Krąg życia - Magdalena Kawka - ebook + audiobook + książka

Krąg życia ebook

Magdalena Kawka

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tajemnice sprzed lat domagają się wyjaśnienia, choć ludzie, których dotyczą, są już po tamtej stronie.

W 1951 roku Lilka wiedzie życie szczęśliwej żony i matki. Po latach niepewności i czekania odzyskała Oresta i wychowują razem kilkuletnią Zlatę. Wierzy, że po tylu dramatycznych doświadczeniach los jest jej coś winien, że teraz będzie już łaskawy i pozwoli cieszyć się życiem. Ma plany, marzenia i niezłomną wiarę w przyszłość.

W 2022 roku świat wnuczki Lilki, Agnieszki, rozsypuje się nagle. Młoda kobieta mierzy się z tragedią. Musi zweryfikować własne poglądy i inaczej spojrzeć na życie. Stanąć twarzą w twarz z dylematem, którego nie życzyłaby żadnej innej kobiecie. W podjęciu decyzji istotną rolę odgrywa zabytkowe lustro Lindnerów, łączące ją z babcią, która nie żyje od lat.

Choć babcię i wnuczkę dzieli wiele lat i doświadczeń, zarówno Lilka, jak i Agnieszka dzięki niemu czują swoją obecność i nawzajem dodają sobie siły. Obie będą jej potrzebować, bowiem los już dawno wytyczył dla każdej z nich swój własny plan.

Magdalena Kawka– z wykształcenia socjolog, z zamiłowania pisarka, z upodobania wolny strzelec. Szczęśliwa, że z tych klocków dało się zbudować spójną przestrzeń. Współpracowała z magazynami zajmującymi się problematyką wychowania. Jest autorką poradnika dla rodziców, siedmiu powieści i pięciotomowego cyklu „Lwowska odyseja”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 300

Oceny
4,8 (57 ocen)
48
8
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Cztery poprzednie tomy odsłuchałam w wersji audio, w mistrzowskiej interpretacji Maszy Bogudzkiej. Piąty tom przeczytałam już w wersji papierowej, co okazało się równie emocjonującą dla mnie podróżą. Przeżyłam wiele wzruszeń. Były momenty, kiedy czułam rozgoryczenie wydarzeniami, złościłam się na niektórych bohaterów, a innych polubiłam całym sercem. To była prawdziwa podróż w czasie i przestrzeni, między 1951 a 2022 rokim. "Krąg życia" to poruszająca saga rodzinna, która ukazuje, jak silne mogą być więzy między pokoleniami i jak tajemnice przeszłości wpływają na życie. Magdalena Kawka z mistrzowską precyzją oddaje emocje bohaterów, tworząc niezapomnianą historię o miłości, nadziei i wytrwałości. Zdecydowanie polecam rozpocząć tę odyseję od pierwszego tomu, w kolejności wydawniczej. Dzięki temu łatwiej będzie Wam odnaleźć się w tej fascynującej historii i zrozumieć bohaterów. Choć piąty tom jest wyjątkowo wciągający i można go czytać jako osobną historię, wiem teraz, że wiele bym strac...
00
MagdaLewczuk

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna saga
00
Halinka-1

Nie oderwiesz się od lektury

wisienka na torcie
00
Karinaj28

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka
00
Martawitkowska13

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytałam w jedno południe ... tak bardzo mi przykro, że to już ostatnia część. żegnam się z LIlką , Orestem i Michasiem... piękna opowieść i wzruszające zakończenie. piękny obraz miłości i poświęcenia, historia smutna, ale i wiele wnosząca i dająca do myślenia, w tym zabieganym świecie .
00

Popularność




Copyright © Magdalena Kawka, 2024

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcia na okładce

© Abigail Miles/Arcangel

© Annie Spratt/Unsplash

© Arun kuttiyani/Unsplash

© Gláuber Sampaio/Unsplash

© ArthurHidden/Freepik

© mrsiraphol/Freepik

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8352-780-2

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Kiedy umarłem już na amen

Cicho do żony rzekłem:

Bardzo przepraszam cię kochana

Lecz wyjdę na chwileczkę

Andrzej Bursa, Sobie samemu umarłemu

*

Non omnis moriar.

Horacy, Pieśń III

1951

Umierał już tyle razy. Wtedy, podczas przesłuchania, jak rozciągnęli go na drzwiach i kpili, że jest ukraińskim Jezusem. A potem, w lesie, podczas pokazowej egzekucji, kiedy z opaską na oczach próbował zapamiętać ostatnie dźwięki, nim padną strzały. Umierał pod Rawą Ruską, gdy niemiecka kula chybiła o centymetr, i w Bieszczadach, w trakcie walk jego sotni z polskimi komunistami. Widział wtedy ludzi rozrywanych seriami MG 42, rozpadali się na kawałki na jego oczach.

Śmierć krążyła wokół jak pies, który złapał trop. Wiedział, że jest niedaleko, wyczuwał ją. Czasem słyszał, jak się zbliża. Od dawna był przygotowany, niekiedy nawet się dziwił, że udało mu się ujść z tego wszystkiego z życiem.

Nie tym razem, to naprawdę koniec. Nie będzie się targował z Panem Bogiem, bo nawet on nie pomoże. To nie były boskie decyzje, żaden bóg nie zgotowałby człowiekowi takiej niedoli.

Myśli o Lilce rozrywały mu serce. W tych ostatnich chwilach był wdzięczny losowi, że postawił mu ją na drodze. Czuł żal, że dane im było tak mało czasu. Zbyt mało… Już nigdy nie zobaczy jej uśmiechu, nie poczuje pod palcami aksamitu jej włosów, nie usłyszy, jak wymawia jego imię. Będzie musiała nauczyć się żyć bez niego, sama wychować Zlatkę na dobrego człowieka.

Jego życie właśnie się kończy. Umrze, choć śmierci nie spotka.

ROZDZIAŁ 1

2022

Od rana zanosiło się na deszcz. Ponure zwały chmur pchane przez wiatr w końcu zawisły nieruchomo nad miastem niczym czarne sklepienie. Deszcz pod koniec marca nie był czymś szczególnie wyczekiwanym. Na twarzach ludzi w tramwaju widniało znużenie, próżno było na nich szukać oznak życzliwości. Zmęczeni mokrą zimą i wybuchłą niedawno wojną w Ukrainie mieli w oczach ponurą rezygnację. Spoglądali za okno. Ktoś wydobył parasolkę z czeluści plecaka, jakieś dwie nastolatki już naciągały kaptury.

Agnieszka z niepokojem patrzyła w bure niebo. W skroniach pulsowało i dudniło, jakby ktoś urządził tam zawody młotów pneumatycznych. Na sąsiednim siedzeniu kilkuletni chłopiec z zapamiętaniem uderzał w szybę pękiem kluczy. Towarzysząca mu kobieta chyba musiała być głucha, bo tylko tym dawało się wytłumaczyć jej brak reakcji.

Dlaczego, do licha, nie wzięłam taksówki, pomyślała ze złością Agnieszka. Kiedy wczoraj wieczorem Adam w drodze na dyżur podwoził ją do Romy, nie zastanawiała się, jak bardzo pogoda determinuje codzienne funkcjonowanie. Przyzwyczajona do samochodu zazwyczaj nie korzystała z komunikacji miejskiej. Dobrze, że Lula zainstalowała aplikację w jej telefonie, bo teraz jak głupia zastanawiałaby się, skąd wziąć bilet.

Całą zimę chodziła w lekkiej kurtce, która nie krępowała ruchów za kierownicą, kozaków nie kupowała, bo i po co, a parasola nie miała. Dla ludzi deszcz zwykle oznaczał kaptury, parasole i kalosze, dla niej – uzupełnienie płynu do spryskiwaczy. Adam śmiał się, że jest komunikacyjnie upośledzona, co ją złościło, tym bardziej że sam nie rozstawał się z autem.

Tym razem nie wzięła samochodu, bo wiedziała, że na pewno za dużo wypije i następnego dnia nie będzie mogła prowadzić. Ale w końcu to był wieczór panieński Romy. Określenie „panieński” w tym wypadku nie wydawało się zbyt precyzyjne. Roma była wdową i rozwódką, a załatwiła to wszystko w zaledwie trzy i pół roku: pochowała pierwszego męża, znalazła drugiego, po czym zdążyła się z nim rozwieść i obecnie była narzeczoną młodszego o osiem lat Pawła. Agnieszka nie znała drugiej tak zachłannej na życie osoby. Roma żyła, jakby każdy dzień miał być jej ostatnim.

Poznały się czternaście lat temu, kiedy Agnieszka wyprowadziła się ze Szczecina i zamieszkała w Poznaniu. Akurat wtedy przyszły ze Lwowa smutne wieści, że umarła babcia Lilka. Zlata oświadczyła, że zdrowie nie pozwala jej tłuc się tyle kilometrów na pogrzeb. I nie byłaby sobą, gdyby nie dodała z przekąsem, że przeprowadzając się do Lwowa, jej matka musiała zdawać sobie sprawę z konsekwencji. Zlata nie mogła wybaczyć matce wielu rzeczy, a fakt, że ta wolała zamieszkać z przyjaciółką z dzieciństwa, był jedną z nich. Próbowała przekonać Agnieszkę, że powinno się sprowadzić ciało babci do Polski i tu je pochować. Obok rodziców i drugiego męża, Andrzeja, który umarł w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym.

Agnieszka wiedziała, że babcia kochała dziadka Andrzeja, ale nigdy by jej nie wybaczyła takiej zdrady. Chciała spocząć we Lwowie, a żeby nie było wątpliwości, umieściła stosowny zapis w testamencie. Kilka lat przed śmiercią, dzięki pomocy konsulatu, wykupiła nawet miejsce na cmentarzu Łyczakowskim.

Babcia Lilka była dla niej najbliższą osobą na świecie i Agnieszka nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie spełnić jej ostatniej woli. Babcia wielokrotnie ją o to prosiła, bo na córkę w tej kwestii nie mogła liczyć. Choć ojcem Zlaty był Orest, nie pamiętała go, a za prawdziwego ojca uważała Andrzeja, który ją wychował. Dlatego tak jej zależało, żeby matka spoczęła obok niego.

Adam w tym czasie uczestniczył w jakimś ważnym sympozjum w Szwajcarii i nie było mowy, by wcześniej wrócił. Z Agnieszką poleciała więc Roma. Znały się wówczas zaledwie kilka miesięcy, ale gdy Roma dowiedziała się, że Agnieszka jest w ciąży, oświadczyła, że nie puści jej samej.

Właściwie tylko dzięki Romie wszystkie formalności pogrzebowe przebiegły sprawnie. Już po wyjściu z samolotu Agnieszka wiedziała, że przeceniła swoje siły. Źle znosiła ciążę, była przygnębiona, rozbita po śmierci babci, a dodatkowo miała wrażenie, że jedna po drugiej obumierają jej szare komórki, i nawet sklecenie prostego zdania kosztowało ją wiele wysiłku. Nie mówiąc o tym, że miałaby podejmować jakieś decyzje, użerać się z ukraińskimi urzędnikami i przedsiębiorstwem pogrzebowym, które z nieznanego powodu uznało, że pochowanie Polaka musi kosztować dwa razy drożej. Roma wzięła wszystko na siebie, załatwiała, organizowała, pilnowała dokumentów i jeszcze ją niańczyła. Od tamtego czasu stała się kimś więcej niż zwykłą znajomą.

Agnieszka wysiadała właśnie z tramwaju, kiedy zadzwonił telefon. Z jedną nogą jeszcze na stopniu próbowała zlokalizować go w torebce. Uświadomiła sobie, że głupio robi, blokując przejście, dopiero gdy ktoś ją popchnął. Torebka wyleciała jej z rąk, zatoczyła łuk w powietrzu i rąbnęła o chodnik.

– Sorry! – rzucił jakiś chłopak, nawet nie obdarzając jej spojrzeniem. Zaleciało od niego niestrawionym alkoholem.

Ledwo powstrzymała odruch wymiotny. Głowa bolała ją coraz bardziej. Zaszalały wczoraj, zupełnie nie przejmując się PESEL-em, jak za studenckich lat. Stare, a głupie, pomyślała i jednocześnie obiecała sobie w duchu, że do końca życia nie tknie czerwonego wina. Żadnego wina.

Mruknęła coś pod nosem, szybko pozbierała rozsypane drobiazgi i odebrała.

– Dzień dobry, winko z tej strony, poproszę pani PESEL – rozległo się w słuchawce.

Agnieszka zamrugała oczami. Niewątpliwie miała kaca, może nawet tego z gatunku monstrualnych, ale przecież jeszcze nie zwariowała.

– Jakie winko? – zapytała nieufnie.

– WinGo – poprawiła ją kobieta. – PESEL poproszę. Przejęliśmy pani zobowiązanie od banku i…

Agnieszka wróciła do rzeczywistości.

– Jakie znowu zobowiązanie? – zaczęła oburzona, ale już w następnym momencie sobie przypomniała. – Chodzi o kartę kredytową? Bank zdążył już to sprzedać?! Przecież to zaledwie kilka dni. Proszę pani, do cholery, mówimy o trzystu złotych!

Kobieta wydawała się znudzona.

– Do tego dochodzą koszty…

Agnieszka zaklęła pod nosem i się rozłączyła. Wybrała numer, chwilę bezskutecznie trzymała telefon przy uchu, w końcu, zdenerwowana, wrzuciła go z powrotem do torebki.

Tyle razy prosiła Adama, żeby nie korzystał z tego konta bez jej wiedzy. Albo przynajmniej pilnował, by zawsze coś na nim było. Tak się jakoś utarło, że choć się na to nie umawiali, to ona była odpowiedzialna za rachunki. W tym celu założyła nawet specjalne konto, które oboje zasilali – ona regularnie, Adam z doskoku, za to większymi kwotami. Czasami jednak wypłacał stamtąd pieniądze i nie zawsze pamiętał, żeby je uzupełnić. Widziała w zeszłym tygodniu, że jest puste, potem jednak zupełnie zapomniała, bo akurat wtedy dziadek Michał zaczął się skarżyć na serce i już nie miała do tego głowy.

Dziadek Michał… Właściwie wujeczny dziadek, lecz Agnieszka od zawsze nazywała go dziadkiem. Odwiedzała go tak często, jak tylko mogła. Od kiedy wybuchła wojna w Ukrainie, jego stan się pogorszył. Całymi dniami siedział przed telewizorem, który mu kupiła mimo protestów personelu, żeby nie przegapić żadnej informacji. Bardzo to wszystko przeżywał. Pomstował na Putina, choć czasami mylił mu się ze Stalinem i wtedy pytał, gdzie się podziały jego wąsy i dlaczego jest łysy. Miał nawet teorię, że to skutek choroby i być może dzięki temu wojna niedługo się skończy. Dobiegał dziewięćdziesiątki i umysł już mu nieco szwankował. Zapominał, jak się nazywa, rozmawiał z duchami. Mieszał epoki, mylił żywych ze zmarłymi. Najbardziej martwił się o Lilkę, zapominając, że siostra od wielu lat nie żyje. „Jakże ona tam teraz, we Lwowie. Powinna przyjechać, tam niebezpiecznie. Wczoraj w telewizji mówili, że bomby spadają na Lwów”.

Początkowo próbowała tłumaczyć, prostować, ale na widok bezradnej miny i zdezorientowanego spojrzenia dziadka coś ściskało ją za serce. „Ja taki kołowaty, taki kołowaty…” – powtarzał, kręcąc głową. Uznała, że skoro tak niewiele życia już mu zostało, niech je sobie wymyśla po swojemu, bez względu na to, ile będzie miało wspólnego z rzeczywistością. Dlatego w takich chwilach zaczęła go zapewniać, że i Lilka, i Lwów mają się dobrze, a potem z czułością patrzyła, jak uspokojony uśmiecha się do niej.

Na ścianie w jego pokoju powiesiła reprodukcję Dziwnego ogrodu. Opiekunki opowiadały jej, że wpatrzony w złotą ważkę rozmawiał czasami z matką albo ze swoją ukochaną Lilką.

– Wiesz, Agusiu – powiedział jej kiedyś – nie znosiłem go, gdy wisiał u nas na Tatarskiej. Mama obstawała, że przypominam tego brzdąca z obrazu. No a jakże ja, poważny kawaler, mogłem się zgodzić na podobieństwo do takiego golasa z kwiatkiem. A Lilka go lubiła. No właśnie, a gdzie on teraz jest?

Kiedy dziadek zaczynał pytać o obraz, Agnieszka wiedziała, że jego umysł znów zawędrował na manowce. Doskonale bowiem wiedział, że dzieło Mehoffera, które od ponad osiemdziesięciu lat znajdowało się w posiadaniu rodziny, wisi u niej w domu.

Otuliła się szczelniej szalikiem. Przez remonty, które zaczęły się, kiedy tylko mróz zelżał, większość ulic była rozkopana i tramwaje jeździły jakimiś dziwnymi trasami. Zanim zdążyła ustalić, w który numer powinna wsiąść, telefon znów się rozdzwonił.

– Za ile będziesz? Miałaś się nie spóźnić, nikt tam nie będzie na mnie czekał tylko dlatego, że moja córka zawsze się spóźnia. – Zlata jak zazwyczaj bezpardonowo przechodziła do rzeczy.

– Gdzie będę? – Agnieszka poczuła się lekko skołowana.

– Zapomniałaś? W piątek miałaś mnie zawieźć na Przybyszewskiego. A co tam tak dzwoni?

– Tramwaj…

– Tramwajem jedziesz?! Oszalałaś? Nie wsiądę do żadnego tramwaju. A jak źle się poczuję? Skąd weźmiesz lekarza?

Agnieszka na końcu języka miała, że w samochodzie też nie wozi żadnego. No, może czasem z wyjątkiem Adama. Z tym że jej mąż, dermatolog, nie był dla Zlaty prawdziwym lekarzem. „Doktor od pryszczy”, mówiła o nim i dodawała, że lakiernik też jest potrzebny, ale naprawić samochód potrafi tylko mechanik. Jakby nie przyjmowała do wiadomości, że Adam jest również chirurgiem.

– Jesteś tam? – Ze słuchawki dobiegło zniecierpliwione pytanie. – Najwyżej weźmiemy taksówkę. Oczywiście ty płacisz, ja nie jestem właścicielką dzieł sztuki. Ale pospiesz się, na litość boską, bo mi kolejka przepadnie.

– Kardiologa masz w poniedziałek…

– Co ty wygadujesz, chyba lepiej wiem, że w piątek! – Zlata tak łatwo nie dawała się przekonać. – Nawet sobie tu zapisałam… Pią… po – dukała. – A, no tak, chyba faktycznie w poniedziałek… To dlaczego myślałam, że w piątek? – zapytała z pretensją. Po chwili dodała oskarżycielskim tonem: – To twoja wina. Rozmawiałyśmy przedwczoraj i nie powiedziałaś, że chodzi o poniedziałek.

Agnieszka westchnęła.

– Skąd na miłość boską miałam wiedzieć, co ty myślałaś?

– Zawsze znajdziesz wymówkę.

Pierwsze ciężkie krople rozbiły się Agnieszce o czoło.

– Mamo, muszę kończyć, zaczyna padać. Zadzwonię wieczorem, to sobie ustalimy, co z tym poniedziałkiem…

– Ale czekaj! – zawołała Zlata w słuchawkę. – Bo ja ci miałam powiedzieć, że dzwonił Antoine, jego syn przylatuje. Chce poznać rodzinę w Polsce.

– Jaki Antoine?

– No przecież ci opowiadałam. Przyrodni brat wujka Marysia, syn Luni z drugiego małżeństwa.

Agnieszka nigdy nie poznała Luni, bratowej babci, ale niejednokrotnie słyszała opowieści o jej urodzie. W przedwojennym Lwowie Lunia była muzą wielu artystów. Magnetycznemu urokowi jej alabastrowej skóry i czarnych oczu nie oparł się nawet sam Mehoffer. Portret Luni, zatytułowany Bogini i krzak róży, wisiał w domu dziadków we Lwowie na honorowym miejscu, dopóki nie przepadł w wojennej zawierusze. Po tragicznej śmierci Jakuba w pożarze Lunia wyszła za jakiegoś Francuza, znajomego jeszcze ze Lwowa, i wyjechała z nim do Francji. Do Polski już nie wróciła, umarła w latach osiemdziesiątych. Zdaje się, że z nowym mężem miała jeszcze jakieś dziecko.

– To chyba żadna rodzina – powiedziała przytomnie.

– Może nie z krwi, ale rodzina – oświadczyła Zlata, czym nieco zaskoczyła córkę.

– Od kiedy ty jesteś taka rodzinna? – Agnieszka nie mogła powstrzymać się od złośliwości.

Zlata uwielbiała rozszyfrowywać rodzinne koligacje, z pasją oddawała się studiom nad tym, kto był czyim przodkiem, jaki stopień pokrewieństwa łączy tego z tamtym. To stanowiło jej hobby. Potrafiła godzinami rozprawiać o nieżyjących krewnych, wiedziała, kto z kim się ożenił, jaki miał charakter, znała daty śmierci i imiona dzieci. Ale zazwyczaj zapominała o urodzinach jedynej wnuczki. Jakby łatwiej było jej kochać wspomnienia po ludziach niż samych ludzi. Agnieszka już dawno zauważyła, że babcia Lilka, z którą Zlata przez całe życie darła koty, po śmierci z każdym rokiem stawała się dla niej coraz bardziej ukochaną mamusią.

– Prowadzą w Paryżu galerię sztuki i mają dom aukcyjny. Są bardzo bogaci. Może znajdą ci kupca…

No i wszystko jasne.

– Mamo, naprawdę muszę kończyć, pogadamy później.

Rzuciła dokoła roztargnionym wzrokiem, czy na horyzoncie nie pojawił się jakiś tramwaj, kiedy nagle po drugiej stronie ulicy dostrzegła swoją córkę. Było zimno, padał deszcz, a Lula miała na sobie lekką bomberkę, spódniczkę ledwie zakrywającą tyłek i kozaki na wysokich koturnach – strój zdecydowanie nieodpowiedni dla trzynastolatki. Była w towarzystwie dwóch podobnie ubranych dziewczynek i wysokiego chłopaka, który nawet z tej odległości wyglądał na starszego. Towarzystwo rozprawiało o czymś z ożywieniem; do Agnieszki doleciał charakterystyczny, urywany śmiech córki.

Zanim zdołała zareagować, cała trójka wsiadła w ubera. Mogła z wrzaskiem rzucić się przez ulicę, ryzykując śmierć pod kołami samochodów, jednak raczej nie o to jej chodziło. Spojrzała na zegarek: dochodziła jedenasta, o tej porze Lula powinna być w szkole. Sama odwoziła ją tam co rano i z pewnością nigdy nie widziała jej w takim stroju. Po chwili przypomniała sobie, że dziś wyjątkowo nie dostarczyła jej osobiście do szkoły. Czy to wystarczyło, żeby młoda już urwała się ze smyczy?

W ręku wciąż trzymała telefon, więc szybko wybrała numer. Po pięciu sygnałach już wiedziała, że Lula nie odbierze. Jej córka umiała kłamać, co do tego nie było wątpliwości, lecz nie lubiła być zaskakiwana, bo wtedy plątała się w zeznaniach. Musiała mieć czas, żeby wypaść wiarygodnie.

Nagle lunęło, jakby w niebie ktoś odkręcił kurek. Agnieszka schowała telefon i wskoczyła do pierwszego tramwaju, który nadjechał. Postanowiła, że dziś poważnie rozmówi się z córką. Na szczęście Adam miał być dopiero późnym wieczorem.

Lula dobrze się uczyła i była inteligentna, ale na tym kończyła się lista jej zalet. Gdzieś zniknęła ta mała, słodka córeczka, która świata nie widziała poza mamą. Od jakiegoś czasu po domu kręciła się humorzasta, arogancka i wiecznie nadęta nastolatka, która więcej czasu spędzała przed lustrem z własnym odbiciem niż z rodzicami. A już na pewno niż z matką. Wszelkie próby nawiązania z nią kontaktu kończyły się fiaskiem, a każda prośba Agnieszki, żeby córka posprzątała w pokoju czy umyła po sobie wannę, sprawiały, że Lula głuchła. Agnieszka się wściekała, a w głębi duszy czuła, że zawiodła jako matka. Nie umiała być konsekwentna, szybko wybuchała, za często dawała się ponosić emocjom i w konsekwencji jej starcia z córką przypominały kłótnie dwóch nastolatek. W dodatku Adam prawie nigdy nie brał jej strony. Zajęty pracą i doktoratem marzył tylko o świętym spokoju. Doprowadzał Agnieszkę do szału, kiedy wkraczał w sam środek awantury ze słowami:

– No już, już, dziewczyny! Słychać was na całej ulicy. Nie możecie się pogodzić?

– Czy ty się z kimś zamieniłeś na głowy! – prychała Agnieszka, gdy tryumfująca Lula znikała u siebie.

– O co ci chodzi? – pytał niewinnie, jakby naprawdę nic nie rozumiał. – Przecież krzyczałyście. Chyba możecie kłócić się ciszej?

– Kłócić? – Agnieszka czasem już nie wiedziała, czy powinna być zła, czy się nad nim litować. – Adam, to nie jest moja koleżanka! Ja się z nią nie kłócę, ja ją próbuję wychowywać. Podkopujesz mój autorytet!

– Może najpierw warto go zbudować…

Wściekała się, lecz w głębi duszy niechętnie przyznawała mu rację. Zajęta pracą, ślęcząc w kółko nad nowymi ilustracjami, matką bywała z doskoku.

Tramwaj zatrzymał się na przystanku i Agnieszka dopiero po chwili zorientowała się, że zamiast do domu jedzie w przeciwną stronę. Już miała wysiąść, kiedy nagle przyszło jej do głowy, że przecież jest niedaleko Dąbrowskiego. Zamierzała odwiedzić dziadka Michała po południu, ale równie dobrze może zrobić to teraz.

Dom opieki mieścił się w nowoczesnym oszklonym budynku. Położony w dużym ogrodzie, otoczony zielenią, mógłby nawet sprawiać miłe wrażenie, gdyby nie to, że placówki tego typu z założenia były po prostu przygnębiające. Ostatnia prosta przed wielkim finałem, a główny zainteresowany już nie weźmie w nim czynnego udziału.

Odgarnęła z policzków mokre kosmyki i skinęła głową recepcjonistce. Nigdy jej tu nie widziała, kobieta musiała pracować od niedawna. Była wysoka, postawna, o zadziwiająco pustym, błękitnym spojrzeniu.

– Dzień dobry, przyszłam do dziadka. Miałam być po południu, ale tak mi wypadło, sądzę, że to nie problem.

Recepcjonistka spojrzała na zegarek nad kontuarem.

– Jest przed jedenastą… Pensjonariusze są na zabiegach.

Agnieszka zmarszczyła brwi.

– Z tego, co wiem, mój dziadek nie ma żadnych zabiegów.

– Jak nazwisko?

– Michał Lindner.

Kobieta postukała w klawiaturę, po czym podniosła na Agnieszkę szklane oczy lalki.

– Dobrze, ale to tak w ramach wyjątku. Odwiedziny są u nas…

– Wiem, od piętnastej.

– Pokój dwanaście.

Agnieszka już odchodziła, jednak odwróciła się w drzwiach.

– Chyba cztery?

Recepcjonistka jeszcze raz stuknęła w komputer.

– Dwanaście. Pani dziadka przeniesiono na piętro.

– Jak to? – Agnieszka nie mogła uwierzyć. – Przecież trudniej mu będzie wychodzić do ogrodu, on nie może chodzić po schodach. Dziadek ma dziewięćdziesiąt lat!

Nie chciała krzyczeć, lecz puściły jej nerwy. Znów odezwało się tłumione poczucie, że dziadka w ogóle nie powinno tu być.

– Proszę nie podnosić głosu.

Recepcjonistka wydawała się niewzruszona, na jej ładnej twarzy nie malowały się żadne emocje. Agnieszce nieoczekiwanie stanęła przed oczami psychopatyczna siostra Ratched z Lotu nad kukułczym gniazdem. Ta kobieta była nawet trochę do niej podobna.

– Pani dziadek spadł ze schodów, bo uznał, że da radę sam po nich zejść. Właśnie dlatego, że były tylko dwa.

Dziadek Michał miał pokój z bezpośrednim wyjściem do ogrodu i do tej pory te dwa niziutkie stopnie z poręczą, której mógł się trzymać, nie stanowiły dla niego problemu.

– Więc przenieśliście go na piętro, żeby teraz spadł z dziesięciu?

Siostra Ratched rozciągnęła wargi, co miało symbolizować uśmiech, jednak oprócz tego w jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.

– Nie spadnie, ponieważ nie będzie już sam wychodził.

– Dlaczego nikt do mnie nie zadzwonił? W jakim jest stanie?

– Nic mu nie jest, trochę się poobijał.

– Obejrzał go lekarz?

Recepcjonistka wzruszyła ramionami.

– Nie było takiej potrzeby, jak już mówiłam, nic mu nie jest. Proszę pani! – zawołała. – Trzeba się wpisać!

Ale Agnieszka już jej nie słuchała. Ruszyła przed siebie i po kilku minutach stanęła przed drzwiami z numerem dwanaście.

Mimo że był środek dnia, w pokoju panował półmrok. Rolety w oknach były zaciągnięte, a na szafce przy jednym z dwóch łóżek paliła się mała lampka. Dziadek Michał leżał pod oknem, drugie łóżko zajmował jakiś mężczyzna przykryty kocem po czubek nosa. Obok niego, wciśnięty w kąt, tkwił wózek inwalidzki. Między łóżkami stał biały parawan na kółkach.

Agnieszka poczuła się jak w szpitalu. Ten, kto urządzał pokój, nawet nie próbował udawać, że jest czymś więcej niż tylko miejscem do przechowywania niedołężnych, starych ludzi. Nie dostrzegła żadnego fotela, jedynie dwa drewniane krzesła przy małym chybotliwym stoliku. Zimnych kafli nie ocieplał choćby najmniejszy chodniczek, a w oknach próżno było szukać firanek. Zamiast żyrandola czy kinkietu u sufitu zamontowano jarzeniówki. Całości przygnębiającego obrazu dopełniały trupie, sine lamperie. Od pierwszego rzutu oka było wiadomo, że nie chodzi o przytulność, tylko o łatwość utrzymywania porządku.

Dziadek leżał na łóżku, oczy miał zamknięte. Kiedy podeszła, uchylił powieki.

– Agusiu – powiedział słabo. – Chciałem do ciebie zadzwonić, ale telefon się rozładował, a ładowarka… Nie wiem, gdzieś się zapodziała. Pani Marta obiecała, że poszuka…

Wyglądał tak bezradnie, że Agnieszce ścisnęło się serce. Ostrożnie przysiadła na łóżku i delikatnie pogłaskała go po dłoni. Obie ręce miał przypięte skórzanymi pasami do metalowej ramy.

– Boże, co to jest?! – powiedziała oszołomiona, czując w głowie jakąś blokadę, która utrudniała myślenie. Jeszcze nie potrafiła połączyć wszystkich kropek.

Dziadek bezradnie szarpnął ręką.

– Pani Marta powiedziała, że zaraz odepnie. Lilusia ma dzisiaj przyjść, zabierze mnie na spacer. – Jego pomarszczoną twarz rozjaśnił błogi uśmiech.

Agnieszka aż się zagotowała. Rozejrzała się po ścianach.

– Dziadku, a gdzie twój telewizor?

Staruszek popatrzył na nią spłoszony.

– To ja miałem telewizor?

– Dziadziu – dotknęła jego dłoni, zaciskając zęby – poczekaj na mnie chwilę, zaraz wrócę.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI