Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli sądzisz, że o drugim człowieku wiesz wszystko, nie masz pojęcia, jak bardzo się mylisz...
Wśród urokliwych krajobrazów portugalskiego miasteczka Nazaré, chorwackiego Molunatu i polskich Stawisk Alicja będzie musiała odpowiedzieć sobie na pytanie, kim dla niej jest dumny i wyniosły hrabia Adam Franciszek Przebłocki, a kim może stać się Dawid Zan.
Młody celebryta zmuszony jest spędzić parę dni na prowincji. Zanim jednak zamelduje się w hotelu „U Hrabiny”, drogę zajedzie mu traktorek hand made prowadzony przez Czesia Rychłego, którego nazwisko stoi w sprzeczności z jego temperamentem. Czy to będzie to zły, czy dobry znak? Kim okaże się czarnowłosa, zadziorna i niepokorna dziewczyna, którą uważał za pomocnicę ogrodnika? Jakie wartości odnaleźć można na prowincji, gdzie teraźniejszość przeplata się z przeszłością, a sytuacje opisane z przymrużeniem oka prowokują do pytań o rzeczy ważne i najważniejsze?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Przystanęły, żeby odpocząć.
— Czy wszędzie musicie mieć pod górkę? — zapytała Alicja. — W Lizbonie wciąż kazałaś nam się wspinać. Wzgórza i wzgórza, ciągłe zmęczenie i zadyszka.
— Nie przesadzaj. — Margarida trzymała w ręku telefon komórkowy, przyglądała się ekranowi i sprawiała wrażenie, jakby z niego czytała. — Im trudniej, tym większe szczęście, per aspera ad astra…
— Tak, wiem, „przez trudy do gwiazd”, ale dlaczego…
— Czyli kasujemy „Hrabinę”, wpisujemy „Alicję”, tak? — przerwała Margarida.
— Jaką hrabinę? O co ci chodzi?
— Przypominam, że jesteśmy w Nazaré, w Portugalii. Mam wrażenie, że może i mamy pod górkę, ale raczej w sensie dosłownym, nie przenośnym. Nie komplikujemy wszystkiego tak jak ty. Więc jak będzie? W zeszłym roku, kiedy byłam waszą przewodniczką, zapisałam twój numer w kontaktach i nazwałam cię „Hrabiną”. Już prawie nią byłaś. Miałam wrażenie, że lada moment ci się oświadczy. Wiesz, jak brzmi pierwsze zdanie Dumy i uprzedzenia Jane Austen? — Margarida nie czekała na odpowiedź i zacytowała: — „Jest prawdą powszechnie znaną, że samotnemu a bogatemu mężczyźnie brak do szczęścia tylko żony”1.
— Może to i prawda — przyznała Alicja. — Hrabia Adam Franciszek Przebłocki dziedziczy dobre imię i niezłą fortunę, ale nie wiem, czy potrzebuje żony, a jeśli nawet, to nie ja nią będę.
— Tak? — z niedowierzaniem zapytała Portugalka. — Tacy byliście nierozłączni, a tu nagle ni stąd, ni zowąd przyjeżdżasz sama i mówisz, że to już nieaktualne. Wpisać „Alicję”, skasować to, co było?
— Skasuj.
— Szkoda. Zawsze, ilekroć telefonowałaś, odżywał zapomniany świat, do którego też w pewnym sensie należę i do którego tęsknię.
Margarida schowała telefon do torebki. Zmierzały powoli w stronę bazyliki. Wszystko w słońcu wydawało się odblaskowe, jaśniejące. Mury kościoła, stojącej na szczycie klifu kapliczki i pobielanego murka oddzielającego przepaść od bezpiecznego i osłonecznionego placu w Nazaré, gdzie modlono się, handlowano, podziwiano widoki, poznawano piękną i dramatyczną historię miejsc i ludzi.
Jesienią zeszłego roku Adam Franciszek Przebłocki, potomek hrabiowskiego rodu, był tu razem z Alicją. Chciał jej pokazać świat, który od dzieciństwa oswajał, ponieważ nie musiał czekać na otwarcie granic, na zmiany polityczne, na paszport, na cud w kraju, bo od dawna jego rodzina nie mieszkała w Polsce. Był arystokratą, człowiekiem bogatym i wpływowym, a jednak w końcu znalazł czas, żeby spotkać się z kobietą, która zamęczała go prośbami, propozycjami i pytaniami, bo fascynował ją od lat świat magnaterii, arystokracji, elit, herbowej szlachty i chciała wiedzieć o nim jak najwięcej. Wciąż w tym świecie przebywała, choć nie należała do niego. Ta fascynacja zrodziła się już w czasie studiów i od tej pory Alicja pisała i mówiła podczas spotkań i wywiadów o potomkach hrabiów i książąt, o dystyngowanych, przystojnych, powściągliwych i dumnych arystokratach, a także o pięknych i równie dumnych arystokratkach. Lubiła i umiała z nimi rozmawiać, wypytywać ich, penetrować archiwa, czytać pożółkłe listy, a potem opisywać losy wysoko urodzonych, wyjaśniać koligacje, dyskretnie nadmieniać o sensacyjkach i skandalach, ożywiać przeszłość i odtwarzać teraźniejszość.
Adam Franciszek okazał się typowym przedstawicielem swojej sfery. Nieprzystępny na początku, wkrótce się przekonał, że kobieta, z którą spotkał się w Polsce i która gromadzi dokumenty, dba o przechowanie pamięci o minionych czasach, jest interesująca, niepokorna, może nawet zadziorna, niebrzydka, może nawet ładna, niegłupia, może nawet mądra, i ma w sobie coś, co ostatecznie spowodowało, że nie poprzestał na jednej rozmowie i zasugerował, iż ma ciekawe materiały, które — jeśli Alicja zdobędzie jego zaufanie — chętnie udostępni. Zaufanie zdobyła i sporo czasu spędzali razem, więc zaczęto mówić, że arystokrata i znawczyni arystokratów są parą. Wszystko na to wskazywało, aż do dzisiaj, kiedy Alicja oświadczyła zdumionej Margaridzie, że jest nieszczęśliwa i rozczarowana, dlatego postanowiła wyjechać w tajemnicy, najlepiej na koniec świata, gdzie nikt jej nie znajdzie i nie będzie zadawał pytań.
— Co się właściwie stało? — Margarida nie zamierzała nie zadawać pytań, a Alicja wiedziała, że Portugalka jest uparta i że trzeba będzie w końcu na nie odpowiedzieć.
— Jesteśmy z innej bajki. Zbyt wiele nas dzieli.
— To dobrze, bo przeciwieństwa się przyciągają. Mój dziadek był wysoki, spokojny, opanowany, małomówny, a babcia kręciła się wokół niego jak fryga, mówiła prawie bez przerwy i sięgała mu do połowy ramienia. Czasem rozglądał się dookoła i pytał: „Gdzie jest moje maleństwo?”. Przygarniał ją do siebie, całował w czubek głowy, a ona się śmiała. Wy też przecież…
— Nie tylko o to chodzi. On pochodzi „z tych” Przebłockich, a moja prababcia ledwie wiązała koniec z końcem i była służącą, a nie wielką panią. Celebrytą, pisarzem, politykiem można zostać, ale hrabią trzeba się urodzić. Jego rodzina wciąż dawała mi to do zrozumienia. Czasem, mówiąc szczerze, nawet mnie to bawiło. Jego krewni i znajomi wynajdywali dziwnym trafem wspomnienia i opowieści z odpowiednim podtekstem. Wyobraź sobie, pijemy kawę, a tu senior rodu zaczyna: „Pani, zdaje się, mieszka w Stawiskach. Mój dziadek bywał tam w pałacu u Lahensteinów. Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze przed pierwszą wojną podczas polowania psy przywlekły na dziedziniec ludzką nogę. Odziana była w skarpetkę z hrabiowską naszywką z inicjałami: W.T. Dacie państwo wiarę? Psy znalazły nogę hrabiego Wincentego Tyszkiewicza, który zdradził naszą sferę, popełniwszy mezalians, i drogo za to zapłacił. Nie jest wykluczone, że jego żona nie tylko życzyła mu śmierci, ale znalazła sposób, żeby jej życzenie się spełniło”. Niektóre damy słuchające makabrycznej historii o nodze odkładały jedzone właśnie ciastko i widać było, że niczego już nie przełkną. Mimo to historia była opowiadana ze szczegółami po to, żeby Adam usłyszał, jaki los spotkał lekkomyślnego arystokratę, którego ojciec słusznie wydziedziczył na wieść o zamiarze poślubienia dziewczyny nienależącej do wyższych sfer.
Wincenty Tyszkiewicz miał już czterdzieści pięć lat, kiedy ożenił się w Zakopanem z młodą Reginą Grzesiewiczówną. Osiedlili się w Cieszynie i hrabia otworzył praktykę lekarską. Pewnego wrześniowego dnia wyszedł o świcie na spacer. Długo go szukano. W gazetach napisano, że doktor Tyszkiewicz to wysoki, szczupły, blady brunet, że ma spiczastą brodę, wąsy, duże ciemne oczy i czarne brwi. Koło lewego ucha i na prawej dłoni ma bliznę. Opisano też jego ciemnoszare ubranie, czarny kapelusz filcowy, laskę z korzenia i buty zapinane na guziki. Właściciel hrabiowskiego tytułu, laski, kapelusza i spiczastej brody przepadł jak kamień w wodę. Mówiono, że wyjechał do Ameryki. Dopiero w lutym w Stawiskach odnalazła się jego noga w skarpetce z hrabiowską naszywką z inicjałami, a potem reszta ciała. Zaczęto mówić, że w zabójstwo mogła być zamieszana Regina Tyszkiewiczowa, którą nadzwyczaj często odwiedzał pewien młody człowiek przebywający od dawna w Cieszynie, rzekomo dla studiów etnograficznych. Konkluzja narzucała się sama. Poślubienie kobiety z ludu nie wyszło na dobre nieszczęsnemu hrabiemu, podobnie jak Adamowi nie wyjdzie na dobre znajomość ze mną.
— Też coś — prychnęła Margarida. — W dzisiejszych czasach nikt nie zwraca uwagi na wysokie czy niskie urodzenie. Dziadek był arystokratą, stracił majątek na ziemiach polskich i po wojnie tu, w Portugalii, zaczynał od nowa. Wiesz zresztą, o nim też pisałaś i wydobyłaś ode mnie całe rodzinne archiwum.
— Ale miał rodową dumę, świadomość, kim jest, kim byli jego przodkowie. Tego nikt mu nigdy nie odebrał.
Alicja niedawno zdobyła informacje o przodkach poznanej w Portugalii przewodniczki, z którą się zaprzyjaźniła. Karol Bonifacy Czapski, dziadek Margaridy, był polskim oficerem. Cudem uniknął losu tych, których zamordowano w Katyniu, cudem przeżył piekło wojny, a kiedy już razem z innymi wywalczył wolność, do kraju nigdy nie powrócił. Nie miał zresztą do kogo i do czego wracać. Fornal, który chodził wiecznie pijany, ogłosił, że wielkich panów już nie ma, a teraz tacy jak on będą mieszkać „na pokojach”. Dawni właściciele mają się wynosić i mogą zabrać jedną walizkę. Do gnojówki wrzucano książki, rodowe pamiątki i bibeloty, których wartości nie znali ludzie prości i niewykształceni, obejmujący teraz we władanie dobra gromadzone przez wieki. Spalili, splądrowali, rozkradli i doprowadzili do upadku dorobek życia całych pokoleń. Po 1989 roku, kiedy można już było przyjechać, bo komunizm w Polsce upadł, nie chciał oglądać zarośniętych chaszczami ruin, nie chciał płakać nad unicestwieniem i upadkiem. Miał tylko jedno marzenie, które Margarida spełniła. Kiedy była małą dziewczynką, nauczył ją dziecięcej modlitwy do Anioła Stróża. Tak poznała pierwsze polskie słowa, potem dziadek często rozmawiał z nią w swoim ojczystym języku, aż w końcu powiedział: „Obiecaj, że przyjedziesz do Polski, że poznasz ten kraj i że nie zapomnisz”. Obiecała. Skończyła studia w królewskim Krakowie na Uniwersytecie Jagiellońskim i choć czarnowłosa i czarnooka Margarida urodę odziedziczyła po babce, chociaż urodziła się i mieszkała na stałe w Portugalii, to jednak, kiedy oprowadzała grupy turystów z Polski, uważano ją za rodaczkę. Świetnie mówiła po polsku, znała polską historię, obyczaje i kulturę, oglądała polskie filmy, czytała polskie powieści.
Margarida była niezwykłą kobietą. Wciąż nosiło ją po świecie, pracowała jako przewodniczka, dziennikarka, korespondentka zagraniczna. Z mężem i trójką małych dzieci zamieszkała nad oceanem. Adam i Alicja mieli okazję obserwować jej codzienne zwyczaje. O piątej rano serfowała, potem zajmowała się domem, przygotowywała obiad, pisała artykuły. Zdążyła jeszcze dojechać do hotelu w Porto, zaopiekować się kolejną grupą zwiedzających i poczęstować turystów odkrywających uroki jej kraju upieczonym w nocy ciastem. Wszystko to z werwą, bez narzekania, bez wyliczania swoich zasług, radośnie i z entuzjazmem.
Tylko nieliczni wiedzieli (od jakiegoś czasu należała do nich także Alicja), że kiedy jako korespondentka wojenna wraca z niebezpiecznej i zagrażającej życiu wyprawy z miejsc, o których cywilizowany świat chciałby zapomnieć, płacze, a potem pisze przejmujący tekst o wszechobecnym strachu, śmierci i głodzie, o ludziach, którym obcinają głowy, o ciałach leżących pokotem, o dzieciach, które przerażone podnoszą ręce w geście poddania, kiedy sięga do torby nie po broń, ale po aparat fotograficzny. Po oddaniu tekstu do druku mówi najczęściej: „Jestem potrzebna rodzinie. To był mój ostatni tego rodzaju wyjazd”. A potem odbiera kolejny telefon i słyszy: „Niedoświadczonego dziennikarza, żółtodzioba tam nie poślemy, bo od razu zginie, a przecież ktoś powinien opowiedzieć światu, co tam się dzieje. Pojedziesz?”. Znów pakuje walizkę, znów wkłada kamizelkę kuloodporną, znów rodzina i przyjaciele liczą dni do jej powrotu. „Ostatnich” wyjazdów, o których opowiadała, odkąd się poznały, było kilka.
— Jesteś dzielna, jak kobiety z Nazaré, chociaż nie nosisz siedmiu spódnic — powiedziała Alicja.
— Okej, jestem dzielna, niech ci będzie, ale jestem też, jak one, uparta. Nie wymigasz się od odpowiedzi, więc nie zmieniaj tematu.
Usiadły na schodach przed bazyliką, Margarida wyciągnęła dwie plastikowe butelki wody.
— Uzupełnimy płyny, a ty mów w końcu, dlaczego nie będziesz hrabiną Przebłocką. Historie rodem z Trędowatej, narzekanie, że nie należysz do wyższych sfer, możesz między bajki włożyć. Musiało się stać coś więcej. Nie wierzę, że o to poszło. Jesteś, owszem, mało dystyngowana, może zbyt dynamiczna i nieco nieobliczalna jak na hrabinę, ale przecież nie takich oryginałów znała historia wielkich rodów.
— Coś o tym wiem.
Alicja westchnęła, zastanowiła się chwilę i zaczęła opowiadać:
— Adam jest inny: opanowany, powściągliwy, zawsze wie, co i kiedy powinien zrobić i powiedzieć. Nigdy nie popełnia gaf, nie gestykuluje przesadnie, nie kieruje się emocjami i nie działa spontanicznie.
— Nie zaprzeczę. I dlatego, szczerze mówiąc, jest nieco nudny.
— Nudny?! Skądże znowu! — żywo zaprzeczyła Alicja. — On potrafi być… — urwała, zauważywszy, że Margarida uśmiecha się znacząco.
— Idealny facet. Sądziłam, że ten gatunek jest na wymarciu, a tu proszę…
— Nie kpij. Przez te wszystkie miesiące, odkąd wiadomo już było, że jesteśmy parą, starałam się zrobić na jego rodzinie dobre wrażenie. Nigdy mu o tym nie mówiłam, ale potrzebowałam jego wsparcia, jakiegoś potwierdzenia, że sobie dobrze radzę, że jest ze mnie dumny. Oczywiście nie raczył zauważyć moich prób dopasowywania się do jego hermetycznego i koturnowego świata. Nie masz pojęcia, ile kosztowało mnie udawanie, że jestem poważna, dostojna i wytworna.
— Wyobrażam sobie.
— Dwa tygodnie temu pojechaliśmy do Wiednia, żeby spotkać się z księżną Marią Krystyną, jego dalszą krewną, która od jakiegoś czasu schorowana, częściowo sparaliżowana chowała się przed dziennikarzami, nie udzielała wywiadów. Jest autorką dość pikantnych wspomnień z czasów młodości, które stały się bestsellerem, więc oblegano jej willę. Podczas spotkania, na prośbę Adama, zrobiłam mu pamiątkowe zdjęcie z ekscentryczną, ale teraz tracącą już siły i dawną urodę ciotką i obiecałam, że nikomu spoza rodziny go nie udostępnię. No i pech chciał, że korespondowałam na temat Przebłockich i wysłałam pewnej dziennikarskiej hienie archiwalne zdjęcie rezydencji i portrety rodzinne. Przez pomyłkę dołączyłam do maila nieszczęsną pamiątkową fotografię ciotki i Adama. Nie sprawdziłam, kliknęłam i poszło w świat. Następnego dnia schorowana, wychudzona i częściowo sparaliżowana księżna Maria Krystyna była już w wielu internetowych wydaniach nie tylko polskich brukowców. Fałszywie zamartwiano się jej stanem zdrowia, zestawiano najnowsze zdjęcie z dawnymi wizerunkami pięknej, uwodzicielskiej i frywolnej kobiety, a wszystko to uzupełniono adnotacją: „Współczesną fotografię udostępniła Alicja Modrzewska, którą ostatnio często widuje się w towarzystwie hrabiego Adama Franciszka Przebłockiego”. Pech chciał, że Adam wyjechał do Włoch. Ma tam jakieś ważne biznesowe spotkania dotyczące nowych winnic, więc napisałam do niego mail, wyjaśniając, co się stało.
— Czemu nie zatelefonowałaś?
— Nie mógł odebrać, uprzedził mnie, że będzie miał wyłączoną komórkę.
— Więc napisałaś.
— Tak. I na końcu dodałam coś w rodzaju: „Wiem, że teraz twoja rodzina, która tak dba o formy i konwenanse, nie pozwoli ci się zadawać z lekkomyślną i nieodpowiedzialną kobietą. Rozumiem to, nie chcę cię ograniczać ani stawiać w niezręcznej sytuacji. Wyjadę na jakiś czas, a potem wrócę do swojego dawnego życia. Tak będzie lepiej”.
— No pięknie! — wtrąciła Margarida i nie wiadomo, co miała na myśli, bo rozżalona Alicja nie dopytywała, tylko mówiła dalej:
— I jak głupia sprawdzałam pocztę co dwie minuty. Wieczorem nie zadzwonił, chociaż chyba ważne spotkania nie odbywają się na okrągło, we dnie i w nocy. Nie odezwał się. Nie próbował mnie nawet przekonywać, że nic się nie stało. Czekałam, ale bez skutku. Nazajutrz zaczęłam szykować się do wyjazdu. W końcu wyłączyłam telefon, a raczej wyłączyłam go dla niego.
— A potem próbował dzwonić?
— Owszem. Dzisiaj kilka razy, ale już na wszystko jest za późno. Skoro jeszcze tego samego dnia albo nazajutrz nie przekonywał, żebym zmieniła zdanie, to znaczy, że po namyśle chce się ze mną rozstać. Wprawdzie słał SMS-y w rodzaju: „Gdzie jesteś? Co się z tobą dzieje?”, ale wszystko po to, żeby mnie zlokalizować i upewnić się, że nie zrobiłam jakiegoś głupstwa. Jest przecież dobrze wychowany, opanowany, nawet wyrachowany, więc nie chce mieć na sumieniu egzaltowanej wariatki. I tak do siebie nie pasujemy. Koniec kropka.
Siedziały przez chwilę w milczeniu. Alicja poprawiała okulary przeciwsłoneczne, a może ukradkiem ocierała jakąś niechcianą łzę, a Margarida przyglądała jej się uważnie i z lekkim rozbawieniem.
— To wszystko? — zapytała wreszcie.
— Wszystko.
— Aha. No to rzeczywiście „koniec kropka”. A swoją drogą, zachowujecie się jak dzieci, a macie już te swoje trzydzieści parę lat. On nawet chyba więcej, o ile się nie mylę.
— Więcej — machinalnie potwierdziła Alicja, która uważnie przyglądała się idącej w ich stronę starej Portugalce. Miała wrażenie, że bardzo dobrze ją zna.
— Przychodzi prawie codziennie. — Margarida domyśliła się, że trzeba zmienić temat. — Ilekroć oprowadzam po Nazaré, spotykam ją w tym miejscu. Kiedy byliście tu z Adamem, obserwowała tańczących. Pamiętasz?
Pamiętała. Poprzednim razem przyjechali akurat w momencie, kiedy kończyła się msza odprawiana na placu. Ksiądz w białym ornacie w otoczeniu ministrantów i dwóch ministrantek z białymi kwiatami wpiętymi we włosy wchodził po schodach prowadzących do bazyliki, a u jej stóp pozostał jeszcze spory tłum ludzi. Dwaj gitarzyści grali dość skoczną pieśń, w której takt tańczyli ludzie otaczający ołtarz. Turyści robili zdjęcia, niektórzy podrygiwali, a stara kobieta stała nieopodal małej figurki Madonny i obserwowała. Kiedyś może należała do tych, którzy tańcem wyrażali radość, a teraz zostało jej już tylko bierne uczestniczenie. Maleńka Madonna przyglądała się tym ludziom już od wieków, dużo dłużej niż Portugalka ubrana w siedem spódnic. Teraz też postawiona obok ołtarza, przyniesiona tu uroczyście, tonęła w kwiatach i kosztownych szatach zakrywających ją od stóp do głów. A na głowę nasadzono jej i Dzieciątku przytłaczające korony. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby zobaczyć, że karmi dziecko, które ma główkę zwróconą w jej stronę. Wszystko to zostało wyrzeźbione dawno temu, na pewno nie z myślą o koronach, więc teraz było sztuczne, pozbawione naturalności, ale za to po pańsku, po królewsku uhonorowane.
Figurka, przywieziona podobno przez skromnego mnicha aż z Nazaretu, obrosła legendą, która chciała, żeby wyrzeźbił ją święty Józef, a pomalował święty Łukasz. Jedna z najstarszych figur Madonny miała nad oceanem pozostać na zawsze, tak jak mnich pustelnik, który schronił się przed czymś lub przed kimś w grocie nad urwiskiem i tu chciał być pochowany. Tak też się stało, a na szczycie klifu, w grocie-grobie, stanęła maleńka figurka Madonny karmiącej, nazywanej tu Madonną Czarną.
I stałaby tak przez kolejne stulecia, gdyby nie wydarzyło się coś niezwykłego, co spowodowało, że ani grota, ani wybudowana na pamiątkę owego zdarzenia niewielka kapliczka już nie wystarczyła. Ludzie doszli do wniosku, że nie przystoi, żeby maleńka figurka nie miała swojego dużego i przestronnego kościoła, zwłaszcza że sława Nazaré za jej przyczyną rosła, pątnicy oblegali to miejsce, które prym oddało dopiero Fatimie. Bywali tu biedni rybacy, bogaci królowie i wielcy odkrywcy. Był sam Vasco da Gama, który wybierał się w podróż do Indii, ale zanim to nastąpiło, przybył, a raczej zabłąkał się pewien rycerz, podobno templariusz: Dom Fuas Roupinho.
Był ranek w połowie września 1182 roku, kiedy jeździec zobaczył jelenia i natychmiast postanowił go upolować. Tymczasem nad oceanem wisiała zdradliwa mgła i oto nagle jego koń zaczął się ślizgać po stromym zboczu. Jeszcze chwila, jeszcze sekunda i razem runą w przepaść. Ale nad przepaścią była przecież grota, a w niej grób pustelnika i figurka Matki karmiącej. „Ratuj! Ocal!” — miał zawołać rycerz w ostatniej chwili, a raczej w chwili, która miała być jego ostatnią. Usłyszawszy jego wołanie, Matka rozpostarła płaszcz nad brzegiem urwiska, a koń się zatrzymał. Rycerz i jego koń zostali ocaleni.
Do kapliczki, którą wdzięczny Dom Fuas Roupinho wzniósł w miejscu, gdzie polowanie o mało nie skończyło się dla niego tragicznie, można się było dostać ze wsi położonej nad brzegiem oceanu jedynie stromą górską ścieżką. Mimo to często pokonywano tę niewygodną drogę, a ludzie, którzy nad oceanem mieszkali, pozostali nieustępliwi i twardzi. Tego nauczyło ich życie. Rybacy wypływali na połów nie na łagodne morze, ale na ocean, a ich kobiety czekały na brzegu i jeśli łódź nie pojawiała się na horyzoncie, codziennie wkładały kolejną spódnicę. Siedem dni wyczekiwania i siedem spódnic, które potem zamieniały na czarną, żałobną, kiedy nadziei na powrót już nie było.
Margarida w zeszłym roku w tym samym miejscu opowiadała dramatyczną historię rycerza, a wówczas stara kobieta ubrana w siedem spódnic stanęła nieopodal schodów prowadzących do wielkiego kościoła wybudowanego jako sanktuarium dla maleńkiej figurki. Portugalka przypominała Alicji jej prababcię. Tak samo opierała się o laskę, tak samo się pochylała, takim samym gestem poprawiała zsuwającą się z czoła kolorową chustę zawiązaną pod brodą. Miała dłonie spracowane i sękate, stopy schodzone i szerokie. Alicja wzruszyła się, zobaczywszy ją tamtej jesieni, chciała jej pomóc wejść na schody, podać rękę, ale Portugalka tym samym gestem co jej prababcia dała do zrozumienia, że nie jest jeszcze taka stara i niedołężna, że poradzi sobie, że jest silna, że całe życie była silna i nic się nie zmieniło. Uśmiechnęła się wówczas, potem spochmurniała, i z wyraźnym trudem, wolno odeszła. A teraz stała nieopodal, ciężko oparta o laskę i zwracając się do Margaridy, powiedziała coś po portugalsku.
— Zapytała, czemu wtedy, kiedy widziała cię w zeszłym roku, byłaś szczęśliwą Inês, a teraz masz smutne oczy i gdzie jest twój Pedro.
— Nie ma już Pedra i Inês — odpowiedziała ze smutnym uśmiechem Alicja.
Margarida przetłumaczyła jej słowa starej kobiecie ubranej w siedem spódnic, a ta pokiwała głową i o nic już nie zapytawszy, odeszła, tak jak przed rokiem.
1 Cytowane zdanie w przekładzie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej: Jane Austen, Duma i uprzedzenie, Prószyński i S-ka, Warszawa 1994, s. 5.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki