylko jedno ta­jem­ni­cze słowo „AN­NA­BEL”[13].

PLE­JADY MAJĄ SIĘ KU JE­SIENI

W sierp­niu ska­man­drycki ko­lega Iwasz­kie­wi­cza, przy­ja­ciel à re­bo­urs, Le­choń, prze­by­wa­jący od dzie­wię­ciu lat na pla­cówce w Pa­ryżu, spę­dza urlop w ro­dzin­nej War­sza­wie. Jest na fali, to­wa­rzy­sko roz­chwy­ty­wany. Unosi go i przy­jem­nie ko­ły­sze nurt mia­sta. Po neu­ro­zach ani śladu, czuje się wy­śmie­ni­cie. Te­le­fo­nuje do Ja­ro­sława i prosi o ob­ję­cie opieką mło­dego po­ety, sty­pen­dy­sty am­ba­sady, La Lo­uëta.

Ten ulega jego proś­bom, acz­kol­wiek nie­zbyt chęt­nie. Za­pra­sza mło­dziana na śnia­da­nie do Si­mona i Stec­kiego, ulu­bio­nej re­stau­ra­cji kręgu Ska­man­dra przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu 38, nie­opo­dal ho­telu Bri­stol. Je­dzą na pię­trze, w jed­nej z lóż. Pierw­sze wra­że­nie mie­szane:

„Fran­cuz oka­zał się kimś, kto nie może być bar­dziej fran­cu­ski, młody jesz­cze, szcze­nia­ko­waty, wy­ga­dany i wy­kry­go­wany, bar­dzo in­te­li­gentny, po­ję­cia nie­ma­jący oczy­wi­ście o Pol­sce. Wy­dał się bar­dziej roz­ka­pry­szony. Już sama ma­niera, z jaką roz­grze­by­wał po ta­le­rzu naj­wy­myśl­niej­sze po­trawy, ja­kie nam po­da­wano u Si­mona (szasz­łyk z lina), bar­dzo mnie iry­to­wała. [...] Pod ko­niec śnia­da­nia zja­wił się Le­szek, jak zwy­kle bar­dzo za­jęty i za­la­tany. Po­ga­dał z nami tro­chę bar­dzo »in­te­lek­tu­al­nie«, za­rę­czył mi, że La Lo­uët jest bar­dzo do­brym po­etą i po­le­ciał”.

15 sierp­nia lep­sze na­stroje, przy­naj­mniej na Sta­wi­sku. Iwasz­kie­wicz wy­pra­wia imie­niny star­szej córki, Ma­rii. W pro­gra­mie im­prezy: to­wa­rzy­skie kon­wer­sa­cje, trunki, tańce. Hu­mory do­pi­sują, za­bawa roz­kręca się i trwa w naj­lep­sze, jakby miała nie mieć końca.

Wśród plą­sa­ją­cych na we­ran­dzie Staś Dy­gat, obaj bra­cia Kar­piń­scy, Zbi­gniew i Świa­to­pełk, Wanda Te­la­kow­ska. Ma­ry­sia prze­szczę­śliwa, za­do­wo­lona z pre­zen­tów od ro­dzi­ców, strzelby wia­trówki oraz nie­bie­skiej żor­żety na wie­czo­rową su­kienkę, pęka z dumy, kiedy przy­ja­ciele ojca pro­szą ją, pięt­na­sto­latkę, do tańca. Po obie­dzie udają się nad staw, na mo­stek. Cu­downe miej­sce po­sie­dzeń. Na wo­dzie pływa sło­necz­nik i Mi­łosz rzuca po­mysł, by strze­lać do niego z pre­zentu Ma­rysi, wia­trówki: „Strze­lajmy do Niemca, kto po­trafi”.

22 i 23 sierp­nia z całą ro­dziną spę­dza Iwasz­kie­wicz w ma­jątku Jana Lil­popa w Star­cach koło Sie­ra­dza. Oży­wają no­stal­giczne wspo­mnie­nia z By­szew, pierw­szego przy­jazdu z Ukra­iny na Ma­zow­sze. By­szewy to kli­maty Pa­nien z Wilka. Miej­sce bli­skie sercu, kwin­te­sen­cja ży­cia dwor­ko­wego, jakże in­nego niż na Ukra­inie. Za­raz po po­wro­cie, 24 sierp­nia, przy­krość i zgrzyt – woj­sko re­kwi­ruje ko­nie. Niby ro­zu­mie sy­tu­ację, ale trudno ze stratą się po­go­dzić:

„Dziś noc zdaje się de­cy­du­jąca, przy­naj­mniej są­dząc po prze­mó­wie­niu Cham­ber­la­ina. Czę­ściowa mo­bi­li­za­cja w War­sza­wie. Rano za­brano mi ko­nie, Ba­sia wró­ciła, Ralfa wzięli. Szkoda mi, uro­dził się i wy­cho­wy­wał na Sta­wi­sku, do­bry był koń, a te­raz po­szedł na wo­jenną po­nie­wierkę. Noc, w któ­rej ważą się losy Eu­ropy, a za­ra­zem tylu lu­dzi spo­koj­nych, pra­co­wi­tych i bo­go­boj­nych, jest nad wszelki wy­raz piękna. Pół księ­życa na nie­bie [...]. Cie­pło, do­brze ci­cho, Ple­jady już wi­dać, mają się ku je­sieni”.

Córki szy­kują się do szkoły, oj­ciec robi za­pasy, z przy­tasz­czo­nych z War­szawy kon­serw, kawy, her­baty, które skła­duje w spi­żarni, piw­ni­cach, a także za okien­ni­cami w po­koju sto­ło­wym. Na­dal nie­roz­strzy­gnięty po­zo­staje pro­blem, co zro­bić z za­ku­po­wym nad­mia­rem. Re­la­cja córki: „Część pu­szek scho­wano w wy­drą­żony słu­pek, na któ­rym stała klatka z pa­pugą Ko­ko­sią. Te prze­trwały naj­dłu­żej, bo się o nich za­po­mniało. Jed­nym sło­wem zro­biło się w domu tak, jak to opi­suje Ta­de­usz Breza w swo­ich szki­cach wcho­dzą­cych w skład tomu Nelly. Gdy się ja­kiś me­bel od­su­nęło, za­raz wy­la­ty­wały puszki, sy­pały się na zie­mię za­pasy”[14].

Do­brze ra­dził mu w lipcu Izrael Kar­was­ser, wła­ści­ciel składu opa­ło­wego w Brwi­no­wie, mó­wiąc, żeby nie ża­ło­wał pie­nię­dzy i za­ku­pił dwa wa­gony wę­gla. Jakby prze­wi­dy­wał, że mu­szą wy­star­czyć przy­naj­mniej na dwie sro­gie oku­pa­cyjne zimy.

POMIĘ­DZY LWO­WEM, WAR­SZAWĄ A KAZI­MIE­RZEM

22 sierp­nia, po Cie­cho­cinku, gdzie prze­bywa Dą­brow­ska, roz­cho­dzi się po­gło­ska o pak­cie Hi­tlera z So­wie­tami. Ku­ra­cju­sze oraz część per­so­nelu me­dycz­nego otrzy­mują we­zwa­nie do woj­ska. Już wie, że jej wy­jazd do Sztok­holmu na zjazd PEN Clu­bów, jaki ma od­być się za ty­dzień, jest nie­re­alny, bo sy­tu­acja za­gęsz­cza się i „alarmy wo­jenne co­raz groź­niej­sze”. W li­ście od „pana Dy­mi­tra”, li­ście-wy­rzu­cie, zo­staje po­uczona, że kiedy Pol­ska stoi przed ka­ta­strofą, ona opi­suje wspo­mnie­nia ro­dzinne i je­zioro Go­pło. W uspra­wie­dli­wie­niu: „Ala ja nie wiem przed czym Pol­ska i świat stoją”.

W at­mos­fe­rze wy­cze­ki­wa­nia po­dej­muje de­cy­zję o skró­ce­niu po­bytu i po­wro­cie do domu. I tak 29 sierp­nia jest już w War­sza­wie. Ja­dwiga Szum­ska, którą za­staje w miesz­ka­niu przy Po­lnej, roz­wiewa złu­dze­nia, a przy oka­zji po­twier­dza to, co sły­szała na mie­ście. Wojna wisi nie tyle „na wło­sku”, co „na pa­ję­czy­nie”.

Od sio­stry do­wia­duje się, że 25 sierp­nia, kiedy prze­by­wała w uzdro­wi­sku, od­była się próba sy­ren alar­mo­wych na wy­pa­dek ataku ga­zo­wego i lot­ni­czego. A w prze­mó­wie­niu ra­dio­wym pre­zy­dent Ste­fan Sta­rzyń­ski ostrze­gał: „Obo­wiąz­kiem na­szym jest przy­go­to­wać się na wy­pa­dek, gdyby pań­stwo i sto­lica zo­stały za­gro­żone. Dla­tego na­ka­zem chwili jest przy­go­to­wa­nie od­po­wied­niej ilo­ści schro­nów. Prace w dzie­dzi­nie ko­pa­nia ro­wów prze­ciw­lot­ni­czych zo­stały roz­po­częte w dniu dzi­siej­szym”[15].

Mi­no­rowy na­strój na­za­jutrz po­prawi wi­zyta Bo­gu­miła Szum­skiego, który po­cie­sza obie sio­stry i wy­jeż­dża, po­godny i ra­do­sny, do pułku w Bia­łym­stoku.

LWOW­SKIE PE­RE­GRY­NA­CJE

Je­rzy An­drze­jew­ski ostat­nie ty­go­dnie przed wy­bu­chem wojny spę­dza nie w War­sza­wie, ale we Lwo­wie. Jak wy­nika z li­stów wy­sy­ła­nych do Ka­zi­mie­rza Wyki, urzą­dził się tam wy­god­nie. W willi z ogro­dem, z do­god­nym do­jaz­dem do cen­trum, przy przy­stanku tram­wa­jo­wym. Wa­runki lo­ka­lowe ani tro­chę nie ko­re­spon­dują z weną twór­czą. Wal­czy z im­pa­sem w pi­sa­niu, da­rem­nie szuka in­spi­ra­cji, twór­czych pod­niet. Drę­czą go wy­rzuty su­mie­nia z po­wodu bez­czyn­no­ści. Na­pi­sał mało, za­le­d­wie parę roz­dzia­łów no­wej po­wie­ści. Skarży się przy­ja­cie­lowi, że wy­padł z rytmu i trudno mu od­zy­skać dys­cy­plinę pracy. Pi­sze ręcz­nie w ka­je­ci­kach, co bę­dzie upra­wiał całe ży­cie z wy­jąt­kiem na­pi­sa­nych na ma­szy­nie Bram raju. Czy już wtedy, kiedy nie mógł pi­sać, ry­so­wał, czyli, jak okre­śli w przy­szło­ści jego córka Agnieszka, „sma­ro­wał ob­razki”? Nie wia­domo[16].

Od po­łowy lipca jest w roz­jaz­dach. Krąży, po­cząw­szy od War­szawy, do któ­rej wpada na krótko, przez uro­kliwe mia­steczka Po­dola, jak Brze­żany, Pod­hajce, Bu­czacz, Zba­raż, Ole­sko. Na tra­sie pe­re­gry­na­cji „za­ha­cza” o Wo­łyń i wieś pod Rów­nem. Ma­rzy o psy­chicz­nym oraz fi­zycz­nym od­po­czynku: zi­mo­wych wcza­sach w gó­rach, po­by­cie w Kra­ko­wie, spo­tka­niu z Wyką. „Ale cóż pro­jek­to­wać w obec­nej sy­tu­acji?”. Do War­szawy, do któ­rej w ogóle go nie cią­gnie, może dla­tego, że kąt dzieli z ro­dzi­cami, za­wita pod ko­niec sierp­nia, z na­dzieją ry­chłego po­wrotu do mi­łego Lwowa. Hi­sto­ria okaże się prze­bie­glej­sza. Zni­we­czy plany. Sprawi, że nie zdąży.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

W IN­NEJ GA­LAK­TYCE

[1] M. Dą­brow­ska, Dzien­niki 1933–1945, t. 1, War­szawa 1988, s. 326. Wszyst­kie przy­ta­czane frag­menty po­cho­dzą z na­stę­pu­ją­cych wy­dań: M. Dą­brow­ska, Dzien­niki 1933–1945, wy­bór, wstęp i przy­pisy T. Drew­now­ski, War­szawa 1988; Dą­brow­ska M., Dzien­niki 1914–1965, wy­bór, wstęp i przy­pisy T. Drew­now­ski, War­szawa 1988; M. Dą­brow­ska, Dzien­niki (bez cen­zury), PAN, War­szawa 2009.
[2] Por. M. Dą­brow­ska, S. Stem­pow­ski, Z li­stów 1924–1939, oprac. E. Głę­bicka, „Pa­mięt­nik Li­te­racki” 2017, nr 4, s. 167–169.
[3] List M. Dą­brow­skiej do S. Stem­pow­skiego, z 18 sierp­nia 1939 roku, Ar­chi­wum Mu­zeum Li­te­ra­tury.
[4] Zob. M. Dą­brow­ska, Li­sty do S. Stem­pow­skiego, t. 5, 1936–1944, s 159.
[5] J. Iwasz­kie­wicz, Książka mo­ich wspo­mnień, War­szawa 2010, s. 333.
[6] Zob. J. Iwasz­kie­wicz, No­tatki 1939–1955, Wro­cław 1991, s. 10. Wszyst­kie ko­lejne przy­ta­czane frag­menty po­cho­dzą z wy­dań: J. Iwasz­kie­wicz, No­tatki 1939–1945, przy­go­to­wał do druku, uzu­peł­nił przy­pi­sami, opa­trzył po­sło­wiem A. Za­wada, Wro­cław 1991; J. Iwasz­kie­wicz, Dzien­niki 1911–1945, oprac. i przy­pisy A. i R. Pa­pie­scy, re­dak­cja i wstęp A. Gron­czew­ski, War­szawa 2007.
[7] Zob. M. Iwasz­kie­wicz, Z pa­mięci, przy­go­to­wał do druku P. Mit­zner, War­szawa 2005, s. 85.
[8] Por. S.I. Wit­kie­wicz, Li­sty do żony 1936–1939, War­szawa 2016, s 85.
[9] Zob. A. Ża­kie­wicz, Ostatni au­to­por­tret Wit­ka­cego – utra­cony?, www.cen­ne­bez­cenne.
[10] Por. Ży­cie z du­szą czy bez. Rocz­nica śmierci Wit­ka­cego, roz­mowa z M. Wer­ne­rem; PR24, emi­sja: 15.09.2019.
[11] R. Mal­czew­ski, Wspo­mnie­nie o Wit­kie­wi­czu; au­dy­cja PR 24, emi­sja: 15.09.2019.
[12] Zob. M. Iwasz­kie­wicz, Kuch­nia Iwasz­kie­wi­czów. Prze­pisy i aneg­doty, Kra­ków 2018, s. 181.
[13] Zob. A. Bier­nacki, An­na­beli jego dal­szy ciąg, „Twór­czość” 1983, nr 9.
[14] M. Iwasz­kie­wicz, Z pa­mięci, s. 193.
[15] Słowa prze­mó­wie­nia ra­dio­wego pre­zy­denta Ste­fana Sta­rzyń­skiego.
[16] Zob. Córka o ojcu, „Od­głosy” 1988, nr 23.