Koty z Shinjuku - Durian Sukegawa - ebook

Koty z Shinjuku ebook

Durian Sukegawa

3,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rozrywkowa dzielnica Tokio, lata 80. XX wieku. Sfrustrowany, niepotrafiący się odnaleźć w życiu Yama trafia do knajpy z zamiarem utopienia smutków w alkoholu. Przypadkowo znaleziony lokal oraz jego stali bywalcy na zawsze odmienią jego życie.

Co ukrywa cicha barmanka pracująca w knajpie? Jaką rolę w jego życiu odegrają koty odwiedzające lokal? Czy Yamie uda się spełnić marzenie o karierze scenarzysty mimo piętrzących się przeciwności?

Zanurz się w tętniące życiem, rozświetlone neonami Shinjuku i odkryj jego tajemnice.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 217

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Całkiem niezła

bardzo smutna
00



Table of Contents

Okładka

Strona redakcyjna

Treści potencjalnie niepokojące

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Shinjuku no Neko 新宿の猫

Copyright © Durian Sukegawa 2019

First published in Japan in 2019 by Poplar Publishing Co., Ltd.

Polish translation rights arranged with Poplar Publishing Co., Ltd. through Japan UNI Agency, Inc and Vicki Satlow of The Agency srl.

All rights reserved. No part of this book may be used or reproduced

in any manner whatever without written permission except in the case of brief quotations embodied in critical articles or reviews.

Polish Translation Copyright © 2025 by Wydawnictwo Yumeka

Tłumaczenie z języka japońskiego: Małgorzata Samela

Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Samela, 2025

Redakcja: Gabriela Świderska, Klaudia Szary

Korekta: Alicja Żuchowicz

Skład i opracowanie graficzne: Klaudia Szary

Ilustracja wewnątrz okładki: Anna Brzezina

Projekt okładki: Joanna Wróbel

ISBN: 978-83-972813-1-8 (oprawa miękka), 978-83-972813-2-5 (e-book)

Wydawnictwo Yumeka

ul. Piastów 9/143, 40-866 Katowice

www.yumeka.pl

www.instagram.com/wydawnictwo.yumeka

www.facebook.com/wydawnictwo.yumeka

Treści potencjalnie niepokojące: molestowanie (wspomnienie), przemoc, śmierć zwierzęcia (wspomnienie)

Rozdział 1

Nie jestem pewien, od czego powinienem zacząć opowieść o tamtych wydarzeniach. W głowie mam teraz jedynie wspomnienia, pomieszane i niepoukładane. O tych czasach mówiło się „epoka bańki gospodarczej”, ale te trzy słowa nie oddają w pełni, czym był ten okres dla osób mojego pokroju. Niemających pieniędzy, by rozwinąć skrzydła.

Był to czas, kiedy społeczeństwo ogarnęło istne szaleństwo. Ceny gruntów rosły jak szalone, mieszkania w centrach miast kosztowały fortunę. Oczywiście hochsztaplerzy działali także w Shinjuku. Spacerując przez tę dzielnicę, co rusz można było zobaczyć zamknięty bar z przyczepioną do drzwi tabliczką z nazwą jakiejś podejrzanej firmy i informacją, że inwestycja wkrótce zostanie poddana przebudowie. Jestem przekonany, że wielu ludzi musiało się nieźle dorobić na obrocie nieruchomościami i śmiałych spekulacjach.

Dla mnie jednak był to okres nieustannych niepowodzeń. Czułem się tak, jakbym ciągle krążył po labiryncie, lecz zamiast znajdować wyjście za każdym razem napotykał ścianę. Źle się z tym czułem, tym bardziej że gdy ja walczyłem sam ze sobą, wszyscy inni z nadzieją spoglądali ku przyszłości. Jednak to właśnie w tych ponurych dniach pełnych chaosu ma swój początek historia, która wpłynęła na całe moje późniejsze życie. Całkiem przypadkiem wszedłem do pewnej izakayi[1], gdzie, również przypadkiem, ujrzałem dwóch facetów grających w pewną grę. Moja opowieść pewnie trochę zajmie, ale myślę, że najrozsądniej będzie ją zacząć tymi dwoma słowami: koci hazard.

Kiedy zorientowałem się, co robią dwaj mężczyźni siedzący przy ladzie, ku mojemu własnemu zaskoczeniu ogarnęło mnie dawno zapomniane uczucie – dziwnie przyjemny dyskomfort związany w próbą powstrzymania śmiechu połączony z pojawieniem się ciepłej kuli radości rozgrzewającej mnie od środka.

Wspomniana izakaya była zaniedbaną spelunką, tak wąską i ciasną, że nie było nawet gdzie postawić torby. W środku ustawiono jedynie rząd siedzeń przy barze, więc klienci siedzieli ściśnięci obok siebie jak ziarna groszku w strąku. Tuż za siedzeniami była ściana, co okazało się całkiem wygodne, bo dało się o nią oprzeć. Z drugiej strony jednak, gdyby przy barze usiadł większy klient, zablokowałby przejście. Jeśli któryś z gości musiał pójść do toalety, zaczynała się prawdziwa gimnastyka. Wszyscy podnosili się ze swoich miejsc i obracali tak, by go przepuścić.

Jednak to właśnie z powodu absurdalnej ciasnoty panującej w izakayi można było z łatwością porozmawiać z osobą siedzącą obok. W pobliżu zawsze czaiły się koty z ich błyszczącymi oczami. W tym lokalu miały miejsce niezwykle ważne dla mnie spotkania, dzięki którym przyszło mi się zmierzyć z pewnymi nieuniknionymi problemami życiowymi.

Już od czasów studenckich często odwiedzałem Shinjuku. Przeglądałem książki i płyty CD, z ciekawości przechadzałem się po okolicy z love hotelami. Oczywiście nie twierdzę, że znałem całe Shinjuku jak własną kieszeń. Na przykład w kwestii tego, gdzie można się napić, podążałem za radą mojego licealnego nauczyciela współczesnego japońskiego, zdaniem którego najlepiej było pić tylko w jednym miejscu. „Czymże jest ludzkość?” – pytał często ów nauczyciel, ale poza czysto filozoficznymi pytaniami miał też dla nas trochę praktycznych rad.

– Jeśli wybieracie się na studia do Tokio – powiedział nam pewnego dnia podczas lekcji – to tutaj jest dobre miejsce, żeby się napić. – Wziął kredę i zapisał na tablicy: Golden Gai, Shinjuku.

Dzielnica Golden Gai powstała po wojnie. Krążyły pogłoski, że padnie ofiarą wykupujących ziemię w szaleńczym tempie spekulantów, jednak dzielnica (w której było wówczas około dwustu małych barów) radziła sobie całkiem nieźle i tętniła życiem jak zwykle. Kiedy pijaczkom znudził się jeden bar, szli do drugiego, później do trzeciego i tak dalej, jak ćmy lecące do światła. Ten mały skrawek Shinjuku wystarczał każdemu, kto chciał się napić.

Ja sam, mimo że byłem prawie zupełnie spłukany, robiłem dokładnie to samo – włóczyłem się po Golden Gai i piłem. Lubiłem rozmawiać z właścicielami i właścicielkami tamtejszych barów. Nie traktowali mnie z góry z powodu mojego młodego wieku, a zamiast tego rozmawiali ze mną jak równy z równym. Szczęśliwy z tego powodu, włóczyłem się po tej minigalaktyce, przechadzając się między lśniącymi jak gwiazdy czerwonymi, niebieskimi i białymi światłami neonów. Golden Gai zupełnie mi wystarczało, dlatego nigdy nie zapuszczałem się poza słynne dzielnice rozrywki w Shinjuku Nichōme i Sanchōme oraz teatr Koma. Do wąskiej izakayi oddalonej nieco od mojej ulubionej dzielnicy trafiłem zupełnym przypadkiem.

Tamtego dnia naprawdę chciałem się napić. Czułem się wyjątkowo podle, przeklinałem samego siebie, a stres zdawał się wypełniać całe moje ciało, od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Z takiego niezależnego scenarzysty jak ja, który mimo prób nie potrafi stworzyć dobrego scenariusza, było mniej więcej tyle pożytku co z kufla pozbawionego dna.

Powodem mojego przygnębienia było spotkanie produkcyjne w Akasaka TV. Pod surowymi spojrzeniami dyrektora i producenta kurczyłem się coraz bardziej i bardziej, jakbym chciał całkiem zniknąć z krzesła. Chociaż siedziałem do późnej nocy, układając pięćdziesiąt pytań do teleturnieju, ostatecznie zaakceptowane zostało tylko jedno z nich: „Do jakiego gatunku zwierzęcia odnoszą się te określenia: tuxedo, makrelowy tabby, brązowy tabby?”. Pozostałe czterdzieści dziewięć pytań odrzucono.

Niezadowolony dyrektor marszczył brwi, przeglądając scenariusz.

– Nie popisałeś się – powiedział w końcu i wyrzucił moje notatki do kosza. – Który opis najlepiej odnosi się do niefortunnego okresu w życiu człowieka? A, gdy twoje wysiłki nie przynoszą rezultatów, nikt nie zwraca na ciebie uwagi i nie masz szans na dalszy rozwój. Be, gdy twoje wysiłki nie przynoszą rezultatów i nikt nie zwraca na ciebie uwagi, ale paradoksalnie ten czas staje się dla ciebie szansą na dalszy rozwój. Ce, gdy twoje wysiłki nie przynoszą rezultatów i nikt nie zwraca na ciebie uwagi, więc tylko śpisz i pijesz. Co to ma być, do cholery? Czy to według ciebie są pytania do teleturnieju? Ty chyba kompletnie nie rozumiesz, co masz robić. – Dyrektor spojrzał na mnie z grymasem, jakby wypił szklankę octu.

– Przepraszam – wymamrotałem, spuszczając wzrok. Wiedziałem, że mój mentor na pewno się dowie, że moje pytania do niczego się nie nadają. To z kolei sprawiało, że czułem się jeszcze bardziej przybity.

Nie mogąc znaleźć pocieszenia i czując się jak pusta skorupa, włóczyłem się pod pochmurnym kwietniowym niebem. Kiedy spojrzałem w lustro w toalecie na stacji Akasaka-mitsuke, zamiast człowieka z krwi i kości ujrzałem postać zbliżoną wyglądem do figury woskowej z muzeum Madame Tussaud. Zupełnie jakby spotkanie z dyrektorem pozbawiło mnie nie tylko wszelkiej energii, ale też starło mi z twarzy wszystkie emocje. Nie miałem partnerki, która mogłaby mnie pocieszyć, pozostawało mi tylko utopić smutki w alkoholu. Mogłem co prawda wrócić do mojego mieszkania w Takadanobabie i położyć się spać, ale Shinjuku przyciągało mnie do siebie jakąś tajemniczą mocą.

Mechanicznie, jakbym nadal był woskową figurą, wsiadłem w metro na stacji Marunouchi. Wysiadłem na Shinjuku Sanchōme i zanurzając się miejski gwar, przeszedłem przez aleję Yasukuni. Dopiero zmierzchało, więc do wieczora było jeszcze trochę czasu. Niebo nad Shinjuku przybrało odcień bladego karmazynu, a Golden Gai jeszcze nie obudziło się z popołudniowej drzemki poprzedzającej przygotowania do lokalnych godzin szczytu.

Wzdłuż ulic ciągnęły się rzędy nieoświetlonych, obskurnych szyldów. To tu, to tam stały zamknięte jeszcze bary podobne do wygryzionych przez mole dziur w ubraniu. W ciemnych alejkach nie było żywego ducha. Nie wiedziałem, co robić. Zacząłem więc iść ku dzielnicy love hoteli w Kabukichō, żeby uciec od tej ponurej scenerii, która aż nazbyt wiernie odzwierciedlała mój stan ducha.

Wtedy jednak zauważyłem, że tuż przy opuszczonym love hotelu (pewnie kolejnej ofierze spekulantów) stoi izakaya z czerwonym lampionem zawieszonym przy wejściu. Lampion ten miał otwór, a żarówka w środku świeciła jasno, trochę jak latarenka ze świata duchów. Kiedy zerknąłem do środka przez przeszklone drzwi, zobaczyłem, że przy ladzie siedzi kilku klientów.

Na latarenkach widniała zapisana grubymi kreskami nazwa lokalu.

花梨花

Nie miałem pewności, jak te znaki odczytać. Jako pierwsze przyszło do głowy „Karinbana”, ale pasowałoby także „Karinka”, jak ta rosyjska piosenka ludowa. Zastanawiałem się, czy w takim razie to knajpa z rosyjskim jedzeniem.

„Ciekawe, czy w środku lecą pieśni śpiewane przez Chór Aleksandrowa… Jeśli tak, to mógłby być dobry materiał na program informacyjny, nad którym pracowałem…” Z tą myślą otworzyłem szklane drzwi izakayi i wszedłem do środka.

W tym właśnie momencie spotkałem osobę, która miała odmienić całe moje życie. Ale o tym, jak do tego doszło, opowiem przy innej okazji.

Kiedy przekroczyłem próg izakayi, o dziwo, wcale nie usłyszałem śpiewu Chóru Aleksandrowa. Z głośników leciał blues śpiewany ochrypłym głosem przywodzącym na myśl krzyki wyrzuconego na brzeg kaszalota. Rozpoznałem Downtown Train Toma Waitsa.

Ale, ale, odbiegam od tematu. Miałem mówić o czymś zupełnie innym.

O kocim hazardzie.

– Zapraszamy! – Z kuchni wyłoniła się młoda kobieta i wskazała mi miejsce z tyłu.

Nieśmiało, bo to był mój pierwszy raz w tym miejscu, przeszedłem za siedzeniami przy barze. Trzech klientów musiało wstać, żeby mnie przepuścić. Zamówiłem chūhai[2] i patrząc przed siebie, wziąłem pierwszy łyk.

– Ja stawiam na Siostrzyczkę.

– W takim razie ja na Szefunia.

Nie miałem zielonego pojęcia, o czym rozmawiało dwóch klientów siedzących obok.

Mężczyzna, który opowiedział się za „Siostrzyczką”, wyglądał na mniej więcej pięćdziesiąt lat. Na głowie miał gęste kręcone włosy kształtem przypominające ptasie gniazdo. Nosił okulary przeciwsłoneczne, a kiedy otwierał usta, po jednej ich stronie błyszczał rząd złotych zębów. Mówił z jakimś akcentem, ale nie mogłem rozpoznać, z jakiego konkretnie regionu.

Natomiast ten, który wybrał „Szefunia”, był szczupły i wydawał się niewiele starszy ode mnie. Miał na oko ze dwadzieścia siedem lat, włosy miał długie, pofarbowane na brązowo. Nosił T-shirt z nadrukowaną gitarą Gibson Les Paul. Wyglądał mi na muzyka, niekoniecznie profesjonalnego, ale jednak muzyka. Miał na sobie jeansy, a na bosych stopach drewniane sandały geta, co było ciekawe, bo jego twarz miała w sobie coś podobnie kanciastego, zupełnie jak te buty. Przezwałem go w myślach Geta Rockmanem.

Ptasie Gniazdo wyciągnął długopis z czarnej torby (takiej, jaką mógłby nosić jakiś inkasent) i na papierowym opakowaniu na jednorazowe pałeczki napisał „Siostrzyczka” i „Szefunio”.

Obaj upili po łyku z kufli ze znaczkiem Hoppy[3] i zaczęli o kimś rozmawiać.

– Ma podobno wybitnego syna. Mówił, że wyjechał na studia do Azerbejdżanu – powiedział Ptasie Gniazdo ściszonym głosem.

– Do Azerbejdżanu?

– No tak. Wiesz, jednego z tych państewek, które powstały po upadku ZSRR. Produkuje się tam ropę, więc pewnie będzie coraz bardziej zyskiwało na znaczeniu w polityce.

– Aha… Ciekawe tylko, czy ten „wybitny syn” wie, że jego tatuś paraduje po Shinjuku wymalowany i w kabaretkach…

Zaintrygowała mnie ta rozmowa, ale wciąż trzymałem się na uboczu. Popijałem drinka z wyrazem twarzy równie nieobecnym jak u woskowej figury. W końcu byłem w tej knajpie pierwszy raz, a poza tym nadal miałem do siebie pretensje z powodu własnej nieporadności, która nie pozwalała mi stworzyć przyzwoitych pytań do teleturnieju. Ale jak to zwykle bywa w izakayach, nawet gdy nie skupiałem się na rozmowie dwóch sąsiadów, i tak docierała ona do moich uszu.

Ptasie Gniazdo i Geta Rockman nie patrzyli na siebie, mimo że wciąż rozmawiali o czyimś ojcu, który nosi damskie łaszki. Zamiast tego obaj spoglądali w punkt znajdujący się naprzeciwko nich, na okienko umieszczone pośrodku ściany od strony kuchni. Było malutkie, najwyraźniej wbudowane w miejsce po klimatyzatorze. Oprócz przeszklonych drzwi wejściowych tylko przez nie dało się rozpoznać, czy na zewnątrz panuje dzień czy noc. Przez rzeczone okienko widziałem jedynie betonowy murek i ceglaną ścianę budynku obok, więc w zasadzie nie było tam niczego do oglądania. Nie mogłem pojąć, dlaczego tamtych dwóch uparcie wpatrywało się właśnie tam.

– O! – Ptasie Gniazdo uniósł się z siedzenia akurat wtedy, gdy z kuchni przybył jego gulasz.

Ja również zakrzyknąłem w duchu ze zdziwienia, odbierając swoją miskę.

W oknie pojawił się kot, brązowy w czarne prążki. Stał na widocznym przez okno betonowym murku i patrzył na nas.

– A nie mówiłem? To Szefunio! – zakrzyknął Geta Rockman, unosząc pięści w triumfalnym geście.

Kot skulił się, być może wystraszony hałasem. Na pyszczku miał świeżą bliznę. Jego okrągłe bursztynowozłote oczy błysnęły w półmroku.

– Mówiłem, że to Szefunio!

– Czekaj, czekaj! Pewien jesteś?

Kot zerknął na dwóch kłócących się o niego mężczyzn. Obrócił łebkiem na prawo i na lewo, jakby się za kimś rozglądał, i nie wiedzieć czemu spojrzał prosto na mnie. Nagle wyraz jego pyszczka zupełnie się zmienił. Kot podniósł się i, jakby zupełnie stracił zainteresowanie, zeskoczył z murku i zniknął nam z oczu.

– Jaki tam Szefunio. – Ptasie Gniazdo zacmokał i dał Geta Rockmanowi lekkiego kuksańca w bok. Zdjął okulary przeciwsłoneczne i odwrócił się do mnie. Uśmiechnął się ponuro, jakby oczekiwał współczucia. Błysnął przy tym złotymi zębami. Oczy miał małe, zupełnie jak nasiona persymony.

On i Geta Rockman obstawiali, jaki kot pojawi się w okienku. Na tym właśnie polegał koci hazard.

Doprawdy niesłychane!

Ciasna, mała izakaya zmieniła się w koci teatr.

To właśnie przez tę dwójkę i pręgowanego kota z okrągłymi oczami, który pojawił się w oknie, miał zmienić się cały mój świat. Zmianie uległa także twarz Ptasiego Gniazda. Bez okularów przeciwsłonecznych wyglądał zupełnie inaczej.

Zgiąłem palce u stóp, starając się powstrzymać wzbierający we mnie śmiech.

– To naprawdę był Szefunio?

– Pewnie, że on, we własnej osobie! Poznałem po oczach.

– Rzeczywiście, takie futerko mają tutaj tylko dwa koty. Ten drugi…

– Dyrcio. Ale Dyrcio ma poszarpane jedno ucho, pamiętasz? A ten tu miał zwyczajne, gładkie, stojące sztywno. Mówię ci, to Szefunio.

„Ciekawe, jak wygląda ten cały Dyrcio…” – pomyślałem. Chwilę potem przyszły mi do głowy kolejne pytania. Czy trafiłem do jedynego na świecie przybytku, gdzie zakłady dotyczą kotów? Czy wszyscy klienci je obstawiali? Ile kosztowało wejście do zakładów? Czy noszący babskie łaszki ojciec genialnego syna też w końcu dołączy?

Wspomnienie zdruzgotania towarzyszącego mi przed stacją Akasaka TV uleciało wraz z parą unoszącą się z gulaszu. Poczułem w sobie ciepło, rozchodzące się jakby od środka. W mojej głowie zakiełkowała myśl, że jednak dobrze zrobiłem, przychodząc tutaj tego wieczoru.

Ponownie rozejrzałem się po wnętrzu izakayi. Przy wejściu do kuchni wisiała tablica z menu, a za ladą pracowała młoda dziewczyna, mniej więcej dwudziestoletnia. Krzątała się między grillem a zmywakiem.

– Yume! – zawołał do niej Ptasie Gniazdo. – Przegrałem, więc stawiam mu Hoppy. – Zwrócił się do swojego sąsiada: – Coś jeszcze?

– Duży zestaw yakitori[4].

– Ech, niech ci będzie. Yume, dopisz to wszystko do mojego rachunku, dobra?

A więc tak brzmiało imię dziewczyny w kuchni. Yume. Mimowolnie zapisałem je w pamięci.

– Znowu się panowie zakładają? – Yume wzięła nowy kufel, napełniła go wodą oraz shōchū i podeszła bliżej. Na jej czole lśniły kropelki potu.

– Ano. Faktycznie przyszedł Szefunio. Cóż zrobić, nawaliłem.

– O, nie tak łatwo jest zgadnąć. – Yume pochyliła się nad ladą, postawiła przed sobą kufel i dolała do niego Hoppy. Powstały w ten sposób napój miał kolor bursztynu. Chyba był to najchętniej wybierany napitek w tej izakayi, bo wszyscy klienci zdawali się go zamawiać.

– Wreszcie wygrałem! – Geta Rockman podniósł kufel do ust. – Dzięki Szefuniowi mogę się teraz napić.

– Ach tak? – Yume zdawała się zdystansowana, choć Geta Rockman cały czas się do niej uśmiechał. – Yakitori życzą sobie panowie z solą czy sosem? – zapytała, po czym znów wróciła do grilla.

Yume sprawiała wrażenie osoby, która rzadko się uśmiecha. Myślałem, że chociaż uśmiechnie się do Geta Rockmana, skoro sama przyznała, że niełatwo zgadnąć poprawnie. Może po prostu była zbyt zajęta. Przy grillu rozgrzanym przez płonące wewnątrz węgle musi być bardzo gorąco. Yume była cała spocona, a zamówienia napływały jedno po drugim. Może po prostu nie obchodziło jej, czy ktoś wygrał czy przegrał te kocie zakłady.

Czułem się coraz bardziej zaintrygowany tym małym, ciasnym lokalem. Tak jak dwóch klientów siedzących obok mnie zamówiłem Hoppy. Yume, z czołem obficie skropionym potem, podała mi kufel wypełniony shōchū i słodowym napojem.

– Przepraszam bardzo… – Pomyślałem, że to strasznie głupie pytanie, ale nie mogłem się powstrzymać. – Czy nazwę tego lokalu odczytuje się „Karinka”?

– Tak. To znaczy… chociaż w sumie…

– W sumie…?

– W sumie może pan odczytywać tę nazwę, jak pan chce.

– Słucham?

– Wszystko jedno jak. – Na jej twarzy nie było nawet śladu uśmiechu. Zwróciłem uwagę na zmianę w jej głosie. Mówiła niewyraźnie, trochę świszczała, jakby uchodziło z niej powietrze. Poniekąd zafascynowała mnie też jej pozbawiona wyrazu twarz. W jej lewym oku, dużym i lekko zwężającym się w okolicach zewnętrznego kącika, zauważyłem swoje odbicie, z kolei w prawym, okrągłym, już siebie nie dostrzegałem.

Wszystko jedno jak?

Dyskretnie zerknąłem na Yume, gdy wracała do grilla. Nie sprawiała wrażenia złośliwej ani zawziętej, a jednak było w niej coś tajemniczego, jeśli mogę tak to ująć. Jakby przesłaniała twarz jakąś niewidzialną kurtyną, która opada, ledwie zapadnie zmierzch.

Z rozmysłem wyprostowałem plecy i, podobnie jak dwóch klientów siedzących obok mnie, zamówiłem zestaw yakitori.

– Z solą czy sosem? – zapytała Yume, stojąc przy grillu w bezruchu.

Nie wiem, czy mogę to nazwać brakiem zdecydowania, ale nigdy nie potrafiłem szybko odpowiedzieć na stawiane mi pytanie. Nie inaczej było właśnie tego dnia. Po żenująco długim namyśle odpowiedziałem w końcu:

– Poproszę z solą.

Chwilę później Yume przyniosła po jednym talerzyku z yakitori dla mnie i dla facetów obok. Przechyliła się mocno przez blat, kładąc przed nami naczynia.

Powiedziałbym, że była raczej niska. Choć ja siedziałem, a ona stała, nasze głowy znajdowały się mniej więcej na tej samej wysokości. Chyba właśnie dlatego zwróciłem uwagę na jej twarz.

– No to co, który przyjdzie następny? Ja obstawiam, że Toto.

– Ten tuxedo? Skoro tak, to ja wybieram Popa.

– Tego czarnego?

Moi sąsiedzi, pogryzając yakitori, zaczęli obstawiać zakłady na kolejną rundę gry. Zastanowiło mnie określenie „tuxedo” użyte przez jednego z nich. O ile dobrze pamiętałem, było to fachowe określenie na kota, którego futerko ma biało-czarny kolor, a na czółku czarna sierść układa się w znak 八[5].

Lubiłem koty, często zresztą widywałem je w okolicach mojego mieszkania w Takadanobabie. Słowo „tuxedo” poznałem natomiast, przygotowując pytania do teleturnieju. Zaskoczyło mnie więc, że tamtych dwóch znało nie tylko to specjalistyczne określenie, ale najwyraźniej również imiona kotów, które pojawiały się w okienku.

– Yume, to yakitori jest pyszne! – zawołał Ptasie Gniazdo, wkładając sobie szaszłyk do ust.

Yume zerknęła na chwilę w jego stronę.

– Ach tak? – odparła lakonicznie.

Faktycznie, yakitori naprawdę było wyborne. Żałowałem kurczaka, którego mięso jadłem, ale wszystko – kawałki polędwiczki, udka, wątróbki, skórki oraz drobiowe klopsiki – zostało przygotowane na medal. Każdy kawałek był dobrze opieczony, soczysty i aromatyczny, ani za słony, ani za mdły. Smakował odpowiednio, dokładnie tak, jak chciałem, i bardzo dobrze komponował się z Hoppy.

– O! Który tym razem? – wykrzyknął Ptasie Gniazdo, podnosząc się lekko. Z ustami pełnymi yakitori uniosłem wzrok.

Słońce już co prawda zaszło, ale betonowy murek za oknem oświetlał blask lamp z izakayi. Właśnie pojawił się tam kolejny kot, tym razem biały. Jego jasne futerko zdawało się lśnić w świetle. Na tle ciemniejącej stopniowo scenerii kotek wyglądał więc jak jaśniejący kwiat.

– Cholera!

Geta Rockman, podbudowany swoją wcześniejszą wygraną, bez wahania zawołał do kota po imieniu:

– Och, Królowo, ależ czarownie dzisiaj wyglądasz!

– Toż to nie Królowa, tylko Majtek! – zaprotestował Ptasie Gniazdo.

– Nie, nie, Majtkowi zawsze cieknie z nosa. Poza tym nie widziałem go tutaj od dłuższego czasu.

– Ach tak, takiś pewny? Hej, Yume! – zawołał Ptasie Gniazdo do stojącej przy grillu dziewczyny. – Co to za kot? Królowa czy Majtek? – zapytał, wskazując na siedzącego za oknem zwierzaka.

Yume smażyła akurat szaszłyki dla innego klienta, więc nie przyszła od razu. W międzyczasie biały kot zniknął nam z oczu.

– Yume! – zawołał znów Ptasie Gniazdo głosem brzmiącym jednocześnie jak skarga i prośba. – Gdzie jest ten… ten, no, plakat z kotami, co tu wisiał? – Wskazał na lodówkę.

– Już wyjmuję, jeśli chce pan zobaczyć. – Yume przykucnęła obok chłodziarki. Była tam półka, na której poupychano zeszyty oraz papier rysunkowy.

– A ja znam prawie wszystkie imiona na pamięć! – powiedział Geta Rockman do odwróconej plecami Yume.

Dziewczyna wyjęła ze sterty papierów trzykrotnie złożoną kartkę. Nigdy nie zapomnę zachwytu i radości, jakie ogarnęły mnie na jej widok. Mogę nie pamiętać, co jadłem wczoraj na kolację, ale zaskoczenie, jakiego wtedy doświadczyłem, pamiętam doskonale.

Ponownie poczułem, że mój świat wywraca się do góry nogami.

Na wspomnianej kartce widniały narysowane ołówkiem podobizny kotów, lekko uproszczone, jak w mangach. Każdy z nich opisany był imieniem, symbolem oznaczającym płeć i liczbą, która zapewne odnosiła się do ich wieku. Małymi znakami dopisano też krótką notkę o cechach charakterystycznych każdego kota.

– O to, to, o to mi chodziło! – powiedział uradowany Ptasie Gniazdo. – Mapa rodzinna kotów!

Mapa rodzinna? A nie drzewo genealogiczne?

Yume wyjęła z kieszeni fartucha czerwony magnes i przyczepiła kartę do białych drzwi lodówki. Wbiłem spojrzenie w arkusz, jakbym chciał zapamiętać wszystkie wymienione na nim koty. Było ich w sumie siedemnaście:

RUDY PRĘGOWANY – Mametarō, Daijirō, Hanayo

BRĄZOWY PRĘGOWANY – Szefunio, Dyrcio

CZARNO-BIAŁY – Toto, Koko, Shōta

CZARNY – Bachi, Pop, Sting

BIAŁY – Królowa, Majtek

SZYLKRETOWY – Siostrzyczka, Rūko

SZARY PRĘGOWANY – Muku

TRÓJKOLOROWY – Eri

(Na wypadek, gdyby któryś z czytelników nie wiedział, jak te wszystkie koty rozróżnić, spieszę z wyjaśnieniem. Rude pręgowane koty mają jasne futerko i są bardzo przyjaźnie nastawione do człowieka. Koty brązowe pręgowane mają sierść poprzetykaną czarnymi pręgami, trochę jak bażant. Szare pręgowane mają z kolei czarny wzór na szarej sierści, przez co mogą kojarzyć się z makrelą. Z powodów genetycznych większość szylkretów, czyli kotów o czarno-rudej sierści, to samice, a ich oczy mają zazwyczaj bursztynowy kolor, tak jak Hoppy. A tak przy okazji, koty trójkolorowe to też w większości samice).

– To była Królowa, jak nic! – oznajmił Geta Rockman, zakładając obie ręce za głowę. Uśmiechnął się do Yume. – Żaden z nas nie zgadł, więc tym razem ja ci coś postawię. Na co miałabyś ochotę?

Yume wytarła pot z czoła… i wtedy po raz pierwszy się uśmiechnęła. To był lekki uśmiech, minimalne tylko uniesienie kącików ust, ale nagle stała się jakby inną osobą. Jej oczy zalśniły jak ślepia kotów przychodzących na betonowy murek za oknem, przyciągając światło.

– Dziękuję. W takim razie poproszę lemon sour. – Yume wyjęła nowy kufel, nalała sobie do niego napój i wróciła przed grill.

W tamtym momencie w końcu zebrałem się na odwagę.

– Przepraszam bardzo – zagadnąłem swoich sąsiadów. – Czy żeby zagrać w koci hazard, trzeba się najpierw jakoś wkupić?

Geta Rockman zaśmiał się sucho, natomiast twarz Ptasiego Gniazda spoważniała.

– Nie wygaduj bzdur, panie kolego – powiedział, pokazując złote zęby. – Wiesz, że gliny też przychodzą się tutaj napić? Gdybyśmy uprawiali hazard, już dawno by nas zgarnęli.

– Aha… – Kolejne pytania już formowały się w mojej głowie. – To znaczy…

– My nie uprawiamy tu żadnego hazardu, po prostu bawimy się z kotkami! Nazywamy to „Koto-lotek”. Chodzi o to, żeby zgadnąć, który kot pojawi się w oknie jako następny.

– „Koto-lotek”?

– Dokładnie tak. – Geta Rockman kiwnął głową.

– A jeśli nikt nie wygra, to trzeba zapłacić Yume, tak?

Geta Rockman pokręcił przecząco głową. Jego długie włosy zafalowały na wszystkie strony.

– Yume sama jedna urabia tu ręce po łokcie. Celowo powiedziałem, że jej postawię, żeby mogła się napić drinka czy dwóch. Ona per se nie bierze udziału w grze.

– Rozumiem – powiedziałem cicho i podniosłem swój kufel do ust, żeby uniknąć niezręcznej pauzy.

– Pierwszy raz w tym lokalu, panie kolego? – zapytał Ptasie Gniazdo, drapiąc się po głowie. Ponownie ujrzałem jego złote zęby.

– Tak.

– Ciężki miałeś dzień, co?

– Słucham?

– Wyglądasz mi na zmęczonego.

Co racja, to racja, całe dzisiejsze popołudnie czułem się przecież jak figura z wosku. W tej chwili nie było już we mnie tego wcześniejszego żalu i nie planowałem do niego wracać.

– A ta kocia mapa rodzinna? Znaczy się… czy to Yume ją narysowała?

– No ba! – Ptasie Gniazdo kiwnął głową. – Yume ma talent również do rysowania – dodał, celowo głośniej.

Spojrzeliśmy w stronę grilla, przy którym stała Yume, ale ona nawet nie podniosła na nas wzroku.

– Czy koty z tej mapy naprawdę są ze sobą spokrewnione?

– Nie wiem – przyznał Geta Rockman, podnosząc swój kufel. Przechylił głowę w zamyśleniu. – Yume kiedyś powiedziała, że rysując koty z Shinjuku, miała wrażenie, że one są jedną wielką rodziną, bo płynie w nich ta sama krew.

– Więc ta mapa nie prezentuje pokrewieństwa tych kotów?

– No raczej. Przecież nawet Yume nie byłaby w stanie zbadać ich pochodzenia. Niektóre już się tutaj nie pokazują. Ja też nie znam szczegółów.

– A tak z innej beczki, panie kolego – wtrącił się Ptasie Gniazdo. – Smakują ci yakitori?

– Tak, są bardzo dobre.

– To powiedz jeszcze, jak się nazywasz?

– Yamazaki.

– Yamazaki kto?

– Yamazaki Seita. Seita zapisuje się znakami „słoneczny” i „wielki”.

– A mogę ci mówić Yama?

– No wiesz?! – Ku mojemu zdziwieniu, do rozmowy włączyła się stojąca przy grillu Yume. – Po co w ogóle pytasz o imię i nazwisko, skoro masz zamiar nadawać panu jakiś pseudonim?

Pozostali klienci spojrzeli na Yume, zastanawiając się pewnie, dlaczego się mieszała.

– No bo… skoro słoneczne… i duże… to „Yama” pasuje, he, he – odparł Ptasie Gniazdo. Wykonał rękami żartobliwy gest, rysując górę w powietrzu[6], ale Yume go zignorowała.

– Czy „Yama” w pana nazwisku zapisuje się znakiem na „górę”? – zapytała z najdalszego kąta kuchni. Brzmiała, jakby uszło z niej całe powietrze.

– Tak, „Yama” od znaku „góra”.

– No, a jakie inne „Yama” mogłoby to być… – wymamrotał cicho Ptasie Gniazdo, ale jego słowa nie uszły uwadze Yume.

– Są też inne. Na przykład w wyrazie Yamatai[7].

– Ja tam nigdy nie spotkałem Yamy, którego by się tak zapisywało… – odparł Ptasie Gniazdo i stuknął się swoim kuflem o mój.

Yume wróciła do grilla, ja zaś wypiłem z moimi sąsiadami jeszcze pięć Hoppy, jakbyśmy byli starymi, spotkanymi po wielu latach znajomymi. Nie pytałem już o grę ani o mapę rodzinną kotów. Uznałem jednak, że kiedyś, gdy nadarzy się okazja, zapytam o to samą Yume. Nie miałem pojęcia, skąd zna tyle kotów, ale wydawało mi się, że cała ta historia mogłaby okazać się niezłym materiałem na jakiś program. W momencie gdy spojrzałem na kocią mapę rodzinną, podjąłem też pewne postanowienie: od tej pory będę regularnie odwiedzał „Karinkę”.

[1]Izakaya – specyficzny japoński lokal przypominający pub. Można w nim zarówno napić się alkoholu, jak i zamówić przekąski. (Przypisy pochodzą od Tłumaczki).

[2]Chūhai – napój alkoholowy powstały z połączenia shōchū (alkoholu destylowanego ze słodkich ziemniaków lub ryżu) z wodą gazowaną i sokiem z cytryny.

[3] Hoppy – napój o bardzo niskiej zawartości alkoholu (0,8%). Niegdyś mieszało się go z shōchū i pijało jako zamiennik piwa.

[4]Yakitori – popularna przekąska w izakayach, rodzaj opiekanego nad grillem szaszłyka, zazwyczaj drobiowego, z dodatkiem warzyw.

[5] W języku japońskim na umaszczenie tuxedo mówi się ハチワレ (hachiware). Jest to dość ciekawe określenie, bo składają się na nie dwa wyrazy: hachi, czyli „osiem” (zapisywane znakiem 八), oraz ware, czyli „łamanie”, „dzielenie” (zapisywane 割れ). Można więc przyjąć, że japońska nazwa takiego umaszczenia oznacza „podzielony na kształt ósemki”.

[6] Sinogram yama (山) oznacza „góra”, więc istotnie może budzić skojarzenia ze słońcem i wielkością.

[7] Nazwę Yamatai-koku (miano starożytnego państwa japońskiego istniejącego w epoce Yayoi, 300 p.n.e.–300 n.e.) zapisuje się znakami 邪馬台国.