Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Na gorącym uczynku” Joanny Jurgały Jureczki – znakomitej badaczki i autorki bestsellerów o rodzie Kossaków - to zbiór fascynujących felietonów o ikonach polskiej kultury, bohaterach i autorach lektur szkolnych. Jurgała „przyłapuje” swoich bohaterów w sytuacjach kłopotliwych, ale dzięki temu zostają oni odkurzeni, krew w nich zaczyna krążyć, nabierają barw, budzą sympatię i wzruszenie. Galeria postaci, zestawiona zaskakująco. Tak o nich w szkole się nie mówiło, nie uczyło. Romansujący Mickiewicz, który dziwnym trafem nie może przedrzeć się do Powstania, o czym ponoć marzył, Sienkiewicz, który został zdiagnozowany przez komunistyczną cenzurę jako wstecznik i religiant, cudem uratowany przez Stalina; Julian Przyboś zarozumialec i koniunkturalista, zakochany w uczennicy (dziś miałby może z tego powodu poważne procesy), Asnyk, Iłłakowiczówna, wielka poetka, sekretarka i platoniczna kochanka marszałka Piłsudskiego; Julian Ochorowicz, słynny filozof, wynalazca, wywołujący i fotografujący duchy. Dla jednych geniusz, dla innych szarlatan, który miał ogromny wpływ na znanych pisarzy. Gdyby nie on, być może Reymont nie napisałby „Chłopów” zasługujących na „Nobla”. Dalej demoniczny Przybyszewski, Wyspiański, Konopnicka kokietująca mężczyzn i kobiety „Matka Polka”, Szymborska, król Poniatowski – cała armia nadająca się do odkurzenia. Książka Jurgały-Jureczki to odpowiedź na pytanie Boya - Żeleńskiego: kto lepiej służy sprawie pomnikowych postaci, czy ten, który im daje nowe życie i odnawia ich przymierze z czytelnikami, czy ten, kto bezmyślnie macha kadzielnicą przed starym, zakurzonym posążkiem? Odpowiedź jest oczywista. Są nią teksty pełne finezji, zbudowane z nieznanych, wygrzebanych w archiwach, często wstydliwie zamiecionych pod dywan, faktów.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pewna odważna autorka, chcąc zabłysnąć, napisała nowelkę, w której zrewidowała interpretację opisanej w Biblii zdrady i ujawniła, że Judasz sprzedał Pana Jezusa za trzydzieści srebrników, bo chciał kupić swojej dziewczynie korale.
Nie błysnęła tą rewelacją, naraziła się na kpiny, a krytyk Karol Irzykowski rzucił ten przykład Boyowi-Żeleńskiemu, komentując:
— I patrz teraz, odbrązawiaczu posągowych postaci, poszukiwaczu sensacji, które mają zrewidować legendę, jak łatwo się można wygłupić.
Ale Boy ani myślał przestać. Przyłapywał na gorącym uczynku, wywlekał smaczki, ujawniał kompleksy i wołał, że przecież geniusz ucharakteryzowany na bożka traci głębię, a biografia nie może być hagiografią.
Innym szperaczem w cudzych życiorysach był Ferdynand Hoesick. Śmiano się z jego maniery zaglądania geniuszom do łazienki i sypialni, penetrowania bagaży, liczenia guzików w kamizelce, pisania o szlafroczkach, pantoflach, lękach i fobiach.
Pokpiwano, a on ani myślał przestać. Ślęczał w archiwach, dopytywał i notował. A ile pikantnych i ważnych szczegółów i szczególików dzięki temu ocalił!
Polubiłam Ferdynanda Hoesicka, był jednym z bohaterów mojej książki Kossakowie. Tango. Z zainteresowaniem czytam Boya, wskrzesiciela martwych posągów.
Uczę się od nich. Próbuję iść ich śladem. Szperam, szukam, dopytuję, rewiduję. Nie bez podstaw — nie chcę, by stało się tak, jak z koralami Judasza — ale żeby poznać i zrozumieć; oswoić i pokochać. Pokochać wielkich i znanych, przyszpilonych do encyklopedii jak motyle — odkłamanych, wolnych od uproszczeń i bez makijażu. Nie majestatycznych, koturnowych i chłodnych.
Zabójczo przystojnych i garbatych. Pewnych siebie i nieporadnych. Potykających się i skaczących z radości. Zakochanych i porzuconych. Roześmianych i we łzach. Poważnych i z przymrużeniem oka.
Prawdziwych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Był rok 1902 i zbliżała się dwudziesta piąta rocznica pracy literackiej Marii Konopnickiej.
— Tak więc szykuje się jubileusz od nieba do ziemi! — podekscytowana donosiła synowi.
Zamieszanie wokół niej wyraźnie ją ożywiło i odmłodziło. A wówczas młodość już była za nią. Była dojrzałą, sześćdziesięcioletnią panią.
Powołano komitet organizacyjny, w którego skład weszło wiele znakomitych osobistości. Nie mogło zabraknąć koleżanki ze szkoły, Elizy Orzeszkowej. Napisała, jak bardzo się cieszy:
— Jak ten chłopiec, który w czerwonej pelerynce za procesją idzie, idę, głowę wysoko podnoszę i dzwonię, dzwonię: Na klęczki! Cześć dawajcie!
I zadbała o to, żeby cześć dawano, a oprócz czci i dary materialne. To ona właśnie relacjonowała Konopnickiej przebieg przygotowań i chciała znać opinię jubilatki na temat proponowanych prezentów. Najważniejszym z nich i najkosztowniejszym był dom. Dziś już do lamusa odłożono pomysł tego rodzaju darów dla zasłużonego literata, ale kiedyś naród wytrwale gromadził składki i manifestował uwielbienie dla polskich twórców, co w okolicznościach narodowej niewoli miało niebagatelne znaczenie.
* * *
Eliza Orzeszkowa starała się dyskretnie czuwać nad całym zamieszaniem, u jednych powściągać nadmierny entuzjazm, u innych rozpalać zapał. A wszystko to dopasować do oczekiwań Konopnickiej. Dowiedziała się, że jest ona perspektywą domu „srodze uradowana i wzruszona”.
— Własny dach nad głową mieć po tak długim tułactwie. To przecież szczęście wielkie! — rozmarzyła się. — A może będzie i ogródek, choć mały.
Ogródek nazwała w liście skrawkiem ojczystej ziemi. I o ten właśnie skrawek rzecz się cała rozbiła.
* * *
Finalizowano już pomysł kupienia dla niej willi Ochorowicza w Wiśle. Wisłę dobrze znała, nawet się nią zachwycała. Ochorowicz zaś budował tu kolejne wille po to, żeby zainwestowane w ten sposób pieniądze odzyskać z nawiązką i przeznaczyć na swoje kontrowersyjne badania naukowe.
Wszystko zmierzało prostą drogą do szczęśliwego zakończenia. Więc dlaczego Konopnicka i wiernie jej towarzysząca Dulębianka pojechały odebrać dar narodowy do Żarnowca?
Oto relacja z posiedzenia szacownego komitetu.
— Jaka to willa? Czy wygodna? Czy ładna? Czy dobrze położona? Czy będzie na co przydatna? — zapytano wówczas.
Przed obliczem organizatorów stanął niejaki Papieski, warszawski adwokat, który utrzymywał, że na wylot zna Wisłę. I bezlitośnie zreferował, co następuje:
— Willa nic niewarta; źle zbudowana, kurzem od bitej drogi wiecznie owiana, bez gruntu, bez drzew…
Orzeszkowa napisała do Konopnickiej:
— Czy Ty tej willi Ochorowicza chcesz? Podobno wielkie nic dobrego.
Konopnicka zawiadomiła córkę:
— Willa Ochorowicza, którą już chcieli zadatkować, jest bez żadnego drzewka i przy drodze, na kurz wystawiona. Więc poniechali tego projektu i oglądają się za czymś bardziej wiejskim i cichszym.
* * *
Czymś „bardziej wiejskim i cichszym” okazał się dworek w Żarnowcu na Podkarpaciu. Poetka zyskała własny dach nad głową po długim tułactwie — dziś mieści się w nim muzeum.
Zanim zwiedzający zobaczą wnętrze, oglądają wystawę w dawnym spichlerzu. I tu na dzień dobry słyszą Rotę. Odtworzona z magnetofonu w tym miejscu, robi wrażenie i wzrusza. Zwłaszcza że słuchając jej, patrzymy na rękopisy Konopnickiej, na wydania jej książek, na fotografie i kolorowe ilustracje. Są gąski, wierzby i krasnoludki, jest sierotka Marysia, Janek Wędrowniczek i słonko, które się światu przygląda. Są też podniosłe poezje, poważne nowele i pamiątki po pisarce.
I jest legenda, że Rota powstała na Śląsku Cieszyńskim, a dokładniej w Istebnej. Zachwycona urodą gór i góralek, ich kabotkami i zapaskami, obejmowała kobiety wzruszona, kiedy wychodziły z kościoła. Po ludowej zabawie napisała dla nich swój najważniejszy wiersz.
Przewodniczka uśmiecha się, kiedy o tym mówię.
— Legenda swoje, prawda historyczna swoje…
A pomiędzy prawdą a legendą, pomiędzy rzeczywistością a domysłami — Maria Konopnicka, na kurz mijających lat wystawiona jak tamta willa Ochorowicza, w której o mały włos nie zamieszkała.
Konopnicką okrzyknięto jedną z najwybitniejszych pisarek w historii polskiej literatury. Była autorką bestsellerów, odniosła sukces, a czytelnicy nosili ją na rękach. Cenili jej ogromny talent i widzieli w niej nieomal świętą. Jako kobieta, matka, literatka, spełniała pokładane w niej nadzieje. W ciągu dziesięciu lat małżeństwa urodziła ośmioro dzieci (prawie co rok — prorok). Pisała chwytające za serce strofy, ważne nowele, mądre artykuły. Tworzyła dla najmłodszych i dorosłych: o piwnicznej izbie i Jasiu, co nie doczekał, o Bogu i ojczyźnie. Wyznawała w wierszach wiarę, która „znaczyła jej pierś i czoło” znakiem krzyża.
Zdjęcie 33-letniej Marii Konopnickiej
(źródło: Polona)
„Jestem bardzo szczęśliwa i swobodna całym sercem” — pisała na początku małżeństwa. Po piętnastu latach w liście do przyjaciółki, Elizy Orzeszkowej, zwierzała się: „Spostrzegasz, nieszczęsna, że nie wystarczy ci graniate cielę, dorodne główki kapusty (…) i rozmowa o niczym. Spostrzegasz, że byt twój jest bytem zamkniętego w klatce ptaka, który swoją drobną główkę, pełną motywów leśnych pieśni, rozbija o szczeble więzienia. Tęsknisz, pragniesz, płoniesz”… Maria Konopnicka postanowiła tęsknoty i pragnienia zaspokoić, więc wyfrunęła z klatki i zaczęła nowe życie. Wkrótce osiągnęła literacki sukces.
A jednak:
— Pewien krytyk rozebrał jej utwory, podzielił na piękne i niepiękne. A niepięknym przypisał określenia: dysharmonia, sprzeczność, niesmak, przesada, pretensjonalność, karykaturalność. I jeszcze: nadprodukcja smutków i smętków.
— Inny krytyk, przeczytawszy negatywną recenzję, ucieszył się: — Idiotyczna poetka, dostaje zasłużone cięgi!
— Pewien znany poeta uważał, że Konopnicka nie trafia do ludzi świetnie wykształconych i wysoko urodzonych. Jej grupą docelową są szwaczki, rzemieślnicy, ludowi nauczyciele, drobni przemysłowcy, niscy funkcjonariusze i urzędnicy.
— Prawicowa gazeta ostrzegała, że „Świt”, którego jest naczelną, uprawia pogański liberalizm z domieszką żydowszczyzny.
— Jeden z biskupów mówił o niej — poganka.
Ona zaś pisała do córki:
— Zgnilizna sama, te klechy.
* * *
W 1890 roku opublikowała w „Przeglądzie Literackim” jedną ze swoich najważniejszych nowel — przejmującą historię Mendla Gdańskiego. Murem stanęła wtenczas za wypraszanymi z polskiej ziemi, krzywdzonymi Żydami.
W tym samym roku pojechała do Grazu.
— Tu jest fatalnie! — zawiadomiła w jednym z listów i zapowiedziała, że zamierza jak najszybciej się wynieść. Wspomniała jeszcze, niejako na marginesie, że poznała rodzinę krakowskich Żydków. Tak, Żydków, a nie Żydów: Gumplowicza, jego dwóch synów i astmatyczną żonę.
* * *
O czym rozmawiali? Może powiedziała o swoim rozczarowaniu, o małym mieszkanku, które tu wynajęła, o pogodzie, bo kto to widział — tyle błota pod koniec lipca i ta szarość oblepiająca uliczki.
Najprawdopodobniej rozmawiali o jej twórczości. Spotkanie z tak znaną pisarką musiało wywołać niejeden literacki temat. Wiosną w prasie ukazywały się kolejne odsłony opowieści o starym Żydzie. To była świeża sprawa — dyskutowana, przeżywana, gorąca.
— Ty masz prawo kochać to miasto, póki ty uczciwie żyjesz — mówił Mendel Gdański do wnuka Jakuba. I nie rozumiał, za co chcą go bić, skoro uczciwie pracuje od prawie trzydziestu lat. Za co chcą bić tego chłopca, który się uczy, żeby miał rozum? I co zrobi z rozumem? Utopi? Poniesie gdzieś? Spali w ogniu? Nie!
— Na ten kraj, na to miasto będzie rozum miał!
Kuba, którego imię było nie tylko żydowskie, ale także chrześcijańskie, i tak niósł piętno Żyda. Został uderzony w głowę kamieniem. To był chuligański wybryk, przedśpiew tego, co owocowało potem krwawymi pogromami.
Chłopcu nie groziła śmierć, rany się zaleczą, ale stary Mendel i tak siedział skulony z twarzą ukrytą w dłoniach i zachowywał się, jakby odprawiał bosiny, jakby obchodził żałobę. Skamieniał z bólu.
Dlaczego? Bo umarło jego serce. Bo stracił serce dla Warszawy, dla miasta, które kochał.
* * *
— Moje serce też umarło. Umarło moje serce dla Krakowa.
Czy te słowa usłyszała Konopnicka z ust Ludwika Gumplowicza? Nie jestem pewna. Jednak żal Mendla Gdańskiego był niewątpliwie i jego żalem. Maria Konopnicka z pewnością dowiedziała się z czasem, kim jest poznany w Grazu „Żydek”.
— Im bardziej poznaję pana w dziełach jego, tym bardziej podziwiam pogodę umysłu, równowagę i tę dobrą filozofię, która daje spokój — komplementowała rok później.
Miała ku temu powody, Ludwik Gumplowicz zrobił bowiem naukową karierę. Był cenionym profesorem na uniwersytecie w Grazu, jednak urodził się i wykształcił w Krakowie, i wcale nie zamierzał wyjeżdżać z rodzinnych stron. Jak Mendel Jakubowi, tak jego ojciec, Abraham, powtarzał mu zapewne:
— Na ten kraj, na to miasto będziesz rozum miał.
Ale ani ten kraj, ani miasto nie chciało Gumplowicza i jego rozumu.
Skończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim, obronił doktorat, ale potem zablokowano jego habilitację o prawodawstwie polskim względem Żydów. I choć przyjaciele mówili, że jest bardzo nieżydowskim Żydem, to i tak piętno Żyda na nim ciążyło.
Rozwinął skrzydła na innej uczelni, poza krajem. Do Polski tęsknił, czuł się wygnańcem, miał pretensje, że go z niej wproszono.
I oto stoi przed nim polska poetka, ta, która pisze przecudne wiersze, że ojczyzna to ziemia święta; ta, która pyta — kochasz ty dom, rodzinny dom… I obiecuje:
Patataj, patataj, pojedziemy w cudny kraj!
Tam, gdzie Wisła modra płynie
Szumią zboża na równinie…
Pojedziemy patataj… et cetera, et cetera…
Czy Maria Konopnicka spytała Ludwika Gumplowicza:
— Zamierza pan wrócić?
Jeśli tak, na pewno usłyszała:
— Żadnego patataj nie będzie! Nigdy już do Krakowa nie pojadę. Umarło moje serce dla tego miasta.
Czy Maria Konopnicka była seksowna i zmysłowa? Prawdopodobnie tak. A zatem — czym przywabiała? W jaki sposób flirtowała i kokietowała? Jak rozbudzała namiętność? Na ile metaforycznie, a na ile dosłownie mówiła i pisała o miłości i pożądaniu?
Zacznijmy od słów, bo przecież pisarz często w słowach zamyka swoje tajemnice. Gdyby dzisiejszym językiem spróbować je odsłonić, uwzględniając to, co pisała w wierszach, można sformułować liryczną, ale i zmysłową opowieść: od marzeń, poprzez wyznania, spełnienie, aż po rozstanie.
Mówiła:
— Kochanie, pamiętasz? Był bezimienny, obojętny tłum, a myśmy się odnaleźli. Rozmawialiśmy oczami. Nie znam gorętszej ciszy niż twój szept, który pieścił moje ucho. Kiedy mnie dotknąłeś, pojęłam, że nie znam ognia palącego bardziej niż twoje usta. Pieściłeś mnie. Odtąd stałam się potrójna. Był we mnie promień słońca i ja, i moje serce.
I pieśń. W niej była miłość. Drżało echo rozkoszy. Splątanie naszych ciał. Zbliżenie dusz…
* * *
Tyle słowa. Słowa poetki. A mowa jej ciała? A oczy, figura i gesty? Całe lata siedziała w dworku na wsi, zajmowała się gospodarstwem i dziećmi, krótko mówiąc — żyła jak rasowa kura domowa. Wszystko powinno było zgasić w niej dziewczęcy powab i wdzięk, uczynić mało ponętną.
Tymczasem kiedy zdecydowała się zerwać z dotychczasowym życiem i odeszła od męża, zaczęła uchodzić za jedną z najatrakcyjniejszych kobiet w towarzystwie. Tak przynajmniej twierdziła Eliza Orzeszkowa. Czemu jej nie wierzyć? Choć zdaje nam się, że matka-Polka z seksapilem nie ma nic wspólnego, bo powinna być dostojna, czcigodna i z mężną rezygnacją znosić uciążliwości życia — to jednak Konopnicka najprawdopodobniej był inna. Po ośmiu ciążach i nieudanym małżeństwie objawiła się światu jako czterdziestoletnia interesująca kobieta. Urzekała mężczyzn, jakby właśnie zaczynała swój pierwszy sezon — inteligentna, energiczna, sympatyczna, bystra, wprawdzie bez klasycznej urody, ale urocza, z zadartym noskiem. I do tego powabna, kusząca, zalotna.
— Mężczyźniara — mówiono o niej z zazdrością. Plotkowano, że socjolog Krzywicki nazwał ją niewiastą mocno kochliwą, a Sienkiewicz — starą, wyróżowioną zalotnicą. (Czyżby robiła sobie coś w rodzaju makijażu?)
Wiedziano o jej związku z dziennikarzem Janem Gadomskim. Był od niej młodszy o siedemnaście lat. Ten sam Krzywicki, który Marię nazwał kochliwą, jemu przyznał tytuł mistrza w sztuce flirtu. Gadomski podobał się kobietom i umiał z nimi rozmawiać, a nawet łamać ich serca. Tymczasem jego sercem zawładnęła Konopnicka. Był jej pomocnikiem w redakcji kobiecego pisma „Świt”, a ona, prawdopodobnie, razem z nim pisała dramat Larik, który przyniósł mu rozgłos.
Gadomski ożenił się, miał dzieci, zyskał miano cenionego literata, publicysty i wydawcy. I zamiast żyć długo i szczęśliwie, zginął, kiedy strzałem z rewolweru próbował odstraszyć złodziei w domu teścia. Zranili go śmiertelnie.
* * *
Ludwik Gumplowicz, profesor uniwersytetu w Grazu, był pięćdziesięciodwulatkiem, kiedy spotkał Marię Konopnicką. Była od niego o cztery lata młodsza. Bez wątpienia słyszał o jej sukcesach literackich, z całą pewnością doszły go również słuchy o jej podbojach miłosnych. Przyglądał się jej tak, jak mężczyzna przygląda się kobiecie. Dostrzegł ruch ręki, kształt dłoni, przymknięcie powiek. Poczuł zapach, zauważył niby przypadkowe, delikatne muśnięcie jego ramienia, kiedy dyskutowała, kiedy przechodziła, kiedy siadała obok.
Czy matka sporej gromadki, kobieta w pewnym wieku i po przejściach, mogła wciąż marzyć o miłości?
Kiedyś zwierzyła się Orzeszkowej:
— Mam męża, dzieci… otóż mimo wszystko zdaje mi się często, że nie mam rodziny. I śni mi się jakiś domek biały, gdzie dwoje ludzi dzieli się myślą, uczuciem — i bodaj czarnym chlebem niezależnej pracy. Tęsknię do takiego życia.
Upływający czas niewiele zmienił. Maria Konopnicka wciąż śniła, wciąż na nowo pragnęła miłości i uwielbienia.
* * *
Pogłębiała się znajomość z rodziną Gumplowiczów. Widywali się co jakiś czas, a kiedy podróżowała, pomiędzy nią i profesorem krążyły listy. Z całą pewnością oprócz rozmów o literaturze i zwyczajowych wzmianek na temat samopoczucia i pogody z czasem pojawiły się bardzo osobiste, intymne chwile. Maria, wyznała, czego zabrakło w małżeństwie, opowiedziała o swoich pragnieniach. Znalazła zrozumienie, wzbudziła litość. A ponieważ czar, jaki rzucała na mężczyzn, wciąż miał wielką moc — pojawiła się miłość. Razem z nią wielka namiętność.
Czy kolejną zdobyczą „wyróżowionej zalotnicy” był nobliwy, choć przecież niestary i wciąż jeszcze atrakcyjny profesor Ludwik Gumplowicz?
Możliwe i prawdopodobne. Pewne jest natomiast, że jego syn, Maksymilian, przystojny, bystry, znakomicie się zapowiadający naukowiec, oszalał z miłości. Kiedy w sierpniu 1890 roku pierwszy raz zobaczył Marię, miał dwadzieścia sześć lat. Ona — lat czterdzieści osiem.
* * *
— Pani mogłaby być jego matką! — spokój i opanowanie, które Konopnicką urzekły w pismach Ludwika, ulotniły się bez śladu. Był wściekły, kiedy odwiedził ją w hotelu i uświadomił jej, do czego doprowadziły intymne zwierzenia i flirty.
— Ten dzieciak, Maks, ma poważne zamiary! Chce się żenić i wynagrodzić małżeńskie „życie bezmiłosne”. I co teraz?
I teraz zaczął się dramat, którego finał rozegrał się w listopadzie 1897 roku.
Podstęp się nie udał. Józef Zaleski, przyjaciel Ludwika Gumplowicza, właśnie odczytał pismo Marii Konopnickiej, w którym najuprzejmiej dziękowała za zaproszenie, zapewniała, że życie intelektualne Cieszyna i polskie żywioły są jej bardzo bliskie, ale wezwano ją do Lwowa, więc…
— Nie przyjedzie!
Doktor rzucił list na stół i zaczął chodzić nerwowo po pokoju. Był słoneczny dzień września 1896 roku, a on od wielu miesięcy bawił się w psychoterapeutę i miał już tego dość. Liczył, że sprowadzi tu Konopnicką, pogada z nią w cztery oczy i cały ten cyrk wreszcie się skończy. Ale najwyraźniej go przejrzała. Wymigała się sprytnie i on znów będzie godzinami wysłuchiwał zwierzeń Maksa, a potem odpowiadał na histeryczne listy jego ojca. W Puńcowie pod Cieszynem wiódł spokojne, wiejskie życie po burzliwym, zakończonym represjami, wygnaniem i zmianą nazwiska. I tu dopadły go listy profesora, którego ledwo poznawał po tej chaotycznej, pełnej sprzeczności i prostackich słów pisaninie, niegodnej poważnego naukowca.
Ludwik w imię przyjaźni poprosił, żeby jako lekarz z wykształcenia zajął się chorą psychiką jego syna, zakochanego w starej babie i upierającego się, że zostanie jej mężem. Nazywał Maksymiliana dzieciuchem żyjącym urojeniami; molem książkowym, niezaradnym słabeuszem, który sprawdzi się raczej jako mnich, a nie mąż i ojciec rodziny. Już sama myśl, żeby się ożenić, była niemądra, a żenić się z Konopnicką — to istne wariactwo! Obłędne było też żądanie, żeby ojciec przeprosił ją za impertynenckie zachowanie, co miało stać się warunkiem wyrażenia zgody, jeśli już nie na ślub z nim, to przynajmniej na spółkę literacką. Oczywiście były to urojenia Maksa, bo urażona Konopnicka być może chciała przeprosin, ale w zamian nie godziła się na nic.
Mijały miesiące, a nawet lata, a zapał miłosny nie stygł. Owszem, jakby się wzmagał, bo uparty i ostentacyjnie odrzucany chłopak nie przyjął do wiadomości, że poetka go nie chce — ani jako męża, ani jako kochanka, partnera czy gościa — nikogo! Może przez jakąś chwilę jej schlebiało, że ktoś tak młody i inteligentny ją adoruje, ale zależało jej jedynie, żeby wpatrzony był w nią jak w posążek bogini, a nie żeby ośmielił się z tym posążkiem iść do łóżka albo do ołtarza. Więc zamykała przed nim drzwi, unikała go, nazwała nawet podobno chłystkiem, a Dulębianka wysłała list, który miał go otrzeźwić i sprowadzić na ziemię. Nic nie pomagało.
— Za co mam ją przepraszać?! — Ludwik z trudem panował nad sobą, kiedy Maksymilian setny raz żądał, żeby się spotkał z Marią. — Za co?! Czy za to, że powiedziałem jej wtedy w hotelu prawdę? Że jest podstarzałą flirciarą? Nigdy!
A wtedy syn wypowiedział zdanie, które zawisło w powietrzu najpoważniejszą groźbą.
— Jeśli tego nie zrobisz, zabiję się!
Nastała cisza. W dalekim Puńcowie pod Cieszynem Józef Zaleski nie miał pojęcia, ile to zdanie waży i że nie jest tylko i wyłącznie podyktowane młodzieńczą popędliwością.
Maksymilian wiedział, że to najbardziej wyrafinowany szantaż. I najbardziej skuteczny. Nie musiał wspominać o dziadku Abrahamie. Miał pewność, że ojciec natychmiast o nim pomyśli.
* * *
Abraham Gumplowicz, postępowy Żyd, zaradny kupiec, właściciel najlepszych sklepów tekstylnych na Kazimierzu i założyciel wypożyczalni francuskich i niemieckich książek, miał prawo być z siebie dumny. Radny Krakowa, patriota, mąż zaufania powstańczego Rządu Narodowego, jeden z trzech Żydów w delegacji, która pojechała do Wiednia, żeby wyprosić autonomię dla Galicji — człowiek, któremu się w życiu udało. Maksymilian świetnie pamiętał siwego dostojnego dziadka. Pamiętał też jego upadek. Stracił cały rodzinny majątek na dopiero co otwartej giełdzie w Krakowie, bo jeden z jego synów źle zainwestował.
Abraham zrozumiał, że nie tylko stracił pieniądze, ale i dobre imię. Nie czekał na śmierć. Wyszedł jej naprzeciw.
— Zrobię to samo — ostrzegł Maksymilian. Wiedział, że teraz ojciec na pewno przeprosi Marię i odtąd wszystko już będzie dobrze.
Nie było.
Profesor Ludwik Gumplowicz nie napisał do Konopnickiej, nie przeprosił i nigdy już się z nią nie zobaczył.
Maks, dowiedziawszy się, że pojechała do Wiednia, odnalazł ją. Zapukał, otworzyła, a zobaczywszy, że to nie przyjaciółka, której się spodziewała, wyrzuciła go za próg.
Za drzwiami strzelił do siebie.
Zgromadzili się gapie, przyjechała policja i pogotowie. Przybiegła jej coraz bardziej nieodstępna partnerka — Dulębianka i zastała Marię „w opłakanym stanie”. Pocieszała, zapewniała, że chłopak z tego wyjdzie. I to ona, a nie Konopnicka, odwiedzała go w szpitalu, bo Maksymilian próbę samobójczą jednak przeżył. Wyjęto kulę, czuł się coraz lepiej. Zaczął nawet wstawać.
Po szesnastu dniach umarł. Był 28 listopada 1897 roku. Zabiła go miłość do sławnej polskiej literatki. Tej samej, która pisała:
Kto kocha człowieka — ułomność kocha.
Niechże nie narzeka, kiedy mu się ta cała miłość w sercu pokruszy…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki