Kossakowie. Tango - Joanna Jurgała-Jureczka - ebook

Kossakowie. Tango ebook

Joanna Jurgała-Jureczka

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W 1908 roku Wojciech Kossak w krakowskiej pracowni zaczął malować portret Zofii z Lewentalów, żony Ferdynanda Hoesicka – literata i wydawcy. Historia jednego z najgłośniejszych i najdłuższych romansów artysty jest punktem wyjścia opowieści barwnej i pełnej namiętności, snutej na tle niespokojnego czasu przełomu wieków i XX-lecia międzywojennego, kiedy świat się kończył i jedni popełniali samobójstwa, inni szukali nowych doznań. Na scenie pojawia się barwna galeria postaci – zamiłowani w narodowej historii Kossakowie, rodzina Lewentalów – zasymilowanych Żydów i spolonizowani Niemcy – Hoesickowie. W tle zaś między innymi Sienkiewicz, Zapolska, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Dagny Przybyszewska, Reymont, Wyspiański, Axentowicz. Ikony polskiej kultury poznajemy od strony, której nam w szkole nie odsłaniano. Słabostki i małości bohaterów nie odbierają im ciepła i znaczenia, jakie odegrali w naszej historii.

Kolejna propozycja autorki bestselleru „Kossakowie. Biały mazur” z pewnością spodoba się jej czytelnikom. Za wartką fabułą stoją solidne studia badawcze. Tym się można zachwycić, ale tego nie można było wyssać z palca!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Oceny
3,8 (27 ocen)
10
6
7
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
skazaninaczytanie

Nie polecam

Przeczytałam tę książkę, ale chciałoby mi się powiedzieć: "Jakim kosztem?" W opisie czytamy: "Historia jednego z najgłośniejszych i najdłuższych romansów artysty jest punktem wyjścia opowieści barwnej i pełnej namiętności, snutej na tle niespokojnego czasu przełomu wieków i XX-lecia międzywojennego, kiedy świat się kończył i jedni popełniali samobójstwa, inni szukali nowych doznań. Na scenie pojawia się barwna galeria postaci – zamiłowani w narodowej historii Kossakowie, rodzina Lewentalów – zasymilowanych Żydów i spolonizowani Niemcy – Hoesickowie. W tle zaś między innymi Sienkiewicz, Zapolska, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Dagny Przybyszewska, Reymont, Wyspiański, Axentowicz. Ikony polskiej kultury poznajemy od strony, której nam w szkole nie odsłaniano. Słabostki i małości bohaterów nie odbierają im ciepła i znaczenia, jakie odegrali w naszej historii." Nie można zarzucić, że do tej powieści biograficznej autora się nie przygotowała - widać, że włożyła naprawdę dużo pracy w zdobycie...
10

Popularność




Joanna Jurgała-Jureczka Kossakowie. Tango ISBN Copyright © Joanna Jurgała-Jureczka, 2020All rights reserved Redaktor prowadzący Jan Grzegorczyk Redaktor językowy Paulina Jeske-Choińska Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Skład komputerowy Teodor Jeske-Choiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Seans

Kraków, 1908

Wojciech Kossak, słysząc pukanie, gestem zatrzymał służącego i sam otworzył drzwi.

— Oto moje królestwo! — Ukłonił się z przesadną atencją. Teatralnie.

— Kazałem napalić, żeby nóżki kochanej pani Zofii nie marzły, wszak to początek grudnia. Choć my tutaj — szerokim gestem wskazał wnętrze i pochylonych nad sztalugami uczniów — przyzwyczajeni jesteśmy do wszelakich niewygód. To pracownia, nie salon. Z chęcią oprowadzę i objaśnię, co w tej rupieciarni nagromadziły już dwa pokolenia Kossaków. Oto namiot…

— Ten, który szyła matka? — przerwała mu Zofia, przyglądająca się wszystkiemu z ciekawością. Wojciech przytaknął i już tylko na niej skupił uwagę. Poruszała się z wdziękiem, ale nie była zwiewna i szczupła, ani, broń Boże, koścista. Była taka, jak lubił.

Robiła wrażenie zaciekawionej wszystkim małej dziewczynki. Bo i była młoda. Skończyła dopiero dwadzieścia sześć lat. Mężowi, Ferdynandowi Hoesickowi, starszemu od siebie o lat piętnaście, zdążyła już urodzić córkę i stworzyć domowe ognisko, jakiego pragnął. Najpierw w Warszawie, a potem w Krakowie.

Tego dnia, w którym miała po raz pierwszy pozować do portretu Wojciechowi Kossakowi, ubierała się szczególnie długo. Sukienka od Hersego, oczywiście, nie inaczej. Czerwona z białą bluzką, zakończoną stójką z koronką. I taka sama, prześliczna koronka przy wąskich, ciasno opinających ręce mankietach. Do tego starannie ułożona fryzura — włosy upięte w wysoki kok. I rodzinna biżuteria Lewentalów — perłowe kolczyki.

Miało być szykownie, gustownie i olśniewająco. I było. Modny gorset, wyginający sylwetkę w kształt litery „S”, uwierał i przeszkadzał swobodnie oddychać, czarny szeroki pas ściskał nieco powyżej talii, ale i Ferdynandowi, i jej zależało na tym, żeby portret był zachwycający. Trzeba było wytrzymać — i wielogodzinne pozowanie, i niewygodny strój.

Zofia wciąż nie zdjęła jeszcze zimowego okrycia i dłonią przytrzymywała otulający szyję kołnierz z lisa. Już chciała go zsunąć, ale Wojciech, spojrzawszy na nią uważnie, zaprotestował:

— Ależ nie! Z takim wdziękiem go pani podtrzymuje. I ten mały paluszek tak cudownie skierowany ku górze! Proszę spojrzeć w lustro. O, najpierw może futro zdejmiemy…

Podał je stojącemu za nim Ferdynandowi. I w tym momencie jakby dopiero zrozumiał, że nie jest z Zofią sam na sam.

— Drogi panie, jak zapowiedziałem, jest wszystko, co pozwoli małżonkowi przeżyć te nudne chwile, podczas których my będziemy pracowali. Są papierosy i gazetki. Dzisiejsze świeże numery. Poranne wydania… I kawa. Bo, moi państwo, pierwszy seans jest zwykle po to, żeby modelka mogła przybrać jak najlepszą pozę i żeby malarz…

— Ależ wiemy, wiemy — przerwał mu Ferdynand. — Axentowicz nie tak dawno portretował Zofię, a i ja, jako liczący się literat, mam już i swoje portrety, i popiersia…

— Oczywiście, oczywiście — przytakiwał Wojciech z roztargnieniem, odwracając twarz Zofii w stronę okna i patrząc w jej oczy tak intensywnie, że aż spuściła wzrok.

— To urocze nakrycie głowy zostawimy… Tak… Stercząca, biała ozdoba dodaje nadzwyczajnej kokieterii. Wprost nadzwyczajnej!

Delikatnie chwycił Zofię za ramiona, odwrócił w stronę lustra. I stanął za nią. Bardzo blisko. Przyjrzał się. Jeszcze bardziej zsunął z ramion futrzany kołnierz z lisa, dotknął delikatnie jej dłoni.

— Gdyby pani zachciała łaskawie ten mały paluszek… W górę… O, tak. Znakomicie. I niechże się pani uśmiechnie. Nie? A do mnie, swojego malarza? Bardzo proszę. Tak filuternie, jak tylko pani potrafi.

Z zadowoleniem patrzył, jak rozjaśnia się jej twarz, wziął się pod bok, jak zawsze wówczas, kiedy pozował do fotografii, i tak został uwieczniony przez Ferdynanda, który zaopatrzony w swój ulubiony aparat, zrobił zdjęcie właśnie wtedy, kiedy jego żona i malarz — Wojciech Kossak, patrzyli w tym samym kierunku. Przyglądali się swojemu odbiciu w lustrze.

***

— A mówiłeś, panie Wojciechu, że będzie nudno. Ależ skąd! Dawno się tak dobrze nie bawiłem!

Ferdynand siedział w głębokim fotelu, pił kawę przyniesioną przez Ignacego i opowiadał o swoich literackich sukcesach, o przedmałżeńskich podbojach miłosnych. O tym i o tamtym.

— Albo Micia, kobieta jak grzech wcielony. Co za oko! Co za łydka! Majętna i namiętna wdówka. Zjawiskowa! Przeżyłem z nią upojne chwile. Wprost nie do uwierzenia! Wszystko to kiedyś opiszę.

Upił łyk kawy, odstawił filiżankę na spodeczek. Wojciech oderwał wzrok od stojącej nieruchomo modelki. Roześmiał się:

— Ależ kobieciarz z pana! No, no! Nieomal taki, jak ja! Choć z tego, co słyszę, to ja powinienem się u pana zaciągnąć jako czeladnik. Prawdziwy mistrz flirtu! I czytałem, czytałem. Książki i smakowite artykuły, i nowelki miłosne. Winszuję. Lubi pan zaglądać do alkowy, nawet wielkim i uznanym. Ot, choćby Słowackiemu, Szopenowi…

— I Krasińskiemu — podpowiedział Hoesick. — I jeszcze…

— I jeszcze Kossakowi. Co? Chciałbyś pan podejrzeć przez dziurkę od klucza? Choć może nie mam aż takiej sławy, ale słabość do niewiast i owszem. Tąż samą!

Zbliżył się do Zofii, poprawił fałdy sukni i spojrzał w oczy. Wrócił do sztalugi.

— Cudowna płeć piękna. Jakże ja za nią przepadam! Wszystko zło, jakie mnie spotkało, pochodziło z rąk tej brzydszej części ludzkości, tych egoistów włosiastych tam, gdzie nie trzeba, a łysych także nie na swoim miejscu… O, pardon…

Przerwał, udając zmieszanie. Ferdynand uśmiechnął się krzywo i przygładził sterczące dookoła łysiny włosy, a Wojciech kontynuował:

— Nie, doprawdy, gdybym był kobietą, wyjechałbym na Lesbos i pieścił bez opamiętania…

Zofia poruszyła się, westchnęła. Spojrzała w lustro, dotknęła dłonią policzka i spróbowała na powrót przyjąć niewygodną pozę.

— Podaj mi łyk wody, Duniu — poprosiła.

Ferdynand wstał.

— Musimy mówić ciszej. — Wojciech Kossak zniżył nieco głos, kiedy Ferdynand wrócił do stolika. — To są nasze męskie sprawy. Niestosowne dla uszka tak delikatnego…

— A wracając do Mici… — Mąż Zofii rozsiadł się wygodnie. — Właśnie tego lata, kiedyś pan przyjeżdżał z Berlina nad morze, mieliśmy swój mały romansik. Cudowne tête-à-tête. Zależało nam na dyskrecji. Bo po co mają w Warszawie wiedzieć, że gruchamy jak dwa gołąbki.

— Rozumiem!

— Chyba nie! Bo siedzieliśmy właśnie w koszu na plaży, całowali się namiętnie, a pan i, zdaje się, kuzyn…

— Ach, tak, Kazio Puławski.

— Tak, on! Zamiast nas dyplomatycznie nie zauważyć, zawróciliście, żeby zajrzeć do kosza i ukłonić się grzecznie.

— Jak to? — Wojciech udawał święte oburzenie, a oczy mu się iskrzyły rozbawieniem. — Jakże się nie przywitać? Przecież już wtenczas znaliśmy się doskonale. Zdaje się, jeszcze z Zakopanego. I jakże się ucieszyłem, kiedy po Krakowie rozeszła się wieść, że Ferdynand Hoesick, uznany i niezwykle wprost utalentowany literat, i jego śliczna żona na stałe zamierzają u nas osiąść. Nudny Krakówek ogromnie na tym zyskał. A panią Zofię od razu okrzyknięto gwiazdą…

— Ależ tak! Pamięta pan? — ucieszył się Ferdynand. — Na wieczorku u Janków Waligórskich była szopka noworoczna. Zanotowałem nawet obie zwrotki w moim pamiętniku…

— Pani Zofio, dość na dzisiaj, prosimy do nas! — zawołał Kossak i podszedł, żeby podać jej ramię. A kiedy ją prowadził do stolika, zaśpiewał na cały głos: „Kiedy tu z Warszawy spadła gwiazda nowa, zaraz obudziła z drzemki pół Krakowa…”.

— Niechże pan już przestanie — śmiała się Zofia, ale nie protestowała, kiedy objął ją i, wciąż śpiewając, tańczył w rytm piosenki:

Mnóstwo satelitów rozpoczęło krążyć,

Lecz gwiazda ku żadnym zbyt nie chciała ciążyć

Satelici się zmachali, z konstelacji wypadali…

— I teraz obrót! I ukłon! O, tak! Znakomicie!

— Dosyć. Siadaj. — Ferdynand wstał, podsunął żonie krzesło. Usiadła — A pan także niedawno powrócił z Berlina. Jak mi się zdaje, na stałe — zwrócił się do Wojciecha.

— A tak, tak! Choć cesarz mnie kochał nadzwyczajnie! I nie chciał wypuścić. Cóż, gdyby nie ta jego nieszczęsna przemowa antypolska w Malborku, pewnie do dziś bym tam siedział.

— I malował cesarza, i konie, i bitwy…

— I piękne kobiety, kochany panie. I piękne kobiety! Bo kobiety i konie wprost pasjami lubię…

— A ja nie umiem konno… — zmartwiła się Zofia kokieteryjnie. — A pan zawsze tak doskonale…

— Kiedy dosiadam mojej kochanej Sweetheart, którą nazywam aniołem w końskiej skórze, to przyjemność galopowania jest wprost nie do opisania. I stanowimy jedność z moją klaczą, jak z najukochańszą kobietą. Ale kiedyś cesarz…

Wojciech Kossak polecił przynieść świeżej kawy. Reszta pierwszego seansu należała już tylko do niego. Opowiadał, Ferdynand milczał, a Zofia śmiała się i domagała więcej i więcej…

— Proszę bardzo. Oto zawołano mnie kiedyś przed oblicze najjaśniejszego cesarza. A ja konia, którego mi dano, nie znałem jeszcze, więc ruszam. I co się okazuje? Że to zwierzę młode i pełne temperamentu ognistego. Więc gna wprost na świtę cesarską. Próbuję zatrzymać, ale gdzie tam! Pędzi jak oszalałe. Jak burza przelecieliśmy przed obliczem rozbawionego cesarza, który znał mnie doskonale jako wybornego jeźdźca. Zdążyłem jedynie zasalutować i bezradnym gestem wskazałam konia. I wstrzymałem w końcu największym wysiłkiem to nieobliczalne bydlę. Wracamy. Jadę tym razem ostrożnie. I co? Znowu to samo! Przed samym łbem cesarskiego konia przegalopowaliśmy! Tyle że w odwrotną stronę. Byłem wściekły, a cesarz wprost pokładał się ze śmiechu. A potem mi rzekł: „Cóż to za szalonego konia ujeżdżał pan dzisiaj, panie Kossak?”.

Nie przestając opowiadać, Wojciech wziął za rękę modelkę, upozował na nowo i znowu stanął za sztalugą.

— A za to, żem zawsze mówił, co miałem na myśli, bo bywało, że skrytykowałam cesarza za to lub owo — lubił się też i moim kosztem zabawić. Razu pewnego znów jestem blisko. Parada, konie i jeźdźcy w rynsztunku wojskowym. Wielki koniuszy wskazuje mi kasztana, którego dla mnie wybrał. Mój Boże! Nie jechałam nigdy dotąd na cielęciu ani na krowie, ale wyobrażam sobie, że to musi być podobne wrażenie. Senne to zwierzę szło drobnymi, niepewnymi krokami i, jak mniemam, osioł byłby szybszy. Dopadam więc po tej okropnej kompromitacji koniuszego, a on bez słowa wskazuje mi karteczkę, na której cesarz pan napisał… Wiecie, co napisał?

— Oczywiście, że nie wiemy, bo niby skąd — odpowiedział Ferdynand nieco zniecierpliwiony.

— Cesarz napisał: „Proszę dać Kossakowi najspokojniejszego konia z całej stajni, bo inaczej go znowu poniesie”!

Rozbawiona do łez, zarumieniona Zofia zaprotestowała, kiedy mąż powiedział, że na pewno jest już zmęczona. Nic nie pomogło. Ferdynand zaczął się żegnać.

— To wszystko, co pan tak barwnie opowiada, należy spisać i wydać.

Skierował się do wyjścia.

— Jeszcze tylko pomogę się ubrać mojej zachwycającej modelce…

— Ja to zrobię.

— Ależ nie! Nalegam! To moja słodka powinność — przerwał stanowczo i otulił jej szyję kołnierzem. Pomógł włożyć futro i dużo dłużej, niż było to konieczne, trzymał jej małą dłoń w swojej.

— Delikatna skórka… wprost cudowna. Łapka biała, kształtna… Jaką rozkoszą dla artysty jest podjęcie próby oddania i uwiecznienia tak doskonałego piękna — przemawiał szarmancko i znów teatralnie.

A kiedy Ferdynand opuścił ich na chwilę, wróciwszy do pracowni po zostawiony przez nieuwagę szalik, dodał już zupełnie innym tonem, ściskając aż do bólu dłoń Zofii i przyciszając drgający uczuciem głos:

— Bo malarz i modelka są, dzięki portretowi, związani na zawsze. Więzami nierozerwalnymi. I jak kochankowie, należą do siebie… Są sobie poślubieni. Jak od tego dnia ty i ja…

Wyrwała mu się, oswobodziła. Zmieszana skupiła wzrok na mufce, w którą pośpiesznie schowała głęboko obie dłonie.

Chwilę później Hoesick wziął opiekuńczym i władczym gestem żonę za ramię i wyprowadził w grudniowy, chłodny zmierzch, rozświetlony padającym od rana śniegiem.

Kotka

— Ach, Maniu, zaraz jak skończyłem w pracowni, poszedłem do klubu, więc ci nie zdążyłem powiedzieć, że dzień miałem nadzwyczajny! Wprost nadzwyczajny! Obraz mi się dzisiaj pięknie skomponował! Bajecznie! Taki jestem szczęśliwy!

Żona Wojciecha Kossaka, ubrana w szarą, domową suknię, uśmiechnęła się, a potem znów pochyliła się nad grubym zeszytem i sumowała rzędy cyfr.

— A nad czym ty tutaj, Mańciu najsłodsza, ślęczysz po nocy?

— Jeszcze nie zaczęłam nawet wieczornych pacierzy. Muszę zapisać nasze wydatki. Dużo tego…

Spojrzał jej przez ramię. Pensja kucharki, pensja Mikołaja, Julki, Marysi… mleko w listopadzie, fiakry… dobroczynność… pranie…

Szare życie…

Prawda, w tej sukni i ona jest szara, a on tak kochał kolory. Na szczęście wciąż jeszcze jego żona nosi ślady dawnej urody — jasnowłosa, drobna, niewysoka. Tak ufnie i chętnie tonęła kiedyś w jego ramionach, zachwycona nim i jego siłą. Teraz była nade wszystko wierną i zapobiegliwą strażniczką Kossakówki, wciąż zatroskaną o dzieci, o pieniądze, o wszystko…

— Co malowałeś? — zapytała, nie przerywając pracy.

— Portret. Wiesz, jak się cieszę, że portrety mają takie wzięcie. Drzwiami i oknami walą do mnie. Arystokraci, parweniusze. Wszyscy. Każdy chce mieć Kossaka. No i te babiszony, co tak na mnie lecą. Och, Maniu, pasjami to lubię! Nie patrz tak! — Roześmiał się. — Przy tylu tentacjach i tak rzadko przeciwko tobie zgrzeszę…

— Ale grzech nawet tak mówić…

— Porzuć, moja najdroższa, ten biblijny ton. Jestem taki kontent dzisiaj, że wina bym jeszcze albo koniaczku się napił. Co prawda w klubie… Ale… co tam! Świętuję dzisiaj nowe obstalunki. Sypią się jak z rękawa. Będziemy bogaci, moja Miziu. I kupię ci wieś! Tak, jak obiecałem!

Wojciech energicznie podszedł do drzwi, otworzył je i huknął na cały głos:

— Ignacy! Wina!

— Ciszej, ciszej. Cały dom zabiera się do spania. Sama pójdę. — Już była przy drzwiach, zaaferowana, niespokojna…

— Poczekaj, Mario… — usłyszała.

— Pan życzył wino. Koniak też przyniosłem, bo wiem, że pan lubi kieliszeczek.

— Dajże i idź spać. — Maria odebrała tacę, czym prędzej zamknęła drzwi, choć Ignacy już wsadzał głowę, żeby ciekawie się rozejrzeć po sypialni pani, a potem opowiedzieć reszcie służby, co tam się w nocy wyrabiało.

— Niedobrze tak przed nocą pić, a jutro musisz pracować od rana.

— Naleję ci.

— Nie! No może… troszeczkę.

Postawiła kieliszek na biurko.

— Co malowałeś? Kto dzisiaj pozował?

— Czekaj, po kolei. No więc, jak wiesz, powodzenie moje bierze się stąd, że studia robię z natury i są takie, że babom pochlebię. Jednej ujmę wdzięków pośladkowych, drugiej dodam. A one i mężowie się zapalą i kupią. I zapłacą, choćbym zażądał niemało.

Chodził po pokoju z kieliszkiem wina w dłoni. I mówił, a ona słuchała ucieszona, że jest taki młodzieńczy, zapalony do pracy, wciąż pełen planów. I taki sławny. Artysta. Jej mąż. Była z niego dumna.

— Opowiadaj… ja słucham, słucham. Tylko jeszcze tu skończę to, co miałam w planach… — Wzięła pióro, pochyliła się nad księgą wydatków, zaczęła wpisywać kolejne cyfry.

— Więc kto dzisiaj? — zapytała.

— A dzisiaj? Wyobraź sobie, Hoesickowa.

Pióro w jej dłoni znieruchomiało. Odłożyła je powoli.

— Zofia? — Poczuła, że zaschło jej w gardle, upiła łyk wina. — Czy to ta sama, o której opowiadano, że na balu w marcu, choć już od dawna zamężna, ubrała się wyzywająco, w czerwoną suknię… Nie wypada…

— A tak, tak. Byłem tam, bo mnie usilnie proszono, żebym zaszczycił… Suknię miała pąsową. I maskę. Twarzy nie było widać, dopiero potem, kiedy zdjęła, zorientowaliśmy się, że to Hoesickowa.

— Twarz ma podobno pospolitą. Nieherbowa jest. Mówią, że to Żydówka. — Spojrzała badawczo w stronę męża. — Taka młoda… Mogłaby być twoją córką.

— Co też ci przychodzi do głowy — oburzył się. — Jaką córką? I co to wszystko ma za znaczenie? Bogaci są oboje. Zapłacą dobrze. No i, wyobraź sobie, Maniu, dopiero co poczciwy Axent ją portretował! Po pierwsze — mój portret musi być o niebo lepszy. A po drugie — wiesz, jak figlarz wyłudził od tego naiwnego Hoesicka więcej, niż było umówione? Sprytnie. Więc było tak. Obraz gotowy, mąż przychodzi do pracowni, ogląda, cmoka z zachwytu. Na obrazie Zofia w balowej sukni, piękna, ponętna. Widziałem, niczego sobie… Ale, jak to u Axentowicza, wszystko zmanierowane — dodał z pewnym odcieniem lekceważenia. — A wracając do Zofii: figura wcale, wcale. Więc ten jej mąż się zachwyca. I co? I dowcipniś Axentowicz bierze do ręki nożyce i zabiera się, że niby chce pół portretu odciąć. Zdziwionemu i przerażonemu Hoesickowi mówi, że zamówienie brzmiało: do pasa, za tyle mu zapłacą, a on zrobił więcej…

— I co?

— I Hoesick dopłacił! I wszystkim o tym opowiada. Mnie także. A ja ją zrobię nie do pasa, tylko znacznie niżej. Już szkic gotowy. Dawno mi się tak nie udał za pierwszym razem!

Wojciech był rozpromieniony, podekscytowany. I choć nie miał w żonie wdzięcznej słuchaczki, bo wciąż pisała, od czasu do czasu potakując, to jednak opowiadał z przejęciem:

— Namaluję ją tak, żeby wyglądała zachwycająco! Już widzę, że to będzie mój najlepszy portret…

— Była z mężem? — przerwała mu niespodziewanie.

— Tak, tak. Wiesz, Mario, jak można pozwolić tak się tytułować? Dunio!

— Jaki Dunio? O czym ty mówisz?

— Nie wiesz? Ferdynanda Hoesicka tak nazywają. Z dzieciństwa mu chyba zostało. A inna rzecz, że to całkiem do niego pasuje. Dworują sobie z niego wszyscy, aż miło. Razu jednego opowiadał mi pewien zacny profesor, że pisze do niego: „Kochany panie Duniu”, ale atrament tak mu się rozmazał, że słowo „Duniu” wypisz wymaluj wyglądało jak „durniu”. Tylko jedna literka, a byłby człowieka na śmierć obraził. Tak się jakoś niefortunnie mu napisało…

— Poczciwy i dobry, tak o nim mówią. — Maria wzięła w obronę męża Zofii. — I znany pisarz. Artysta. Jak ty.

— No wiesz — zaprotestował gwałtownie — mnie do niego nie przyrównuj. Może i poczciwy, ale nie artysta, tylko grafoman okrutny! I do tego chwalipięta. Ale mniejsza z tym.

Uspokoił się. Pochodził jeszcze chwilę po pokoju. A potem usiadł na kanapie, zamyślony. Pił wino, a Maria znów powróciła do swoich obliczeń. Obserwował ją.

— Zachodzę do twojej sypialni stęskniony, spragniony… — powiedział nagle. — A ty nawet na mnie nie patrzysz.

— Bój się Boga, Woniu. Co też mówisz… Ciszej… — Spłoszona wstała od biurka i sprawdziła, czy drzwi są dobrze zamknięte. — Nie jesteśmy już młodzi. Jeszcze kto usłyszy. Zawsze, jak tak żartujesz…

— Nie żartuję! — oburzył się, znów za głośno.

Zaśmiał się, widząc jej zmieszanie.

— Daruj — jęknęła. — Ty sobie dworujesz, a ja się boję, że Lilka albo Madzia, a nie daj Bóg nasz Juruchna będzie tędy przechodził… Co by o nas pomyśleli? Mamy obowiązki rodzicielskie. Powagę trzeba zachować, nie o takich rzeczach nam już teraz myśleć. To prawie starość…

— Zlituj się, Maniusiu. Jaka starość? Sił mam tyle, ile dwudziestolatek. Błagam cię! Nie mów tak!

Był wyraźnie poirytowany. Już nie liczyła, odłożyła pióro, zamyśliła się.

Mój Boże… Miała już prawie pięćdziesiąt lat. Od jakiegoś czasu starała się nie patrzeć w lustro. Więdła. Nic na to nie można było poradzić. Zresztą, troje dzieci i wieczny strach… Bo noce z nim kiedyś były takie odurzające i piękne, ale potem… Potem bywał coraz bardziej natarczywy, do bólu… A ona musiała w niepokoju czekać, czy czerwona armia — taki wymyślił dla nich szyfr określający menstruację — nadejdzie o zwykłej porze, jak co miesiąc nadejść powinna… Prosiła więc o wstrzemięźliwość, bo ksiądz na spowiedzi tak radził, ale Woniu, jej kochany Woniu…

Wiedziała już, że kiedy nadejdzie ten dzień i córki będą szły za mąż, powie każdej z nich:

— Moje dziecko, to są bardzo przykre i bolesne sprawy, ale widzisz, Pan Bóg już tak to urządził, że mężczyzna musi…

Spojrzała na niego. Milczał.

Nie mogła wiedzieć, że wciąż widział dłonie portretowanej dzisiaj Zofii, jej figurę, że wyobrażał sobie, co kryje się pod suknią, jakie wdzięki młodej kobiety, która, choć chyba nie wiedziała, jak uwodzić, to jednak miała w sobie coś… Axentowicz to wydobył, szelma. Ten jej wdzięk, jej nagie ramiona, pochylenie głowy, wysmukłą szyję. Wzrok zza półprzymkniętych powiek, kiedy jest jakby nieobecna, trochę senna…

Widzieli takie kobiety. Kotki, przeciągające się leniwie, z rozkoszą…

Do żony wtenczas pisał:

Już widzę, jak w Krakowie będą mnie klepać po ramieniu i ze znaczącym uśmiechem powiedzą: — Cóż tam, panie Kossak, nie traciłeś pan czasu… Gdyby prawdę wiedzieli, pomyśleliby, żem impotens…

Niezupełnie tak było. On i Axentowicz mieli wspólną tajemnicę. Maria się nigdy nie dowie. Poszli kiedyś z paniami, aktorką i jej przyjaciółką, do domu rozkoszy. Gdzie to było? W Paryżu? Tak… Paryż nocą. Kusił, roznamiętniał, obiecywał… Co to był za widok… Co za przeżycie… Jeszcze dziś, kiedy do tej nocy powraca myślami…

Wojciech wstał, odłożył pusty kieliszek i położył się na łóżku Marii.

Przed oczami miał tamte dziewczęta, młode, jędrne, które miały na sobie tylko pantofelki i jedwabne pończoszki. Przechadzały się po miękkich dywanach, wśród wyściełanych mebli, w czerwonym, dyskretnym świetle. Same. Bez mężczyzn. Uprawiały miłość lesbijską. Wiedziały, że przez specjalne wizjery są obserwowane, że w sąsiednim pokoju ktoś jest i patrzy. Że ich pieszczoty są na pokaz. A jednak w ciszy tłumionych oddechów i leniwych ruchów były jak przeciągające się w słońcu kotki, skupione tylko na sobie, na swoich kobiecych ciałach, dotykające delikatnie, powoli, zmysłowo…

Gdyby Maria tak umiała… tak dotknąć… Tak pieścić…

Zofia Hoesickowa umiałaby. Kiedy pozowała, przeciągała się jak kotka, jak tamte kobiety…

Wojciech oddychał głęboko, miał zamknięte oczy.

Maria sądziła, że zasnął. Cicho, na palcach, starała się wymknąć, żeby chociaż pacierz zmówić przed nocą.

— Zaczekaj — powiedział — chodź do mnie.

Miał na sobie szlafrok, dla wygody rozwiązał pasek, rozsunął jego poły, a ona spojrzała na niego — wciąż zgrabnego, męskiego, oczekującego… I zmieszana odwróciła wzrok.

Powiedział cicho:

— Spójrz, jak ciebie pragnę…

Nie skomentowała.

— Dobrze, moja średniowieczna żono — powiedział sucho. — Kończ te swoje rachunki i pacierze. Idę spać!

— Zostań — szepnęła. — Proszę, zostań.

A potem, kiedy mówił, że jest jego cackiem z dziurką, że uwielbia, jak wraca do domu i otwarta jest brama, i jej nóżki rozwarte na oścież… I żeby się tak właśnie na niego otworzyła. I żeby zdjęła ten piekielny gorset — zacisnęła powieki, poddała się.

Powiedziała tylko:

— Zgaś światło.

Zgasił.

Maska

Po powrocie z pracowni Kossaka Ferdynand Hoesick poprosił żonę, żeby poszła z nim do białego salonu. Mówiła, że chce się już położyć, ale nalegał. Przysiadła na krześle, blisko drzwi. On stał i w zamyśleniu, z czułością gładził oparcie głębokiego fotela.

Krakowskie mieszkanie na ulicy Wolskiej urządził starannie i ze smakiem. Lubił je. Każdy pokój naznaczył jakimś kolorem. Może trochę jak malarz, a już na pewno jak artysta. Bo artystycznej wrażliwości i odpowiedniego wyrobienia, a także, rzecz jasna, pieniędzy trzeba było, żeby stworzyć wymarzony dom. Ferdynand Hoesick to wszystko posiadał. Miał zatem mieszkanie odpowiednie dla wziętego literata i, trzeba dodać, także świetnego muzyka, który bez fortepianu nie wyobrażał sobie życia. Miał i fortepian. Wielki, koncertowy bechstein o potężnym unikalnym brzmieniu, stojący w salonie, budził zazdrość gości. Miał ładną, elegancką i, co ważne, młodą żonę. Miał uroczą i zabawną, czteroletnią córeczkę.

Był z siebie zadowolony. Z zadowoleniem więc rozglądał się wokoło. Biały salon z meblami w stylu Ludwika XVI ze złotymi stiukami prezentował się efektownie. Ogień w kominku dawał przyjemne ciepło i światło, które razem z przyćmionym światłem lamp tworzyło klimat wprost wymarzony, żeby spędzać spokojne rodzinne wieczory. Jadwisia, nazywana pieszczotliwie Dzidzią, już spała w swoim różowym dziecięcym pokoju, umeblowanym z tym samym znawstwem i pieczołowitością, z jaką zaprojektował zieloną jadalnię, niebieską sypialnię i buduar żony. Buduar był pokojem czerwonym z cennymi obrazami, dużym lustrem, zgrabnym szezlongiem, wygodną kanapą, uroczą toaletką i gustownym biurkiem.

— Jeśli chodzi o dzisiejszy seans… — zaczął. Zofia podniosła głowę. — Jestem, moje złotko, nieco rozczarowany…

— Czym? — zaniepokoiła się, odwróciła wzrok. — Przecież sam chciałeś, żeby mnie malował… — Wstała gwałtownie. — Zaparzę herbatę, Duniu.

— Zostaw — powstrzymał ją — mam ci wiele do powiedzenia…

Wskazał żonie miejsce na kanapie. Usiadła. Patrzył na nią uważnie.

— Specjalnie zostawiłem swój szal w pracowni, żeby po niego wrócić… Sprytnie, co?

Milczała. Starała się ukryć zmieszanie.

— Pisarz, zwłaszcza dobry, musi mieć znakomity zmysł obserwacji. Pochlebiam sobie, że jestem utalentowany. Rozumiesz, co mam na myśli?

Patrzył wyczekująco. Przytaknęła.

— Wróciłem, bo chciałem coś sprawdzić. Przekonać się… Czy pamiętasz moją nowelkę Przed obiadem? — Ferdynand zaczął spacerować po pokoju. — Wydałem ją w tomie Samotność. Opowiadała o tym, jak malarz romansował ze swoją modelką. Wszystko zaczęło się od pierwszego szkicu do portretu. Otóż jest tam scena, kiedy zdradzany mąż przyszedł do jego pracowni… Pamiętasz?

Zatrzymał się.

Znów przytaknęła. Znów powoli i bez słowa. Ferdynand mówił głośno, szybko, wyraźnie podekscytowany:

— Nie mogę się nadziwić, z jakim wyczuciem opisałem to wszystko! Pomieszczenie, reakcje kochanków… Zdradzany mąż zobaczył w pracowni ów pierwszy szkic, będący jakby apoteozą demonicznej piękności jego żony. Słyszałaś, co dzisiaj powiedział Wojciech? Powiedział: „Szkic niesłychanie mi się udał!”. To samo włożyłem w usta mojego bohatera! To samo! Ale ten nieład, graciarnia… Tego się nie spodziewałem. Pod tym względem mnie rozczarował. Jak może w takim bałaganie tworzyć, ja bym nie potrafił! Mój gabinet… Ale wróćmy do głównego wątku. Kiedy poszedłem po szal, dokładnie wszystko obejrzałem, żeby móc w szczegółach odtworzyć, bo nagle olśniło mnie, że przecież mogę jeszcze raz opracować ten temat…

Ferdynand przerwał. Podszedł do żony. Pochylił się. Wziął jej dłoń.

— Zimna… Czemu? Jesteś dziwnie blada, Zosieńko. Coś się stało?

Usiadł obok.

— Nic mi nie jest — zapewniła pośpiesznie. — Mów dalej, mów… słucham.

— Nowelka Przed obiadem miała ogromne wzięcie! Stara Borowiczowa powiedziała mi, że jej córka nie może się oderwać. Nie wiedziała, że ja też pisuję takie rzeczy! Obie panie Śliwińskie zachwycone. Jodko pisał mi z Litwy wprost entuzjastycznie i dziękuje za miłe chwile spęczone przy lekturze. Jaworska czytała jednym tchem… Mówiono mi, że nowelka bije na głowę najlepsze francuskie książki. Romans to znakomity temat! Nie uważasz?

— Tak, oczywiście. Czy mogłabym…?

Przerwał jej. Niecierpliwy, rozgorączkowany. Poderwał się z kanapy, zaczął znowu nerwową wędrówkę po pokoju.

— Chyba nie zasnę. Zanotuję wszystkie dzisiejsze spostrzeżenia. Nowa wersja noweli będzie o niebo lepsza. Pokuszę się o rozszerzenie wątku… Może nawet napiszę powieść! To byłoby wspaniale! Ogromy sukces! Zamknę gęby tym prześmiewcom z „Zielonego Balonika”. Drwią ze mnie. Na czele z Boyem. A już kuplecik o Ostendzie i o tym, jak „wyszedłem letki z cichej klozetki” jest wyjątkowo prostacki. Cały Kraków to śpiewa! Na szczęście nikt nie będzie za jakiś czas pamiętał o Boyu! Cały ten „Zielony Balonik”, jak wszystkie baloniki, nie tylko zielone, wypuściwszy z siebie dowcip, skurczy się, pomarszczy i będzie zwykłym śmieciem.

— Wiesz przecież, że to żarty. Wszyscy cię poważają — powiedziała Zofia ze źle ukrywanym zniecierpliwieniem. Zbyt często musiała ostatnio powtarzać to zdanie. Złośliwe wierszyki, krytyczne recenzje, a nawet drwiny miały się skończyć, kiedy zamieszkają w Krakowie. Tak się nie stało…

— Portret zapowiada się wspaniale. Kossak jest wziętym artystą. Zapłacę mu, ale też i sam będę miał korzyść. Powziąłem tę myśl nazajutrz po marcowej Reducie Prasy w Teatrze Starym. Byłaś najefektowniej ubrana. W pąsowym dominie, jedynym naprawdę europejskim stroju. Intrygowałaś otaczających cię panów…

Zofia uśmiechnęła się na wspomnienie cudownych przeżyć. Bawiła się pysznie.

— Wzbudziłaś zachwyt, złoteńko. Dowcipna, cięta, pełna wdzięku. Jako tancerka miałaś ogromne powodzenie. Kotyliona z młodym Radziwiłłem, to zaszczyt! Któryś taniec z Kossakiem, o ile dobrze pamiętam. Też znakomicie! Wtedy jeszcze byłaś anonimowa. Zmuszono cię w końcu, żebyś zdjęła maskę, więc nikt nie może powiedzieć, że nie wie, kim była najatrakcyjniejsza kobieta na tym balu! A jednak następnego dnia, relacjonując bal, krakowskie gazety nie napisały o tobie ani słowa. Oczywiście, to znowu zazdrość, bo jestem kolegom literatom solą w oku. Ale teraz to się zmieni…

— Jestem zmęczona! — powiedziała, tym razem stanowczo.

Szła szybko w stronę drzwi.

— Wszystko zgodnie z planem — usłyszała. — Kossak jest tobą zachwycony…

Zwolniła kroku. Nie odwróciła głowy.

— Chciałem, żeby tak było. Wkrótce będzie o tobie głośno…

Z ulgą zamknęła drzwi sypialni. Oparła się o nie. Nastała cisza. Nareszcie.

Chwilę później wolnym, zmęczonym krokiem podeszła do łóżka. Wyjęła szpilki z włosów. Zaczęła zdejmować suknię. Zasnąć… Jak najszybciej zasnąć…

***

Był doskonałym tancerzem. Silny, postawny i wysoki. Ruchy miał sprężyste, pewne, a mięśnie stalowe.

Wirowali w takt walca, unosili się. Zgodnie i płynnie.

— Ślicznie pani wyglądasz — zaczął. — Piękna suknia. Czerwona. Bardzo lubię taką barwę. Zdecydowana i odważna. Nawet bardzo odważna… Intryguje i… — Zawiesił głos, nachylił się, szepnął jej wprost do ucha: — bardzo mnie podnieca.

Zabrakło jej na chwilę tchu.

Impertynent — pomyślała. Zuchwalec! Bezczelny!

Trzymał ją w ramionach. Mocno. Nawet gdyby się chciała uwolnić, nie mogłaby. I chyba nawet by nie chciała… Szkoda takiego cudnego walca. Tak upojnego. Bo byli w tym tańcu stworzeni dla siebie, do siebie dopasowani, cudownie harmonijni, jednomyślni. W rytmie i melodii zanurzeni. Podziwiani. Odchyliła głowę. Podała się. Płynęła z nim. Krew pulsowała w tym samym rytmie. Poczuła, jak ogromna fala namiętności ogarnia ją z nieprawdopodobną siłą…

— Znam twoje imię.

Przeraziła się… Jak to? Przecież zasłoniła twarz maską. Nikt jej nie rozpozna.

Spłoszona, pomyliła krok. Przytrzymał ją. Z powrotem wprowadził w rytm.

— Znam… Jesteś kusicielką. Jesteś uwodzicielką…

— Ach, tak — odetchnęła. A więc nie wie, że to ona, Zofia Hoesickowa, w której salonie bywa. Jest bezpieczna.

Zamknęła oczy. Znów czuła, jak porywa ją rytm, jak jej dłoń w jego dłoni niknie, jak pulsuje jego krew w rytm jej krwi… jak jej biodra…

***

— Zosiu moja! Złoteńko! Ty jeszcze w łóżku?

Ferdynand gwałtownie otworzył drzwi.

Wyrwana ze snu, patrzyła na niego zdziwiona.

— Urocza, wypoczęta. — Podszedł, pochylił się i pocałował żonę w policzek. — A ja, widzisz, całą noc nie zmrużyłem oka. Może z godzinkę zdrzemnąłem się w swoim gabinecie. Pracowałem. Zaraz ci opowiem, bo na pewno jesteś ciekawa. Ale najpierw zobacz, znowu mnie potrzebują, bo wiedzą, że nie znajdą lepszego znawcy Szopena. Oto, na jaki list muszę zaraz odpowiedzieć.

Wyjął kartkę z koperty, rozłożył.

— Pisze mi Darowski z Rzymu, że ogłosili konkurs na pomnik. I wyobraź sobie, zgłosił się Żyd, niejaki Glicenstein. Podobno zdolny, ale przedstawił straszliwy projekt. Oto Szopen siedzi na dwóch osłach, a motywem dekoracyjnym balustrady u dołu ten artysta z Bożej łaski uczynił dwa niedźwiedzie. I proszą, żeby Hoesick coś doradził, podpowiedział, jako najwybitniejszy specjalista…

Zofia próbowała uładzić nocną koszulę, która bezwstydnie zsuwała jej się z ramion. Chciała skupić się na tym, co Dunio ma do powiedzenia, i otrząsnąć z rozmarzenia. Bez skutku. Wciąż, choć minął prawie rok, nie mogła zapomnieć siebie w ramionach Kossaka. I nie mogła zapomnieć walca i tej fali, która ją porwała, pochłonęła, oszołomiła, zdumiała i przestraszyła, obudziła zmysły… Tej nocy wszystko wróciło.

***

Wstała. Niechętnie. Włożyła szlafrok, palcami przeczesała włosy. Spięła je szpilką. Minęła Ferdynanda.

— Dokąd idziesz? — zatrzymał ją. — Usiądź ze mną przy stole. Śniadanie zaraz nam przyniosą. Nie martw się. Nasza córeczka już nakarmiona. Pójdzie z nianią na spacer.

Uśmiechnął się, zadowolony, że wszystkiego dopilnował. Przyglądał się jej chwilę w milczeniu, kiedy siadała naprzeciw niego, a słysząc pukanie, wpuścił służącą z tacą.

— Chciałem, żebyś wypoczęła, Złotko. Zmęczyłaś się wczoraj tym pozowaniem, a dzisiaj znowu… Nie mogę ci towarzyszyć. Bądź pełna wdzięku, a nawet i kokietuj go choć troszeczkę. Wiem, że to może i nie będzie ci miłe. Trzyma się wcale nieźle, ale już jest po pięćdziesiątce. Choć jestem ponad dziesięć lat od niego młodszy, sam nieraz się obawiałem, że i ja dla ciebie jestem za stary. Ale mniejsza z tym. Chodzi o to, żeby portret wypadł wspaniale i żeby wszyscy, którzy zignorowali moją żonę, żeby mi dopiec, musieli cię zauważyć. Zrobisz to dla mnie?

Skinęła głową.

— Boże Narodzenie u królowej matki czy zostajemy z Dzidzią w domu? — zapytał. Podszedł, żeby pocałować Zofię w policzek. Często tak robił, zanim zniknął w swoim gabinecie, żeby pisać w samotności.

— Pojedziemy do Warszawy, wczoraj odebrałam list.

***

Kiedy Ferdynand wyszedł, mogła nareszcie się zająć sobą. Bolała ją głowa. Jeszcze chwilę odpocznie, a potem się ubierze. Potem…

Podeszła do biurka. Wahała się chwilę. Otworzyła szufladę. Wyjęła narzeczeńską korespondencję. Pięćdziesiąt listów Ferdynanda. Pod spodem jedna kartka, a właściwie zdjęcie przedstawiające polowanie w Antoninach. Na nim Wojciech Kossak szykujący się do strzału, a na odwrocie jego słowa. Słowa skierowane do niej:

Oddany sługa łaskawej pani pudłuje z przekonaniem, car il prefere de donner la vie que de tuer. Pour le moment il embrasse en imagination Vos blanches mains.

— Pour le moment il embrasse en imagination Vos blanches mains — powtórzyła. — Przez chwilę całuję w wyobraźni Twoje białe dłonie…

Odchyliła głowę. Zamknęła oczy. Poczuła, jak całuje jej dłonie. W wyobraźni.

Niech nie tylko dłonie.

Nie tylko przez chwilę.

Nie tylko w wyobraźni…

Wezwała służącą.

— Trzeba dać znać pannie Helenie, żeby przyszła za godzinę. Niech uczesze mnie tak samo, jak wczoraj.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Część pierwsza – Ferdynand

Ojciec

Warszawa, osiem lat wcześniej

— Nie żeń się z tą Żydówką… To nie jest kobieta dla ciebie.

Ferdynandowi drżały dłonie, kiedy sięgnął po karafkę.

— Uwodzicielka… opętała cię… Błagam… Kiedy umrę…

Kaszel przerwał prośbę wyrażaną głosem zmęczonym, urywanym.

— Wypij, ojcze.

Kilka kropli wody spadło na dywan. Chory, oparty o poduszki, oddychał ciężko.

— Nigdy się tak nie pociłem — wyszeptał z bezradnym zdziwieniem.

Ferdynand ocierał jego twarz, uspokajał.

— Widzisz, jest coraz lepiej. Zaraz przyjdzie doktor.

— Daj mu czterdzieści rubli. Był już kilka razy. A potem… Potem będzie musiał napisać akt zejścia.

Siedząca w kącie pokoju ciotka Sułkowska rozpłakała się głośno i żałośnie.

Ferdynand spojrzał na nią błagalnym wzrokiem. Zrozumiała. Przyłożyła chusteczkę do ust. Przycichła.

Rano, kiedy tylko posłaniec przyniósł wiadomość, że starszego pana Hösicka od razu po śniadaniu chwycił okropny ból w piersiach i ledwie przy pomocy służącej Józi dowlókł się na kanapę, przyjechała czym prędzej. Spodziewała się, że trzeba będzie pomóc, zostać dzień lub dwa. Ale, na miłość boską, nie sądziła, że tu się będzie od razu o śmierci mówiło. Nie pierwsza to przecież słabość, na którą się skarżył, i zawsze jakoś…

Jezu! A jeśli tak się stanie, to co będzie z Duniem? Półsierota, bez matki. A teraz i bez ojca zostanie… Nieborak. Już swoje lata ma. Od jakiegoś czasu mówią o nim: epuzer, który szuka żony i szuka. I nic. Bo i łysieje, i za chudy jakiś taki. I się też do interesu nie garnie, tylko mówi, że jest literatem.

— Literat — prychnęła — czyli gołodupiec po prawdzie. A tu przecież w rodzinie pieniądze są. I to niemałe. I się zmarnują. Księgarnia zostanie po ojcu…

Przeraziła się własnych myśli. Przeżegnała czym prędzej.

— W imię Ojca i Syna… Przecież on żyje. A ja już o nim jak o nieboszczyku.

Spojrzała uważnie w stronę łóżka.

— Oddycha… spokojnie oddycha. Przysnął widać. Bogu dzięki. To i zdrowie wróci. A Ferdynand? Gdzie się podział?

Wstała. Cicho przeszła przez pokój, zerknęła na korytarz. Stał przy drzwiach, pewnikiem pójdzie po doktora. Niech idzie… Zaraz, ale komu otwiera?

Przyjrzała się uważnie.

— To ona! Ta… ta pani Coqui. Lafirynda jedna… stara flirtownica…

Wróciła na krzesło. Westchnęła. Pokręciła głową z dezaprobatą.

— Ojcze nasz, któryś jest w niebie — zaczęła, splatając pobożnie dłonie. — Już go omotała… święć się imię Twoje… teraz jeszcze i usidlić gotowa. Jej sklep koło naszej księgarni… przyjdź królestwo Twoje… Wmówi mu, że się zakrzątnie, a on będzie mógł pisać, bo tylko to mu w głowie…

— Pójdę do redakcji, wzywają mnie — niespodziewanie dobiegł ją szept Ferdynanda. Uniosła głowę. Pochylił się nad nią. — Niech ciocia czuwa, wrócę jak najszybciej. Naczelny czeka.

— Naczelny. — Wzruszyła ramionami. — Już ja wiem, jaki naczelny na ciebie czeka.

Nie słyszał. Wyszedł.

Rzuciła się do okna. Oczywiście! Nie myliła się. Ta cała pani Coqui uwieszona u jego ramienia raz po raz odwracała ku niemu twarz, spoglądała badawczo w oczy, coś ćwierkała… Na pewno niby ze współczuciem, ale wszystko obliczone na to, żeby go dopaść.

— Po moim trupie — mruknęła ciotka i wróciła do modlitwy.

***

Ferdynand prawie biegł. Nie chciał się spóźnić. Nie wypadało. Sienkiewicz zażądał spotkania. Domyślał się czemu. Pewnie chciał podziękować mu za artykuł o nim w jubileuszowym numerze „Tygodnika Ilustrowanego”. Od tego czasu spotykali się jedynie przelotnie, więc teraz omówią wszystko obszerniej. Znali się od lat, razem chodzili po Tatrach, obaj byli pisarzami, obaj prozaikami. Dunio już od dawna zamierzał, i zamiar swój realizował, iść jego śladami i sławą mu dorównać, a kto wie, może i kiedyś prześcignąć.

Ucieszył się ogromnie, kiedy, jako dobry znajomy jubilata, został poproszony o napisanie stosownego tekstu. Cały numer miał być poświęcony obchodzącemu dwudziestą piątą rocznicę pracy artystycznej pisarzowi. Zaraz zabrał się do dzieła, z zapałem i przejęciem. Sienkiewicz bardzo rad powitał projekt, zapewne uważał, jak inni, że nikt lepiej w Warszawie tego nie zrobi. I przyjął go u siebie, długo rozmawiali, przeszło dwie godziny, Dunio zrobił mnóstwo notatek. Wolff, wydawca i naczelny „Tygodnika”, przeczytał gotowy tekst z ogromnym zainteresowaniem. I pokazał przed wydrukowaniem Sienkiewiczowi. A ten w paru miejscach zrobił drobne poprawki, parę akapitów skreślił, zapewne przez skromność…

W kawiarni było dość tłoczno. Rozejrzał się.

— Jakże Oblęgorek? — rzucił familiarnie Dunio.

Henryk Sienkiewicz, usłyszawszy pytanie, spojrzał zaskoczony znad czytanej właśnie gazety.

— Aaaa! To ty…

Wstał, podał rękę na powitanie, wskazał krzesło naprzeciw i skinął na kelnera.

— Drugą kawę.

Starannie złożył najnowszy numer „Kuriera Codziennego”.

— Ostatnia część recenzji Krzyżaków — domyślił się Ferdynand i uśmiechnął. Starał się ukryć tę odrobinę satysfakcji, jaką odczuwał, czytając dzisiaj rano ojcu krytyczne uwagi Chmielowskiego. Prawda, że nie ze wszystkimi się zgadzał, ale miło było dowiedzieć się, że lwowski krytyk opisu bitwy pod Grunwaldem nie zaliczył do świetnych ani porywających. Że dostrzegł wyraźne usterki kompozycji i powtórzenia, wynikające najpewniej z zapomnienia. Tak, zapomina się nasz Henryczek, zapomina. I starzeje…

— Pisze, że kilkakrotnie wracam do tych samych szczegółów — podjął Sienkiewicz, jakby czytając w myślach — ale to dlatego, że chcę je przypomnieć.

— Oczywiście, oczywiście! Książka jest znakomita, pierwszorzędnie skomponowana. A jakie opisy. Jaki rozmach! Choćby bitwa pod Grunwaldem — gorliwie zapewnił Ferdynand i nieco speszony zaczął zbyt energicznie wsypywać cukier do filiżanki, a potem zbyt głośno mieszać.

Sienkiewicz się zaśmiał.

— A przecież to ty pierwszy zatroszczyłeś się o moją siwą głowę. Opisałeś swój interwiew tak dokładnie, jak to zwykle czynisz. I się też dostało moim włosom. „Ciemny szatyn jest już dziś mocno szpakowatym” — skwitowałeś moją powierzchowność, porównując z portretem w gabinecie. No ale za to napisałeś o mojej sławie wszechświatowej…

Ferdynand nie bardzo wiedział — komplementuje czy kpi? Ale czemu miałby kpić? Raczej…

— Nie słuchasz. — Henryk chusteczką przetarł okulary, nałożył je i przyjrzał się uważnie rozmówcy.

— Ojciec chory. Ma urodziny, więc wybiegłem tylko na chwilę…

— Rozumiem. Pozdrów go, życz zdrowia.

— Dziękuję. Będzie dobrze. Mam nadzieję. Niejeden raz ostatnio z takiej słabości się podnosił, więc i teraz… O Oblęgorek pytałem. Jakże? Widziałeś już ten narodowy dar?

Henryk się skrzywił.

— Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, więc i ja jeszcze nie bardzo zajrzałem. Akt notarialny mają mi dopiero wręczyć, ale to wiem, że wybór chyba niefortunny. Mówiono mi nawet, że ciąży na nim jakaś niespłacona pożyczka towarzystwa kredytowego. I jeden z ziemian ostrzegł, że jedzie się tam wieki całe, dłużej nawet niż do Wiednia. Ot, co!

— Odradzałem. Cóż z tego… — Ferdynand upił łyk kawy i ważył coś w sobie. Nie, nie powie Sienkiewiczowi, że nie cały naród chętnie pośpieszył, żeby go uhonorować. Zbierał składki, więc się nasłuchał. Mówiono, że to przecież człowiek zamożny, więc jeśli już prosić o jałmużnę, to na biednych.

— Chciałem porozmawiać o twoim artykule na mój temat.

— Tak?

— Mam do ciebie prośbę, dlatego cię tu wezwałem. — Głos Henryka zaczął mieć nagle dziwny, suchy ton.

Ferdynand spojrzał na niego zdumiony.

— Wezwałeś?

— Tak. Nie rozpowiadaj, z łaski swojej, że to ja go autoryzowałem albo, nie daj Boże, współtworzyłem. Bo to nieprawda. Skróciłem go jedynie. On jest twój i tylko twój. Czy to jasne?

— Mój. Oczywiście. Ale dlaczego?

— Proszę. To będzie w następnym numerze. W dziale: „Listy od czytelników”.

Sienkiewicz wyjął z kieszeni kopertę, z niej kartkę. Położył na stoliku.

— Przeczytaj.

Przeczytał:

— My, niżej podpisani, mamy za złe, że „Tygodnik” drukuje dziwaczne studia Hoesicka! Wszak one, bez żółci, nie mają w istocie wartości literackiej!

Milczał. Starał się ukryć żal i rozczarowanie. Bez skutku.

— Rozumiem — powiedział, wstając. — A teraz wybacz, muszę wracać do ojca.

Kiedy, pożegnawszy się, wychodził na ulicę, Henryk Sienkiewicz pomyślał, że chyba jest mu go nawet trochę szkoda. Dobry chłopak, ale ma wielką skłonność do emfazy. Tak… No cóż, przesadza. Ze wszystkim przesadza. Fantasta. Robi z muchy słonia. I grafoman, trochę egotysta. Szkoda… Nic go nie nauczy. Pisze dalej tak, jak pisał. Wylewnie! Rzeką, bez żadnej tamy. Taka słowna sraczka. Nie da się powstrzymać. I tak chyba do sądnego dnia!

Sienkiewicz westchnął. Rozłożył na powrót najnowszy numer „Kuriera” i zachłannie czytał pochwały kończące ostatnią część recenzji Krzyżaków — najmłodszego, wydanego właśnie na świat dziecka: „A język pełen prostoty, jędrności i siły, bogatym rozporządzający słownictwem, wybornie posługuje pisarzowi w oddaniu różnorodnych nastrojów i uczuć”.

Oparł się wygodnie. Odchylił lekko głowę. Przymknął oczy. Uśmiechnął się.

Z zadowoleniem.

***

Ferdynand prawie płakał. Pięknie mu Sienkiewicz podziękował za tyle komplementów, jakimi go obsypał w artykule. Wymierzył mu w odpowiedzi policzek. I jeszcze ojciec przeczyta! To wszystko staruszka wyczerpywało, niszczyło mu zdrowie. Wzbudzało irytację. Każdego ranka przeglądał gazety z niepokojem. Może dlatego ma już bardzo słabe serce. Nic dziwnego, jego ukochany jedynak wciąż pod pręgierzem. Jakże zabolała go kiedyś na przykład krzywdząca recenzja Tetmajera. On, rzetelny księgarz, pracowity, dobry, wyważony i mądry, wzburzony był tego dnia tak bardzo, że podniósł głos, wręcz wykrzyczał swój żal:

— To świnia! Nazwałbym go gorzej, gdybym znał zwierzę brudniejsze od świni! Tak cię nie docenić, tak skrytykować! Wyłożył na stół swoje pazury. Szuja, próżniak i lichy literat! Podły! Jest twoim przyjacielem wtedy, kiedy potrzebuje pieniędzy. Paskudne mechesisko!

A co teraz powie? Dziwaczne studia Hoesicka, bez wartości literackiej.

Nie może zobaczyć, nie może przeczytać. Bo tego nie przeżyje.

Wrócił do domu. Umył twarz zimną wodą. Z lustra znów patrzył opanowany i spokojny Dunio.

Wszedł do pokoju ojca.

***

— Bańki cięte naciągnęły dużo krwi. Jest nadzieja — mówił felczer. Lekarskie konsylium jednak przyniosło zatrważające wieści. Płuca zajęte. Serce bardzo słabe. Puls nierówny… Jeśli przetrzyma…

Był przytomny. Wiedział, że może nie przetrzymać.

Jedyny syn był osią jego myśli. Jedyną troską to, co zrobi, kiedy zostanie sam.

— Kiedy umrę, zamknij wszystko na klucz, klucz schowaj. Będą tacy, co spróbują cię okraść. W skarbcu jest biżuteria Matyldy. Zostaw dla twojej przyszłej żony albo spienięż. Zwołaj ludzi z księgarni, powiedz, że teraz ty będziesz pryncypałem, Kuntzlowi podnieś pensję. Rodzinny grób na Powązkach każ przebudować, niechaj podwyższą postument, a na nim wmurują dla mnie tablicę.

Wszystkich tych poleceń i rad wypowiadanych w momentach, kiedy chory czuł się nieco silniejszym, Ferdynand słuchał z rozpaczą. Więc to już?

Ojciec, który po śmierci matki był dla niego jedynym opiekunem i powiernikiem, nieraz przewidywał ten moment, ale zdawało się, że on nigdy nie nadejdzie.

— Zostaniesz wtedy sam. Dziś nasza księgarnia zarabia na mnie i ciebie, ale potem się wszystko skończy. Źródło, dzięki któremu istniejemy, może wyschnąć, a z samego pisania nie wyżyjesz.

Zostanie sam. Bezbronny, nieporadny, słaby. Jak dziecko.

Miał kilka lat, kiedy dano mu aksamitne, odświętne ubranko. Fotograf ustawiał rodzinę długo i starannie. Matka usiadła przy stole. Jej długa i szeroka falbaniasta suknia zasłoniła prawie całe krzesło. Wpatrzona w przestrzeń, zamyślona, głowę wsparła na dłoni, łokieć oparła o stół. Ojciec, siedzący obok, przygarnął do siebie małego Dunia. Syn, oparty o niego, patrzył, jak on, wprost w obiektyw. Odważnie, z powagą. W rękach trzymał kapelusik, nóżki skrzyżował swobodnie, może nawet trochę nieostrożnie, bo mógł nie utrzymać równowagi. Tata asekurował go, dla pewności przytrzymywał za ramię. Chłopiec był ufny i bezpieczny, nic złego nie mogło go spotkać.

A potem w życie wprowadzały go drogowskazy ojcowskich rad. Słyszał je, kiedy studiował, kiedy tańczył, kiedy pisał, kiedy się zakochiwał, kiedy wpadał w depresję, kiedy się zalecał, kiedy się kochał. Kiedy wpadał w kompleksy i kiedy był z siebie dumny.

— Ożeń się. Wszak sam Mickiewicz powiada: „Kto nie kochał na ziemi ni razu”… Nie myśl, że staranie o żonę to robota tak trudna, jak poskramianie dzikiego zwierza. Szukasz pod złym adresem!

— Nazwisko możesz trochę zmienić, żeby nie brzmiało z cudzoziemska. Ja zostanę do śmierci Hösickiem, ty bądź Ferdynandem Hoesickiem, jeśli tak bardzo chcesz. Ale nie udawaj kogoś, kim nie jesteś, bo cię ludzie będą lekceważyć. Twój ród jest z Westfalii, dziadek był kupcem, nie arystokratą. Jesteś protestantem, nie katolikiem. Zapamiętaj.

— Ferdusiu, życzę ci dobrej zabawy. Nie trać czasu na flirt. Zakochaj się naprawdę. Hulasz, co się zemści. Tak nie można. Bądź ostrożny, nie zazięb się. Po balu się wyśpij, zaraz po tańcu nie wychodź na korytarz.

— Do zbyt starych bab się brałeś. A one flirtowały z tobą, zawracały ci głowę na zimno. Leciałeś jak ćma do ognia. Opamiętaj się! A materiał, którym się strzela, zachowaj dla przyszłej żony.

— Popraw zewnętrzną fizjognomię. Nieszczęsna łysina. Włosy dookoła niej przyczesuj. Wąsy masz za długie, niedbale zakręcone. Powinieneś reformę wprowadzić, wąs układaj do góry i na końcu rozczesuj.

— Nie załamuj się! Tańcząc u Wojciechowskich naprzeciw lustra, doszedłeś do wniosku, że tracisz w porównaniu z innymi — to furda. Jesteś ładny chłopak. Owszem, łysina nie bardzo cię zdobi. Nie martw się! Znalazłem ogłoszenie jakiegoś doktora. Lekarstwo przywiozę. Zobaczysz, wyhodujesz bujny las blond włosów! Będziesz jeszcze może musiał zawijać sobie na noc papiloty.

— Nie, nie jesteś chuderlak, wcale nie jesteś świerszcz. Ważysz sześć czy siedem kilo więcej, niż ja w twoim wieku. A przecież ze swoją skromną wagą znalazłem Matyldę, twoją matkę…

— Dziecko moje. Wiem, że ci smutno. Tak bardzo chciałbym cię przyhołubić, pocieszyć, przytulić. Tak bardzo…

***

Ciotka Sułkowska była znużona. Czuwała już trzeci dzień. Po prawdzie czuwała też i w nocy, żeby Duniowi dać wytchnienie, bo widać było, że biedak pobladł. Nie bardzo chciał jeść i zamartwiał się. Nic dziwnego. Pijawki, proszki, wciąż nowe maści i porady. I nic nie pomagało. Owszem, było gorzej i gorzej. Już i leżenie męczyło chorego tak, że prawie płakał. A płakać też nie bardzo mógł, bo przychodziły na niego straszliwe duszności, pot kroplisty występował na czoło. Ból rozdrażniał. Bezsenność taka i cierpienie, że nieborak śmierci już wzywał, żeby go wybawiła. Boże, mój Boże…

Józia podała obiad w stołowym. Ciotka przysiadła, chciała czym prędzej przełknąć coś, żeby i ją, nie daj Bóg, siły nie opuściły w ten straszny czas.

— Duniu kochany — zagadnęła łagodnie i cicho.

Podniósł głowę znad talerza.

— Po księdza trzeba posłać. Żeby ojciec się wyspowiadał i komunię przyjął. I żeby został opatrzony świętymi sakramentami, bo potem…

— Nie — przerwał jej stanowczo. — Nie znosi księży, więc…

— Jezus Maria!

Ciotka wstała nagle i, jakby prowadzona przez kogoś, zaczęła iść powoli w stronę drzwi sypialni, wpatrzona w przestrzeń. Na pół zdumiona, na pół przerażona.

— Co się stało?

Zaskoczony patrzył, jak pobladła i drżąca, powróciła do stołu i ciężko usiadła naprzeciwko.

Chwilę milczała, jakby próbując coś zrozumieć i nazwać.

— To już koniec… Nie na darmo mówią, że co czternaście lat grób się otwiera… Była tu. Przyszła po niego.

— Kto?

— Matylda. — Ciotka spojrzała na Ferdynanda ze współczuciem, ze łzami. — Przyszła w białej sukni. Zatrzymała się tam, na progu… Była taka smutna… Taka smutna…

Poderwali się oboje.

Żył. Oddychał. Spojrzał zaskoczony ich nagłym wtargnięciem do jego sypialni.

— Coś mnie obudziło — szepnął. — Duniu… popraw mi poduszki. Chcę usiąść. Trochę mi lepiej.

— Oczywiście, oczywiście. Teraz będzie tato zdrowiał. — Nieporadnie, ale z ulgą i ożywieniem Ferdynand poprawiał, układał. Usiadł, żeby chory oparł się o niego. Żeby było mu bezpiecznie, wygodnie, lżej.

— Synku… jakoś dziwnie… zdaje mi się, że niewyraźnie mówię, że nie potrafię… — zaczął.

— Ależ skąd — pośpiesznie zaprzeczyła ciotka — mówisz jak zwykle.

Spojrzała na niego uważnie, z niepokojem.

— Synku… boli… — pożalił się.

I uniósł twarz, jakby chciał zaczerpnąć tchu. Nagle jego głowa opadła. Bezsilna.

— Umarł — powiedział chwilę później doktor, zbadawszy puls.

Ferdynand tulił go i tulił się do niego jak dziecko.

I płakał. Jak dziecko.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki