Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wakacje w krajowych i zagranicznych rozjazdach. Lato piękne, upalne, ale pełne złowrogich przeczuć. W stolicy trwa nieprzerwane carpe diem. Jeszcze tli się nadzieja, że burza zakotwiczy na etapie dyplomatycznych rozmów oraz politycznych pertraktacji.
1 września 1939 roku, pamiętny piątek. Brutalne przebudzenie, zniweczenie nadziei, odarcie ze złudzeń. Data zmieniająca bieg zdarzeń.
Plejada koryfeuszy, ale i utalentowana młodzież, która z impetem i determinacją zawładnęła podziemną literacką sceną, na trwałe wpisując się w dzieje polskiej literatury. Świat widziany „od środka”, poprzez pryzmat indywidualnych emocji oraz doświadczeń. Historia odzwierciedlona w losach poetów i pisarzy różnych pokoleń.
Opis codzienności oraz aktu twórczego w sytuacjach granicznych. W cieniu dwóch, wyniszczających jednostkę totalitaryzmów. Możliwość poczucia atmosfery, znalezienia się w epicentrum i tyglu zdarzeń, „pieczarze Polifema”, „kotle śmierci”.
W tle panorama Warszawy - miasta przypominającego Herkulanum i Pompeje, unicestwianego, ale nietracącego animuszu, nadal podszytego Wiechem. Miasta niepokornego, które w okresie wojny i okupacji stanowiło dla Polaków „tlen” oraz „powiew wolności”. Miasta z duszą, niezwykle energetycznego. Miasta niezwyciężonego.
Lidia Sadkowska-Mokkas – absolwentka filologii polskiej i dziennikarstwa, varsavianistka, autorka szkiców literackich oraz biografii: „Przystanek Warszawa. Subiektywny przewodnik literacki”, „Warszawa skamandrytów”, „Konwicki. Cudzoziemiec tranzytowy”, „Dygat Pan”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 600
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie ma historii. Są tylko ludzie,którzy niegdyś żyli.
CZESŁAW MIŁOSZ
NATALII
I WARSZAWIE
Zamysł tematyczny książki pojawił się, zanim rozegrał się dramat Buczy, Irpienia... Zanim to, co niewyobrażalne w skali okrucieństwa, stało się faktem.
Wojna, niezależnie od czasu historycznego, stanowi doświadczenie graniczne. Niesie widmo nieuchronnego. Można patrzeć na nią globalnie, dokonując syntez i uogólnień, ale lepiej, bo prawdziwiej, zobaczyć ją przez pryzmat jednostkowych doświadczeń. A jeśli rejestrującymi owe doświadczenia są literaci, bezgranicznie wierzący w zbawczą i terapeutyczną moc słowa, to spojrzenie staje się czulsze, dokładniejsze, jeszcze bardziej sugestywne.
W INNEJ GALAKTYCE
LATO 1939 roku jest upalne. Żar i gorące masy powietrza, przesycone zapachem asfaltu, czynią pobyt w mieście mało komfortowym. Trwa czas urlopów, wyjazdów, rozjazdów. Odwiedzania cieszących się renomą modnych kurortów II RP: Juraty, Truskawca, Zakopanego, Krynicy, Ciechocinka, Jaworza, Kołomyi, Lanckorony, Kazimierza nad Wisłą czy niedawno odkrytego Sikorza koło Płocka, a nawet znajdującego się w strefie czarnomorskiego klimatu, egzotycznego „polskiego Meranu”, Zaleszczyk.
Czas planowania, co będzie jesienią, po powrocie z krajowych oraz zagranicznych wojaży. Spokój pozorowany czy kontrolowany? Wszystko jedno, warto go mieć. Sytuacja schizofreniczna, kiedy każdy udaje przed każdym, a na twarzy pojawiają się maski spokoju, beztroski, animuszu.
Zbliżający się do czterdziestki Roman Jasiński, pianista, przyjaciel skamandrytów, któremu los, pośrednio przez muzykę Czajkowskiego, wyznaczył rolę akuszera małżeństwa Anny oraz Jarosława Iwaszkiewiczów, ze względu na utrudniającą życie astmę, niezrażony sytuacją polityczną, wyjeżdża na początku sierpnia do pensjonatu znajomej, Zofii Żochowskiej. Na plaży w Juracie rojno i wesoło. Z willi roztacza się widok na Zatokę Pucką, na wzgórza nad Sopotem i Oliwą.
Pomimo cudownej pogody, pejzaży, wybornego towarzystwa, zaniepokojony niemieckim żywiołem panoszącym się na Wybrzeżu, postanawia skrócić pobyt. Udać się na przeciwległą stronę Rzeczpospolitej, na Huculszczyznę. Kiedy opuszcza Juratę, odczuwa ulgę. Coś złowrogiego, do końca niesprecyzowanego wisi w powietrzu. Trudno tylko zrozumieć beztroskę plażowiczów.
OSTATNI TAKI SIERPIEŃ
4 sierpnia, kiedy niemal cała Warszawa dla ochłody objada się węgierskimi arbuzami i lodami z wytwórni Pingwin, w myśl sloganu „Na ulicy, w domu, w kinie, myśli każdy o PINGWINIE”, Maria Dąbrowska składa do starostwa podanie o paszport, a zaraz potem paraduje do biura „Inicjatywy” w białym płaszczyku i kapeluszu z brązowej słomki. Podoba się sobie. „Wyglądam jak dama” – myśli nieskromnie. Jeszcze wczoraj miała telefon od przyjaciela Stanisława Stempowskiego, doktora Przemysława Rudzkiego z Ciechocinka, nazywanego w dzienniku i korespondencji „Grubasińskim”, z ponagleniem, ale i zachętą: „Niech pani się nie namyśla, tylko niech pani zaraz jedzie. To już ostatni wyjazd, ostatnia okazja. No, co tu dużo gadać, wojna będzie najdalej za kilka tygodni”[1].
Po południu udaje się na spacer do Ogrodu Botanicznego. Jest pięknie. Każdy krzew w rozkwicie, zapach zniewalający, ale nastrój nieadekwatny do bujnej roślinności – smutny.
5 sierpnia w Ministerstwie Kultury u Rusinka, który na urzędowe pismo zareaguje tak, że każdej pisarce powinno się podobać: „Takie długie podanie! Szkoda pani czasu. Niech pani pomyśli, ile byłoby wierszowego”. Nigdy o stracie i o wierszach nie pomyślała w ten sposób, chociaż Rusinek ma rację. Mogłaby popracować w archiwach nad ulubionym królem Bolesławem Krzywoustym i doprowadzić do końca sztukę Brat mądry i brat głupi. Urzędowe sprawy, chodzenie po biurach, spotkania, rozmowy odciągają od pracy literackiej[2].
W mieszkaniu przy Polnej niemiłosiernie gorąco. Zamyka okno, rozbiera się prawie do naga i przechadza w niebieskim fartuchu. Od dwóch dni słucha radiowych transmisji z krakowskich wymarszów sztafet z pochodniami do grobu Piłsudskiego. Może to dziwne, ale potrafią ostudzić emocje, podnoszą na duchu.
8 sierpnia, po uciążliwej podróży, może cieszyć się urokami kurortu. Rozkoszować luksusami w Dworku Prezydenckim i korzystać z przywilejów: pięćdziesięcioprocentowej zniżki w zabiegach, wycieczek do Biskupina, czy Kruszwicy. Na spacerach w Ciechocinku co rusz napotyka znajome twarze pisarzy i akademików Polskiej Akademii Literatury: Jana Lorentowicza, Wacława Berenta, Ferdynanda Goetla.
Maria Dąbrowska na wakacjach w Ciechocinku, sierpień 1939 r.Zdjęcie z Archiwum Muzeum Literatury
W kosmopolitycznym kurorcie, w którym większości obiektów, jak Dom Zdrojowy, budynek poczty i telegrafu czy kompleks rekreacyjny z basenami solankowymi i trampoliną, styl nadał modernista Romuald Gutt, czuje się wyśmienicie. W pobliżu basenów: leżaki oraz ogródki jordanowskie z białymi stolikami i krzesełkami.
Z Ciechocinka, poprzez Służewo, Inowrocław, Straszewo, Zakrzewie, udaje się na wycieczkę w strony matki, do Radziejowa. Miejscowości, gdzie przed laty dziadek, Feliks Gałczyński, piastował urząd burmistrza i gdzie pewnego dnia zginął, rażony piorunem. Ciepło zrobiło jej się na sercu, kiedy patrzyła na Ratusz, z którego matka, wówczas mała dziewczynka, oglądała Gopło. A kiedy stąpała po Rynku, gdzie być może są odciśnięte ślady małych stópek jej rodzicielki, powracały słowa opowieści: „Miasto było dosyć ładnie, wysoko położone...”[3]. Jeszcze nie wie, że widzi to wszystko jeden jedyny raz, w dodatku przelotnie, na chwilę. Po latach będzie się dziwić, że „krajobraz się zmienia”, a z Ratusza w Radziejowie, jak doniesie jej w liście pochodzący z tych stron Janusz Odrowąż-Pieniążek, nie widać już Gopła.
Z uzdrowiska Ciechocinek-Cieplice codziennie, niczym nieprzerwana rozmowa, płyną czarno-białe widokówki albo kilkustronicowe, pisane ciemnym atramentem listy na warszawską Polną, do Stanisława Stempowskiego, w apostrofach na zmianę „Kochanego”, „Drogieńkiego” lub „Drogiego Stacha”. Raporty, jak wynika z korespondencji, są szczegółowe. Informuje Stempowskiego, że dotrzymano słowa i całość kosztów pobytu, po uwzględnieniu zniżki, zamyka się w preferencyjnej kwocie 44 złotych. A kuracja w nowo otwartej cieplicy jest przyjemna i niemęcząca. Czas w ciągu dnia można spędzać na spacerach, a wieczory na czytaniu lub pisaniu listów, na oczekiwaniu na informacje zwrotne od Stanisława. Zdarza się, że z powodu wakacyjnego natłoku przychodzą po dwie, „hurtowo”[4].
Maria Dąbrowska przed pawilonem EUROPA w Ciechocinku, sierpień 1939 r.Zdjęcie z Archiwum Muzeum Literatury
12 sierpnia inny ceniony literat, Jarosław Iwaszkiewicz, pracuje na Stawisku, a przy okazji intensywnie myśli o Tymoszówce, Szymanowskim i Lechoniu. O pierwszym z euforią, o drugim z niechęcią. Doszły go słuchy, że kolega, za którym nie przepadał ani w okresie pikadorskim, ani skamandryckim, będzie pisał pamiętnik. Obawia się, że zapiski będą „przesycone dziwnym spojrzeniem tego człowieka”. Lecho, „prawdziwe, nieodrodne dziecko Warszawy”, od kilku lat światowiec i dyplomata, nieprzestający marzyć o przyjęciu w poczet PAL-u, napełnia go odrazą. Od początku między nimi nie zaiskrzyło. To jest od chwili, kiedy Grydzewski przedstawił ich sobie na trójkątnym placyku łączącym Szpitalną z placem Wareckim i kiedy podając sobie dłoń, połączyło ich przedziwne uczucie – „coś jakby niechęć, coś jakby rywalizacja, coś jakby zniecierpliwienie wzajemne naszymi mankamentami, coś jakby wzajemny szacunek, którego nie chcieliśmy sobie okazać, pokrywając go drwinami, wyśmiewaniem wzajemnym – i bardzo pokazową, młodzieńczą „nieprzyjaźnią”[5]. Gdyby ktoś kazał mu określić wzajemną relację, nazwałby Lechonia „nieprzyjacielem” swojej młodości. Nigdy nie zapomni tego pierwszego spotkania. Leszka w studenckiej czapce, w poszarganym palteczku, workowatych spodniach, którego intrygowało wszystko i jak zwykle za dużo chciał wiedzieć.
Pamięta, że kiedy spotkał się w nim w Berlinie w 1934 roku, ten oznajmił, że jedyną rzeczą, jakiej żałuje na świecie, to że się kochał – dużo. Ale ten erotyzm, myśli Iwaszkiewicz, „zasadniczy element natury Karola był sublimowany”, ponieważ wypływał z ducha, „z najgłębszych pokładów istoty ludzkiej”, stanowił rodzaj filozofii. U Lechonia jest doraźny i płytki. Taki „warszawski”. „Jeśli on zechce w ten sposób interpretować całą naszą epokę, będzie to straszne jej zubożenie”[6].
W pensjonacie, gdzie się zatrzymał z córkami, jakiś podejrzany jegomość nastawia radio „na Niemcy”. Z eteru płyną agresywne mowy Hitlera. „Szpieg” – szepczą na korytarzu. Konsternacja, wszyscy czują się nieswojo, dziwnie.
Spotkanie z Witkacym, „bardzo niesamowitym”, na Krupówkach, gdzie latem jest tłoczniej niż na Marszałkowskiej, niepowtarzalne. Zapisze się w pamięci córek Iwaszkiewicza, a zwłaszcza chwila, kiedy ojciec zwraca się do kolegi, mówiąc z dumą: „Widzisz, Stasiu, to są moje córki”. A ten, patrząc na dziewczynki, bez żadnego uśmiechu, stwierdza: „Wychynęły z nicości”, i nie zatrzymując się, podąża dalej. Nie obraziły się, a może nawet patrzyły z uwielbieniem, bo tyle wesołych historii w domu o tym obdarzonym brzuchomówczym talentem artyście się nasłuchały. Jak ta, że któregoś przedwojennego pobytu w Zakopanem, w straszliwą nawałnicę, jaka się rozpętała nad stolicą Tatr, wiózł niejakiego pana Węborka, daleko za Jaszczurówkę. Gdy Anna, którą szczerze lubił, nie widząc sensu tej peregrynacji, zapytała: „Stasiu, po coś ty wlókł tego pana do pani Szporek?”, spokojnie, nie zdradzając emocji, odpowiedział: „Dla rymu”[7].
Nawet ci, którzy go znają, nie przypuszczają, że literacki ekscentryk humor ma nie najlepszy. Nastroju nie poprawia towarzystwo kochanki, Czesławy Oknińskiej-Korzeniowskiej, z którą kilka miesięcy temu się pogodził. Ani pokaźne dochody, które płyną z Firmy Portretowej, ani zlecenia, po które co pewien czas jeździ ze stolicy Tatr nawet do Grodna. Niedawno do Jadwigi, „Ninusi”, a z którą, pomimo erotycznych szaleństw na boku, nigdy nie przestał się przyjaźnić, pisał: „Jestem trochę zdenerwowany polityką”, a w kartce przesłanej 24 sierpnia wprost, bez ogródek, określał samopoczucie i nastroje: „Jestem dość wytrącony z równowagi sytuacją ogólną i ogarnia mnie powoli wściekłość i szał bojowy. Skończyłem dziś przedostatni portret. Jutro zaczynam ostatni”[8].
Bohaterem finałowej pracy nie będzie żadna wyjątkowa osobowość z Grodna, ale najlepszy model pod słońcem. Sam mistrz. Autoportret przedstawia Witkacego, ledwo mieszczącego się w kadrze, z otwartymi zielonymi oczami, na tle błękitno-fioletowego dalekiego nieba[9].
Pod koniec sierpnia, przy pożegnaniu, nie omieszka powiedzieć do zdumionej właścicielki zakopiańskiego salonu literackiego, Nadziei Druckiej, u której wczasował się od czerwca: „Kiedy wybuchnie wojna i będzie bombardowana Warszawa, przyjadę tutaj, żeby się uchronić”.
Niewykluczone, że z chwilą jego wyjazdu nawet się ucieszyła. Odetchnęła pełną piersią, poczuła ulgę. Goszczenie pod dachem przewrażliwionego oryginała stanowiło próbę kompromisu. Z jednej strony należało uważać, aby niczym, broń Boże, go nie dotknąć, a z drugiej strony zauważać i tolerować przejawy ekscentryzmu. Zdarzało się, że ni stąd, ni zowąd, nie zważając na wczasowiczów, zrywał się od stołu, przykładał połówkę czarnego grzebyka nad górną wargę, podnosił rękę, zaczynał wrzeszczeć po niemiecku.
Mniejsza o grzebyk czy germańskie okrzyki, bo i tak przecież zachowuje się o niebo lepiej niż w poprzednie wakacje, kiedy narkotyczna namiętność połączyła go z zakopiańską manikiurzystką. A przelotny romans, jak głosiły lokalne plotki, zagrażał jego życiu, kiedy to doprowadzony do ostateczności narzeczony, z zawodu fryzjer, miał biegać za nim z solidnie naostrzoną brzytwą.
Ale cóż się dziwić? Dwie daty urodzenia, dwa chrzty, obchodzenie podwójnych imienin, czyli świętowanie pierwszego i drugiego imienia, do czegoś zobowiązują. Zawsze traktował życie integralnie, na równi z twórczością. Swoiste „życiotworzenie” uważał za jednolite dzieło sztuki[10].
Profetyczny Witkacy, orędownik teorii Ż.N.W.S, czyli życia na wielką skalę, w którego wnętrzu rozgrywa się dramat wielopłaszczyznowy, zapadnie w pamięci przebywającego u podnóża Tatr, malarza Rafała Malczewskiego. Po raz ostatni widział go, czekającego na autobus, na szosie wiodącej z Morskiego Oka do Zakopanego. Zwróci uwagę nie na okoliczności, ale na aurę spotkania oraz miejsca: Szosa była pusta i zachód spływał na góry.
– Wiesz – powiedział – wojna da koniec naszemu pokoleniu. Żadnych złudzeń.
Podjechał autobus i Witkacy wkroczył do jego wnętrza wielki i ponury. I już tak dla mnie odjechał na wieczność[11].
W sierpniowym, zatłoczonym Zakopanem na dwutygodniowych wakacjach przebywa Tadeusz Boy-Żeleński z Ireną Krzywicką. Zgodnie z relacją „gorszycielki”, u podnóża Tatr, przyhamowana miłość wybuchła z „nową siłą”. Poczucie jedności, bliskości, szczęścia. A potem podróż „w ciężkim od rozpaczy pociągu”, w towarzystwie Janki i Antoniego Słonimskich oraz Zdzisława Czermańskiego z żoną, bez przeczucia, że to ich ostatnie widzenie.
Niekonwencjonalne i przyjemne było, dla córek Iwaszkiewicza, spotkanie z przebywającym w Zakopanem Makuszyńskim, którego zachwyty, sprawiły dziewczynkom mnóstwo radości. Wychylając się z werandy kawiarni, Kornel wołał, mamiąc i czarując zafascynowane nim czytelniczki: „Zostańcie tu ze mną, niech stary jedzie sam do domu”[12].
Podobnie cieszyły się, kiedy w hotelu na Kalatówkach, spotkały Tuwima. Doszedł do stolika, przy którym piły herbatę i znalazłszy przychylną widownię, z radością „roztoczył cały swój repertuar gwałtownych okrzyków, celebrujących gestów i uroczych rozjaśnień”. Taki „tieatr dlja siebia”. Marysia i Tereska były oczarowane. „Cóż to za nadzwyczajny człowiek!” – powtarzały zachwycone w drodze do pensjonatu.
Wyrwany z mieszczańskiego otoczenia, na tle gór promieniował wielkością. Oczywiście, z jego nieskomplikowaną naturą, daleko mu do Karola Szymanowskiego, myśli Iwaszkiewicz, ale jest człowiekiem, dla którego istnieje jedno życiowe „zgodzenie” – poezja. To tłumaczy naiwność życiową, neurastenie, rozgoryczenie, przejmowanie się ludzkimi „świństwami”. Jarosław współczuje Julkowi, że w ostatnim okresie może czuć się niedoceniony. Na każdym kroku napotyka na niby zwykłe, ale nieprawdopodobne rzeczy. Bo czy to normalne, że nie dostał zawiadomienia o organizowanej przez Związek Zawodowy Literatów Polskich wycieczce na Litwę? Czy pominięcie i niezauważenie to „zasługa” przewodniczącego Ferdynanda Goetla, dla Iwaszkiewicza wyłącznie „okropnej figury”, czy akompaniującego Goetlowi w celowym pomijaniu i personalnych roszadach Karola Irzykowskiego? To dziwne, ale zarówno w Szymanowskim, jak i Tuwimie widzi najpierw człowieka, a dopiero później twórcę. A w ogóle: „Czyżby to najważniejsze, jaki kto jest?”.
Tego samego sierpniowego dnia, jak wynika z relacji Andrzeja Biernackiego, rozpoczyna się nowy rozdział Iwaszkiewiczowskich zapisów wraz z oprawionym zeszytem, w którym ktoś napisał tylko jedno tajemnicze słowo „ANNABEL”[13].
PLEJADY MAJĄ SIĘ KU JESIENI
W sierpniu skamandrycki kolega Iwaszkiewicza, przyjaciel à rebours, Lechoń, przebywający od dziewięciu lat na placówce w Paryżu, spędza urlop w rodzinnej Warszawie. Jest na fali, towarzysko rozchwytywany. Unosi go i przyjemnie kołysze nurt miasta. Po neurozach ani śladu, czuje się wyśmienicie. Telefonuje do Jarosława i prosi o objęcie opieką młodego poety, stypendysty ambasady, La Louëta.
Ten ulega jego prośbom, aczkolwiek niezbyt chętnie. Zaprasza młodziana na śniadanie do Simona i Steckiego, ulubionej restauracji kręgu Skamandra przy Krakowskim Przedmieściu 38, nieopodal hotelu Bristol. Jedzą na piętrze, w jednej z lóż. Pierwsze wrażenie mieszane:
„Francuz okazał się kimś, kto nie może być bardziej francuski, młody jeszcze, szczeniakowaty, wygadany i wykrygowany, bardzo inteligentny, pojęcia niemający oczywiście o Polsce. Wydał się bardziej rozkapryszony. Już sama maniera, z jaką rozgrzebywał po talerzu najwymyślniejsze potrawy, jakie nam podawano u Simona (szaszłyk z lina), bardzo mnie irytowała. [...] Pod koniec śniadania zjawił się Leszek, jak zwykle bardzo zajęty i zalatany. Pogadał z nami trochę bardzo »intelektualnie«, zaręczył mi, że La Louët jest bardzo dobrym poetą i poleciał”.
15 sierpnia lepsze nastroje, przynajmniej na Stawisku. Iwaszkiewicz wyprawia imieniny starszej córki, Marii. W programie imprezy: towarzyskie konwersacje, trunki, tańce. Humory dopisują, zabawa rozkręca się i trwa w najlepsze, jakby miała nie mieć końca.
Wśród pląsających na werandzie Staś Dygat, obaj bracia Karpińscy, Zbigniew i Światopełk, Wanda Telakowska. Marysia przeszczęśliwa, zadowolona z prezentów od rodziców, strzelby wiatrówki oraz niebieskiej żorżety na wieczorową sukienkę, pęka z dumy, kiedy przyjaciele ojca proszą ją, piętnastolatkę, do tańca. Po obiedzie udają się nad staw, na mostek. Cudowne miejsce posiedzeń. Na wodzie pływa słonecznik i Miłosz rzuca pomysł, by strzelać do niego z prezentu Marysi, wiatrówki: „Strzelajmy do Niemca, kto potrafi”.
22 i 23 sierpnia z całą rodziną spędza Iwaszkiewicz w majątku Jana Lilpopa w Starcach koło Sieradza. Ożywają nostalgiczne wspomnienia z Byszew, pierwszego przyjazdu z Ukrainy na Mazowsze. Byszewy to klimaty Panien z Wilka. Miejsce bliskie sercu, kwintesencja życia dworkowego, jakże innego niż na Ukrainie. Zaraz po powrocie, 24 sierpnia, przykrość i zgrzyt – wojsko rekwiruje konie. Niby rozumie sytuację, ale trudno ze stratą się pogodzić:
„Dziś noc zdaje się decydująca, przynajmniej sądząc po przemówieniu Chamberlaina. Częściowa mobilizacja w Warszawie. Rano zabrano mi konie, Basia wróciła, Ralfa wzięli. Szkoda mi, urodził się i wychowywał na Stawisku, dobry był koń, a teraz poszedł na wojenną poniewierkę. Noc, w której ważą się losy Europy, a zarazem tylu ludzi spokojnych, pracowitych i bogobojnych, jest nad wszelki wyraz piękna. Pół księżyca na niebie [...]. Ciepło, dobrze cicho, Plejady już widać, mają się ku jesieni”.
Córki szykują się do szkoły, ojciec robi zapasy, z przytaszczonych z Warszawy konserw, kawy, herbaty, które składuje w spiżarni, piwnicach, a także za okiennicami w pokoju stołowym. Nadal nierozstrzygnięty pozostaje problem, co zrobić z zakupowym nadmiarem. Relacja córki: „Część puszek schowano w wydrążony słupek, na którym stała klatka z papugą Kokosią. Te przetrwały najdłużej, bo się o nich zapomniało. Jednym słowem zrobiło się w domu tak, jak to opisuje Tadeusz Breza w swoich szkicach wchodzących w skład tomu Nelly. Gdy się jakiś mebel odsunęło, zaraz wylatywały puszki, sypały się na ziemię zapasy”[14].
Dobrze radził mu w lipcu Izrael Karwasser, właściciel składu opałowego w Brwinowie, mówiąc, żeby nie żałował pieniędzy i zakupił dwa wagony węgla. Jakby przewidywał, że muszą wystarczyć przynajmniej na dwie srogie okupacyjne zimy.
POMIĘDZY LWOWEM, WARSZAWĄ A KAZIMIERZEM
22 sierpnia, po Ciechocinku, gdzie przebywa Dąbrowska, rozchodzi się pogłoska o pakcie Hitlera z Sowietami. Kuracjusze oraz część personelu medycznego otrzymują wezwanie do wojska. Już wie, że jej wyjazd do Sztokholmu na zjazd PEN Clubów, jaki ma odbyć się za tydzień, jest nierealny, bo sytuacja zagęszcza się i „alarmy wojenne coraz groźniejsze”. W liście od „pana Dymitra”, liście-wyrzucie, zostaje pouczona, że kiedy Polska stoi przed katastrofą, ona opisuje wspomnienia rodzinne i jezioro Gopło. W usprawiedliwieniu: „Ala ja nie wiem przed czym Polska i świat stoją”.
W atmosferze wyczekiwania podejmuje decyzję o skróceniu pobytu i powrocie do domu. I tak 29 sierpnia jest już w Warszawie. Jadwiga Szumska, którą zastaje w mieszkaniu przy Polnej, rozwiewa złudzenia, a przy okazji potwierdza to, co słyszała na mieście. Wojna wisi nie tyle „na włosku”, co „na pajęczynie”.
Od siostry dowiaduje się, że 25 sierpnia, kiedy przebywała w uzdrowisku, odbyła się próba syren alarmowych na wypadek ataku gazowego i lotniczego. A w przemówieniu radiowym prezydent Stefan Starzyński ostrzegał: „Obowiązkiem naszym jest przygotować się na wypadek, gdyby państwo i stolica zostały zagrożone. Dlatego nakazem chwili jest przygotowanie odpowiedniej ilości schronów. Prace w dziedzinie kopania rowów przeciwlotniczych zostały rozpoczęte w dniu dzisiejszym”[15].
Minorowy nastrój nazajutrz poprawi wizyta Bogumiła Szumskiego, który pociesza obie siostry i wyjeżdża, pogodny i radosny, do pułku w Białymstoku.
LWOWSKIE PEREGRYNACJE
Jerzy Andrzejewski ostatnie tygodnie przed wybuchem wojny spędza nie w Warszawie, ale we Lwowie. Jak wynika z listów wysyłanych do Kazimierza Wyki, urządził się tam wygodnie. W willi z ogrodem, z dogodnym dojazdem do centrum, przy przystanku tramwajowym. Warunki lokalowe ani trochę nie korespondują z weną twórczą. Walczy z impasem w pisaniu, daremnie szuka inspiracji, twórczych podniet. Dręczą go wyrzuty sumienia z powodu bezczynności. Napisał mało, zaledwie parę rozdziałów nowej powieści. Skarży się przyjacielowi, że wypadł z rytmu i trudno mu odzyskać dyscyplinę pracy. Pisze ręcznie w kajecikach, co będzie uprawiał całe życie z wyjątkiem napisanych na maszynie Bram raju. Czy już wtedy, kiedy nie mógł pisać, rysował, czyli, jak określi w przyszłości jego córka Agnieszka, „smarował obrazki”? Nie wiadomo[16].
Od połowy lipca jest w rozjazdach. Krąży, począwszy od Warszawy, do której wpada na krótko, przez urokliwe miasteczka Podola, jak Brzeżany, Podhajce, Buczacz, Zbaraż, Olesko. Na trasie peregrynacji „zahacza” o Wołyń i wieś pod Równem. Marzy o psychicznym oraz fizycznym odpoczynku: zimowych wczasach w górach, pobycie w Krakowie, spotkaniu z Wyką. „Ale cóż projektować w obecnej sytuacji?”. Do Warszawy, do której w ogóle go nie ciągnie, może dlatego, że kąt dzieli z rodzicami, zawita pod koniec sierpnia, z nadzieją rychłego powrotu do miłego Lwowa. Historia okaże się przebieglejsza. Zniweczy plany. Sprawi, że nie zdąży.
PRZYPISY
W INNEJ GALAKTYCE