Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja powieści "Pora westchnień, pora burz" o końcu beztroskiego Lwowa.
Jest koniec 1940 roku. Gustaw Lindner od sześciu miesięcy przebywa w łagrze Smolnyj gdzieś w samym sercu Syberii i może tylko śnić o powrocie do Lwowa, który jednego okupanta zamienił na drugiego. Całymi nocami rozmyśla o Mariannie, Lilce, Jakubie i małym Michasiu, a za dnia, razem z innymi, w nieludzkich warunkach pracuje przy wyrębie lasu. Jego towarzyszem niedoli jest stary Akim, dzięki któremu Gustaw poznaje przerażającą historię o Hartadze - pół człowieku, pół niedźwiedziu kryjącym się wśród leśnych syberyjskich ostępów otaczających baraki. Kiedy nocami rozlegają się dalekie wycia wilków, nikt nie powinien spać spokojnie.
W tym samym czasie we Lwowie Marianna z Lilką próbują odnaleźć się w wojennej rzeczywistości i kiedy już się wydaje, że czarne chmury nad ich głowami trochę się rozwiały, na rodzinę spada nieoczekiwany cios…
We Lwowie urodzili się moi dziadkowie. Po wojnie przyjechali na Ziemie Odzyskane, ale do końca życia nosili w sercu tamten świat katulających się tramwajów, śpiewnie zaciągających handełesów i burzliwej młodości, spędzonej w tym najpiękniejszym z miast.
Magdalena Kawka - pisarka z zamiłowania, z wykształcenia socjolog. Autorka książek o tematyce obyczajowej, m.in. "Alicja w krainie konieczności", "W zakątku cmentarza", "Rzeka zimna", "Wyspa z mgły i kamienia". Współautorka czterotomowego cyklu "Kobiety nieidealne".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Copyright © Magdalena Kawka, 2021
Projekt okładki
Agata Wawryniuk
Zdjęcia na okładce
© Nathalie Seiferth/Trevillion Images;
candy18/Depositphotos
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Ewa Witan
Korekta
Maciej Korbasiński
ISBN 978-83-8234-679-4
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Moim najbliższym. A zwłaszcza babci Lili,
która nie zdążyła tego przeczytać. Nigdy sobie nie wybaczę, że tak się ociągałam.
Zgaś moje oczy: ja cię widzieć mogę,
zamknij mi uszy, a ja cię usłyszę,
nawet bez nóg znajdę do ciebie drogę,
i bez ust nawet zaklnę cię najciszej.
Ramiona odrąb mi, ja cię obejmę
sercem mym, które będzie mym ramieniem,
serce zatrzymaj, będzie tętnił mózg,
a jeśli w mózg mój rzucisz swe płomienie,
ja ciebie na krwi mojej będę niósł.
R.M. Rilke
I
Lwów, 30 października 1940 r.
Kochany mój, u nas wszystko dobrze. Okazuje się, że i do wojny, i nienormalności można przywyknąć. Zresztą czy to jest nienormalność? Człowiek jest takim stworzeniem, że potrafi sobie wygrzebać jamę w każdej rzeczywistości, nawet najbardziej dziwacznej, oswoić ją, zagospodarować i uznać za swoją. Pamiętasz, kiedy rodziła się Lilka, przez prawie tydzień na naszej ulicy nie było prądu. Po chwilowej konsternacji uznaliśmy, że to nawet zabawne. Karmiłam ją przy świecach, a ty wieczorami grałeś nam na skrzypcach. Gdyby w lipcu spadł śnieg, dziwilibyśmy się przez chwilę, ale potem wzięlibyśmy się do odśnieżania. Bo co innego moglibyśmy zrobić? Protestować?
Czasami myślę, że świat po prostu zwariował. Nie mam innego wytłumaczenia. Nie może być innego wytłumaczenia na to, co się wyprawia. Jakbyśmy żyli w jakiejś fałdzie czasu. Na próżno staram się ją wygładzić, rozciągnąć, żeby godziny przyspieszyły, przestały się potykać, żeby już było jutro, żeby wojna się skończyła, żebyś do nas wrócił. Na nic nie mam wpływu. Na szczęście udało mi się zdobyć pracę i to nas ratuje. Mnie ratuje, głównie od obłędu. Wstaję rano i wiem, co mam robić. Nie muszę myśleć, po prostu wiem. Mechanicznie wykonuję wszystkie czynności i tak jest dobrze.
Mieszkamy nadal u Marczenków (możesz sobie wyobrazić, co na ten temat sądzi pani Chudecka). Marczenkowa za każdym razem, gdy mija mnie na korytarzu, spuszcza oczy. Za to stary Marczenko przestał mi się kłaniać. Nie mam pojęcia, czy to ich zamierzone działania, ale prawdą jest, że nikogo do nich nie dokwaterowali. Nas też nie ruszają. Ciasnota tu niemożliwa, a jeszcze Władzio z Lunią pomieszkują z nami. Tak się porobiło, że do siebie wrócić nie mogą. Lunia boi się, że Władziowi grozi wywózka w głąb Rosji. Władzio, jak to Władzio, bagatelizuje jej obawy, ale ja uważam, że ona ma rację. Wysiedlono już tylu ludzi! Znikają, jakby nigdy nie istnieli.
Michaś zdrowy, psoci co dzień, jakby wojny wcale nie było, ale może to dobrze. Nie mogę podarować mu dzieciństwa bezpiecznego, niech przynajmniej będzie beztroskie. Władzio uczy go czytać i pisać, tylko patrzeć, jak sam do Ciebie list wyszrajbuje.
Wszyscyśmy zdrowi, dzięki Bogu, pani Chudecka narzeka na nogi, ale jakoś daje radę. Pelasia się zakochała i całkiem jej rozum odebrało. Całymi dniami wpatruje się w okno, pożytku z niej żadnego, ale przecież jej nie wyrzucę. Lunia pomaga przy małej Jadziuni i radzi sobie coraz lepiej. Zawładnęła nią ta nasza dziewuszka bezpowrotnie. Jesteśmy tu wszyscy jak rodzina, zdani na siebie i nawzajem sobie potrzebni, choć bywa, że jeden na drugiego patrzeć nie może.
W majątku bez większych zmian, tyle że zamiast pułku wojska mieszka tam jakiś wysoki rangą sowiecki oficer przysłany prosto z Moskwy. Pani Helenka odetchnęła z ulgą, bo podobno wysokiej kultury. Po polsku dobrze mówi, książki ze sobą przywiózł, ponoć całymi wieczorami gra na moim pianinie. I nie pije. Już samo to sprawia, że wierzyć mi się nie chce, że on ze wschodu. Powiedział, że docenia to, w jaki sposób prowadziłeś Winniczki. Cieszę się, bo jest nadzieja, że jak wreszcie ta wojna się skończy, nie będzie trzeba wiele pracy, żeby przywrócić im dawny stan. Choć nie wiem, co z ludźmi, część zginęła, mężczyźni poszli na front, nie ma kto w polu robić. Antoni mówi, że Ukraińcy poszli do lasu, Hryciukowa przychodzi chłopców usprawiedliwiać, ale czy to co wiadomo na pewno?
Z dziećmi wszystko dobrze. Martwić się nie trzeba, bo swoimi ścieżkami chodzić zaczynają. Wierzę, że dobrze je wychowaliśmy, bo już nic innego zrobić nie mogę.
Wysłałam Ci, co tylko mogłam, mydło i soli dużo, jak prosiłeś, pokładam nadzieję w Bogu, że paczki otrzymujesz i jakoś Ci ułatwiają przetrwanie. Cieszę się, że ta Rosjanka taka wam przychylna. Zawsze mówiłam, że człowiek jest albo dobry, albo zły i nie ma żadnego znaczenia, gdzie się urodził. I pod jaką gwiazdą. Nawet jeśli pod czerwoną. Podziękuj jej w moim imieniu. Na jej adres wysłałam dwa grube swetry, pani Chudecka prosiła, by Ci przekazać, że specjalnie dla Ciebie zrobiła. Włożyłam też do paczki mały drobiazg dla Oksany, to nic wielkiego, chciałam w jakiś sposób okazać jej moją wdzięczność. Daj jej to, proszę, i powiedz, że będę się za nią modlić.
Tęsknię za Tobą nieustannie, wypatruję listów od Ciebie i modlę się, żeby wszystko było dobrze. Wierzę w to. Wierzę, że wrócisz do nas cały i zdrowy i znowu będzie jak dawniej. Prosisz mnie o długie listy, prosisz, żebym pisała o wszystkim, o radościach i kłopotach, o smutkach i o tym, co czuję. Jedno mogę napisać: kocham Cię. Kocham niezmiennie i nieustająco, tak samo jak w dniu ślubu. To daje mi siłę. O nic się nie martw, wszystko będzie dobrze. Przetrwamy to, kochany mój.
Twoja Marianna
Pojedyncze płatki śniegu leniwie wirowały za oknem. Wiatr ustał. Powietrze, wyostrzone mrozem, nabrało niezwykłej przejrzystości, polerując zimne światło księżyca na wysoki połysk. Drzewa, budynki, nawet wielki maszt pośrodku placu – wszystko było ze szkła. Panowała cisza, jeśli nie liczyć ledwie słyszalnych, nieoczekiwanych odgłosów pękania i trzasków. Można by pomyśleć, że zakrzepła w lodzie rzeczywistość niepostrzeżenie zaczyna się kruszyć. Przez oszronione okno widoczny był mały, wykadrowany kawałek czerni z rozciągniętą siatką błyszczących punktów.
Dopóki nie znalazł się tutaj, na tym dzikim końcu świata, nie miał pojęcia, że gwiazdy mogą tak świecić. W mieście stanowiły jedynie biżuteryjną ozdobę nieba, niknącą w blasku ulicznych latarni. Udziela mu się ich cisza i spokój. To była miła odmiana po prawie dwutygodniowej śnieżycy, kiedy świat zwariował, jakby nie mogąc złapać tchu. Wtedy tajga falowała jak ogromny ocean powleczony śnieżnym, skłębionym pyłem. Sosny i świerki przyginały się ku ziemi, szarpane wściekłymi podmuchami. Z każdą minutą przybywało wiatrołomów. Buranzawładnął okolicą i wyglądało na to, że szybko jej nie wypuści ze swych objęć. Huk był tak wielki, że nawet w barakach nie dawało się rozmawiać.
Wichura sprawiła, że przez trzy dni nie wychodzili do lasu, co jeszcze się nie zdarzyło. Najbardziej zintensyfikowane roboty leśne przypadały bowiem na okres zimy. To właśnie wtedy wyrąbywano najwięcej drzew. Ludzie po cichu gadali, że ruskie wolą brać je z zaskoczenia, wykorzystując ich zimową niemoc, że to sowieckie metody, na Polskę też się rzucili, kiedy w oszołomieniu borykała się z grozą niemieckiej agresji.
Tartak i stolarnia aż furczały.
– Lesopowałka! – wydzierał się co rano, o świtaniu, Witoszkin. Nie miało znaczenia, czy mróz sięga minus trzydziestu, czy czterdziestu stopni.
– Kobiety tu są – zauważał ktoś pod nosem.
– No i chuj. – Witoszkin pozostawał niewzruszony. – Mają dwie ręce, a cipka w robocie nie wadzi.
Gdy któryś, bardziej odważny, przychodził ze skargą, dostawał kolbą przez łeb.
– Ja nie termometr – prychał Witoszkin, celując prosto w kolumnę mężczyzn. – Trochę mrozu jeszcze nikomu nie zaszkodziło, za to kulka w łeb jak najbardziej! W Polszy sobie wybrzydzajcie, państwo jebane. A Polszę zobaczycie tak szybko jak ja włosy na dłoni.
Mieląc w ustach bezsilne przekleństwa, karnie stawali w szeregu.
Wtedy, podczas śnieżycy, w środku nocy, huragan zerwał dach z jednego z baraków i poniósł go w tajgę. Większość mieszkańców zamarzła. Ci, co zdołali przedrzeć się przez zaspy, walcząc z zapierającą dech w piersiach śnieżną apokalipsą, i w ciemnościach odnaleźli drogę do sąsiadów, przeżyli. Inni nie mieli tyle szczęścia. Wycie huraganu brzmiało jak pozaziemskie, obezwładniające dźwięki, rozrywające mózg na drobne kawałeczki. Kłęby śniegu, pędzące niczym lawina, w jednej chwili tworzyły zaspy, zmieniając znajomy krajobraz w dziką, pazerną przestrzeń zdolną pochłonąć wszystko. Nie było widać niczego prócz unoszących się płatków śniegu, które znikały w mrocznym przestworze.
Baraki w posiołku Smolnyj rozrzucone były na ogromnej, górzystej polanie, wyszarpanej lasowi. Stały nieogrodzone, pochowane wśród pagórków i czasem za dnia nie było ich widać zza wielkich stert nawianego śniegu. Za nimi, jak okiem sięgnąć, rozciągała się już tylko nieprzebyta tajga.
Wyrwani ze snu, oszołomieni i osłabieni głodem nieszczęśnicy szybko stracili orientację w czarnej pustce, wystawieni na pastwę pięćdziesięciostopniowego mrozu. Chaos i panika sprawiały, że chwytali, co było pod ręką, ale bez ciepłych ubrań od początku skazani byli na wiadome. Zapadali się w zaspy po pas, gubiąc kierunek. Niektórzy zamarzli jeszcze na terenie posiołka, niekiedy pod drzwiami baraków czy drewnianych chat obsługi. W jednym bucie, bez kufajki, która przepadła w ciemnościach. Małe dziecko w ramionach matki, owinięte gazetami…
Kilka tygodni później znaleziono parę ciał, poutykanych tu i ówdzie w tajdze, obgryzionych i rozszarpanych o tyle, o ile z zamarzniętym mięsem poradziły sobie zwierzęce szczęki. Większość jednak przepadła na dobre, za to przez następny tydzień nocami słychać było zawodzenia wilków. Rozochocone łatwym łupem stawały się coraz odważniejsze.
Pochówek wyglądał jak zwykle: najpierw sterta gałęzi, potem trupy, na to znów gałęzie, a na koniec bryły zmarzniętej ziemi. Pracowano w milczeniu, nikt nie powiedział na głos tego, o czym wszyscy myśleli: za kilka dni i tak znajdą rozkopane groby i porozwlekane ciała. Tak tu było i nikt już się nad tym za bardzo nie rozwodził.
Gustaw na wpół leżał na wąskiej pryczy, wpatrując się w okno niewidzącym wzrokiem. Nad nim, liżąc ściany czarnymi smugami, bujała się koptiłka, omiatając plamami blasku kraciasty koc, którym przykrył nogi. W pewnym momencie kątem oka dostrzegł nagły ruch i chwycił w palce niewielkiego, czerwonego robaka. Tłumiąc obrzydzenie, rozgniótł go na miazgę. Wytarł ręce w koc, schylił się i pomasował kolana. Od kilku dni bolały go stawy i nawet najprostsze czynności sprawiały trudność. Pomyślał, że na jakiś czas będzie musiał skończyć z nocnymi wyprawami, bo jak tak dalej pójdzie, nogi całkiem odmówią mu posłuszeństwa. Za dnia, przy ciężkiej robocie w lesie, wystarczająco dostawały w kość. Wilgoć, ciągnąca od jeziora, jeszcze bardziej wzmagała dolegliwości. Poprzedniej nocy prawie nie spał. Nogi rwały, ból wkręcał się w mózg, nie pozwalając zmrużyć oka. Gdy jakimś cudem zapadał w półsen, natychmiast budziły go uciążliwe ukąszenia.
W posiołku wszyscy walczyli z plagą robactwa, którego nawet mróz nie był w stanie wytrzebić. W dzień jeszcze dawało się wytrzymać, ale nocami pluskwy żywcem zjadały ludzi. Wyłaziły z mchu, spomiędzy prycz i ścian, i nie było na nie skutecznego sposobu. Niektórzy stawiali nogi pryczy w pojemnikach z wrzątkiem albo wrzątkiem polewali ściany. Pomagało tylko na chwilę. Pluskwy właziły na sufit i spadały śpiącym na głowy. Wchodziły we włosy, kąsały w policzki i powieki, wpełzały do nosa, uszu. Zupełnie jakby opracowały skrupulatny plan inwazji.
Obok miał stół i krzesło, które sam zrobił. Pod stołem mieściły się szafa i spiżarnia w jednym. Od ścian wykonanych z grubych sosnowych bali ciągnął chłód, mimo że uszczelniono je mchem i szmatami nasączonymi smarem. Zdarzało się, że gdy wiały wschodnie wiatry, przez szczeliny sypał się śnieg. Jego cela miała cztery metry kwadratowe i tak jak pozostałe w baraku oddzielona była kotarą, która pozwalała zachować choć pozory intymności.
Starał się nie zwracać uwagi na jęki, dobiegające od piętnastu minut, od chwili, kiedy do Zybajły znów przyszła Żenia. Posapywania i udawane westchnienia rozkoszy. Coraz szybsze i głośniejsze. Kobieta sumiennie starała się zapracować na te kilka kopiejek, musiał jej to przyznać.
Wzdrygnął się i mocniej naciągnął koc. Na szczęście nie narzekał zbytnio na chłód; w baraku znajdowało się kilka glinianych pieców służących zarówno do gotowania, jak i ogrzewania, a drewna na opał nie brakowało. Nawet jeśli przynoszono je z lasu potajemnie. Strażnicy byli leniwi i chętnie przymykali oczy w zamian za kilka kopiejek albo solonych ryb.
Po raz dziesiąty czytał list. Znał go już na pamięć. Każde słowo, każdy zwrot przeniknęły mu do krwiobiegu, stając się częścią jego samego. Niekiedy podnosił ku twarzy poprzecieraną od nieustannego składania i rozkładania kartkę i wdychał zapach domu. Przymykał oczy. Dołeczki w policzkach Marianny stawały się jeszcze głębsze, gdy marszcząc czarne brwi w udawanej złości, jednocześnie rozciągała usta w uśmiechu, grożąc palcem, gdy kolejny raz spóźnił się na obiad albo zapomniał po drodze do domu kupić tego, o co prosiła.
Tęsknił codziennie, bezustannie. Jej obraz miał wyryty w pamięci, a jednak każdego ranka budził się z obawą, że zapomina, że rozmywa mu się jak akwarela, z której spływa farba. Przestraszył się, gdy próbując opisać Oksanie kolor oczu żony, uświadomił sobie, że nie pamięta… Wie, że niebieskie, ale nie pamięta. „Niebieski” stawało się tylko słowem.
Martwił się, że Marianna tak lakonicznie pisze o sytuacji w domu, o dzieciach. Kilka słów o Michasiu, poza tym nic. Ani jednej wzmianki o Lilce ani o Jakubie. Z trudem odsunął od siebie paraliżujące myśli. Naprawdę musiało być jej ciężko z tyloma osobami na głowie. Znał swoją żonę i wiedział, że nie lubiła użalać się nad sobą. To ona w ich małżeństwie była zawsze stroną mocniejszą, bardziej pragmatyczną, choć w swej kobiecej mądrości nigdy nie dała mu tego odczuć. Potrafiła sprawić, że czuł się silnym mężczyzną. Przypomniał sobie te wszystkie sytuacje, gdy beztrosko, przez własną głupotę przegrywał w kasynie albo na wyścigach wszystko, co mieli. Jaśnie pan, adorowany przez kobiety król życia… Zapobiegliwa Marianna zawsze wyciągała jakiegoś asa z rękawa i w takich chwilach tylko dzięki niej to wszystko się jeszcze jakoś trzymało kupy. Potem, gdy znów los się odwracał, Gustaw obsypywał ją kosztownościami, próbując naprawić wyrządzone krzywdy. Marianna marszczyła wtedy brwi i chowała biżuterię w smutnym przeświadczeniu, że jeszcze się przyda, bo mąż prawdopodobnie nigdy się nie zmieni. Nie zasługiwał na nią, wiedział o tym, i z tego powodu kochał ją jeszcze bardziej.
Doprawdy zdumiewające, ile rzeczy człowiek może spieprzyć w ciągu jednego życia, pomyślał.
Trzasnęły drzwi, a razem z tym dźwiękiem przypłynął smród przepoconych nóg. Gustaw domyślił się, że ktoś zapomniał wystawić bachiły na zewnątrz. Zdziwił się przelotnie, o tak podstawowej rzeczy pamiętali wszyscy, od tego zależało przetrwanie. To był ten rodzaj bezkrytycznej wiedzy, która tu decydowała o życiu: nie podajesz w wątpliwość, nie dociekasz. Po prostu przyjmujesz, że tak jest.
Przypomniał sobie, jak kilka tygodni wcześniej Oksana przyszła z jakimś pakunkiem.
– Masz.
Wyciągnęła zza pazuchy drelichowe buty ocieplone watą. Uśmiech tryumfu na jej twarzy mówił, że musiała włożyć dużo wysiłku w ich zdobycie. W czarnych oczach igrały iskierki. Zapatrzył się w nie na chwilę, ale zaraz przeniósł wzrok na swoje nogi owinięte szmatami. Nieocieplane oficerki, które przywiózł ze Lwowa, już dawno się rozpadły, a obuwie z opon powiązanych szmatami nie zdawało egzaminu przy takim mrozie.
– Musisz je zabezpieczyć lipowym łykiem, Akim ci pokaże, rozmawiałam z nim. Mam nadzieję, że będą pasować… – Nie przestawała się uśmiechać.
Gustaw bez przekonania przymierzył buty. Wydały się lekkie, zbyt lekkie. Wyglądały raczej jak wkładki do gumofilców, które nosili ludzie od koni w jego stadninie.
– Pamiętaj, codziennie wieczorem musisz obsypać je śniegiem i polać wodą. No i nie wolno ci podchodzić w nich blisko ognia.
Przyjął wskazówki z dużą dozą sceptycyzmu. Bardzo szybko jednak się przekonał, że miała rację. Pierwszego dnia nie posłuchał. Wszystko się w nim wzdragało przed polaniem wodą suchych i ciepłych butów. Poszedł do lasu w butach, a przywieźli go saniami z odmrożonymi stopami. Całe szczęście, że akurat zmianę miał Witoszkin.
– Wot, ty głupi jak kiep – śmiał się z Gustawa. – A powiadają, że polaczki to cwany naród. Ty nie wiedział, że lód to izolacja? Masz farta, że Oksana wczoraj mi ryb naniosła, bobym cię zastrzelił. Wsiadaj! – Poszturchując go kolbą, wepchnął do sań ciągniętych przez dwa chude woły.
Gustaw dobrze wiedział, że nie chodziło tylko o Oksanę. Od kiedy razem z Zybajłą sklecili domek do łowienia ryb, zamontowali w nim piec i zaciągnęli na lód, Witoszkin inaczej na nich patrzył. Przymykał oczy na ich nocne wyprawy w zamian za większą część połowu, który sprzedawał potem więźniom. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odważyłby się wybrać nocą nad jezioro, a ryby stanowiły podstawę wyżywienia całego posiołka. Gdyby polegali tylko na tym, co przewidziała dla nich władza radziecka w tym zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku, już dawno pomarliby z głodu. Gustaw uznał, że i tak miał szczęście, choć rany na nogach długo się goiły.
Ostatnimi czasy Karakuł posądził dwóch z jego baraku, że celowo odmrozili sobie nogi, żeby nie chodzić do pracy. Nieszczęśnicy po amputacji zostali oskarżeni o sabotaż i odesłani do obozu o zaostrzonym reżimie. Wieść przyniósł zakłopotany felczer Archimienko, ten sam, który dokonał amputacji.
– Ludzie, nie róbcie tego. Czy to warto kończyny tracić?
– Może lepiej niż życie.
– Chłopaki mieli pecha, stracili jedno i drugie – zarechotał Zybajło.
Od tego czasu Gustaw już nigdy nie podawał w wątpliwość słów Oksany.
Jęki zza kotary wezbrały na intensywności. Głośne sapanie zamieniło się w przeciągłe stęknięcie, a następnie głęboki ryk, z samego dna piersi. Jakby w odpowiedzi z drugiej strony dobiegł stłumiony, zbiorowy rechot. W tym baraku mieszkali sami mężczyźni.
Niewysoka kobieta wychyliła się zza kotary, obciągając spódnicę. Była koło pięćdziesiątki, ale wciąż mogła się podobać. Krągła sylwetka i ładnie zarysowane, rozłożyste biodra przyciągały wzrok. Długie włosy naturalnej barwy miodu upięte były w zwyczajową koronę, noszoną tu przez większość Rosjanek.
Podniosła na Gustawa duże, zdziwione oczy sierotki Marysi, w których igrały lubieżne iskierki. Twarz miała czerwoną i błyszczącą, a na brodzie i koło nosa małe, popękane naczynka, jak u tych, którzy nie stronią od alkoholu. W blasku koptiłki odznaczały się obfite piersi, luźno wiszące pod spraną koszulą. Uniosła jedną z nich i przejechawszy językiem po wargach, zlizała resztki szminki.
Zajrzała w oczy Gustawowi.
– Chcesz? Dobra jestem, zapytaj Zybajły. Albo innych, każdy ci powie.
– Żeńka, Żeniuszka! – rozległ się stłumiony głos zza zasłony. – Prima sort!
– Tylko dwadzieścia kopiejek.
– Nie.
– No to ze trzy ryby… Albo kilka łyków. Od rana mnie suszy. Albo chociaż pogadamy. Co tam w Polsze, stoi jeszcze? Masz jakieś wieści?
– Idź już.
Znużony Gustaw obrócił się na drugi bok, naciągając koc na plecy. List wetknął pod poduszkę.
– Że co, Oksana może lepsza? – prychnęła urażona Żenia, nie dając za wygraną.
Nienawidziła, kiedy odrzucano jej awanse. Swoją pracę traktowała poważnie i ambicjonalnie.
– Taki stary, a durny. – Spojrzała na niego z pogardą. – Nie wiesz, ile rozkoszy może dać mężczyźnie dojrzała kobieta, znająca swój fach. Te młode mają tylko jędrne ciała, ale puste dusze. Ciało z pustą duszą jest jak wiadro wiszące przy wyschniętej studni. Kiedy wreszcie pojawi się w niej woda, wiadro będzie już zardzewiałe – westchnęła smutnie.
Już nie zwracała uwagi na Gustawa. Nagle przestała go widzieć, zapatrzona w drgający płomyk lampy. Po ścianach pełgały cienie, tworząc teatr wyobraźni. Jej oczy zasnuła melancholijna mgiełka i nikt by nie odgadł, gdzie Żenia błądziła przez tych kilka chwil.
Drgnęła. Wsunęła niesforny kosmyk włosów za ucho i skończyła zapinać koszulę. Zarzuciła na plecy burą kufajkę ozdobioną atłasową czerwoną różą.
– Niesprawiedliwie Pan Bóg ten świat urządził…
Gustaw słyszał, jak odchodziła, szurając walonkami. Niemal widział jej zawiedzioną minę. W gruncie rzeczy lubił Żenię i często ucinał sobie z nią pogawędki, ale dziś nie miał nastroju. Tu, w tej głuchej dziczy, nauczył się nie oceniać ludzi. Brał ich takimi, jacy byli.
Próbował zasnąć, nie zwracając uwagi na pluskwy i skręcający się z głodu żołądek. Po stękaniach i śmiechu dobiegającym z głębi baraku wywnioskował, że Żenia dostała od mężczyzn to, czego nie mogła dostać od niego. A ściślej rzecz ujmując, oni dostali to od niej. Zastanowił się przelotnie, czym jej zapłacili. Był przednówek i prawdopodobnie nikt nie miał pieniędzy, a i z rybami ostatnio zrobiło się krucho. Lód na jeziorze miał grubość ponad dwóch metrów, wyrąbany przerębel zamarzał, nim zdążyli wyciągnąć połów. W dodatku wilki poczynały sobie coraz śmielej i mało kto po zmroku odważył się zapuszczać w las. Do jedynego sklepiku w posiołku od dwóch tygodni nie dowozili chleba ani niczego innego, bo ostatnia wichura zerwała most na rzece. Byli odcięci od świata.
Mężczyźni, którzy pracowali po tamtej stronie rzeki, zamarzli, bo nie mieli jak się przedostać do Smolnego. Nikt nie wierzył, że po czterech nocach w tajdze zdołają wrócić. Już następnego dnia nie pozostało nic z ich skromnego dobytku, rozkradziono wszystko, co miało jakąś wartość i innym mogło pozwolić przeżyć. Dwóch porwał nurt, gdy desperacko usiłowali się przeprawić przez rzekę. Rwący i bezlitosny nie zamarzał nawet w największe mrozy. Była to jeszcze jedna niesprawiedliwość tego świata: natura sprzyjała silniejszym i okrutnie obchodziła się ze słabymi. Ludzie w posiołku już dawno przestali narzekać, nie oceniali, nie wartościowali, po prostu starali się przeżyć, w nadziei, że kiedyś znów będzie normalnie. Że będą mogli żyć w luksusie współczucia i pochylania się nad bliźnim.
Głód coraz częściej zaglądał im w oczy. Żenia była jak jednoosobowe, działające w myśl reguł ekonomii przedsiębiorstwo: kiedy zachodziła potrzeba, potrafiła się dostosować do wymogów rynku. Dawała klientom nisko oprocentowane kredyty, które po otrzymaniu kartek żywnościowych natychmiast spłacali z nawiązką. Żaden nie chciał ryzykować, że nie posmakuje już nigdy jej wdzięków, a ona doskonale o tym wiedziała. Oddychanie, płatna miłość i jedzenie – w tej kolejności plasowały się potrzeby większości mężczyzn z baraków. Niestety, jedynie to pierwsze mieli za darmo.
Już prawie zasypiał, gdy usłyszał delikatne skrobanie. Początkowo sądził, że do plagi insektów dołączyły gryzonie, co właściwie nie byłoby żadnym zaskoczeniem, ale skrobanie po chwili zamieniło się w rytmiczny, szklany stukot. Otworzył oczy i powiódł zaspanym wzrokiem po ścianach. W oknie mignął jakiś cień. Gustaw z największym wysiłkiem pożegnał świat snów.
– Czemu wychodzisz po zmroku? Przecież wiesz, jakie to niebezpieczne. – Wciągnął Oksanę do środka i szybko zamknął za nią drzwi.
Otrzepała się, przytupując kilka razy. Suchy śnieg posypał się na glinianą polepę przy piecu i po chwili została z niego kałuża. Gustaw zdjął kilka polan z pryzmy zalegającej pod ścianą i machinalnie wrzucił w rozbuchaną czeluść pieca. Ten odruch wszyscy mieli opanowany do perfekcji.
Oczy dziewczyny błyszczały pod grubą, wełnianą chustą, której końce kilkakrotnie owinęła wokół szyi. Na chuście miała wielką czapę z lisiego futra, zaopatrzoną w nauszniki. Ze spierzchniętych ust Oksany unosiły się obłoczki pary. Musiało być dobrze poniżej trzydziestu stopni, a zapowiadało się, że noc będzie jeszcze mroźniejsza. Przy tych temperaturach przynajmniej nie czuło się wilgoci.
Kiedy szli środkiem korytarza, mijając małe dziuple, Gustaw starał się osłaniać ją przed łakomym wzrokiem mężczyzn. Z kilku stron dobiegły znaczące chrząknięcia i wulgarne komentarze.
Oksana uparcie patrzyła pod nogi. Uśmiechnęła się, gdy przechodzili obok starego Akima.
– Jak tam ręka? – zapytała, przystając.
Akim pracował w tartaku. Mimo podeszłego wieku był wytrwały i twardy jak skała. W poznaczonych żyłami mięśniach miał więcej siły niż niejeden młodszy. Jeszcze kilka lat temu wyglądał jak niedźwiedź, który przypadkowo zabłąkał się między ludzi. Górował nad większością mężczyzn wzrostem i szerokimi barami. Mógł objąć dwa pnie starych drzew jednocześnie. Jednak nawet on, od dawna przyzwyczajony do tajgi i zakonserwowany ciężkim życiem, nie potrafił oszukać czasu. Słabł z każdą zimą.
Stary organizm gorzej sobie radził z trudnymi warunkami i brakiem jedzenia. Akim wymizerniał, zmalał, imponująca srebrna grzywa przerzedziła się jak łąka jesienią. Dokuczał mu reumatyzm, rwały stawy, artretyzm wykrzywiał palce. Robił, co mógł, by sprawiać wrażenie zdrowego i przydatnego, ale ostatnio częściej przytrafiały mu się urazy i drobne kontuzje, które coraz trudniej i dłużej się goiły. Dłonie nie były już tak sprawne, a oczy z wolna traciły bystrość, którą zastępowała delikatna, mleczna mgła. W zeszły czwartek zwalił się na niego stos pociętych desek. Nie zdążył odskoczyć i przygniotło mu rękę.
– Lepiej – sapnął. – Jeszcze trochę rwie, ale Bogu dziękować, że niezłamana. – Potrząsnął ręką zawiniętą w jakąś szmatę. – Byłoby po mnie. Puchnie trochę i brzydko wygląda, ale co tam, męża nie szukam. – Pokazał w uśmiechu mocne zęby, żółte od tytoniu. – Zeszłej zimy wiatrołom zwalił mi się na łeb. Myślałem, że biodro roztrzaskane, ledwiem go z siebie zwalił, zanim wilcy przyszli. A dziś śladu nie ma. To też przejdzie.
Oksana wyczuła, że próbuje dodać sobie animuszu.
– Silni jesteście, to i ręce macie silne. Jeszcze nas wszystkich przeżyjecie. – Podeszła bliżej i nachyliła się, ściszając głos: – Mam jeszcze trochę suszonej bukwicy, z lata. Przyniosę jutro, to sobie okład zrobicie, opuchlizna prędzej zejdzie.
– Dobre z ciebie dziecko. – Akim się uśmiechnął.
Gustaw pociągnął ją za sobą.
– Nie powinnaś tu przychodzić.
Był zły, nieraz o tym rozmawiali. Nie lubił, kiedy wystawiała się na wygłodniałe spojrzenia wyposzczonych mężczyzn. Szczelnie zaciągnął zasłonę, wziął kożuch dziewczyny i powiesił na kołku. Oksana pochuchała w dłonie. Miała zaczerwienione policzki i zmarznięte ręce. Zdjęła chustkę i potrząsnęła głową. Na ciemnych, długich włosach powoli rozpuszczały się płatki śniegu. Jej rzęsy pokryte były białym pyłem. Wyglądała jak lodowa Królowa Śniegu. Zamrugała kilka razy, po zaczerwienionych policzkach spłynął roztopiony śnieg. Zrobiła tajemniczą minę i spod grubego, rozpinanego swetra wyjęła szarą, popiskującą kulkę.
– To cud, że go znalazłam. I że nie zamarzł. Zobacz!
Delikatnie postawiła kota na łóżku Gustawa. Zwierzątko otrząsnęło się, otrzepało, a potem jednym sprytnym ruchem wsunęło się pod ciepły jeszcze koc. Zwinęło się w kłębek i po chwili spod koca dobiegły kojące pomrukiwania.
Oksana spojrzała na niego miękko.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. – Przeniosła wzrok na Gustawa. – Przepadł gdzieś przed dwoma dniami. Wszędzie go szukaliśmy. W przedszkolu była rozpacz, a on siedział sobie spokojnie u Karakuła za piecem. Cwaniak! Zabrałam go, zanim wpadł komuś w łapy. Pani Irena widziała tu kilka dni temu jakiegoś psa. Chudego jak nieboskie stworzenie. Kręcił się przy tych barakach pod lasem, wiesz, tam, gdzie te krzyże. Dzieci się z nim bawiły, a potem przepadł. Szukały go, ale jak kamień w wodę. Nie trzeba być wróżką, wiadomo, co się stało. – Wzruszyła ramionami, wykrzywiając usta w nieprzyjemnym grymasie.
Wszystko, co chodziło na czterech łapach i dawało się złapać, prędzej czy później lądowało w garnku. Głód pozbawiał ludzkich odruchów, silniejsza była chęć przeżycia.
Gustaw wziął dziewczynę za ręce i pociągnął na krzesło. Opadła, obciągając szary, gruby sweter.
– Co się stało? Przyszłaś przynieść mi kota?
Uśmiechnęła się do niego.
– No skąd. – Potrząsnęła głową. – Po prostu nie chciałam go zostawiać z mamą. Ostatnio jest jakaś nerwowa, wszystko ją irytuje. Już prawie nie wstaje z łóżka. Mówi, że nie ma siły żyć. Myślę, że nie może się pogodzić ze śmiercią ojca. To tyle lat, a ona zachowuje się, jakby wczoraj wyszedł z domu. A przecież ja go prawie nie pamiętam, to było tak dawno. Miałam cztery lata. – Wzruszyła ramionami. – Nosił taką kurtkę zapinaną na drewniane kołki i palił fajkę. I tyle moich wspomnień. – Rozłożyła ręce. – Wiesz, u nas we wsi mówili, że jak żona naprawdę kocha męża, to pójdzie za nim wszędzie, nawet do grobu. Myślę, że mama całe życie miała żal do Boga, że jej nie zabrał, kiedy przyszła wiadomość o śmierci ojca. Że pozwolił jej żyć, a tym samym ją zhańbił. U nas zawsze tak było, jak umierał mąż, to żona szła za nim w pół roku. Młoda, stara, nie miało znaczenia. Wszystkie umierały z rozpaczy.
– Musiała żyć, przecież miała ciebie. Byłaś dzieckiem, potrzebowałaś jej.
– I co z tego? – Oksana poruszyła się na krześle, wydęła usta. – W co drugim domu we wsi żyła jakaś nasza rodzina, miałby kto się mną zająć. A mama, jako wierna żona, nawet po śmierci nie zostawiłaby ojca. Nie miałaby sobie nic do zarzucenia, rozumiesz?
– Nie.
Westchnęła.
– Wy w Polsce inaczej żyjecie, nie możesz tego pojąć. Dzieci można mieć dużo, a nawet trzeba, wtedy zawsze jest szansa, że któreś przeżyje i na starość będzie podporą. Troska o dzieci się opłaca, ale to mąż jest najważniejszy. Tu zawsze się ciężko żyło – wyjaśniła, mając na myśli Syberię. – Wojna niewiele zmieniła, może oprócz tego, że mężczyzn zabrała. Tutejsi ludzie zawsze w mozole wyrywali życiu każdy kolejny dzień. Byle mieć co jeść, byle zimą nie zamarznąć. W tych stronach mężczyzna był na wagę złota, stanowił jedyną szansę na przetrwanie. Lepiej, żeby umarło kilkoro dzieci niż mężczyzna, bo jak umrze mężczyzna, umrą wszyscy. To zaklęty krąg, zrozum. Najpierw rodzi się dużo dzieci, na wszelki wypadek, a potem, kiedy kobieta zostaje sama, nie ma ich jak wykarmić. Rozumiesz, dlaczego moja matka niespecjalnie się o mnie troszczyła, za to umierała z rozpaczy, że ojciec zginął?
– Staram się… – Gustaw sięgnął po dwa kubki. – Ale przecież jesteś jedynaczką, nie masz rodzeństwa, a twoja matka pracowała i mówiłaś, że nie cierpiałyście głodu.
Oksana wzruszyła ramionami. Ktoś, kto nie przeżył tu wielu zim, nie był w stanie zrozumieć, a jednak nieco ją to irytowało. Zbierała myśli, żeby jak najlepiej wytłumaczyć te sprawy Gustawowi.
– Nie o to chodzi, ja mówię o skazie w sercu, o sposobie myślenia. O czymś, co moja matka odziedziczyła po swojej matce i babce. Nawet jeśli warunki się zmieniły, i tak to w niej siedziało. I siedzi do dziś. Jak była młodsza, nie wspominała o tym tak często. Teraz, kiedy prawie nie wstaje, jedną nogą tkwi w tamtym czasie, w tym dniu, kiedy dostała tę straszną wiadomość. I nic nie mogę na to poradzić. – Spochmurniała.
Siedziała zgarbiona, nerwowo skubiąc brzeg swetra. Ciągnęła szarą nitkę i wyglądało na to, że zaraz go rozpruje.
– Wciąż mnie pyta, gdzie ojciec, a potem krzyczy, że ją głodzę i że już nie weźmie do ust ryby, że ma dość. A ja nawet ryb już nie mam – powiedziała z rozpaczą. – Zupę jej wczoraj ugotowałam, bo mi dwie głowy zostały i kawałek marchewki, to powiedziała, że nie tknie. Że truciznę jej daję w talerzu. Dzieciom rano zaniosłam, po dwie łyżki wyszło na każde. Ucieszyły się, bo sam wiesz, jak jest… Wczoraj znów dwoje umarło. Przez ten przeklęty most chyba w końcu wszyscy z głodu pomrzemy! Karakuł nam czasem pomaga, ale… – Wykrzywiła się, nie dokończywszy zdania. – Zresztą nie o to chodzi. Po prostu wszystko jej się plącze. Kilka minut po posiłku twierdzi, że nic nie jadła i czy zamierzam ją nakarmić, czy tylko czekam, aż się na tamten świat przeniesie. A wczoraj nawet mnie nie poznała. Nie wiem, co się z nią dzieje. Naprawdę już nie wiem. Przestaje być sobą, jest złośliwa, czasami okrutna…
– Pytałaś Archimienkę?
– Mówi, że to nic nadzwyczajnego. Starość i tyle. Że nawet gdyby miał po uszy zaopatrzoną przewoźną aptekę, to i tak nic by nie poradził. Gdyby nie pani Irena, nie mogłabym prowadzić dalej przedszkola i co by się wtedy stało z tymi dziećmi? Ale… – zawahała się.
Gustaw zrozumiał.
– Za dużo bierzesz sobie na głowę. Nie możesz czuć się odpowiedzialna za cały świat. Nie możesz jej utrzymywać, zrozum wreszcie. To dorosła, zdrowa kobieta. I ma dwie ręce, jak my wszyscy.
– Nie pracuje, to niby skąd ma brać kartki i pieniądze? Tu nie idzie o odwdzięczanie, tylko o przeżycie. Opiekuje się mamą, kiedy ja jestem w przedszkolu. – Oksana zaczynała być zła, ale starała się tego nie okazywać.
I z pewnością bardzo to sobie chwali, pomyślał kwaśno Gustaw. Zawsze to lepsze niż praca w lesie przy czterdziestostopniowym mrozie.
– Jutro w nocy pójdziemy – oznajmił nieoczekiwanie. – Kilka dni temu nanieśliśmy drewna, jak będzie trzeba, rozpali się ogień wprost na lodzie. Jakoś się dostaniemy do tych przeklętych ryb. Sprawdź tylko, czy będzie Witoszkin – poprosił.
Witoszkin lubił Oksanę i udawał, że nie widzi, kiedy pomagała więźniom.
– Słyszałaś jakieś wieści o moście? Mają go naprawić?
Pokręciła głową. Kilka kropel z włosów prysnęło na Gustawa. Oksana zmarszczyła czoło i otarła je wierzchem dłoni.
– Karakuł mówi, że najwcześniej za kilka tygodni. Droga do miasteczka jest całkiem odcięta. Można by spróbować przez jezioro, ale to ponad sto kilometrów. No i tam nie ma żadnej ubitej drogi, trzeba by się przedzierać przez zaspy. Samochód nie dałby rady, a woły wilki by pewnie w nocy rozszarpały. Nikt nie będzie ryzykował, zresztą przecież tu i tak nie ma żadnego samochodu. Chyba sobie nie wyobrażasz, że Karakuł pozwoliłby wziąć swojego ukochanego konia.
– Co komu po koniu? – Wiktor prychnął. – Wilki go zjedzą, zanim kilometr ujedzie. Zima sroga, nie mają co jeść, więc taka gratka byłaby w sam raz. Jeśli już się nie boją tutaj zapuszczać…
Jak na zawołanie rozległo się przeciągłe, pojedyncze wycie. Po chwili dołączyły następne. Złowrogie nawoływania przebijały się przez pogwar w baraku. Ludziom ciarki przechodziły po plecach, kiedy wyobrażali sobie szare, nieduże cienie, przemykające między drzewami, tak blisko baraków, że można byłoby im zajrzeć w żółte oczy. W Smolnym powiadali, że najgorsze, najbardziej odważne i krwiożercze są mieszańce wilków z psami i to ich bano się najbardziej. Wilk czystej krwi omijał człowieka i prawie nigdy pierwszy nie atakował; wolał się trzymać z daleka od niepokojącego, niemiłego ludzkiego zapachu. Inaczej zachowywały się mieszańce; te odziedziczyły po psach brak lęku przed ludźmi, a po wilkach odwagę i dziką naturę, która kazała im się zapuszczać poza granice wyznaczone przez środowisko naturalne.
– Słyszałam, jak mówił, że spróbuje wziąć ludzi z baraków i może uda się przerzucić jakąś prowizoryczną kładkę. Prowizoryczna kładka… – powtórzyła z ironią Oksana. – Przy tej szerokości… Boże, czemu ta zima jest tak wyjątkowo ciężka – westchnęła, łamiąc palce i spoglądając w czarną czeluść za oknem. – Codziennie ktoś umiera… Powinnam już się przyzwyczaić, ale jakoś nie umiem.
– Myślałem, że tu każda zima jest ciężka – mruknął Gustaw.
Rzeka, oddzielająca teren, na którym usytuowano baraki, była szeroka, pełna wirów i wodospadów. Lód skuwał brzegi, to zbliżając je do siebie, to oddalając, ale środkiem, mimo największych mrozów, przetaczała się spieniona, lodowata woda, uderzając o potężne głazy. Gdyby objęła kogoś swoimi wściekłymi ramionami, nawet latem nie miałby szans na ucieczkę z wartkiego i zdradliwego nurtu, który wirami pętał nogi, wciągając w czarną głębię. Płynęła, okrążając ten skrawek lasu, biorąc go w kleszcze od wschodu i tym samym czyniąc z niego prawie wyspę. Z drugiej strony rozciągało się jezioro, otoczone górzystą tajgą, a dalej, na północy, ział lodową pustką Ocean Arktyczny.
Wszystko to stanowiło naturalne granice i zasieki, jednocześnie sprawiając, że więźniowie nie byli zbyt rygorystycznie pilnowani i mieli możliwość swobodnego poruszania się. Nie było zakazu oddalania się stąd. Wychodzono ze słusznego założenia, że tylko głupiec mógłby próbować ucieczki. Most stanowił jedyną arterię łączącą posiołek ze światem i tak naprawdę pilnowano tylko jego. Na drodze prowadzącej do jeziora, a potem w tajgę, stała, co prawda, wieża wartownicza, ale rzadko było na niej widać strażnika. Czasem tylko Witoszkin z kamratami urządzali sobie stamtąd polowania na wilki, kiedy podchodziły zbyt blisko baraków.
Najbliższe miasteczko, Małoszujka, leżało w odległości zaledwie dwudziestu wiorst, ale jeśli człowiek z jakiegoś powodu nie chciał się przeprawiać przez jedyny most, musiał nadrabiać setki kilometrów przez dziewicze tereny tajgi. Nawet latem nikt nie zapuszczał się w tamte rejony, pełne wilków i niedźwiedzi; zimą było to prawie niemożliwe.
– Przykro mi, nie mam nic do jedzenia, ale mogę ci zrobić herbatę. Zybajło przyniósł z miasteczka, jak jeszcze most stał. Nie mam pojęcia, jak ją zdobył.
– Poproszę. – Oksana uśmiechnęła się smutno. – A potem ci powiem, dlaczego przyszłam.
Kiedy pili cienkusza, zaparzonego podwójnie jedynie z kilku listków, co i tak stanowiło luksus, Gustaw coś sobie przypomniał.
– Czekaj, mam coś dla ciebie – powiedział tajemniczym tonem, sięgając pod stół do niewielkiej skrzyni, w której trzymał ubrania. Kiedy się wyprostował, coś błysnęło w jego dłoniach. Cieniutki jak pajęczyna, złoty łańcuszek z niebieskim kamykiem o kształcie łezki mienił się w drgającym blasku płomienia. Kamień był przezroczysty i wyglądał jak kropla najczystszej wody schwytana w złote ramki. Migotał i połyskiwał niczym mityczny skarb z dziecięcych bajek. Oksana w zachwycie złożyła dłonie.
– O Boże…
– To wisiorek Marianny. Dostała go od swojej matki. A teraz chce, żebyś ty go nosiła. Mogę? – Gustaw odgarnął włosy dziewczyny. – Nie jest szczególnie cenny, raczej ma wartość sentymentalną.
– Ale ja nie mogę…
– Możesz. Gdyby nie ty, prawdopodobnie już bym nie żył. Zawdzięczam ci życie, a to o wiele więcej warte niż jakieś błyskotki.
– Ale twoja żona… – Oksana była przejęta i skonsternowana. – Tam Rosjanie i Niemcy, jej ciężko, a to są pieniądze… – plątała się. – Poza tym ja nic nie zrobiłam…
– Moja droga – odparł ze śmiechem Gustaw. – Nie znasz mojej żony. Jeśli ona coś sobie postanowi, to choćby, za przeproszeniem, skały srały, jak mawiał nasz masztalerz, będzie, jak zechce.
Oksana także się roześmiała. Ostrożnie dotknęła łańcuszka.
– Podziękuj jej. I powiedz, że nie będę go zdejmować nawet do snu. Nigdy nie miałam nic równie pięknego.
Oczy jej błyszczały, gdy wpatrywała się w połyskujący kamień, a Gustaw pierwszy raz pomyślał, że jest bardzo piękną dziewczyną.
– Uhuhu! – Zybajło odchylił kotarę. – Zawsze wiedziałem, że inteligencja to się umie ustawić. Jak tam szanowny wujek? – Kiwnął głową Oksanie. – Ile duszyczek wysłał dziś na tamten świat?
Oksana podniosła wzrok. Jej twarz nic nie wyrażała.
– Chodź, odprowadzę cię. – Gustaw sięgnął po kożuch.
– Państwo szlachectwo urażone? – Tamten nie dawał za wygraną.
Jego małe, czujne oczka na zmianę świdrowały to Gustawa, to Oksanę. Nalane, tłuste policzki wyglądały, jakby za chwilę miały eksplodować. Ze środka czoła zrywał się do lotu wytatuowany ptak z rozłożonymi skrzydłami. Nikt nie wiedział, w jaki sposób Zybajło stał się posiadaczem tego dość oryginalnego tatuażu, bo nigdy o tym nie opowiadał, ale trzeba przyznać, że prezentował się równie dziwacznie, co okazale. W grubą szyję mężczyzny wrzynał się rzemień z metalową zawieszką w kształcie gapy. Szpakowate, szczeciniaste włosy sterczały mu na głowie jak kolce jeża. Mimo ograniczonych racji żywnościowych wyglądał jak niezdyscyplinowany kuracjusz wczasów odchudzających. Nikt nie miał pojęcia, jak on to robi; jakby brał kalorie z powietrza. Siły miał za pięciu i nikt w całym posiołku mu się nie stawiał. Był niekoronowanym, samozwańczym królem. Nawet strażnicy traktowali go z respektem, głównie dlatego, że czerpali korzyści z jego kontaktów i umiejętności. Tu każdy, nie wyłączając nadzorców, chciał tylko jednego: przeżyć.
Zybajło nie grzeszył wzrostem, za to był mocno zbudowany. Długimi rękami o dłoniach jak bochny chleba i z wydatnym wałem nadczołowym przypominał jakąś wczesną formę ewolucyjną człowieka. Ze wszystkimi miał jakieś ciche układy i konszachty. Niczym wąż wślizgiwał się we wszystkie parantele i dojścia, potrafił się odnaleźć w każdej sytuacji; był lisem, z rozwagą buszującym w okolicznych kurnikach, i nigdy nie palił za sobą mostów. Jedni się go bali, inni go potrzebowali. I to prawdopodobnie stanowiło przyczynę jego dominującej pozycji.
Był pospolitym recydywistą, mordercą i złodziejem, który już uciekł z tylu łagrów, że na palcach by nie zliczył. Takich jak on Rosjanie nazywali urkami i traktowali ich ulgowo, bo nie byli to więźniowie polityczni, zatem nie stanowili zagrożenia ani dla systemu, ani dla państwa. Za kolejne ucieczki dodawano mu lata kary i miał jej do odbycia jeszcze tyle, że nawet gdyby żył trzy razy, i tak by nie zdołał wszystkiego odsiedzieć. Łagry i obozy to był jego świat, jego życie, środowisko naturalne. Jeśli można mówić o idealnym przystosowaniu do warunków, to Zybajło był tego najlepszym przykładem. Należałoby o nim uczyć w szkole. Zasady adaptacji miał opanowane do perfekcji.
Gustaw w jakiś sposób wzbudzał jego szacunek, choć Zybajło rzadko przepuszczał okazję, by mu dopiec. Naigrawał się z pańskich manier i sposobu bycia, ale jednocześnie szukał jego towarzystwa i akceptacji, jakby uwaga Lindnera w szczególny sposób go nobilitowała. Od czasu, gdy Gustaw wyleczył konia Karakuła, a potem wymyślił sposób bezpiecznego łowienia ryb, Zybajło patrzył na niego przychylniej. W jego świecie liczyło się, co umiesz, a nie co posiadasz. Różnili się jak ogień i woda, ale jednocześnie byli sobie nawzajem potrzebni i obaj zdawali sobie z tego sprawę. Na tym polegała symbioza obozu: w normalnym świecie zapewne obchodziliby się szerokim łukiem; tu każdy bezbłędnie wyczuwał korzyści płynące z dobrych układów i z odmienności, trudno akceptowalnej w naturalnych warunkach.
– Pogadamy później – rzucił Gustaw. – Idę ją odprowadzić.
– Uważaj, żeby was wilki nie zjadły. – Tamten zarechotał i rzucił się na swoją pryczę. – Laleczka, kąsek niczego sobie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI