Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Słynny reżyser Marek Stański kręci film o rodzinie Kossaków. Atutem jest jego znajomość z Nathalii Rousset, która prawdopodobnie jest potomkinią nieślubnego dziecka Wojciecha Kossaka. Romanse, rozstania, zdrady, zawiedziona miłość, rozmaite emocjonalne uwikłania i zależności dotyczą zarówno historycznych, jak i współczesnych bohaterów. Jest przekonany, że to materia, która zaowocuje jego najlepszym filmem.
Najnowsza powieść Joanny Jurgały-Jureczki jest kontynuacją wątków i tematów podjętych w książce „Kossakowie. Biały mazur” i „Kossakowie. Tango”. Przywołuje mało znane lub nieznane fakty z życia zasłużonej dla polskiej kultury rodziny malarzy i literatek.
W „Wachlarzu” pojawiają się m.in. Wojciech i Maria Kossakowie, zakochana Lilka (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska) i jej siostra Magdalena (Samozwaniec), tym razem w roli nie tylko satyryczki, ale także i matki Reksi (Teresy Starzewskiej), której wojenne i powojenne dzieje dotąd owiane były aurą tajemniczości. „Wachlarz” odpowiada również na pytanie o losy modelki i przyjaciółki Wojciecha Kossaka, Zofii z Lewentalów Hoesickowej i jej rodziny.
Ważną rolę w książce odgrywają wątki nadnaturalne i magiczne przedmioty, z zaświatów pojawia się wróżka Myrtha Noel i zaklęty wachlarz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 168
Agnieszka Maj zaparkowała samochód i wniosła torbę z zakupami do domu. Zauważyła na schodach złote liście klonu. Wiatr poniewierał nimi, złapała kilka, wstawi je do wazonu. Choć nazwisko miała wiosenne, wolała jesień.
Kiedy układała bukiet, zadzwonił telefon. Marek. Dziwne… Dawno się nie odzywał. Odkąd ta jego Natalia wyjechała i film diabli wzięli, przycichł. A teraz odwrotnie — prawie krzyczy.
— Aguś, mamy zielone światło!
— Może jakieś: „dzień dobry”. Co się stało?
— Wracamy do gry. Wydobądź, choćby spod ziemi, wszystko, co dotyczy Kossaków.
— Znowu? — jęknęła. — Nie ma mowy! Jakaś klątwa ciąży nad tym tematem. Miała być superprodukcja, serial, cuda na kiju. I co? Para w gwizdek. Mówiłeś przecież, że producent się wycofał, szlag trafił naszą robotę, zapał…
— Minister załatwił, powiedział, że naród czeka na ten film. Raz, że Kossakowie, no i że niby ja… wybitny…
— Znasz go? — przerwała.
— Kogo? Producenta? Jeszcze nie.
Westchnęła. Napracowała się w tym roku jak wół, zrobiła fachowy research, mogłaby się chyba z tych cholernych Kossaków doktoryzować, ale kogoś odwołali, ktoś czegoś tam nie podpisał, były inne tematy na topie. Przepadło. Więc spakowała i odłożyła na bok kilka teczek z notatkami, zapełniony prawie w stu procentach zewnętrzny dysk opisała czerwonym lakierem do paznokci literą „K”, następnie schowała głęboko do szuflady.
— Tym razem będzie inaczej — przekonywał z zapałem — jest kasa, i to solidna. Kierownik produkcji idzie jak przecinak, załatwił już najważniejsze formalności. Kompletuję ekipę. Bez ciebie to się nie uda. Zobacz, czy coś nowego nie wypłynęło o Kossakach. Jeśli trzeba, pogmeraj w archiwach. Co ja mówię, ty już to dawno wszystko zrobiłaś. Znam cię, masz całą furę materiałów, teraz tylko wyjmij z biurka notatki, przejrzyj i uzupełnij. Ożywimy tę całą familię. Zobaczysz! Będzie cudownie!
Wahała się. Bywało różnie. Współpracowała z reżyserem Markiem Stańskim od lat. Była mu bardziej potrzebna niż poranna kawa. Mówił o niej: idealna asystentka i konsultantka obdarzona szóstym zmysłem, niezawodna, jak dobry myśliwski pies. On wydawał komendę: „szukaj”, a ona odnajdywała i odkrywała rzeczy, o których świat nie wiedział albo wiedział i głęboko ukrył. Nie przed nią. Zawsze wszystko przygotowała na czas i na wyrost, bo tematy ją najczęściej pochłaniały, fascynowały, zagłębiała się w nie i wpadała po uszy. Jednak są granice…
— Wejdziesz do ekipy pracującej nad scenariuszem — kusił — będziesz miała decydujący głos, pokierujesz ludźmi. Chodzi mi o coś w rodzaju sagi rodu, ale z oknem na współczesność. Fabularyzowany dokument i…
— Nie! Zauważyłam, że mam pierwsze siwe włosy! I że jestem sama. Że mi się zaczyna robić wdowi garb od ślęczenia przy komputerze. Chcę się zająć wreszcie sobą, nie tylko historią i duchami. Teraz! Rozumiesz? Nareszcie nie muszę się martwić o pieniądze.
— Słyszałem o spadku i o nowym aucie, ale przecież uschniesz bez ambitnych wyzwań, bez grzebania w archiwach. Znam cię — powtórzył.
— Nie znasz. Zajmę się sobą, dopóki sama nie jestem stara jak wykopalisko, dopóki…
Nie pozwolił jej skończyć.
— Maju mój cudowny, przecież jesteś piękna! I nie jesteś sama. Masz mnie i ten film, i ludzi, którymi będziesz zawiadywać! Jakie siwe włosy? Co ty opowiadasz? Błagam, jeszcze ten ostatni raz płyń ze mną, fruń, to będzie nasza przygoda życia. Góry razem przeniesiemy. Ty i ja!
Nie odpowiedziała.
Po chwili milczenia Marek cicho, z powagą poprosił:
— Agnieszko, zależy mi, żebyś przy mnie była. Bardzo. Przecież wiesz…
Wzięła do ręki notatnik i ołówek.
— Mów. Na kiedy i co. Konkrety.
***
Trzy tygodnie później wysłała mail do pięciu adresatów:
Dzień dobry, na początek podrzucam Wam ogólną charakterystykę rodziny. Trzeba wybrać najważniejsze wątki i tematy. Proponuję wideokonferencję na Teamsach w najbliższy piątek. Wyślę wszystkim link. Do zobaczenia, do usłyszenia.
Aga
Marek Stański otworzył załącznik. Rzucił okiem na pierwsze zdania, uśmiechnął się:
— Cała ona — skomentował i zagłębił się w lekturze.
Familia Kossaków zapisała się w historii polskiej literatury i malarstwa. Senior rodu — Juliusz, akwarelista, specjalista od bitew, koników i kresowych pejzaży. Herbowy, ale bogaty jedynie w talenty. Wyszumiał się w młodości, zakochał w aktorce, szeptano, że zachodził do jej buduaru, a potem w towarzystwie bogatych protektorów doświadczał erotycznych przygód z dziewczynami ze wsi wysyłanymi na noc do dworu. Nie tylko doświadczał, ale smakował i smakowicie ilustrował! Jednak odkąd poznał majętną ziemiankę, Zofię z Gałczyńskich, ustatkował się, spłodził dwie córki i trzech synów, zamieszkał ostatecznie w Krakowie i opędzał się od długów obrazami, nie konkurując z Matejką i nie pozwalając się zżerać zazdrości. Mawiał: „obyśmy tylko zdrowi byli”, uśmiechał się, znosił cierpliwie narzekanie żony, rzucał wnukom z okna cukierki i malował.
Dwaj synowie — bracia bliźniacy: Wojciech i Tadeusz, urodzeni w Paryżu, podobni jak dwie krople wody, przystojni, wysportowani, znakomicie trzymający się w siodle, zakochani w wojaczce, przygodach i pięknych kobietach. W przeciwieństwie do ojca, ożeniwszy się, nie zrezygnowali z bujnego życia i rozmaitych awantur. A ożenili się z kuzynkami Kisielnickimi: Andzią i Marylką, drobnymi, bogobojnymi blondynkami, które u ich boku i w ich cieniu cierpliwie usiłowały wyprowadzić na ludzi artystycznie naznaczoną i rozwichrzoną Kossakowską progeniturę, i łatać dziury w domowym budżecie.
Najporządniejsza z nich — Zofia (Kossak-Szczucka-Szatkowska), córka Tadeusza, który zarządzał majątkiem na Śląsku Cieszyńskim, zasłynęła jako pisarka, autorka bestsellerów w dwudziestoleciu, w czasie wojny wybitna konspiratorka, po wojnie emigrantka, po powrocie do PRL-owskiej Polski zapomniana i obwiniana za współpracę z PAX-em.
Jej kuzynki, córki Wojciecha — Lilka i Madzia z krakowskiej Kossakówki, od początku ciążyły w stronę artystycznej bohemy i robiły wszystko, żeby w towarzystwie nie mówiono o nich: „dobrze ułożone”. Kochliwe, wychodzące za mąż, rozwodzące się, romansujące i — nade wszystko — dbające o swój wizerunek kobiety artystki. Eleganckie, ufryzowane, zazdrosne o Zosię, o siebie nawzajem. W dwudziestoleciu w jej cieniu, po wojnie zdystansowały ją wyraźnie. Lilka (Maria Pawlikowska-Jasnorzewska), znana jako malarka, poetka i autorka sztuk scenicznych; Madzia (Magdalena Samozwaniec) — jako satyryczka. Lilka nie doczekała powojennej sławy, umarła w Anglii w 1945 roku, ale jej siostra, Madzia, choć bywało, że kłóciły się potężnie i nawet brały za łby — odkurzyła w niewdzięcznych i niepoetyckich czasach komunizmu i jej wiersze, i pamięć o niej z takim zapałem, że nieomal ją w swoich książkach przesadnie wylukrowała.
Jest jeszcze ich starszy brat — Jerzy, za którym nie przepadały (a może bardziej nie lubiły jego kobiet) i którego najczęściej pomijały w rodzinnych wspomnieniach, a przecież to trzeci Kossak malarz. Kuzynka Zofia nazwała go smutnym typem, pozbawionym talentu.
Moim zdaniem trzeba też uwzględnić satelity. Przyjrzeć się rodzinie zasymilowanych Żydów Lewentalów i spolszczonych Niemców — Hoesicków, bo Zofia z Lewentalów Hoesickowa, żona Ferdynanda, była w orbicie Wojciecha jako jedna z jego muz. Adorował ją na pewno, portretował, a czy ostatecznie zdobył?
Pora dopowiedzieć coś więcej na jej temat. W książce Kossakowie. Tango przeczytamy niepełną historię tego romansu, a ja znam już dalszy ciąg. Trzeba też ujawnić tajemnice Teresy, nazywanej Reksią — wydziedziczonej i posądzonej o zdradę córki Magdaleny Samozwaniec. Bo zdrady, skandale, zazdrość i namiętność, a do tego konszachty z tajemnymi, magicznymi siłami były tak samo wizytówką Kossaków, jak wzniosłość, patriotyzm, miłość, poświęcenie i głęboka wiara. Szarość i kolor, dzień i noc, dwie strony księżyca, sacrum i profanum. Życie. Trzeba je pokazać w całej pełni.
Niedługo po ślubie pytała go, czy wie, że ciocia Jadzia nie wierzy w nieśmiertelność duszy. Andzia też nie wierzy. Walentyna jeszcze się w tej sprawie trochę waha i mówi, że doprawdy nie wie, co o tym sądzić. A ona, jego Badylek zakochany bez pamięci i oplatający swojego mężusia, gotowa się jakiejś bezbożnej teorii uchwycić i wrócić do Krakowa zdeprawowana nowoczesnymi poglądami głoszonymi przez najbliższe krewne.
Wojciech spojrzał na żonę z czułością i rozbawieniem. Siedziała naprzeciw niego i szeptała te swoje codzienne różańcowe tasiemce. Przesuwała paciorki, nieobecna. Dziesiątki zdrowasiek: za niesfornego Jurka, za kukły — Lilkę i Madzię. I za niego, żeby się wyspowiadał…
Pociąg dojeżdżał do Warszawy.
— Teraz Kisielniccy tak łatwo by cię nie zdeprawowali.
— Co mówisz? — spojrzała na niego z roztargnieniem.
— Nic, nic… rozważam sprawy duchowe… I cieszę się, że zobaczymy Andzię i resztę familii.
Skinęła głową.
O Andzi, Jadzi, Walentynie i wątpliwościach w wierze donosiła podczas ich pierwszej małżeńskiej rozłąki. Dawne czasy. Pojechała wtedy do rodzinnego gniazda, ziemiańskiego dworu.
„Wonio caca, że dał żonci prezencik, a żoneczka caca, że dała Woniowi krawacik… Czy ja Ciebie moimi listami nie nudzę?”, spytała wówczas na koniec.
— Oj, nudzisz, Maniu, Badylku. Przynudzasz… jak diabli — miał ochotę wtedy odpowiedzieć. Ale zamiast tego napisał, jak bardzo tęskni i jak bardzo ją kocha.
***
— Śniadanie dla czterech osób! Dużo, tłusto i smacznie! I szybko! — huknął Wojciech, ledwie stanął w drzwiach restauracji hotelu Bristol.
— A gębę zamknij, bo ci tam mucha niechcący wleci! — dodał Tadeusz, który czekał w recepcji i, śmiejąc się, szturchnął zaskoczonego kelnera w ramię.
Powitanie było hałaśliwe, radosne i wzbudzające ogólne zainteresowanie.
Synowie Juliusza Kossaka urodzeni w Paryżu w sylwestrową noc (jeden niedługo przed północą, a drugi już w nowym 1857 roku) byli nie do rozróżnienia. Bawiło ich, kiedy ludzie przecierali oczy zaskoczeni, przekonani, że w oczach im się dwoi, więc, dla wzmocnienia efektu, ubierali się jednakowo. Urodziwi, towarzyscy, pełni entuzjazmu i werwy, niejeden raz czuli na sobie zazdrosny wzrok mężczyzn i powłóczyste spojrzenia kobiet. Żywiołowi, przyprawiali od początku matkę o ból głowy, kochali przygody, jako kilkuletni chłopcy chcieli uciec do powstania, a kiedy opowiadała im nabożne historie o rajskich rozkoszach, któryś z nich prychnął z lekceważeniem:
— W tym niebie to się chyba nie biją…
Więc Juliuszowa czym prędzej przywołała rozmiłowanego w wojaczce Michała Archanioła — zasłużonego hetmana zastępów niebieskich. I w ten sposób uratowała atrakcyjność raju.
Kiedy przyszło do ożenku, znów traf chciał, że bliźniacy znaleźli dla siebie panienki ulepione prawie z tej samej gliny. Kuzynki (prawie siostry) z dobrej, majętnej, ziemiańskiej familii: Marię i Annę. Obie Kisielnickie, obie blondynki. Dobrze wychowane, przyzwoite, niebrzydkie, niewysokie, niehałaśliwe.
I teraz, zażenowane, obie próbowały uciszyć Tadeusza. Zapytany przez Wojtka, co słychać u niego w majątku, gorączkował się coraz bardziej:
— Szubrawcy, psiekrwie! O swojej dupie tylko potrafią myśleć! O swoich lasach, majątkach. Żaden ziemianin nie ma odwagi, jak ja. Ale wyprowadziłem z mojego Kośmina na manifestację w Rykach tłum ludzi równie jak ja wściekłych! Że mnie w końcu musieli zamknąć. Moskale mi nie dali rady! Szkoda, żeś tego nie widział! W tiurmie w Lublinie robiłem im takie numery, że sami nie wiedzieli, co lepiej, trzymać mnie tam czy wypuścić. Śpiewaliśmy, wrzeszczeliśmy, głodowali, obżerali się, demonstrowali, gadali godzinami z socjalistami i komunistami. Taką bestyjkę tam poznałem, zadziorną i zgrabną Żydóweczkę, Różę Luksemburg. Ta to daleko zajdzie…
— Tadziu, proszę… — Żona próbowała przerwać jego opowieść. Nie usłuchał, ale przynajmniej sobie o niej przypomniał.
— Andzia chodziła prosić tych żołdaków śmierdzących, żeby mnie uwolnili — opowiadał — dzielna, nieustępliwa kobietka! Zrazu nie chcieli, bo się bali, że znowu zrobię u siebie taką burdę, że im gacie pospadają! Ale w końcu ulegli.
— Rewizja była — wtrąciła się nareszcie Tadeuszowa — pozrywali podłogi, podziurawili ściany… Polityczne awantury, a poza tym… straty. Nie mamy pieniędzy…
Była smutna. Smutna i już prawie pogodzona z tym, że miała mniej szczęścia niż Marylka. Dwaj bracia tacy sami, ale inni. Wychodzi na to, że Tadeusz był chyba ciemną stroną księżyca. Wojciech piął się w górę, dziecko szczęścia. Tadeusz przegrywał. Miał być medykiem, ale został ziemianinem. Gospodarował odważnie i z rozmachem, sprowadzał wciąż nowe gatunki kur i krów, spodziewał się oszałamiających efektów. Zapowiadał sukces, odnotowywał porażki.
***
Latem 1899 roku zjechała się u nich na wsi cała rodzina. W lutym w Krakowie bracia pochowali ojca, Juliusza, człowieka dobrego i kochanego. Trudno się było otrząsnąć. Smutny rok… Chcieli spędzić razem wakacje. W upalny dzień Jurek, syn Wojtka, zaczął tonąć w Wieprzu, który toczył swoje niby spokojne wody tuż za domem. Witold rzucił się na pomoc. Uratował kuzyna i zniknął. Straszne godziny czekania. Nad ranem znaleziono chłopca, był zaplątany w wiklinie. Tadeusz przyniósł na rękach ciało syna. Tego widoku nie można zapomnieć. Matka zemdlała. Czas minął, a ten ból boli wciąż tak samo…
Pochowali Witolda, a Wojciech z uratowanym Jurkiem i resztą rodziny wrócił na Kossakówkę do Krakowa.
***
— Sursum corda! Bracie! Nie dam ci zginąć!
Tego dnia Wojciech uratował rodzinne śniadanie w Bristolu. Przecież nikt nie mówi, że mają do sądnego dnia siedzieć w Kośminie. Zresztą, może i lepiej stamtąd się wynieść. I zapomnieć. A on ma, jak wiadomo, szerokie znajomości. Ot, chociażby poczciwy Potocki. Bogaty bajecznie. Na Wołyniu ma potężne latyfundia! Antoniny są cudowne, żyć tam bez niego i jego sztuki nie mogą. Gdyby miał czas, pewnie pół roku mógłby tam u nich siedzieć! Wciąż nowe obstalunki. A to portret, a to polowanie… Coś dla Tadzia się znajdzie. Jakiś mająteczek. Jutro… co tam jutro! Jeszcze dziś do Potockiego napisze…
— Nie wiem, jak dziękować… — zaczęła Anna. Szukała chusteczki. Niech nie widzą łez.
— Kelner! Szampana dla nas! Mrozić! Ale już! — wołał podekscytowany Tadeusz, a Maria wychyliła się w stronę męża.
— Wszyscy cię kochają, Woniu… — szepnęła z wdzięcznością.
— A tak! Kochają! — podchwycił i ucałował jej dłoń. — Ale tylko ty… O co chodzi? — Malarz oderwał wzrok od żony, przeniósł na zakłopotanego młodzieńca. — Co tak sterczysz?
Posłaniec z wielkim bukietem czerwonych róż gapił się to na jednego, to na drugiego brata.
— A bo nie wiem, który jest który…. A mam oddać Wojciechowi Kossakowi. Dla żony.
Maria przyjęła kwiaty. Anna Tadeuszowa dojrzała w nich liścik.
— Oddaję męża. Wygrała pani. Gratuluję. S. — przeczytała zdziwiona.
***
Wojciech w liście do Zofii Hoesickowej, żony Ferdynanda — księgarza, dziennikarza i literata, który parę lat temu razem z rodziną przeniósł się z Warszawy do Krakowa — opisał śniadanie w Bristolu i wspomniał o Stefanii. Była jego kochanką i teraz nie mogła się pogodzić z myślą, że to już koniec. Ostatecznie ogłosiła porażkę kwiatami wysłanymi jego żonie. Widział w tym jakąś bolesną rezygnację, trącącą wprawdzie kiczowatą operetką, ale niepozbawioną oryginalności.
I napisał też, że przy stole, po chwilowej konsternacji, obrócono wszystko w żart i dowcipkowano frywolnie na temat braci bliźniaków, kobieciarzy atrakcyjnych i zniewalających. Flirty ich odmładzają. Trzeba im drobne grzeszki darować, skoro to dla nich magiczny eliksir, zapewniający długowieczność i wigor.
„Proszę wybaczyć — tłumaczył na zakończenie — że powierzam pani moje małe sekrety, ale przecież przyjaciele tak robią”.
— Przyjaciele — westchnęła, przeczytawszy te słowa.
I on, i ona wiedzieli, że to nie jest i nigdy nie była przyjaźń. Że to coraz gorętszy flirt. Zaczęło się od portretowania Zofii. Pierwszy raz przeszedł ją dreszcz, kiedy upozował ją przed lustrem, które odbijało jego i jej odbicie. Był blisko, zbyt blisko. Jego coraz bardziej natrętną adorację przyjmowała najpierw ze zdziwieniem (był przecież od niej dużo starszy), potem poczuła się wyróżniona, skoro na jej punkcie oszalał tak znany i atrakcyjny malarz. W końcu z oburzeniem, skoro chciał to, czego dać mu nie mogła (wszakże oboje nie byli wolni!), i obawą. Mówiono, że to wytrawny uwodziciel, który, jeszcze zanim się ożenił, spłodził syna z pewną młodą, śliczną arystokratką, unieszczęśliwił ją i porzucił. A ożeniwszy się, nie zaprzestał, jak rasowy myśliwy, z wprawą osaczać i polować na upatrzoną zwierzynę. Rozrywał tamy, wdzierał się i wlewał jak wzburzona rzeka tam, gdzie chciał, przekraczał granice, zniewalał, rozkochiwał. A potem nudził się, unikał, wreszcie odchodził. A na odchodnym dziwił się:
— Czemu spazmy, pretensje, żale i cała ta teatralna demonstracja? Przecież zawsze byliśmy, jesteśmy i pozostaniemy przyjaciółmi. Nic więcej. To był tylko niezobowiązujący flirt.
Nie, ona nie będzie jedną z tych nieszczęśliwych kobiet; chwilową podnietą. Nie będzie przez niego płakać. Nie pozwoli…
Pozwoliła.
Bo uwierzyła, że ta miłość jest wyjątkowa, inna, największa. Że wszystko przetrzyma, we wszystkim będzie pokładać nadzieję.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki