Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kobieca saga odkrywająca najgłębsze tradycje Brazylii i przybliżająca sytuację brazylijskich kobiet w początkach XX wieku.
Sprzedane prawa do serialu (prod. Prodigo Films).
Losy siedmiu pokoleń kobiet plecione nićmi koronki
Początek XX wieku, małe miasteczko w Brazylii. Kobiety z rodziny Flores zdaje się prześladować dziwna klątwa: wszyscy mężczyźni, którzy pojawili się w ich życiu – czy to ojcowie, synowie, bracia czy mężowie – zmarli przedwcześnie. Niezależnie od przyczyn kobiety Flores musiały nauczyć się radzić sobie same. Ich głównym zajęciem było plecenie koronek. Choć brak mężczyzn dał im więcej swobody, sprawił też, że mieszkańcy miasteczka stali się wobec nich bardziej nieufni. Co się dzieje z tą rodziną? Czy te kobiety to czarownice, czy trucicielki...?
Kobiety Flores stanowiły prawdziwą galerię charakterów: Firmina – żarliwa katoliczka, Carmelita – z utęsknieniem czekała na śmierć, Cândida– postrzegała świat poprzez dźwięki czy Inês, która wraz z przyjaciółką tworzyła koronkowy kod, aby pomóc jej uciec od przemocowego męża, najpotężniejszego człowieka w regionie.
Przodkinie stają się inspiracją dla Alice na jej feministycznej drodze. Udało im się bowiem zbudować dyskretną, ale skutecznie działającą wspólnotę.
Niezwykła opowieść o sile i miłości kobiet, które wymyśliły własny kod złożony ze szwów, nici i igieł w czasach, w których nie miały głosu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lygii, Hildzie, Celinie i Sonii,
które pojawiły się przed.
Gabrieli,
która pojawiła się równocześnie.
Cecílii,
która pojawiła się po.
Chociaż Koronczarki to przede wszystkim wspaniała powieść obyczajowa, nie sposób nie zwrócić uwagi na miejsce, czas i kulturę, w ramach których dzieje się akcja, a które są egzotyczne dla polskich czytelniczek i czytelników. Chciałabym wspomnieć więc o kilku zjawiskach, żeby ułatwić i uprzyjemnić lekturę.
Akcja powieści toczy się w Brazylii, teraz i sto lat temu. Trudno jednak mówić o „jednej Brazylii”, kiedy jest to kraj niewiele mniejszy od Europy. Mieszkańcy bardzo silnie identyfikują się z regionami pochodzenia, rozpoznając po akcencie stan czy miasto, z którego jest rozmówca (co wie każdy widz „Love is Blind. Brazil” na Netfliksie). Bohaterki planu historycznego powieści mieszkają w Pernambuco, dlatego „stolicą” dla nich jest miasto Recife, a nie Rio de Janeiro (czy, jak dziś, Brasília).
Brazylia kojarzy nam się z karnawałem, tropikami i sambą, lecz kraj ten ma wiele oblicz. Jednym z nich, niezwykle ważnym dla brazylijskiej kultury, jest sertão – miejsce akcji naszej historii. Określa się w ten sposób region w północno-wschodniej części kraju, wielki, suchy i nieprzyjazny – najprościej przywołać sobie kadr z westernu, a znajdziemy się w zbliżonej rzeczywistości. Pojedyncze miasteczka, pojedyncze fazendy, czyli gospodarstwa zamożnych posiadaczy ziemskich, otoczone są bezkresną caatingą, jak nazywa się suche, dzikie zarośla. Hoduje się tam bydło, a uprawia niewiele – tyle, by dało się przeżyć. Sertão, podobnie jak Dziki Zachód, słynął niegdyś z przestępczości. Zjawisko cangaço, brutalnych szajek grasujących od miasta do miasta w poszukiwaniu łupów, również zostaje wspomniane w powieści. Najsłynniejszym ówczesnym bandziorem był niejaki Virgulino Ferreira da Silva, znany jako Lampião, który w pewien sposób będzie miał do czynienia z jedną z bohaterek książki.
Niektóre czytelniczki i czytelnicy mogą być zaintrygowani, czemu tak ważnymi postaciami w lokalnej społeczności są dziedzic i komendant. Otóż niedługo po tym, jak proklamowano w Brazylii republikę (1889), rozpoczął się w kraju okres silnego rozdrobnienia rządów na rzecz władzy lokalnej. Nasilające się nepotyzm i korupcja sprawiły, że nad regionami panowały najbogatsze rody, najczęściej wywodzące się z kolonialnych fortun. Dziedzicem takiej właśnie fazendy jest jeden z bohaterów powieści, zaś komendant policji, jako mniej wpływowy obywatel, musi być wobec niego posłuszny.
Pernambukańskie koronczarki naprawdę istnieją, a kunsztowne robótki igiełkowe, tzw. renda renascença (inne od szydełkowych koniakowskich czy klockowych z Bobowej) pochodzą z tradycji włoskiej. Zachęcam, by popatrzeć na YouTubie, jak plotą!
Życzę wielu pełnych emocji chwil wplecionych w wątki tej klimatycznej powieści.
Katarzyna Mojkowska, tłumaczka
To zawsze był akt buntu, chociaż niewidzialny
Wiedziałyśmy, że to, co robimy, jest obarczone ryzykiem. Początkowo było ono niewielkie, raczej niedostrzegalne dla niewprawnego oka, bo wplecione w koronkowe motywy, które w ogromnej tajemnicy umieszczałyśmy na naszych chustach i welonach. Może jednak właśnie to niebezpieczeństwo, że zostaniemy zdemaskowane, sprawiło, iż nabierałyśmy śmiałości, by ryzykować coraz bardziej i bardziej.
Nie wszystkie byłyśmy spokrewnione, ale łączyło nas wytwarzanie unikalnych wzorów z nici i tasiemek. Plotłyśmy je tutaj, na tym skrawku ziemi, gdzie detale są istotniejsze niż wielkie wydarzenia, gdzie gliniasta gleba jest poorana zmarszczkami jak twarz mojej Ciotki Firminy (w obu przypadkach za sprawą czasu i doznanych krzywd) i gdzie kobiety spotyka los prosty i szorstki niczym niedoskonały rewers koronki. Tylko przy robótce możemy mieć pełną kontrolę – nad nicią. W innych kwestiach nie mamy zbyt wiele do powiedzenia.
Sztukę tę opanowałyśmy dzięki mojej przyjaciółce Vitorinie, która przycupnąwszy u góry schodów, podpatrzyła ową tajemną umiejętność u pewnej gościni ze stolicy Pernambuco.
– Co tam robisz, złotko? – spytała Dona Hildinha, kiedy przyłapała córkę z nosem w szparze przy stropie pokoju gościnnego.
– Niech mama da mi spokój! Uczę się pewnej sztuki, która musi być bardzo cenna.
I tak oto technika wyplatania koronek, jakie od stuleci zdobiły ołtarze w Europie – sekret znany jedynie mniszkom z wielkomiejskich klasztorów – dzięki ciekawości Vitoriny zawędrowała do naszego miasta, Bom Retiro.
Był to zwykły przypadek, tak splotły się nici przeznaczenia, z których jedną przywiozła ze sobą w gości kuzynka kuzynki jednej z kuzynek Vitoriny. Nigdy nie wybaczyła mojej przyjaciółce, że była ona tak nielojalna i wykradła jej sekret.
Dziewczyna ta pracowała jako podkuchenna w klasztorze, w którym panował bardzo surowy rygor. Służyła tam dobrze przez wiele lat i zaskarbiła sobie zaufanie sióstr, a te nauczyły ją koronczarskiego rzemiosła. Początkowo ostrożne zakonnice pokazały jej jedynie podstawowe ściegi, ale później, dzięki skrupulatnej obserwacji siły charakteru dziewczyny, uwierzyły jej na tyle, by zademonstrować te bardziej wyszukane.
Mawiano, że kuzynka Vitoriny miała „rękę do koronki”, a na dodatek umiała zachować dyskrecję, co było nieodzowną cechą strażniczek tego sekretu. Kiedy zbliżał się koniec roku, a wraz z nim święta, dziewczyna zapowiedziała, że wyjeżdża w odwiedziny do krewnych w interiorze. Wówczas siostry doradziły jej:
– Jeśli miałabyś tam siadać do robótek, rób to tak, by nikt nie widział.
Dziewczyna zawsze odnosiła się z szacunkiem do swoich przełożonych i posłusznie stosowała się do tego nakazu. By dotrzymać obietnicy złożonej przed obliczem świętych, kuzynka kuzynki jednej z kuzynek Vitoriny wykonywała koronki samotnie w pokoju gościnnym, przy świetle pożółkłej świecy łojowej, która oświetlała jej robótkę.
U góry schodów czyhała jednak Vitorina, zdeterminowana, by odkryć, co też porabia kuzynka w izdebce przy zamkniętych okiennicach, choć na dworze świeci południowe słońce.
Śledziła każdy jej ruch, aż udało jej się spamiętać je wszystkie.
Pochylona nad poduszką w kształcie wałka, kuzynka splatała nici, tworząc w ten sposób obrazy złożone z przeróżnych ściegów.
Dwa węzełki, miotełka, wieża, żyłka. Pajączki, księżyc, bąbelki.
Zmierzch, pewna miłość i mój ulubiony ścieg, dno koszyka, w którym zachwycała mnie nie tyle forma, ile nazwa zawierająca w sobie zarazem groźbę i obietnicę. Dno koszyka – niezbadany, nieznany obszar, w którym może się kryć zarówno szczęście, jak i coś wręcz przeciwnego, srebrna moneta lub skorpion, a dowie się tego jedynie ten, kto odważy się zaryzykować i włożyć rękę do jego wnętrza.
Tak naprawdę w tamtych czasach nie określało się ściegów w ten sposób. Kiedy dotarły tutaj, do doliny rzeki Pajeú, nosiły zagraniczne nazwy, których nigdy nie było nam dane poznać. Z czasem jednak, gdy je opanowywałyśmy, zauważałyśmy ich podobieństwo do różnych rzeczy i tak nadawałyśmy im kolejno imiona, jakby od zawsze należały do nas.
W niektóre popołudnia, gdy pochylałam się nad wałkiem koronkarskim, fantazjowałam, jak nazwałabym własny ścieg, gdybym przypadkiem takowy wynalazła. Nie żeby było to moją ambicją. Wystarczy jednak chwila nieuwagi i igła zaplątuje się w nić, wbija tam, gdzie nie trzeba, i proszę: nowy ścieg.
Byłby to pierwszy ścieg narodzony na naszej gorącej ziemi, na sertão*, a nie w leżącej za wielkim morzem obcej krainie, z której przywiozły do nas tę sztukę mniszki, a Vitorina podpatrzyła ją, siedząc u góry schodów.
Strumyk, rosa, jutrzenka.
Takie nazwy wybrałam w sekrecie dla moich pierwszych ściegów, jakie miałam nadzieję wynaleźć. Narodziłyby się w wysokiej caatindze** – podobnie jak Virgulino***, który w tamtym czasie, w roku pańskim tysiąc dziewięćset osiemnastym, dopiero stawiał pierwsze kroki w przestępczym życiu, choć wiele lat później miało być o nim głośno również w Bom Retiro. Historia mężczyzn jest hałaśliwa, jakże inna od naszej toczącej się prawie niedostrzegalnie, w ciszy przeplatanej szeptem.
Zawsze wierzyłam, że kiedy zobaczę ten swój własny, odkryty przeze mnie ścieg, od razu będę wiedziała, na co wygląda. Tak jak matki mają z dziećmi. Jeśli postąpią inaczej, ponoszą ryzyko, że nadadzą latorośli nieodpowiednie imię. Wybiorą na przykład Nonato na cześć dziadka, a dzieciak przez całe życie będzie się upierał, że wygląda jak Casemira. Dlatego tyle osób na świecie dostaje przezwiska. Rzeczy same wybierają sobie nazwy, nie nadają ich ludzie.
I tak, kiedy kuzynka kuzynki jednej z kuzynek Vitoriny wróciła już do klasztoru, sekret podpatrzony przez szparę w stropie zaczął być przekazywany każdemu, kto tylko był gotów się uczyć. Niebawem pewna grupka kobiet – do której dołączyłam i ja – zaczęła się codziennie spotykać, by wytwarzać obrusy, bieżniki, serwety na tace i wyjątkowo misterne chusteczki.
Nie minęło wiele czasu, a jeden z naszych wyrobów trafił do stolicy stanu. Został ofiarowany w prezencie pewnej wysoko urodzonej damie, która pochwaliła się nim innej wysoko urodzonej damie, a ta z kolei, przy zastawionym do podwieczorku stole, pomiędzy maślanym herbatnikiem sequilho a budyniową tartaletką queijadinha, pokazała go jeszcze innej wysoko urodzonej damie.
– Widzicie, jaki ideał? To koronka z zabitego dechami miasteczka nieopodal Serry Talhady, a wygląda jak zrobiona w Europie. Może da się je stamtąd sprowadzać?
I zaraz się okazało, że owszem, da się.
Kiedy damy z zacnych rodów czymś się zainteresują, zawsze znajdzie się ktoś, kto to wykorzysta. One będą miały to podane na tacy, a on przy okazji zgarnie swój procent.
Kilka tygodni później przybył do naszego miasteczka mężczyzna w ciemnym garniturze, pocąc się bardziej niż tutejsi, i oznajmił, że zamierza kupować od nas robótki za cenę słuszną dla obu stron.
Osobą odpowiedzialną za kontakty z nim została Ciotka Firmina. Była z nas wszystkich najstarsza, nie miała dzieci, które zajmowałyby jej czas, i mogła sobie pozwolić na wielogodzinne spisywanie zamówień i prowadzenie rachunków, a następnie równe obdzielanie nas zyskami.
– Gdyby nie ja, ten delikwent zrobiłby was wszystkie w bambuko. Chciał kupić odświętny obrus za jakieś grosze, jeszcze czego! Całe szczęście, że jestem i bronię naszych interesów – puszyła się.
Kiedy na stole wylądowały pierwsze monety przywiezione przez mężczyznę w ciemnym garniturze, oglądałyśmy je z podziwem, oczarowane. Ta chwila wydawała się trwać wiecznie. Miałyśmy wrażenie, że nie należą do nas, niczym eksponaty w muzeum opatrzone tabliczką „Proszę nie dotykać”.
– To wszystko nasze? – zapytała Vitorina z niedowierzaniem.
Dotychczas wyrób koronek był dla nas jedynie sposobem spędzania upalnych wieczorów.
Niektóre z nas wykonywały je dla siebie – plotły całe suknie na bale, które nigdy się w naszym mieście nie odbywały.
Inne przygotowywały narzuty na posag, choć jeszcze nie wydawano ich za mąż.
Wyjątkiem była Ciotka Firmina, która z poświęceniem pracowała nad własnym całunem.
– Przekroczę bramy niebios z elegancją, na jaką zasługuje Nasz Pan Jezus Chrystus – oznajmiała, a nam zdawało się, że podejrzanie nie może się doczekać chwili, którą wszyscy pragną raczej odsunąć w czasie.
W naszej świadomości pieniądze były domeną wyłącznie mężczyzn. To oni zajmowali się ziemią i bydłem. To oni tę ziemię i bydło posiadali. To oni parali się handlem, chuligaństwem czy komiwojażerką. To oni byli naszymi mężami, ojcami, braćmi. Pieniądze zawsze należały do nich.
My, kobiety, jedynie sprzątałyśmy po nich ze stołu lub wydawałyśmy polecenie, by zrobiły to inne kobiety. To nazwiska mężczyzn wpisywano do naszych aktów urodzenia i ślubu, to one określały nasze miejsce w świecie.
Tak było w większości przypadków, lecz w mojej rodzinie sprawy miały się inaczej.
Wielu wierzyło, że nad Floresównami ciąży klątwa, rzucona w zamierzchłej przeszłości przez pewną Cygankę. Dla nas jednak było to czymś naturalnym, że w naszym najbliższym otoczeniu nie ma mężczyzn.
– Biedaki, nie są zbyt długowieczni – wyjaśniła tę sprawę matka mnie i mojej siostrze, kiedy tęskniłyśmy za ojcem, który przed ukończeniem trzydziestu pięciu lat zmarł na malarię.
Kochała go z całego serca, podobnie jak i własnego ojca, a mojego dziadka, a później także synka, najmłodszego z mojego rodzeństwa, który nie dożył roku.
Matka powtórzyła jej wyjaśnienie, które sama usłyszała kiedyś od własnej matki, że mężczyźni będą w naszym życiu zawsze tylko gośćmi. Wpadną na pospieszną wizytę, z góry uprzedzając, że długo nie zabawią. Wystarczy sama kawa, nic więcej, dziękuję bardzo – i już chwytają kapelusz, zbierając się do wyjścia.
Żenili się z nami, rodzili się z naszych łon, lecz gdy minęło kilka lat, po prostu odchodzili przejęci jakimś wcześniejszym zobowiązaniem, czymś, co mieli do załatwienia jako następne w kolejności. Umierali nieodwołalnie jako ofiary morderstw, zaginięć lub wysokiej gorączki. Rozstawali się z życiem młodo, może czasem w średnim wieku, ale nigdy nie widywałyśmy ich twarzy pooranych zmarszczkami ani włosów oprószonych siwizną.
Byłyśmy dla nich dobrymi gospodyniami. Wiedziałyśmy, że podczas ich wizyty na tym świecie mamy powinność zapewnić im jak najwięcej swobody i jak najczulej ich pożegnać, gdy wybije ich ostatnia godzina. Już w chwili naszego spotkania w naszej piersi rodziła się tęsknota, bo wiedziałyśmy, że będzie ono niedługie.
Gdy usta mojej matki zetknęły się po raz pierwszy z ustami mojego ojca podczas obchodów święta ku czci Świętej Agaty, zachwyt chłopakiem splótł się z niepokojem, że teraz pozostał im jeden pocałunek mniej z nielicznej sumy przeznaczonych im pocałunków. Musiała cieszyć się nimi z całego serca.
Równie naturalnie, jak przyjmowałyśmy ich przybycie, zabierałyśmy się do porządkowania domu na pojawienie się kolejnego gościa, gdy tylko położyłyśmy białą różę na płycie nagrobnej poprzednika. Niebawem miał się rozpocząć kolejny cykl, zwieńczony równie przedwczesnym pożegnaniem. Byłyśmy nawykłe do tego sposobu życia i nie cierpiałyśmy z powodu takiego, a nie innego losu ani nie dociekałyśmy jego przyczyn. Tutejsi mówili, że to „klątwa Floresówien”.
Mieszkańcy Bom Retiro często przyglądali się nam, mijając nas na ulicy – ze współczuciem lub plotkarską ciekawością. Dobrotliwi ubolewali, że nie ma kto się nami zaopiekować, ponieważ sądzili, że kobiety potrzebują kogoś bardziej kompetentnego niż one same, żeby mogły przeżyć. Ci podejrzliwsi uważali zaś, że musiałyśmy popełnić jakiś grzech, skoro zasłużyłyśmy sobie na taką karę. Komentowali: „Nie dajcie się zwieść. Coś musiały nabroić”, i to nie zawsze za naszymi plecami.
Moja matka nie pozwalała, by urywki zasłyszanych czasem w kościele zdań zatruwały jej życie.
– Należy wieść takie życie, jakie zostało nam dane – uczyła nas. – Jeśli człowiek sprzeciwia się przeznaczeniu, tylko bardziej później cierpi. Trzeba podążać drogą, która się przed nami rozciąga.
– Oni nie mają o niczym pojęcia – oburzała się Ciotka Firmina, urażona paplaniną miejscowych. – Niech zachowają tę litość dla samych siebie albo dla potrzebujących. Na Boga, po co nam w domu mężczyzna? Żeby bekał i narzekał na konsystencję marmolady? Nie wiem, jaka miałaby być korzyść z posiadania w domu takiej zawalidrogi.
Moja ciotka chełpiła się, że całą swoją egzystencję poświęciła jednemu jedynemu mężczyźnie: Naszemu Panu Jezusowi Chrystusowi. Być może właśnie dzięki temu wycierpiała mniej od mojej matki, która dźwigała skrywane, lecz dostrzegalne brzemię wdowieństwa i żałoby po jedynym synu.
– Przynajmniej zaznałam ogromnej miłości. Lepsza tęsknota niż pustka – zapewniała mnie i moją siostrę za każdym razem, kiedy Ciotka Firmina sugerowała, że powinnyśmy poświęcić się życiu religijnemu, by uniknąć ewentualnych łez.
– Niech same zadecydują, Firmino. Daj dziewczynkom spokój.
Ale ciotka nie odpuszczała.
– Na pewno nie będą szczęśliwe, Carmelito. Poza tym zakonnica w rodzinie to pewne miejsce w niebie. Tak tylko wam mówię, bo moja dusza już jest więcej niż zbawiona.
Mimo że w naszym domu odbyło się wiele czuwań, żyłyśmy szczęśliwie. Nasi mężczyźni towarzyszyli nam na fotografiach na ścianie i we wspomnieniach. Niektórych czułych, niektórych trudnych. Rozmaitych. Jeśli chodzi o mojego ojca, to pamiętam fajkę, która wydawała mi się przedłużeniem jego dłoni i roztaczała w domu ciepły drzewny zapach. A także jego gwizdanie.
To on nauczył mnie i moją siostrę Cândidę rozpoznawania ptaków po śpiewie. Często przesiadywałyśmy popołudniami na jego kolanach, a on gwizdał jak drozd rudobrzuchy albo bentewi wielki, żebyśmy umiały je rozróżnić. Nawet dziś, po latach od jego śmierci, słyszę gwizdanie mojego ojca w śpiewie wszystkich ptasząt.
Chociaż nazwisko naszej rodziny pierwotnie brzmiało Oliveira, mówili na nas „Floresówny”. Całe to zamieszanie wzięło się od zadbanego ogrodu przed naszym domem, pełnego florystycznych zawijasów, a także z tego, że mieszkałyśmy przy drodze do kościoła parafialnego. Kiedy do Bom Retiro przybywał podróżny i prosił o wskazanie drogi do świątyni, odpowiadano: „Pójdzie pan prosto aż do domu z floresami z kwiatów i skręci w prawo”.
Dom z kwiatowymi floresami miał z początku po prostu przydomowy ogródek z niecierpkami, wilcami, begoniami, ślazowcami pensylwańskimi i kleome ciernistymi. Kiedy jednak zaczęto go tak nazywać i tę nazwę powtarzać, nikt się nie pokwapił, by to odkręcić, i tym sposobem nasz dom o niebieskich oknach zaczął być znany jako dom-flores, chociaż był to dom Oliveirówien. Ogród pełen floresów stał się naszym nazwiskiem i z biegiem czasu wpisałyśmy je również do naszych dokumentów.
Właśnie dlatego, że jesteśmy Floresównami, mieszkańców Bom Retiro nie zdziwiło, że tragedia, która się wydarzyła, miała związek z domem o niebieskich oknach, gdzie odbywały się spotkania naszej grupy koronczarek.
– To sprawka Floresówien – tak to wówczas komentowano.
Ale to nie my byłyśmy za to odpowiedzialne. Wszystko, co się wydarzyło na początku tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku, poczęło się z cierpienia mojej przyjaciółki Eugênii, która urodziła się pod nazwiskiem Damásio Lima, ale miała zostać panią Medeiros Galvão.
*Sertāo – region w północno-wschodniej części kraju, wielki, suchy i nieprzyjazny (przypisy pochodzą od tłumaczki).
**Caatinga – suche, dzikie zarośla.
*** Virgulino Ferreira da Silva, znany jako Lampião, przywódca cangaço, szajki grasującej w poszukiwaniu łupów w latach 20. i 30. XX wieku.
Rio de Janeiro, współcześnie
Poprzedniej nocy Alice zadecydowała, że pójdzie na imprezę, a później odwiedzi bar w dzielnicy Lapa.
W barze uznała, że będzie pić tyle, ile tylko zechce, bo piwo z kija było tanie, a tygodniowa sesja na studiach – stresująca. Taka postawa niejako sparaliżowała jej zdolność do podjęcia decyzji, o której godzinie lepiej zamówić już tylko rozchodniaczka.
I tak oto w sobotę, gdy nadciągał wieczór, Alice postanowiła wyciągnąć się na łóżku, by wziąć z półki dwie pyralginy i butelkę wody. Ale nawet w tej kwestii czekało ją niepowodzenie, bo tabletki wyśliznęły jej się spomiędzy palców i stoczyły pod łóżko.
Wciąż na leżąco przejrzała się w lustrze wiszącym na ścianie naprzeciwko, a to przypomniało jej o decyzji sprzed kilku dni: że pofarbuje włosy na niebiesko.
Uśmiechnęła się do siebie z aprobatą i poczuła lekkie zawroty głowy. Wiedziała, że niebawem do drzwi zapuka jej matka, każe córce wstać i wygłosi tyradę o tym, że poprzedniej nocy wróciła do domu pijana. Ale Alice już podjęła decyzję, że nie będzie jej słuchać, tylko odpowie na wszystko: „Aha, aha”. Matka też piła, czasem nawet wychodziła się zabawić, więc nie powinna jej krytykować. W tym domu panowały równe prawa. Taka była umowa.
– Alice? – Matka przyszła szybciej, niż dziewczyna się spodziewała. A może kac zaburzył jej poczucie czasu. – Wstawaj.
– Nie ma mowy – warknęła Alice, a może tylko jej się to przyśniło.
– Mamy gościa. Ogarnij twarz i chodź.
Alice podjęła decyzję, że nie posłucha, i z powrotem zwróciła się twarzą do ściany, by przeciągnąć czas spędzony pod kołdrą, ale na próżno.
– Nie słyszałaś, młoda? Ciotka chce cię poznać.
„Ciotka?”
Dziewczyna zakryła twarz poduszką, żeby osłonić się przed światłem, bo matka właśnie odsłoniła okno.
– Ciotka z Pernambuco. Chodźże.
Alice przypomniała sobie mgliście, że miała jakąś rodzinę w tym stanie, którego nigdy nie odwiedziła, i jej umysł zaczął coś z wolna kojarzyć.
Jej babcia wyjechała z Pernambuco jeszcze w młodości i prawie nie opowiadała o swoim pochodzeniu. Po jej śmierci Vera, matka Alice, urodzona już w Rio, zaczęła planować, że wykorzysta mile zebrane w programie lojalnościowym linii lotniczych, by wreszcie poznać swoją ziemię i przodków, to się jednak nigdy nie wydarzyło. Mile zostały zużyte na dzień przed wygaśnięciem na dwudniowy wypad do Buenos Aires, podczas którego Alice i Vera nieustannie się kłóciły.
Ciotka miała na imię Helena, czego Alice dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy przedstawiono je sobie w salonie, i była sympatyczną panią o tak wysokich kościach policzkowych, że wydawały się wyskakiwać z jej twarzy. Wyglądała na osiemdziesiątkę, ale sprawiała wrażenie, jakby była w lepszej formie niż osiemnastoletnia Alice.
– Ciociu, oto Alice – zagaiła matka, krzywiąc się na widok córki, która jak zawsze zawiodła jej oczekiwania, pojawiając się w salonie nieuczesana, w samym podkoszulku i szortach. – Wysłałam cioci w zeszłym roku link do zdjęć z imprezy z okazji jej matury, prawda? Teraz studiuje dziennikarstwo i komunikację. Ale chodzi w kratkę, a i komunikować się nie nauczyła – zażartowała, lecz nikt poza nią się nie roześmiał.
Vera przeszła już w swój ulubiony tryb: wbijania Alice szpil przy zachowaniu na tyle dobrego humoru, by później, jeśli córka się z nią skonfrontuje, móc się ratować tekstem: „Jejku, z tobą nie można już nawet pożartować”.
Matka poruszała też pierwsze lepsze tematy, by wypełnić ciszę. Prawdopodobnie nie wysłała żadnego maila z linkiem, ale ciotka kulturalnie udała, że sobie go przypomina.
– Oczywiście, oglądałam je, bardzo ładne przyjęcie. Pięknie wyglądałaś, Alice.
Alice ponownie zmusiła się do uśmiechu i uznała – jako że matka wciąż wbijała w nią wzrok – że zaryzykuje i powie coś uprzejmego. Dobre wychowanie nakazuje, byśmy byli mili dla nieznajomych ciotek, nawet jeśli kilka minut wcześniej nie mieliśmy pojęcia o ich istnieniu. Tym bardziej kiedy ciotka miała na twarzy szeroki uśmiech, którego Alice nie czuła się godna, gdyż wciąż zachowywała się dość antypatycznie: jedną ręką sprawdzała powiadomienia w komórce, a drugą wydłubywała z rzęs tusz wymieszany ze śpiochami.
– Jak się ciocia miewa? Miała ciocia spokojny lot? – zagaiła Alice i rozsiadła się w fotelu, przerzucając rozchylone nogi przez podłokietnik, co wprawiło jej matkę w jeszcze większą konsternację.
Dziewczyna wiedziała, że kiedy tylko gościni wyjdzie, ona wysłucha całej litanii narzekań Very, lecz w głębi serca nie umiała się powstrzymać przed prowokowaniem jej. Obserwowanie matki zakłopotanej zachowaniem córki sprawiało Alice przyjemność. Poza tym za bardzo bolała ją głowa, by być grzeczną.
Vera i Alice od zawsze prowadziły milczącą próbę sił: z jednej strony matka pragnęła wtłoczyć córkę we wzorce, które dla dziewczyny oznaczały więzienie, z drugiej córka walczyła o przesuwanie własnych granic poza zakres matczynych pragnień. Ich relację cechowała dynamika skrajnie męcząca dla ich obu, ale i jedna, i druga powielały ten odwieczny cykl, nie znając innego sposobu na wspólne życie.
Alice jeszcze bardziej niż na co dzień świadomie wykraczała poza granice zachowania, jakie według jej matki było dopuszczalne. Buntowała się w sposób przemyślany, tak by nie pozostawić Verze złudzeń, że jakakolwiek próba wpłynięcia na nią ma choćby najmniejszą szansę powodzenia.
– Ciociu Heleno – podjęła znów matka, podkreślając imię gościni, by Alice nie strzeliła żadnej gafy. – Ciocia przyjechała tutaj, do Rio, na przyjęcie, prawda?
– Na złote gody przyjaciółki z dzieciństwa, która przeprowadziła się tu w młodości. A skoro już tutaj jestem, nie mogłam sobie odmówić odwiedzenia was. Nawet przywiozłam upominki! Chcecie zobaczyć? To wyroby regionalne z Północy.
Ciotka tak naprawdę zamieszkiwała Region Północno-Wschodni, a nie Północ, ale urodziła się w czasach, kiedy mówiło się tak, jakby kraj dzielił się wyłącznie na dwie części: południową i północną. Ze zwinnością, od której Alice zakręciło się w głowie i która sprawiła, że dziewczyna przypomniała sobie o leżących pod jej łóżkiem pyralginach, Ciotka Helena kolejno wyciągała różne zawiniątka z torby. Magnes na lodówkę, słomiany koszyczek, a nawet ciasto trafiły do rąk wdzięcznej Very, która zachowywała się przy ciotce w sposób irytująco dziecinny.
– Och, nie trzeba było. Ojej, ale śliczności. Ciocia przywiozła to wszystko samolotem? Nawet to ciasto rolowane? Bolo de rolo? Nie wierzę. – Przeżywała każdy z prezentów, jakby był najcenniejszym przedmiotem na ziemi.
Kiedy matka wstała, żeby nałożyć im ciasta, Alice odruchowo sięgnęła po telefon z zamiarem sprawdzenia czegoś, czego nie musiała sprawdzać. W skrzynce odbiorczej znalazła tylko wiadomość o treści: „Hej, gdzie się podziewasz?” od wykładowcy, który chciał ją zaciągnąć do łóżka.
Po przekrojeniu rolady zobaczyły dziesiątki milimetrowych, prawie przezroczystych warstewek marmolady z gujawy, kontrastujących z maślanym ciastem. Nadzienie o nazwie goiabada nałożono tak perfekcyjnie, że ledwo brudziło nóż. Ta sztuka wymagała delikatności – Alice podziwiała to, ale nie rozumiała, po co tyle zachodu. O ile łatwiej byłoby ukroić jeden gruby plaster, a nie niezliczoną ilość cienkich, jak w tym wypadku.
Po kawie ciotka wyciągnęła z torby coś, co wyglądało na główny prezent, pieczołowicie owinięty w bibułę.
– Przywiozłam też pewną rodzinną pamiątkę – ogłosiła uroczyście. – To dla ciebie, Alice.
Alice odłożyła komórkę, sądząc, że się przesłyszała.
– Dla mnie?
– Owszem. W końcu jesteś Floresówną – oznajmiła i sama zabrała się do rozpakowywania zawiniątka. – Zobacz, to welon. Należał do twojej prababki, która była koronczarką.
Z ostrożnością, którą Alice uznała za przesadzoną, bo przecież koronka to nie kryształ, ciotka dumnie rozpostarła prezent na kolanach. Dziewczyna nie zdołała jednak odwzajemnić jej uśmiechu, choć tego wymagała społeczna choreografia, a matka z pewnością pragnęła.
– Welon? – Kiedy Alice zobaczyła przed sobą rozłożoną robótkę, nie zdołała powstrzymać zaskoczenia. – Mam nadzieję, że nie ślubny.
Siedzącą na kanapie Verę aż skręciło na widok jej zachowania, które miała określić później jako „ogromny brak taktu wobec jakże miłej pani, która tylko chciała zrobić ci przyjemność, ale czegóż innego mogłabym się po tobie spodziewać, Alice. Nie wiem, od kogo nauczyłaś się tak zachowywać. Na pewno nie ode mnie. Jestem bardzo kulturalna, troszczę się o uczucia innych, w przeciwieństwie do ciebie. A ty zawsze chcesz wszystkich atakować”. Ale ten wywód dziewczyna miała usłyszeć dopiero później.
– Alice! – skarciła ją matka ze wzrokiem, który nawet teraz przenosił osiemnastoletnią już córkę wprost do sytuacji z dzieciństwa, kiedy to Alice pierwszy raz w życiu poczuła się porzucona.
Matka z córką zatrzymały się wówczas w domku na plaży należącym do zaprzyjaźnionego z Verą małżeństwa. Pewnego dnia matka, zajęta pomaganiem w kuchni, poprosiła sześcioletnią Alice o przyniesienie jej podpaski z łazienki.
Dumna, że przydzielono jej tak dorosłe zadanie, mała dała z siebie wszystko. Kiedy tylko znalazła podpaskę w kosmetyczce Very, rzuciła się biegiem przez ogród, by jak najprędzej wręczyć ją matce ze słowami: „Poradziłam sobie, patrz, jaka jestem odpowiedzialna, jaką jestem dobrą córką”. Ale zamiast oczekiwanej pochwały na dziewczynkę czekał wzrok, które zniszczył w niej cały zapał. Alice z dziecięcą beztroską wręczyła Verze podpaskę przy pozostałych dorosłych i nawet nie przyszło jej do głowy, że ją tym zawstydzi – i to tak, że matka do końca dnia nie odezwie się do niej ani słowem.
Nigdy w życiu nie poczuła się tak niesprawiedliwie potraktowana. Skoro nie wiedziała nawet do czego służy podpaska, jak mogła wpaść na to, że nie powinna przekazywać jej przy innych dorosłych? Matka nie uprzedziła jej o tym. Tylko czekała na błąd córki, by móc udzielić jej reprymendy. Przez kolejne lata Vera doskonaliła ten zwyczaj, nawet jeśli się zbytnio nad tym nie zastanawiała.
W ten sposób Alice wcześnie zrozumiała, że nikt nie przeprowadzi jej przez życie sprawdzoną drogą na skróty. Nie liczyła na emocjonalne wsparcie matki i musiała ryzykować, by odkryć swój własny sposób obrony przed światem, ze świadomością, że gdy upadnie, nie natrafi na siatkę ochronną.
Ciotka Helena wyczuła napięcie pomiędzy kuzynkami i chcąc rozwiać poczucie dyskomfortu, zaczęła opowiadać o stuletnim welonie.
– Nie martw się, to nie jest welon ślubny, tylko taki do kościoła, mantylka – wyjaśniła.
Alice już miała odpowiedzieć: „Jejku, to jeszcze gorzej!”, jednak się powstrzymała. Nie ze względu na matkę, tylko na ciotkę. Nie chciała potwierdzać matczynej teorii, że jest z natury agresywna wobec wszystkich dookoła. Nie zamierzała dać Verze tej satysfakcji.
– Domyślam się, że nie jesteś też religijna – ciągnęła ciotka.
– Dobrze się ciocia domyśla – palnęła Alice ironicznie, po czym trochę żałując swojej szczerości, pochwaliła prezent. – Ale jest ładny, mogę go wykorzystać w jakiś inny sposób. Dzięki.
– Nie musisz go używać, jeśli nie chcesz – zastrzegła Ciotka Helena, by uspokoić kuzynkę. – Moją rolą było ci go dostarczyć. Odkąd został wykonany, trafia do rąk najmłodszej kobiety z naszej rodziny. Moim zadaniem było jedynie przekazanie tej mantylki dalej. Możesz z nią zrobić, co chcesz. Schować do szuflady i nigdy więcej jej nie oglądać, a może spersonalizować, jak to teraz mówicie, prawda? Przez jakiś czas myślałam, że będzie dla twojej matki, ale tyle czasu mi zajęło dotarcie do Rio, że moim zdaniem powinna teraz należeć do ciebie, Alice. Wybacz mi, kochana Vero – przeprosiła starszą kuzynkę, która bezskutecznie próbowała ukryć rozczarowanie. – Taka jest tradycja, sama rozumiesz.
– Oczywiście. – Vera machnęła ręką. Uraziło ją, że została pominięta, lecz już szykowała się do zdyskredytowania córki. – Wcześniej czy później i tak to ja się nim zajmę. Alice o nic nie dba. W jej pokoju jest taki bałagan, że nie da się wejść. Kompletny burdel. – Dziewczyna przyjmowała te słowa niczym ciosy. Prawy sierpowy, lewy, prosty, plask. Nie zamierzała jednak ich odwzajemniać, czekała tylko na sygnał. – Za dwa dni go zgubi, zobaczy ciocia. Taka pamiątka, tyle czasu przechowywana. Szkoda by było.
Ciotka nie wydawała się traktować poważnie ani przewidywań, ani braku uznania dla Alice, jakimi epatowała jej matka.
– Twoim jedynym zadaniem jest przekazanie mantylki swojej własnej córce – oznajmiła wreszcie, zwracając się do młodszej z kuzynek.
Alice roześmiała się głośno. Ta kobieta naprawdę jej nie znała.
– Albo innej młodszej krewnej – poprawiła się Ciotka Helena, widząc sprzeciw na twarzy dziewczyny. – Tak jak ja to teraz robię.
Alice uznała, że nie będzie się tym przejmować. Jeszcze dużo czasu upłynie, nim zrealizuje się któryś z tych scenariuszy. Jeśli w ogóle do czegoś takiego dojdzie, to na pewno do tego czasu zapomni o dziwnym zadaniu, które właśnie jej powierzono. Mimo to uspokoiła ciotkę, mówiąc: „Proszę mi go zostawić”, po czym uznała, że jej rola podczas tej wizyty została spełniona. Wstała, by wrócić do pokoju, lecz zapomniała zabrać mantylkę z podłokietnika fotela.
– No i proszę! Nie mówiłam, ciociu, że ona o nic nie dba? – triumfowała Vera, gdy córka wróciła po prezent.
Alice wciąż czuła pulsowanie w skroniach, naprawdę potrzebowała znaleźć tę pyralginę.
Bom Retiro, 1918
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
A maldição das Flores
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Monika Rossiter
Redakcja: Ewa Kosiba
Korekta: Ewa Popielarz
Okładka: obraz olejny Moniki Zdaniewicz-Wiewiorowskiej
Projekt graficzny: Tomasz Majewski
Copyright © Angélica Lopes, 2022
Copyright © 2024 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Mojkowska, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-256-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek