Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Philo, kot filozof, wplątuje się przypadkiem w historię mającą początek w Egipcie, związaną z mityczną opiekunką kotów – boginią Bastet. W poszukiwaniu posążka egipskiej bogini towarzyszą mu dorastający Smarkacz, powabna Alex i Tetryk, który niedawno zamieszkał z Philo w domu Dziadka. Paczka kocich przyjaciół tropi podstępne Ciotki, zmagając się w międzyczasie z uroczymi, ale jakże nieprzewidywalnymi kociętami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
Pani Dorota okazała się dokładnie taka, jak oczekiwałem. Po pierwsze, nigdy nie nazywała ani mnie, ani Dextera „koteczkiem”. Po drugie, nie ingerowała w nasze małe spory… Bo, trzeba wam wiedzieć, że z Tetrykiem łączyła mnie zarówno przyjaźń, jak i szczera nienawiść, która objawiała się przy gwałtownych zmianach pogody. W czasie naszej miejskiej odysei byliśmy tak pochłonięci poszukiwaniami, że nie zwróciłem najmniejszej uwagi na to, że Tetryk jest meteoropatą. Ale jeśli przy skokach ciśnienia, porannych mgłach i ostatnich burzach tego lata nie wchodziło mu się w drogę – wszystko było w porządku.
Szedłem wówczas na ukochany fotel, zwijałem się w kłębek i oddawałem wspomnieniom…
Po trzecie, pani Dorota stanowczo odmówiła wprowadzenia się do pokoju Babci i wszystkie swoje matematyczne książki, kartonowe pudełka pełne sudoku, roczników „Delty” oraz „Physical Review” ustawiła na półkach w dawnym pokoju gościnnym. Nie nalegała również na usunięcie ze ściany portretu Babci, za to sama, własnoręcznie, powiesiła obok niego portret mężczyzny o surowej, prawie ascetycznej twarzy.
– To jest nieboszczyk – podrapała mnie za uchem. – W ten sposób będą sobie wisieć obydwoje i nie trzeba będzie mówić jednemu, co powiedziało się w obecności drugiego.
Według mnie było to całkiem sensowne, z czym również bez zastrzeżeń zgodził się Dexter.
Po czwarte, pani Dorota ustawiła nasze miski w dwu różnych kątach kuchni, tak że Tetryk nie mógł zaglądać do mojej miski, jego miska zaś, prawdę powiedziawszy, nigdy mnie nie interesowała.
Pani Dorota nie miała również żadnych uprzedzeń co do obecności Rogera w pokoju Wnuka. Roger, szkielet, jaki Wnuk ustawił w swoim pokoju, był przyczyną niekończącej się wojny z Ciotkami, które nijak nie mogły pojąć, że dla studenta medycyny była to pomoc naukowa, o ile nie niezbędna, to bardzo efektowna…
Pani Dorota zdawała się rozumieć wszelkie przyczyny, dla których Roger pomieszkiwał z Wnukiem, i bywało, że zakładała na jego głowę swój słomiany kapelusz, co nadawało Rogerowi wygląd z lekka filuterny. Natomiast stanowczo zakazała Dexterowi używania nóg Rogera jako wyrafinowanego drapaka, odsyłając go do starego krzesła w przedpokoju…
Rzecz jasna, pani Dorota miała swoje minusy – ustawicznie opróżniała popielniczkę na biurku Dziadka, nalegała, aby systematycznie łykał całe garście kolorowych tabletek, a gdy przychodził doktor Zygmunt, bacznym wzrokiem obserwowała lśniący brzuszek karafki, nie wiedząc o tym, że w nodze od stolika, na którym Dziadek stawiał szachownicę, ukryta była nieduża piersiówka z likierem wiśniowym…
W niedługim czasie udało mi się przekonać Dziadka do spacerów na przystań i wszyscy razem odwiedzaliśmy Alex i Smarkacza.
W takie popołudnia na przystani pojawiał się również ojciec Rybaka i bywało, że pani Dorota wyciągała z torebki eleganckie pudełeczko z kartami i we czwórkę grali w jakąś skomplikowaną grę. Szedłem wtedy na mały spacer w stronę pomostu po piasku ubitym przez fale.
Czasami towarzyszył mi Dexter i wtedy spacerek nabierał zupełnie innego klimatu. Zamiast skoncentrować się na morzu – mlaskaniu fal, białej pianie osiadającej na piasku, na ptaszyskach, które na nasz widok odskakiwały na sztywnych nogach, Dexter kroczył z zadartą głową i napuszonym ogonem tak, jakby z każdego plażowego kosza błyskały flesze aparatów.
Od czasu sezonu ogórkowego zupełnie zwariował na punkcie popularności i kilka razy udało mu się trafić na okładki kolorowych magazynów.
Na dodatek otrzymał parę najprawdziwszych listów od czytelników, a pani Dorota odczytała je głośno zaraz po obiedzie.
Dexter wysłuchał wszystkich pytań, zachwytów i komplementów, po czym ziewnął szeroko i ułożył się na parapecie wygrzanym przez słoneczne promienie.
– Zupełnie niepotrzebnie rezygnujesz z kariery medialnej – powiedział pewnego razu. – Nie codziennie koty robią takie rzeczy…
Ale mnie było naprawdę wszystko jedno. Tak jak chciałem, odnalazłem Dziadka, wyeliminowałem z gry Ciotki i z powrotem znalazłem się w ukochanym domu.
Dextera nie przekonywały wyjaśnienia dotyczące stoików*, więc dałem sobie spokój z namawianiem go.
W zamian oddałem się smakowaniu nowego etapu życia w myśl cytowanej coraz częściej przez Dziadka zasady carpe diem**.
Rzecz jasna, Tetryk w przypływie dobrego humoru przetłumaczył owo porzekadło na „chwytaj karpia”, co, jego zdaniem, równie dobrze odzwierciedlało istotę rzeczy, jako że rybki wszelkiego rodzaju Dexter zaliczał do jednych z najsmakowitszych potraw.
Ja zaś, mimo że ceniłem sobie rybki, miałem również wiele innych, sprawiających mi przyjemność drobiazgów – okazało się, że pani Dorota oprócz gry w brydża całkiem nieźle gra w szachy i potrafi w milczeniu patrzeć w okno, za którym wieczorny wiatr przesuwał ku morzu kolorowe chmury.
Ciotki – podczas nielicznych odwiedzin w domu Dziadka – potrafiły zatruć swoim paplaniem każdą minutę, więc podobnie jak Dziadek, musiałem nauczyć się wyłączać, choć, rzecz jasna, ode mnie nikt nie wymagał ciągłego potakiwania i brania udziału w dyskusji.
Zmienił się również nasz jadłospis… Choć jedzenie nigdy nie grało głównej roli w moim życiu, z prawdziwą przyjemnością znajdowałem w swojej miseczce gotowanego kurczaka z ryżem i świeże, leciutko sparzone wątróbki.
Rozkoszowałem się tą atmosferą domowego ciepła i słodkiego spokoju do momentu, gdy pewnej nocy wiatr od morza silniej uderzył w okiennice. Drewno zaskrzypiało, a przez szparę do gabinetu, gdzie spałem, wślizgnął się chłodny, pachnący solą, niepokojący powiew.
Lekki podmuch pogładził sierść na moim karku i zrzucił z biurka kilka kartek.
Wstałem, przeciągnąłem się i wskoczyłem na parapet. Przez szparę w okiennicy zauważyłem, jak poruszają się na wietrze czubki brzóz i modrzewi otaczających dom Dziadka.
Poczułem na plecach czyjś pytający wzrok. Odwróciłem głowę i spojrzałem prosto w świecące żółtym blaskiem oczy Dextera.
– Ależ dmucha – powiedział i jednym susem znalazł się tuż obok mnie.
Przypomniałem sobie sztormową noc na morzu i poczułem, jak miły dreszcz pełznie po moim grzbiecie.
Zeskoczyliśmy na podłogę i najciszej, jak się dało, pobiegliśmy do kuchni, gdzie jedna z okiennic nie domykała się i teraz trzepotała na wietrze jak skrzydło wielkiego ptaka.
Spojrzałem w niebo. Ogromna, bladoniebieska tarcza księżyca co rusz znikała za pędzącymi po niebie chmurami, aby za chwilę błysnąć jak wielkie, tajemnicze oko.
– Spójrz! – syknął nagle Dexter i chwycił mnie zębami za ucho. – Tam, przy murze…
Po trawniku sunęła przygarbiona postać, najwyraźniej czegoś poszukując. Na sąsiedniej parceli zaszczekał pies.
– Na dach! – zakomenderowałem.
Minęliśmy pokój Wnuka, skąd przez uchylone drzwi spoglądał pustymi oczyma Roger, i zatrzymaliśmy się tuż pod schodkami prowadzącymi na strych.
– A co tu się dzieje? – za naszymi plecami rozległ się głos pani Doroty. Oświetlona bladym światłem księżyca, w długiej białej nocnej koszuli wyglądała jak duch z ilustracji w książce dla dzieci.
Dexter momentalnie z dzielnego poszukiwacza przygód zamienił się w jowialnego domowego sybarytę. Wykręcił koślawą ósemkę dokoła nóg swej pani i śpiewnie zamruczał.
Pani Dorota przysiadła na schodach i podrapała Tetryka pod brodą.
– W taką noc stare, drewniane domy ożywają – stwierdziła. – Jeszcze nie zdążyłam się do tego przyzwyczaić.
Zegar w gabinecie majestatycznie wybił północ, a z daleka odezwał się basowy ton zegara na miejskim ratuszu.
Na redzie zajęczał statek.
– No, panowie – powiedziała pani Dorota – proszę do spania. Jeżeli będziecie tak tłuc się przez całą noc, nie macie co liczyć na śniadanie podane w porę.
Wyskoczyłem na parapet malutkiego okienka na półpiętrze i oparłem się łapami o szybę.
Pani Dorota stanęła obok i razem ze mną wyjrzała w ciemność.
– Tak, tak – rzekła. – W taką noc można naprawdę uwierzyć w duchy.
Uliczne lampy, których blask sączył się przez potargane gałęzie brzóz, zamigotały i zgasły.
– Jeżeli chcecie – pani Dorota otworzyła drzwi do sypialni – możecie przespać się tutaj.
Nie wiem dlaczego – być może przez wzmagający się za ścianą wiatr, a może z powodu tajemniczej postaci, która niepostrzeżenie znikła w mroku – chętnie skorzystaliśmy z tej propozycji. Kołdra na łóżku była ciepła i miękka, szczelnie zamknięte okiennice nie skrzypiały, a ciche pochrapywanie Dziadka przypomniało nam, że jesteśmy w najbezpieczniejszym miejscu na świecie.
* Stoikiem nazywamy zwolennika stoicyzmu – doktryny filozoficznej uznającej za najwyższe i jedyne dobro cnotę rozumianą jako życie zgodne z zasadami rozumu.
**Carpe diem (łac.) – chwytaj dzień; nie marnuj mijających chwil (Horacy, Pieśni).
Reszta nocy minęła spokojnie – spałem kamiennym snem i obudziłem się dokładnie w chwili, gdy w kuchni zabrzęczały nasze miski. Pani Dorota była osobą niesłychanie taktowną, której nie trzeba było na tysiąc sposobów tłumaczyć, że zanim ludzie zasiądą przy stole, koty muszą otrzymać swoje porcje.
Zamruczałem na powitanie i zabrałem się za jedzenie. Z góry schodził już Dziadek w towarzystwie Dextera, który jak na tak gwałtowną zmianę pogody humor miał zadziwiająco dobry. Co prawda mruknął coś na temat wątróbki, ale podejrzewam, że było to tylko dla zachowania formy.
Za oknem świeciło słońce, śpiewały ptaki, a po nocnej wichurze pozostało trochę obłamanych suchych gałązek rozrzuconych po całym trawniku.
Umyłem pysk i spojrzałem porozumiewawczo na Tetryka. Za chwilę byliśmy już na parapecie, o który Wnuk, w trosce o nasze zreumatyzowane łapy, oparł długą sosnową deskę. Doprawdy, nie mam pojęcia, dlaczego Wnuk uparł się, że musimy koniecznie mieć reumatyzm, ale schodzenie po desce miało naprawdę wiele plusów. Po pierwsze, nie spadało się natychmiast w mokrą od rosy lub deszczu trawę, a po drugie, przy tej sposobności można było odrobinę stępić pazury.
Tak i tego poranka wyszedłszy przez uchylone okno, poskrobaliśmy pracowicie pazurami o deskę i zbiegliśmy do ogrodu.
Trawa pod murem zdążyła już się podnieść i tylko unosił się nad nią znajomy zapach…
– Naftalina? – pytająco niuchnął Dexter.
Wskoczyłem na mur. Czerniał na nim ślad buta. Nie był to jednak rozczłapany pantofel żadnej z Ciotek: but musiał być sporych rozmiarów i niewątpliwie należał do mężczyzny.
Westchnąłem. Nauczony doświadczeniem, byłem pewien, że nocna wichura i tajemniczy ślad za jedną małą chwilę staną się początkiem szeregu nieprzewidzianych zdarzeń i komplikacji i naprawdę nie trzeba było ani rachunku prawdopodobieństwa, ani zakrzywienia czasoprzestrzeni, bo lawina właśnie ruszyła.
Pojawiła się pod postacią Smarkacza, który nagle znalazł się obok nas i uprzejmie przywitał się z nami. Jego pyszczek pachniał poranną rybką tak intensywnie, że Dexterowi zaburczało w brzuchu.
– Kolejna sztormowa noc – mruknął Smarkacz.
– Upiorna noc – rzekł Dexter. – Na dodatek mieliśmy w ogrodzie gościa.
Smarkacz uważnie obejrzał ślad, a potem długo wąchał trawę pod murem. Poruszył wąsami i sapnął:
– Chodźcie za mną.
Kiedy zeskoczyłem na chodnik i poczułem zapach ulicy, parku i dalekiego morza, od razu wstąpił we mnie duch poszukiwacza przygód. Czułem, że Smarkacz nie na darmo prowadzi nas za sobą…
– Wpadnijmy na moment do parku – zaproponował Tetryk, wzorem Smarkacza spoglądając w niebo.
Uśmiechnąłem się pod nosem, bowiem na obiad było jeszcze za wcześnie, ale nie odezwałem się ani słowem. Przeszliśmy przez gąszcz paproci, przebiegliśmy przez kilka alejek, zbliżając się do miejsca, gdzie o mały włos nie przerobiono mnie na przeciwreumatyczną skórkę. Byłem też prawie pewien, że przeraźliwy zapach alkoholu bynajmniej nie należy do wspomnień z przeszłości, toteż wcale się nie zdziwiłem, gdy zobaczyłem na ławce znajomą postać.
Postać kiwała się na prawo i lewo, mrucząc pod nosem bardzo brzydkie słowa, a na mój widok zamrugała i wybełkotała:
– O, sierściuch… może ty wiesz, kto mi buty… – tu użyła słowa, którego jeszcze nigdy nie słyszałem, ale szybko domyśliłem się, że chodzi o kradzież…
Na wszelki wypadek ominęliśmy babsko szerokim łukiem, ale kiedy znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości, Smarkacz przystanął i przez chwilę myślał bardzo intensywnie.
– Buty, buty, buty – powtórzył parę razy i ruszyliśmy w stronę przystani.
Minęliśmy grupkę dzieciaków, które na pierwszy rzut oka wyglądały na fanów Dextera. Dexter, na szczęście, pochłonięty był myślą o tym, co czeka nas na przystani, więc bezpiecznie wyszliśmy na wydmy. Szelest suchych traw, słony zapach – za każdym razem, gdy zbliżałem się do przystani, przez mój grzbiet przebiegało coś w rodzaju dreszczu. Tego dnia do znanych mi zapachów dołączył – jak mi wyjaśnił Smarkacz – zapach smoły.
Rybak powoli przygotowywał kuter do zimowego odpoczynku, oglądał każdy centymetr kwadratowy łodzi i czule, jakby to było żywe stworzenie, gładził jej burty.
Na pokładzie w słonecznej plamie leżała Alex. Na nasz widok odetchnęła z ulgą, wstała i naszym oczom na zbielałych od morskiej wody deskach pokładu ukazał się ślad buta.
Obeszliśmy go dokoła, obwąchaliśmy starannie – zapach był dokładnie ten sam, jaki towarzyszył śladowi na murze.
– Właśnie dlatego was wezwałem – powiedział Smarkacz. – Ktoś w nocy splądrował łódź i chodził wokół naszego domu.
Oddałem głos Dexterowi, który bardzo lubił wdawać się w najdrobniejsze szczegóły. Opisał więc upiorną noc, pełną trzasków, szumów i skrzypienia okiennic, aż Alex, nieco poirytowana, przerwała mu:
– Na poezję przyjdzie czas potem – fuknęła. – Teraz do rzeczy.
– W nocy ktoś chodził po ogrodzie – Tetryk gładko przeszedł na niespodziewanie rzeczowy ton – i zostawił na murze ślad buta. Taki sam jak ten tutaj.
– I o to chodziło – mruknęła Alex. – A teraz możesz powrócić do nocnych upiorów…
Kiedy Dexter skończył, zapadła denerwująca cisza.
– Wygląda to bardzo tajemniczo – stwierdził Smarkacz. – Chociaż mam przeczucie… – Urwał i oblizał różowy nos. – Mam przeczucie, że i tym razem to robota Ciotek.
– Jak to?! – wykrzyknęliśmy jednocześnie z Dexterem.
Smarkacz uśmiechnął się tajemniczo.
– Ślad pachniał… pachniał tymi białymi kulkami, prawda?
– Naftalina – rzucił Dexter.
– No właśnie – podjęła Alex. – Ale nie zgadzają się buty.
Przed moimi oczyma mignął obraz staruchy w parku.
– Ależ zgadzają się! – wykrzyknąłem. – Starucha w parku… rozumiesz?
Dexter aż podskoczył z podniecenia.
– To wyjaśniałoby zapach i rozmiar.
Ułożyłem się na wygrzanym słońcem pokładzie.
– Więc jednak Ciotki – mruknęła Alex. – Ale przecież spakowały kufry i futra… Sprzedały dom…
Smarkacz otworzył pyszczek, aby coś powiedzieć, ale przerwało mu znajome ujadanie.
Brzegiem morza, rozchlapując na wszystkie strony krople wody, biegł Pies.
– Słuchajcie! – zaszczekał. – W nocy ktoś włamał się do Kota Filozofa!!!
– Wygląda na to – szepnęła Alex, a jej zielone oczy roześmiały się wesoło – że kocię znowu próbowało złapać motyla…
Smarkacz zgrabnie wskoczył na dach sterówki.
– Mam wrażenie, że nagły wyjazd Ciotek… Te kufry tak wielkie, żeby każdy je zauważył… To miało być albibi…
– Alibi – poprawił Dexter.
– Właśnie.
Pomyślałem, że gdy tylko skończy się kolejna przygoda – bo nie wątpiłem, że na takową się zanosiło – na poważnie zajmę się edukacją Smarkacza.
Spojrzałem na słońce.
– Wracamy! – rzuciłem w stronę Dextera. – Nie wolno nam wzbudzać podejrzeń. A wy – spojrzałem na Alex, Psa i Smarkacza – specjalne zebranie dzisiaj w nocy, w ogrodzie.
Wróciliśmy do domu w porę. Pani Dorota chodziła po ogrodzie, wyraźnie wypatrując nas pomiędzy kwiatami.
– Dwaj starsi panowie – uderzyła w żeliwny dzwon zawieszony przy ganku. – Proszę na podwieczorek.
– Trzej – sprostował Dziadek, wstając z leżaka i zamykając książkę.
– Trzej – uśmiechnęła się pani Dorota i wszyscy razem weszliśmy do domu.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Wprost umierałem z ciekawości, aby dowiedzieć się, o czym rozmawiają – nie miałem najmniejszych wątpliwości, że rozmowa dotyczyła włamania do Kota Filozofa, ale, rzecz jasna, byłem na tyle znany, że nie mogłem tak po prostu prześlizgnąć się niezauważony przez nikogo.
– Pójdę posłuchać – powiedziała nagle Alex, zupełnie jakby czytała w moich myślach. Jako kotu oświeconemu i wykształconemu, wszelakie zabobony były mi obce, jednak zdarzenie z rybą przy szpitalnej bramie obudziło we mnie dziwny respekt w stosunku do Alex.
– Uważaj na siebie – szepnął Smarkacz, a Alex w odpowiedzi błysnęła zielonym okiem.
– Raczej niech oni uważają na SIEBIE – miauknęła i tanecznym krokiem weszła do ogródka.
Dexter odruchowo nastroszył ogon i mruknął pod nosem coś, co brzmiało jak „czarownica”, ale może tylko mi się wydawało…
Ostatecznie sam stwierdził, że był to tylko jeden z jego niezliczonych pomysłów, a ja, w imię świętego spokoju, nie podejmowałem na ten temat żadnych dyskusji.
Z zapartym tchem śledziliśmy Alex, która zręcznie manewrując między plamami cienia i nogami stoliczków, dotarła do miejsca, gdzie toczyła się rozmowa. Przez jedną krótką chwilę miałem wrażenie, że Alex rozpłynęła się w migoczących światełkach świec i naprawdę byłbym w to uwierzył, gdyby nie zielone latarki oczu, które raz po raz błyskały w naszą stronę.
– To wszystko jest naprawdę bardzo dziwne – myślał głośno Dexter. Już miałem przytaknąć, gdy dokończył swoją myśl: – Dlaczego to przytrafia się właśnie nam, i to akurat wtedy, gdy mamy dom, jedzenie i powinniśmy mieć teoretycznie święty spokój?
– Pewnie – mruknąłem – pewnie… miło obrasta się w tłuszczyk, śpiąc na ciepłym foteliku…
Za naszymi plecami, w trawie, coś podejrzanie szeleściło.
– Śledzą nas? – szepnął Smarkacz.
Z mroku do naszych uszu dobiegł cichy szmer dwóch głosów.
– Ja nie – szemrał pierwszy głos.
– Ja też nie – odpowiedział drugi.
– Tchórz…!
Odwróciłem głowę, ale nie dostrzegłem nikogo.
Za to przy nodze od stolika coś się poruszyło. Światło świec wydobyło z ciemności złocisty połysk na futrze Alex.
– Uważaj – szepnąłem najciszej, jak się dało. – Ktoś nas śledzi…
Alex przywarła do ziemi i sunąc na ugiętych łapach, doczołgała się do naszej kryjówki.
– Są w paprociach – szepnął Smarkacz.
– Wycofujemy się – mruknął Dexter.
Ale na ucieczkę było już za późno. Z paproci wynurzyły się dwa małe cienie, w których od razu rozpoznaliśmy dzieci szpitalnej kotki. Jedno z nich niosło coś w pyszczku.
– Mysza nie pipa – powiedziało i cisnęło mi pod łapy futrzaną myszkę.
Zaś drugie, mniejsze, rzuciło mi oskarżycielskie spojrzenie.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Futro Alex wygładziło się.
– Chętnie posiedzę z dziećmi – odezwał się za naszymi plecami cichy, spokojny głos. Głos brzmiał ciepło i znajomo. Odwróciłem się i spojrzałem prosto w łagodne oczy starej kotki, którą poznałem na pomoście.
– Myślałem, że więcej cię nie zobaczę…
Kotka uśmiechnęła się.
– Zaglądałem na pomost i…
– Gdzie te dzieci? – zapytała i zgrabnie wskoczyła na łódź. Maluchy poruszyły się niespokojnie.
Kotka usiadła obok i zmrużyła oczy.
– Kto ty jesteś? – zapytało sennie większe kocię.
Kotka spojrzała na mnie i oblizała pręgowaną mordkę.
– Kocia babcia – przedstawiła się. – Śpijcie, opowiem wam bajkę.
– O Ciotkach?
– Nie znam waszych Ciotek – odpowiedziała łagodnie kotka. – Ale opowiem wam o latającym dywanie…
Mniejsze z kociąt przeturlało się aż do jej łap.
Nieduże fale z pluskiem rozbijały się o burtę kutra, z przystani wiatr przynosił zapach smołowanego drewna i wędzonych ryb. Gwiazdy nad naszymi głowami były wielkie i wisiały tak nisko, że prawie można było ich dotknąć.
Kotka spojrzała w górę.
– Bajka, bajka, bajka… – pisnęło kocię, chwytając czubek swojego ogonka.
– Posłuchaj – uszy kotki poruszyły się delikatnie.
Kocię przysiadło na tylnych łapkach i nastawiło uszka.
– Mruczy – powiedziało.
– To latający dywan – szepnęła kotka. – Unosi się nad ziemią… Leci nad miastami, nad lasami, nad plażą… Szuka miejsca, gdzie mógłby zostawić chociaż jedno, małe, spragnione miłości serce…
– Niech tutaj zostawi – pisnęło kocię, a kotka polizała je po grzbiecie.
Bardzo byłem ciekaw historii o dywanie i samotnych sercach, słowa kotki obudziły we mnie dawno zapomniane wspomnienia – zapach matczynego futra, pazury Jedynki, mojego brata, na moim uchu… pachnące sianem wrota stodoły.
– Philo! – Głos Dextera wyrwał mnie z zadumy.
– Muszę iść – westchnąłem.
– Ostatnio bywam tu częściej – powiedziała. – Moja pani przychodzi tu z psem.
Brzegiem morza, powoli, szła kobieta, prowadząc dużego, kudłatego psa, który lekko utykał na tylną łapę.
– Nie musisz się bać – uspokoiła mnie kotka, gdy trochę za szybko zeskoczyłem na ląd. – On lubi koty.
Na szczycie wydmy zaczynało się zebranie. Smarkacz sprawdził obecność i każdy odbił na piasku swój ślad.
Zapanowała cisza, w której słychać było tylko morze i wiatr popiskujący cienko w porastających wydmę trawach.
– Ciotki z wąsami… niemożliwe – mruknął Dexter.
– Żaden problem dokleić wąsy – odezwał się milczący dotąd Pies.
– W filmach sensacyjnych zawsze tak robią – dodał Smarkacz.
– Tak czy siak, trzeba to sprawdzić – podsumowałem.
Z łodzi zeskoczył nieduży, szary cień, w mroku błysnęły złociste oczy. Pomyślałem o dzieciach śpiących w zwojach lin i poczułem, że jestem zmęczony.
– Spróbuj je jutro wytropić – poleciłem Psu.
Alex przeciągnęła się i ziewnęła.
– Skoro wszystko dobrze się skończyło – mruknęła – możemy się przespać.
– Dziękuję za wszystko – szepnęła szpitalna kotka, biegnąc w stronę kutra.
– Doprawdy, nie ma za co – rzekł Dexter takim tonem, jakby codziennie odnajdywał zaginione dzieci.
Wracaliśmy do domu powoli, rozkoszując się spokojem i ciepłem nocy. W oknach willi Dziadka było ciemno, co oznaczało, że spotkanie u doktora Zygmunta jeszcze się nie skończyło.
Ale nie skończyła się również seria tajemniczych wypadków – w kącie ogrodu, tuż obok starej jabłoni, ktoś wykopał potężny dół, a na schodach prowadzących ku wejściowym drzwiom widniały ślady ubłoconych butów…
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Nasłuchiwaliśmy jeszcze jakiś czas, ale ani doktor Zygmunt, ani Dziadek nie powrócili do tematu map, za to doktor na wstępie dał Dziadkowi szewskiego mata i wszyscy zabrali się za jedzenie.
Smarkacz głośno przełknął ślinę, a Dexterowi zaburczało w brzuchu.
– Chrupiąca, złota skórka – szepnął, przymykając oczy.
– Bezcenna Złota Bastet – mruknęła ironicznie Alex.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Kiedy Ciotki zostały wydobyte na powierzchnię, okazało się, że jedna z nich nie może stanąć na lewej nodze, ktoś wezwał karetkę pogotowia, a równo z karetką pojawiło się dwóch dziennikarzy „Faktu”.
Gdy całe pandemonium przeniosło się na alejkę, Smarkacz i ja spojrzeliśmy w górę, gdzie na gałęzi siedziało oniemiałe z zachwytu kocię i z niedowierzaniem kręciło łebkiem. Z pyszczka sterczał mu koniuszek różowego języczka.
– Sam zejdziesz czy mam ci pomóc? – zapytał rozbawiony Smarkacz.
Kocię, szorując łapkami po korze, zjechało na dół, lądując na kawałku papieru, który pozostawiły pod drzewem Ciotki.
Chwyciłem papier w pysk, podczas gdy Smarkacz wepchnął kociaka w zarośla, i wycofaliśmy się w głąb parku.
– Mapa… – otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia.
– Mama… – szepnęło kocię ze zgrozą w głosie.
Szpitalna kotka uniosła w górę łapę, ale natychmiast opuściła ją z rezygnacją.
– To nic nie da. – Spojrzała na mnie i na Smarkacza. – One po prostu mają to po ojcu…
Kocię podskoczyło do góry jak sprężynka i pisnęło:
– Fajnie było!
Smarkacz ponuro pokiwał głową.
Wiedziałem, że miał na myśli nasze leniwe popołudnie, które w jednej chwili przekształciło się w coś, co towarzyszyło nam od pewnego czasu…
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
– Proszę o klucz do pokoju numer trzy – powiedziała chudsza z Ciotek.
Siwowłosa pani uniosła brwi ze zdziwienia.
– Nie rozumiem – odparła. – Numer trzy jest już zajęty.
– Jak to? – wyrwało się grubszej Ciotce. – Jak to „jest zajęty”?
Starsza pani uśmiechnęła się niepewnie.
– Pod numerem trzecim od trzech tygodni mieszkają dwaj starsi panowie…
Ręka chudszej z Ciotek powędrowała ku górnej wardze, a ręka grubszej nerwowo skubnęła brodę.
Smarkacz przesłonił pyszczek łapą i aż zapiał ze śmiechu, zupełnie jakby zapach kocimiętki jeszcze nie wywietrzał mu z głowy.
Alex pacnęła go mocno łapą, ale śmiech nie ustawał. Co gorsza, dobiegał zza naszych pleców i brzmiały w nim dwa znajome głosy.
– Proszę natychmiast stamtąd wyjść! – syknęła Alex, wściekle błyskając zielonymi oczyma.
Spomiędzy cynii wysunęły się dwie bure, pręgowane, zmarszczone od śmiechu mordki.
– Wasz ojciec musiał być diabłem z piekła rodem – warknął Dexter.
Kocięta z godnością najeżyły ogonki.
– Nasz tata kotem okrętowym jest – wyrecytowały chórem – i sypia w kajucie kapitana.
Alex przycisnęła je łapą do ziemi.
– Wycofać się w głąb klombu i tam czekać – prychnęła.
– Macie wycofać się w głąb klombu i tam na nas czekać – poprawiły ją chórem kocięta.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
– Jak ci się wydaje – wykonała taneczny obrót – nie jestem za stara na?…
Dziadek szarmancko pocałował dłoń pani Doroty.
– Dorotko – rzekł uroczyście – nawet przez chwilę nie wolno ci tak myśleć.
Na kuchennym stole leżało kilka pakunków i przykryty serwetką półmisek z plackiem ze śliwkami.
Przed bramą zatrzymał się właśnie samochód doktora Zygmunta. W jedwabnym krawacie i kraciastej marynarce również prezentował się bardzo uroczyście.
– Czy zawsze musimy chodzić piechotą? – zapytał Tetryk, spoglądając na uchylone okienko samochodu.
– Nie zawsze – odpowiedziałem i daliśmy nura na tylne siedzenie, gdzie leżał popielaty trencz* doktora. Wyglądał tak, jakby nie ruszano go stamtąd od wieków, więc ułożyliśmy się pod nim, starając się zachowywać jak najciszej.
Nie pomyliliśmy się ani trochę. Doktor ułożył paczki i pakunki tuż obok trencza, nieznacznie go tylko przesuwając, tak że półmisek z plackiem znalazł się niebezpiecznie blisko nosa Dextera. Na wolnym kawałku siedzenia przycupnął Dziadek, a pani Dorota zajęła miejsce obok kierowcy.
– Pod Szaloną Mewę proszę – mruknął Dexter.
Doktor Zygmunt przekręcił kluczyk i silnik delikatnie zawarczał. W tym samym momencie spod trencza rozległ się inny dźwięk – zapach placka sprawił, że Dexterowi zaburczało w brzuchu.
– Idzie jakoś nierówno – skomentował Dziadek, a doktor Zygmunt pokiwał głową.
– Tak, tak – powiedział – pora na malutki przegląd…
W ogrodzie otaczającym hotelik było pełno ludzi. Między gałęziami drzew świeciły kolorowe lampiony, na stolikach połyskiwały kryształowe kieliszki, a ustawiony na szczycie schodów gramofon z ogromną, srebrną tubą grał staromodnego walca.
Pani Hortensja, zaróżowiona od emocji, przyjmowała życzenia i upominki, a niektórzy hotelowi goście, oczarowani atmosferą przyjęcia, pytali, czy mogą na nim zostać.
W najdalszym krańcu ogrodu, przyczajeni pod krzakiem, siedzieli nasi przyjaciele. Pies raz po raz oblizywał nos, tęsknie spoglądając w stronę mieszczącej się na parterze kuchni, a Smarkacz z zainteresowaniem obserwował przykryty ozdobną pokrywą okrągły półmisek zajmujący centralne miejsce na stole.
Goście tymczasem zdążyli zająć już swoje miejsca przy stolikach, a Wacław uroczyście zastukał w kryształowy kieliszek.
– Witam was, moi kochani – odezwała się drżącym ze wzruszenia głosem pani Hortensja – i dziękuję serdecznie za pamięć… Widzę wśród was przyjaciół mojego świętej pamięci męża… którzy pozostali moimi przyjaciółmi…
Rozejrzała się po twarzach zgromadzonych i jej wzrok na chwilę zatrzymał się na niewysokim, szczupłym staruszku w jasnym ubraniu.
– Szczególnie zaś witam pana profesora, który dopiero co powrócił z Egiptu…
Dexter trącił mnie w grzbiet tak mocno, że prawie wyleciałem na trawnik.
– Pan profesor – kontynuowała pani Hortensja – od dziecka przyjaźnił się z Drogim Nieobecnym i razem sięgnęli po marzenia…
– Mój kochany Maurycy – głos doktora Zygmunta zagrzmiał nad głowami zgromadzonych – moje serce czuło, że dziś zawitasz do nas i dlatego…
Doktor Zygmunt wstał i krążąc między stolikami, podszedł do profesora.
– …i dlatego chciałbym ci wręczyć coś, co przypomni ci nasze dawne czasy…
To rzekłszy, podał profesorowi niewielkie pudełeczko. Profesor uchylił wieczko i roześmiał się serdecznie.
– Ach, Zygmunt, stary druhu… – wykrztusił, zaśmiewając się do łez. – Ani na chwilę nie wątpiłem, że TO jeszcze musi być u ciebie…
– Właściwie to był pomysł Karola – zdradził doktor, a Dziadek wstał i zaczął przepychać się przez tłum zaciekawionych prezentem gości w stronę profesora.
– Miła Hortensjo – Dziadek szarmancko cmoknął dłoń siwowłosej pani – poznaj moją żonę, Dorotę… i przyjmij wspaniały placek ze śliwkami… najlepszy na świecie…
– Sto lat, sto lat! – zaintonował Wacław, a goście zaczęli klaskać.
– Tort! Tort! – zawołała pani Hortensja i w drzwiach hoteliku ukazała się Emilia z ogromnym półmiskiem. Zgrabnie dotarła do głównego stolika, postawiła na nim półmisek i zdjęła pokrywę.
Po tłumie zgromadzonych przeszedł cichy szmer.
Wysunęliśmy się spod krzaka i spojrzeliśmy na stolik. W samym środku tortu, z mordką umazaną bitą śmietaną, spało smacznie coś, co przypominało…
– Ach, jaki słodki!
– Na pazur Bastet! – krzyknęły jednocześnie Hortensja i Dorota.
* Trencz – luźny, dwurzędowy płaszcz ściągnięty szerokim paskiem, z patkami.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Dziewczyna w palcach zakończonych paznokciami nienaturalnej dla ludzi długości trzymała mikrofon, a w drugiej ręce srebrny łańcuszek przyczepiony do obroży czegoś, co żadną miarą nie przypominało psa.
– Co TO jest? – szepnął Smarkacz prosto do ucha Psa.
Pies przekrzywił łeb i rzucił Smarkaczowi ponure spojrzenie.
– Owoc wieloletniej pracy genetyków – mruknął i zaczął się nerwowo iskać u nasady ogona.
Dwójka młodych ludzi szła najwyraźniej w kierunku profesora, który nadal prowadził miłą pogawędkę z Alex.
– Pan Maurycy Nebera? – zapytał młody człowiek i nie pytając o pozwolenie, rozsiadł się naprzeciw profesora.
Uśmiech, jakim profesor odpowiedział na pytanie młodego człowieka, nie wróżył niczego dobrego – do złudzenia przypominał jeden z niemiłych grymasów wyprowadzonej z równowagi Alex.
– Profesor Maurycy Nebera – poprawił go profesor, przyglądając się buraczkowo-zielonej marynarce.
Młody człowiek zakręcił się na krześle i skinął na swą towarzyszkę.
– Czy mogę dowiedzieć się, z kim JA mam wątpliwą przyjemność? – zapytał profesor, nie zmieniając wyrazu twarzy, w której lodowato błysnęły niebieskie oczy.
Dexter przysunął pysk do mojego ucha.
– Twardziel – syknął z aprobatą.
Buraczkowo-zielona marynarka lekko uniosła się na krześle i szczerząc w uśmiechu białe, równe jak od linijki zęby, powiedziała:
– „Fakt”.
– Ach – twarz profesora rozjaśnił jeszcze bardziej promienny uśmiech. – Pan Fakt…
– Nie – młody człowiek spojrzał na profesora z politowaniem. – Gazeta.
Przyszło mi do głowy, że albo młody człowiek jest absolutnym kretynem, albo do perfekcji opanował robienie kretyna z samego siebie. Mrugnąłem do siedzącej nieruchomo na poręczy fotela Alex. Odpowiedziało mi ciepłe porozumiewawcze spojrzenie.
– A więc – profesor zawiesił na moment głos – czego chciałby się pan, panie Fakt Gazeta, dowiedzieć?
– Gazeta ,,Fakt’’ – rzekł lekko zniecierpliwiony młody człowiek, dając znak swej partnerce, aby przestała nagrywać.
Profesor nagle poprawił się na krześle, wyjął cygaro, zgrabnie odgryzł jego koniuszek i zapalił. Nad stolikiem uniosły się kłęby dymu.
Młody człowiek zakaszlał.
– Cygaro… – zaczął niepewnie. – W pana wieku…
Profesor założył nogę na nogę.
– Bez obaw – rzekł i strzepnął popiół za siebie. – W trakcie mojego pierwszego pobytu w Egipcie poznałem recepturę pewnej mikstury…
Lekko odsunął podetknięty mu pod nos mikrofon i kontynuował:
– Mikstury… ekhem… właściwie była to substancja używana do konserwacji zwłok… tak, wy, młodzi, raczej wolelibyście sformułowanie „do produkcji mumii”…
Nie bez satysfakcji zauważyłem, że pazurzasta dłoń trzymająca mikrofon lekko drgnęła.
– Otóż… ekhem… mój przewodnik, Abdullah, sprzedał mi ją za… ekhem… powiedzmy pewną, niewygórowaną sumę…
Oczy młodego człowieka rozbłysły zupełnie jak oczy… dwu niedużych postaci, które wyrosły jak spod ziemi pomiędzy mną a Dexterem.
– Ale żeby to zrozumieć – profesor przeciągnął suchą, opaloną na brąz dłonią po grzbiecie Alex – zacznijmy od techniki, jaką stosowano przy preparowaniu zwłok…
Właścicielka opadających spodni lekko zbladła, a profesor uśmiechnął się jadowicie. Dwie postacie zaś z zainteresowaniem wyciągnęły do przodu chude szyjki.
– Aby zapobiec psuciu się zwłok… paraszyta… to znaczy… ekhem… specjalista od produkcji, wprowadzał do nosa zwłok… ekhem… zakrzywiony drut, którym…
Mikrofon upadł na trawę, a właścicielka szponiastych paznokci, potykając się na cieniutkich obcasach i przyciskając do ust chusteczkę higieniczną, znikła w drzwiach kawiarni.
– Czy mógłby nam pan oszczędzić drastycznych szczegółów? – zapytał młody człowiek, którego twarz przybrała niebezpiecznie zielonkawy odcień.
– Ależ proszę – profesor strzepnął popiół z cygara. – Zaraz… zaraz… o czym to mówiliśmy…?
– Właściwie chciałem zapytać pana o Złotą Bastet… – rzekł młody człowiek, odzyskując pewność siebie i rumieńce.
– A… Złota Bastet… – profesor uśmiechnął się, a jego twarz na chwilę schowała się za obłokiem dymu. – Tak. Prawdę mówiąc, sam nie wierzyłem w jej istnienie, dopóki nie ujrzałem jej na własne oczy… w roku… ekhem… w roku…
Stworzenie, które żadną miarą nie przypominało psa, zaczęło kręcić się niespokojnie, rozglądając się za swoją panią.
– Co TO jest? – zapytało mniejsze z kociąt, które wyrosło obok nas nagle, wlepiając w psa błękitne ślepka.
Drugie zaś jak zahipnotyzowane wpatrywało się w poruszający się w trawie koniuszek ogona wzrokiem, który wróżył same kłopoty.
Srebrnowłosa dziewczyna chwiejnym krokiem podeszła do stolika i osunęła się na krzesło. Większe z kociąt, znudzone długim nicnierobieniem, podkradło się niepostrzeżenie w pobliże stolika i wszystkimi pięcioma pazurkami pręgowanej łapki chwyciło merdający koniec ogona…
W tej samej chwili owoc wieloletniej pracy genetyków wrzasnął, jakby obdzierano go ze skóry, i rzucił się do panicznej ucieczki, pociągając za sobą krzesło wraz z siedzącą na nim właścicielką.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
– Dawno, dawno temu… – zacząłem – bardzo, bardzo daleko stąd…
Kiedy udało mi się dokonać zmyślnej kompilacji Piotrusia Pana, Trzech muszkieterów i Przygód sir Lancelota, kocięta z zachwytu pootwierały pyszczki i chociaż główki na cienkich szyjkach kiwały się im sennie, dzielnie dotrwały do końca opowieści.
– A potem wszyscy razem poszli spać – zakończyłem, a maluchom zamknęły się oczy.
Pozostawiłem śpiące kocięta na fotelu i poszedłem w stronę drzwi.
– Brawo, brawo, brawo – w ciemności błysnęła para oczu i na progu stanął Dexter w całej okazałości. – Wspaniała historia… proszę o ciąg dalszy…
Miałem ochotę opowiedzieć mu coś przy pomocy pazurów, ale uświadomiłem sobie, że hałas na strychu z pewnością ściągnąłby nam na głowę panią Dorotę albo Dziadka, albo obydwoje, więc tylko uśmiechnąłem się z wyższością i mijając Tetryka, szepnąłem:
– Dawno, dawno temu żyło sobie grube, czarne kocisko, które pewnego dnia posunęło się za daleko…
Para oczu łypnęła wściekle i zgasła – widać front atmosferyczny odsunął się znad naszego ogrodu…
Zasnęliśmy na szmacianym dywaniku na szczycie schodów, wyczerpani wrażeniami minionego dnia i nawet najgłośniejsze grzmoty nie zakłóciły naszego snu…
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Słoneczne światło wpadające przez malutki otwór w dachu oślepiło mnie na jedną krótką chwilę.
– Teraz posiedzisz tu grzecznie – powiedziała jadowicie chudsza Ciotka, zamykając drzwi na rygiel.
Skołowany, z zamętem w głowie – ale ciągle żywy – pozostałem sam. Kiedy zawroty głowy minęły, a żołądek powrócił na swoje miejsce, rozejrzałem się po swoim więzieniu.
Znajdowałem się na poddaszu starej rybackiej szopy – przez szpary w drewnianej podłodze zobaczyłem w dole Ciotki pochylające się nad rozłożoną na ziemi gazetą.
– Z tego wytniemy litery – mruczała pod nosem grubsza. – Pójdziesz po klej, nożyczki i papier, a ja skombinuję jakąś puszkę, żeby sierściuch nie padł z głodu.
Puszkę! Otrząsnąłem się z obrzydzeniem. Raczej wybrałbym śmierć głodową niż paskudztwo bełtające się w sosie, którego zapach, zdaniem ekspertów od żywienia kotów, miał przyprawić o szaleństwo przedstawicieli mojego gatunku.
A niech was piekło pochłonie – pomyślałem, życząc Ciotkom, aby resztę swojego życia spędziły, jedząc kiełbasę z supermarketu…
Zezując przez szparę, zobaczyłem, jak Ciotki wychodzą. Zamknęły drzwi. Nastawiłem uszu, aby sprawdzić, czy w pobliżu nie ma Psa.
Niestety. Za ścianą szopy słychać było tylko szum fal, świst wiatru w nieszczelnym dachu i krążące nad plażą ptaszyska.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Postacie dobrnęły do ścieżki i opadły na nią z mokrym pacnięciem jak dwie ogromne ropuchy…
– Toskańskie maszkary! – pisnęły dwa przerażone głosiki i maluchy zawróciły w naszą stronę jak błyskawice.
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Kot Philo, zwykły kanapowiec nie pierwszej młodości, zostaje wystawiony na próbę – musi odszukać Dziadka. Na szczęście ma wokół siebie życzliwe mu koty i psa, które gotowe są mu pomóc, i dzięki którym trudy chwilowego życia na ulicy stają się znośne – w dobrym towarzystwie niestraszny jest nawet sztorm!
Dołączcie do drogi pełnej przygód razem z kotem filozofem!
www.wydawnictwoliteratura.pl
Rozdział dostępny w pełnej wersji