Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyspa z mgły i kamienia to przepiękna opowieść o tym, że w każdym momencie życia można uwierzyć w siebie i odmienić los, przeżywając w dodatku niezwykłą przygodę. Julia dzięki swej determinacji trafi na Kretę, gdzie rozpocznie zupełnie inne życie.
Przez całe lata bała się, że nie da rady wykonać zadań, które sama na siebie nałożyła. Starała się być dla swoich córek jednocześnie matką i ojcem. Każdego ranka myślała jedynie o tym, żeby nikt nie umarł na jej dyżurze. I jeszcze, żeby dziewczynki były szczęśliwe. To wypełniało po brzegi dni i noce.
Kiedy dzieci dorosły, uświadomiła sobie, że w powtarzalnej, banalnej codzienności zgubiła coś bardzo ważnego – samą siebie. Że zapomniała o marzeniach. I postanawiła o nie walczyć. Przeniosła się na cichą kreteńską wieś, aby żyć, robiąc to wszystko, na co nigdy nie miała czasu. Nie podejrzewała, że cisza może oznaczać nadejście burzy i że zaczyna się dla niej życie pełne emocji i niebezpieczeństw. Prawdziwe życie, które ani przez chwilę nie wywoła u niej lęku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2013, Magdalena Kawka
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-098-4
Projekt okładki: Tadeusz Kazubek
Na okładce wykorzystano zdjęcia:
© Starush, fotolia.com
© creativenature.nl, fotolia.com
© Gucio_55, fotolia.com
Opracowanie redakcyjne: MG, Dorota Ring
Skład i łamanie: Jacek Antoniuk
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Kwadrat znajomych ulic, tych samych od wielu lat i kolory zmieniające się w zależności od pory roku. Soczysta zieleń, szarobure brązy, a potem przez pół roku brudna biel. Te same sklepy, latarnie, dziurawy asfalt. Bułki, ziemniaki, śmietana, mielony pieprz i pół kilo twarogu. Matka Boska Gotująca, Matka Boska Podwożąca, Matka Boska Niespełnionych Marzeń…
– Mamo, to jeszcze nie koniec świata. Od dawna żyliście osobno… – rzuciła z roztargnieniem młoda kobieta w błękitnym szlafroku. – A w ogóle, to nie był facet dla ciebie, on był jakiś taki… – Skrzywiła się. – I pomyśl, że odpadnie ci cały ten bałagan; pranie, gotowanie i zastanawianie się, czy jaśnie panu smakuje. Tak na to popatrz. Poza tym nawet ślubu nie mieliście.
Matka Boska Porzucona…
Widać było, że młoda kobieta z całych sił starała się okazać zainteresowanie tematem, ale najwyraźniej nie najlepiej jej to wychodziło. Jedną ręką przyciskała do piersi małą, różową buźkę dziecka, a drugą usiłowała powstrzymać czteroletnią dziewczynkę, która za wszelką cenę próbowała wsadzić niemowlakowi palec do oka.
– Stefka! – huknęła w końcu. Dziecko przy piersi drgnęło nerwowo, a po chwili zaniosło się głośnym płaczem. – Widzisz, co zrobiłaś! – krzyknęła na dziewczynkę. – Gdzie, do cholery, jest ten pieprzony tatuś?
– Nie przy dzieciach – powiedziała odruchowo Julia. I dodała: – Chodź, Stefciu, pójdziemy sobie zobaczyć, czy woda w stawku zamarzła.
– Dobrze, babciu – zgodziła się dziewczynka. – I kupimy łyżwy i ja cię nauczę kręcić – dodała ochoczo. Zerwała się z miejsca, złapała babcię za rękę i obydwie wyszły z pokoju. Z tyłu doleciał Julię głos córki:
– Mamo, nie gniewaj się, sama widzisz…
Babcia z wnuczką wyszły do ogrodu. Lutowy dzień był bezbarwny i ponury. Wszystkie kolory zgasły i zostały sprowadzone do wspólnego szarego mianownika. O ile szarość jako barwa stylowej sukienki albo miękkiego swetra była jak najbardziej pożądana, o tyle krajobraz w tej tonacji sprawiał, że człowiek mimowolnie zaczynał się rozglądać za jakimś mocnym sznurem i solidną gałęzią.
Ołowiane chmury zasnuły niebo i tylko patrzeć, jak zwalą się w końcu człowiekowi na kark, przytłoczą i wgniotą w błotnistą, rozmiękłą ziemię. Nie zanosiło się na jakąkolwiek zmianę pogody w najbliższym czasie. Śnieg w tym roku stopił się pod koniec stycznia, jakby natura doszła do wniosku, że spełniła swój obowiązek, zapewniając ludziom białe święta. Były więc śnieżne gwiazdki sfruwające z nieba, były bałwany lepione przez zachwycone dzieci, były sanki i przemarznięte ręce, kiedy rękawiczki znowu gdzieś się zapodziały.
Julia spędziła ze Stefką cały styczeń. Ewa z Michałem przywieźli ją tuż po Nowym Roku, prosząc o pomoc w opiece. Miała zostać kilka dni, a została prawie miesiąc. Na szczęście od Julii było bardzo blisko do przedszkola, więc codzienne spacery tam i z powrotem nie stanowiły problemu.
Zresztą nawet gdyby stanowiły, Julia i tak by się do tego nie przyznała. Odkąd urodził się Maurycy, Ewa sprawiała wrażenie zagubionej. Wszystko ją drażniło, żaliła się, że nie śpi po nocach, a Michał niezbyt chętnie angażuje się w opiekę nad niemowlakiem, więc Julia, chcąc nie chcąc, włączyła się w opiekę nad wnuczką. Akurat wtedy, przed samym Bożym Narodzeniem Paweł poinformował ją łamiącym się z bólu głosem, że ich dalsze życie razem nie ma sensu. Taki prezent pod choinkę, z którym nie wiadomo co zrobić… Wziął dwie walizki i skórzaną torbę, którą podarowała mu na urodziny, i zamknął za sobą ostatni rozdział wspólnego życia.
Może i formalnie nie był mężem, ale jakie to ma znaczenie, skoro spędzili ze sobą kilka ładnych lat. Dziewczynki nie były do niego za bardzo przywiązane, bo kiedy Julia go poznała, były już właściwie dorosłe i miały swoje sprawy. Ani Ewa, ani tym bardziej Anka, prawie nie zauważały jego istnienia. Julia czasem myślała, że już wolałaby, żeby go nie lubiły, nawet nienawidziły, ale ta obojętność była nie do zniesienia. Kiedy czasem wpadały w odwiedziny, traktowały go jak inkasenta, który przyszedł spisać licznik.
– Babciu, a łyżwy to męże czy żony? – doleciał Julię głos Stefki. Gdy przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, Stefka pociągnęła ją za rękaw. – No, babciu, chłopcy czy dziewczynki? – zniecierpliwiła się.
– Nie wiem… chyba dziewczynki – zaryzykowała Julia.
– Obydwa? – zdziwiła się mała. – Żona i żona?
Stefka była właśnie na etapie przypisywania płci wszystkim przedmiotom dookoła. Ze zrozumiałych względów każda rzecz płci żeńskiej była żoną, a męskiej – mężem.
– Ja jestem żona, Sabcia jest żona i choinka jest żona – wyliczała. – A bałwan jest mąż! – krzyknęła i śmiejąc się, pobiegła w stronę smętnych resztek śnieżnej rzeźby z przekrzywionym wiadrem na głowie i marchewką udającą nos.
– Bałwan jest mąż… – powtórzyła Julia pod nosem i znowu zrobiło jej się smutno.
Paweł próbował się tłumaczyć, mówił, że już od dłuższego czasu starał się ją przygotować na taką ewentualność, że szkoda marnować życia na związek, który nie satysfakcjonuje żadnej ze stron. Wiedziała, że w taki oględny sposób właśnie informuje, że jej nie kocha.
Ona sama czuła się usatysfakcjonowana w stopniu zadowalającym. Miała dla kogo gotować, miała do kogo wieczorem się przytulić i nawet jeśli nie było to płomienne uczucie, to przecież, do cholery, kochała go na swój sposób. Może nie tak, jak potrafiła kochać, kiedy miała dwadzieścia lat, ale przecież ta miłość była bardziej wartościowa, dojrzała. Życie ją nauczyło, że kluczem do szczęśliwego spokoju było wyeliminowanie wszelkich głupich przejawów romantyzmu, które przynoszą jedynie frustracje i rozczarowania. Nie była podlotkiem, żeby z drżeniem serca czekać na przejaw zainteresowania albo zalewać się łzami, bo ukochany zapomniał o rocznicy pierwszej randki.
Paweł zazwyczaj pamiętał. Przynosił kwiaty, a w Walentynki zabrał Julię do najmodniejszego lokalu w mieście. Wieczorem się pokłócili, bo Julia nie dość entuzjastycznie okazała radość, że przyszło jej spędzać wieczór w zadymionej, hałaśliwej kawiarni pełnej podekscytowanych, kwiczących nastolatek. Na każdym stoliku stał obowiązkowy bukiet kwiatów, a z sufitu zwisało plastikowe czerwone serce. Im większy był bukiet, tym bardziej dumna była jego posiadaczka.
Między Julią a Pawłem stał bukiet z gatunku tych imponujących: wysokie, czerwone róże, otulone zieloną mgiełką i przewiązane ogromną srebrną kokardą. W pierwszej chwili skojarzyły jej się z wiązanką pogrzebową, ale zachowała tę uwagę dla siebie.
Paweł promieniał; był z siebie tak dumny, że o mało nie pękł i zupełnie mu nie przeszkadzało, że zza wysokich kwiatów nie było widać Julii.
Maurycy wreszcie zasnął. Najedzony i wykąpany przytulił policzek do poduszki i odpłynął w senną krainę, litościwie oszczędzając rodzicielce codziennej porcji płaczu. W mądrych książkach napisali, że kolki mijają, gdy dziecko skończy trzy miesiące i Ewa nie mogła się już tego doczekać. Stefka nigdy nie miała żadnych kolek i dopiero przy Maurycym okazało się, że bycie matką może być czasami ponad jej siły. Stefka również zasnęła, zmęczona długim spacerem z babcią. Nawet kolacji nie zdążyła zjeść, bo kiedy głowa niebezpiecznie zaczęła jej się kiwać nad parówką, Ewa wzięła ją na ręce i rozgrzeszając się w duchu, że dziecko idzie spać brudne – zaniosła na górę.
Michał znowu siedział w pracy do późna i nie mogła się go spodziewać wcześniej niż przed północą. Za to Anka przypomniała sobie o siostrzenicy i wpadła wieczorem. Ewa na końcu języka miała uwagę, że odwiedzanie czterolatki o dwudziestej drugiej jest pozbawione sensu, ale się powstrzymała. Tym bardziej że Anka wyglądała na wzburzoną.
– Słyszałaś?! – krzyknęła od progu. – To się w głowie nie mieści.
– Co takiego? – spytała Ewa bez większego zainteresowania. Anka była bardzo żywiołową osobą i kiedy wkraczała z takim komunikatem, mogło chodzić o wszystko, nawet o to, że właśnie zaczął padać deszcz. Albo że na skrzyżowaniu zepsuły się światła.
– Mama chce sprzedać kamienice po babci!
– Jak to? – Ewa aż przystanęła. – Wszystkie? Przecież…
– Właśnie! – oświadczyła z triumfem Anka, zadowolona, że wiadomość przyniosła efekt, jakiego oczekiwała. – Mieliśmy wspólnie podjąć decyzję, przecież to nasze…
– No niezupełnie – zreflektowała się Ewa. – To ona dostała w spadku i jest jedyną właścicielką.
– I co z tego? – Anka wydęła wargi. – To najgorszy z możliwych momentów. Na rynku jest zastój, a ceny takie, że szkoda gadać. Trzeba poczekać jeszcze kilka lat, chyba wiem, co mówię.
W istocie, wiedziała. W rynku nieruchomości orientowała się jak nikt inny, nawet w czasach posuchy jej firma deweloperska cieszyła się dużym uznaniem wśród klientów. Anka oprócz wiedzy miała też nosa do interesów i ogromną umiejętność zjednywania sobie ludzi. Często zdarzało się, że jeśli ktoś raz skorzystał z usług jej firmy, wracał do niej jak po sznurku.
– Teraz powinno się inwestować w nieruchomości za granicą, a nie tu. O, na przykład taka Grecja; kryzys aż hula, podatki dowalili takie, że ceny spadły na łeb na szyję. To najgłupszy z możliwych pomysłów – wróciła do tematu. – Grosze dostaniemy. Trzeba koniecznie wybić jej to z głowy – oświadczyła z całą mocą. – Przecież stracimy kupę pieniędzy. Ty wiesz, ile mogą być warte trzy kamienice w najlepszym punkcie miasta?
Ewa zalała wrzątkiem herbatę w czajniczku i wyciągnęła z piekarnika blachę z resztką ciasta.
– O! – zainteresowała się nagle Anka, porzucając temat kamienic i z lubością pociągając nosem. – Piekłaś?
– Mama piekła. Naprawdę myślisz, że przy dwójce dzieci mam czas i ochotę na pieczenie? – zdziwiła się Ewa. – Nawet nie wiesz…
– Wiem, wiem – przerwała jej beztrosko siostra. – Wszyscy wiedzą, bo wszystkim zdążyłaś już o tym powiedzieć. Jesteś zarobiona, zmęczona i masz muchy w nosie. – Wzniosła oczy do nieba, nie zwracając uwagi na minę Ewy. – Sama chciałaś, więc przestań się nad sobą użalać. Nie ty jedna masz ciężkie życie…
– A co? – odparowała Ewa. – Paznokieć ci się złamał?
– Nie bądź złośliwa. – Na Ance nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. – Lepiej pomyślmy, jak ją odwieść od tego niedorzecznego pomysłu.
Ewa westchnęła z rezygnacją. Chętnie zafundowałaby sobie małą sprzeczkę z siostrą, bo to zawsze w jakiś sposób działało na nią oczyszczająco. Na dzieci nie chciała się wydzierać, na Michała nie mogła, bo całymi dniami go nie było, pies już od dawna umykał pod schody na jej widok, więc perspektywa wylania wszystkich pretensji do świata na siostrę była kusząca. Zrezygnowała z niej z żalem.
– Masz rację. Ja też tego nie rozumiem… Czemu tak nagle? Była u mnie dzisiaj i nic nie mówiła.
– A coś w ogóle mówiła?
– Oj, nie wiem, miałam urwanie głowy z dziećmi – powiedziała Ewa z pretensją. – Chciała pogadać. Chyba nie może się otrząsnąć…
– No to trzeba było ją czymś zająć. Niech wnuki bawi, w końcu wszystkie babcie to robią. Zobaczysz, od razu poczuje się lepiej.
– Nie sądzę. Stefka była u niej trzy tygodnie i jakoś nie pomogło. Mama ciągle jest jakby trochę nieprzytomna…
– No to nie wiem. – Anka wzruszyła ramionami. – Kobiety w jej wieku powinny mieć jakieś zajęcia poza pracą zawodową. Może działkę jej kupimy? – wpadła nagle na pomysł. – Pomyśl tylko, truskawki prosto z krzaka, świeży szczypiorek – rozmarzyła się. – Wiosną i latem miałaby zajęcie w ogródku, a jesienią robiła przetwory. Wszystkie babcie tak robią. Dżemy śliwkowe, soki malinowe… Tak, to rewelacyjny pomysł. – Pokiwała głową sama do siebie.
Ewa była bardziej sceptyczna.
– Naprawdę widzisz naszą matkę, jak kisi ogórki? Przecież ona zna pięć języków.
– A co to ma do rzeczy? – zdziwiła się Anka. – Ogórkom zaszkodzi? Może sobie przy robocie czytać Szekspira w oryginale… Przecież wszystkie babcie tak robią.
– Co ty z tymi babciami? – zdenerwowała się Ewa. – Czytają Szekspira podczas kiszenia ogórków?
Anka wykrzywiła się.
– Nie, zajmują wnukami i robią przetwory. Uważam, że to dobry pomysł. Popracuje sobie na działce i zaraz przestanie być taka… nadaktywna. Może wtedy głupoty przestaną przychodzić jej do głowy. Zaczynam żałować, że ten jej Paweł zwinął manatki…
– Mówiła, dlaczego chce je sprzedać akurat teraz? – zainteresowała się Ewa, wracając do tematu kamienic.
– Właśnie nie. W ogóle była jakaś tajemnicza. Zadzwoniła do mnie i poprosiła, żebym rozejrzała się za kupcem. Ja nie potrzebuję teraz takich pieniędzy – oświadczyła Anka, na pozór bez związku. – Myślałam, że jak kiedyś je sprzedamy, to zafunduję sobie podróż dookoła świata, ale akurat teraz nie mogę wyjechać. I co mam zrobić z tą kasą? Na procent się nie opłaca przy tych złodziejskich bankach… W skarpetę włożę? Nieruchomości to najlepsza inwestycja! No nic. – Westchnęła po namyśle. – Trudno, jak się nie uda jej przekonać, to najwyżej zainwestuję w firmę. Mogłabym kupić tę ziemię pod lasem… A ty co zamierzasz zrobić ze swoją częścią?
– Nie mam pojęcia. Może kupimy dzieciakom jakieś mieszkania? Ani się obejrzę, jak będą dorosłe.
– Mamuśka! – Anka roześmiała się. – Ale to niezły pomysł. Na wszelki wypadek trochę się porozglądam. Daj mi znać, jaka lokalizacja najbardziej was interesuje.
Obie siostry zatopiły się w rozważaniach na temat rynku nieruchomości. Prawie nie usłyszały, kiedy zadzwonił telefon. Ewa poszła odebrać, a po chwili wróciła z zaskoczoną miną.
– Mama – oświadczyła. – Powiedziała, że chciałaby się z nami spotkać jutro po dwudziestej. Była jakaś taka… oficjalna.
Julia sama przed sobą nie chciała przyznać, jak bardzo boi się spotkania z córkami. Wczoraj rozmawiała przez chwilę z Anką i nie była specjalnie zaskoczona jej reakcją. Sama nie była jeszcze gotowa na rozmowę, więc szybko się pożegnała, uprzedzając pytania, które niewątpliwie za chwilę by padły. Dzisiaj miało być trudniej. Wczoraj nie powiedziała wszystkiego.
Całą noc nie mogła zmrużyć oka. Rozważała wszystkie za i przeciw. Przewracając się z boku na bok, tysiąc razy zastanawiała się, czy ma prawo tak postąpić. To, co zamierzała zrobić, było trudne. Tak naprawdę to była rewolucja, ale Julia nie widziała innego wyjścia. Od kilku tygodni świat pomału, ale nieuchronnie usuwał jej się spod nóg. Czuła, że traci grunt, że jeśli czegoś nie wymyśli – utknie na zawsze w dziwnym stanie, zawieszona w próżni. Straciła napęd, jakąkolwiek motywację do życia. Początkowo myślała, że to wina Pawła, ale po głębszym zastanowieniu doszła do wniosku, że nie. Jego odejście pozwoliło po prostu zobaczyć rzeczy takimi, jakimi były.
Julia miała pięćdziesiąt cztery lata i nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Siła napędowa jej życia, jaką była opieka nad dziećmi, a potem zajmowanie się Pawłem, przestała istnieć. Czuła się teraz jak statek na środku oceanu, który ma jeszcze do przepłynięcia kawał drogi, ale wszyscy pasażerowie w jakiś niepojęty sposób nagle zniknęli z jego pokładu.
Musiała coś przedsięwziąć. Jeśli nie spróbuje wreszcie pomyśleć o sobie, to równie dobrze może już kupić sobie trumnę, a na to jeszcze chyba trochę za wcześnie…
Spojrzała w lustro. Z drugiej strony patrzyły na nią niebieskie oczy w ciemnej oprawie rzęs. W kącikach rysowały się kurze łapki zmarszczek. Owal twarzy zaczynał trochę szwankować, ale natura obdarzyła Julię gęstymi, jasnymi włosami, które odpowiednio ostrzyżone skutecznie go ukrywały. Kiedy sczesywała jasne pasma na twarz, prawie nie było widać ciemnych bruzd biegnących od nosa w kierunku ust. Nawet nie wiedziała, czy już jest posiadaczką siwych włosów, ponieważ od wielu lat regularnie je farbowała, nie czekając chwili, gdy któregoś dnia z przerażeniem odkryje pierwszą srebrną nitkę. Figurę, dzięki Bogu, też miała nie najgorszą. Mogłoby oczywiście być w jednym miejscu nieco mniej, a w drugim trochę więcej, ale takimi drobiazgami już dawno przestała się przejmować.
Uśmiechnęła się z sympatią do kobiety w lustrze i dostrzegła znajomy, choć dawno zapomniany błysk w jej oku. Uznała, że to dobra wróżba i z determinacją sięgnęła do szuflady. Po chwili trzymała w ręku szminkę w ciepłym, czerwonym odcieniu, której od dawna nie ośmieliła się użyć.
Anka i Ewa siedziały przy stole. Michał krzątał się przy barku. Skoro teściowa postanowiła zebrać całą rodzinę w jednym miejscu i zrobiła to w sposób dość kategoryczny, musiało wydarzyć się coś ważnego. Rano Ewa powiedziała mu o zamiarze sprzedaży kamienic, ale Michał podświadomie wyczuwał, że chodzi o coś więcej. Julia była nienaturalnie uroczysta, choć miał wrażenie, że jest również nieco zdenerwowana. Siedziała wyprostowana naprzeciwko córek i od kilku minut pastwiła się nad torebką herbaty, wyciskając ją do ostatniego listka.
Wyglądała jakoś inaczej niż zwykle. Miała na sobie jasne, wąskie spodnie z zaszewkami i miękki sweter w kolorze lazuru, odważnie wycięty na plecach. Było jej w nim wyjątkowo do twarzy. Ze zdziwieniem dostrzegł, że pomalowała usta. Patrząc na nią, pomyślał, że jego teściowa jest wyjątkowo atrakcyjną kobietą i wcale nie wygląda na swoje lata. Drobna, szczupła, miała w sobie mnóstwo dziewczęcego uroku. Była jedną z tych kobiet, które nawet parciany worek potrafią nosić z gracją godną królowej. Szkoda, że żadna z córek nie odziedziczyła po niej urody ani klasy…
Zaproponował drinka. Ewa i Anka odmówiły, natomiast Julia z ulgą odłożyła wymiętoszoną torebkę, odsunęła kubek i podniosła rękę.
– Poproszę whisky. Bez lodu i bez wody, jeśli można…
– Mamo! – zaprotestowała Ewa. – Twoje wrzody.
– Nic mi nie będzie – zbyła ją Julia. – I zapaliłabym…
– Jak to?! – Tym razem to Anka nie mogła się opanować. – Przecież rzuciłaś.
– Nie rzuciłam, tylko przestałam palić. Najpierw ze względu na was, potem na Pawła. Wy jesteście dorosłe, a Paweł… W każdym razie wszystko się zmieniło.
Michał podał teściowej papierosa, udając, że nie widzi pełnego potępienia wzroku żony. Julia przymknęła oczy i z lubością zaciągnęła się aromatycznym dymem.
– Nie macie pojęcia, jak mi tego brakowało…
Anka znowu nie wytrzymała.
– Mamo, przerażasz mnie – wybąkała. – Papierosy to najczęstsza przyczyna…
– Och, daj spokój! – zniecierpliwiła się Julia. – Nie zapominaj, że rozmawiasz z lekarzem.
– Tym bardziej powinnaś być mądrzejsza. Poza tym nie masz już dwudziestu lat…
– Stu też nie mam. I w związku z tym chciałam wam o czymś powiedzieć.
– Nareszcie – mruknęła Ewa z ulgą.
Julia zgasiła papierosa. Upiła łyk whisky i lekko się skrzywiła. Nabrała powietrza i na chwilę przymknęła oczy. Kiedy je ponownie otworzyła, malowała się w nich determinacja.
– Postanowiłam sprzedać kamienice po babci – zaczęła.
– To najgłupszy pomysł, jaki mógł ci przyjść do głowy – przerwała Anka, jakby tylko na to czekała. Ewa się nie odezwała. Michał spojrzeniem zgromił szwagierkę, ta jednak zupełnie się tym nie przejęła.
– Tak, głupi! – kontynuowała, coraz bardziej zła. – Wszyscy o tym wiemy. Nie gniewaj się, ale kto ma ci to powiedzieć? Sprzedawać kamienice, kiedy na rynku jest kicha, to szaleństwo! Jeśli w ogóle uda się znaleźć kupca, to dostaniemy przynajmniej trzydzieści procent mniej, niż są warte…
– Tyle mi wystarczy.
– To nie ma za grosz sensu, trzeba poczekać… Jak to: tyle ci wystarczy? – Anka nagle zamilkła. Zmarszczyła brwi i w skupieniu wpatrywała się w matkę. Ewa nadal siedziała nieruchomo, z miną bez wyrazu, a w kącikach ust Michała błąkał się uśmieszek, jakby mężczyzna przeczuwał, co za chwilę się stanie.
– Zamierzam je sprzedać – powtórzyła Julia spokojnie – a pieniądze wpłacę na swoje konto. Oczywiście – dodała szybko – jeśli tylko będziecie w potrzebie, zawsze możecie się do mnie zwrócić. Ale nie zamierzam, Aniu, finansować twojej podróży dookoła świata, ani nie kupię mieszkań waszym dzieciom – zwróciła się do drugiej córki. – Wczoraj byłam u notariusza i przepisałam na Stefkę moje mieszkanie. Bardzo mi przykro, jeśli was rozczarowałam, ale postanowiłam pomyśleć o sobie.
– Ale mamo… – zdołała wydusić z siebie Anka.
Julia uśmiechnęła się ciepło.
– Kochanie, nie wytrzeszczaj tak oczu, bo wyglądasz jak lemur. Te pieniądze nie są wam niezbędne, macie dość swoich. Ty zarabiasz tyle, że pewnie nawet sama nie wiesz, ile co miesiąc wydajesz. Obie macie piękne domy, samochody, jeździcie na wakacje kilka razy w roku, ubieracie się w najlepszych sklepach za granicą…
– Mamo – odezwała się wreszcie Ewa z pretensją – jeśli brakowało ci pieniędzy, to trzeba było powiedzieć…
Julia potrząsnęła głową.
– Nie o to chodzi. Chciałabym wreszcie zrealizować swoje marzenia…
– Jakie marzenia?!
– Mamo – zaczęła Ewa łagodnie, jakby miała przed sobą osobę niespełna rozumu – wszyscy wiemy, że przechodzisz trudny okres. Nie powinnaś teraz być sama, może przeniesiesz się na trochę do Anki. Albo do nas… Zobaczysz, dobrze ci to zrobi. Pomożesz mi przy dzieciach i przestaniesz wreszcie o nim myśleć. A o kamienicach porozmawiamy, jak będziesz w lepszej formie. Co ty na to? – Sięgnęła przez stół i wzięła matkę za rękę, udając, że nie widzi sygnałów, które posyłała Anka. Julia również je dostrzegła. Delikatnie wyswobodziła dłoń i uśmiechnęła się przepraszająco.
– Przykro mi, już postanowiłam.
Wszyscy milczeli. Powietrze zrobiło się tak gęste, że można by w nim było zawiesić siekierę.
– Ale co to za marzenia, na których realizację potrzeba tyle forsy?! – Ewa zaczęła tracić cierpliwość. – Nie uważasz, że my też mamy coś do powiedzenia? Tak po prostu postanowiłaś pozbawić nas majątku po babci i nawet nie chcesz wyjaśnić dlaczego? To nie fair! Myślałam, że to bez znaczenia, że nie ma o nas mowy w testamencie, bo… bo…
– Przecież dostawałyście pieniądze z wynajmu – zauważyła Julia spokojnie.
– No tak, ale… – Ewie nagle zabrakło argumentów. Rzuciła proszące spojrzenie w kierunku męża. Ten jednak z nieodgadnioną miną wpatrywał się w sufit.
Od zawsze było wiadomo, że po sprzedaży kamienic pieniądze zostaną podzielone między córki. Przez kilka ostatnich lat na specjalnie w tym celu założone konta ich obydwu co miesiąc wpływały pokaźne kwoty z czynszów płaconych przez lokatorów. Ewa uświadomiła sobie raptem, że ani ona, ani tym bardziej Anka nigdy nie widziały na oczy żadnego mieszkańca. To mama wszystkim się zajmowała, dbając tylko o to, żeby regularnie dostawały pieniądze. Ewa nawet dokładnie nie wiedziała, gdzie znajdują się owe mityczne kamienice poza tym, że stoją w Łodzi. Babci nie zdążyła poznać, umarła, kiedy żadnej z nich nie było jeszcze na świecie. Dziadek po jej śmierci sprzedał mieszkanie i przeniósł się do Poznania, a po kilku latach do niej dołączył. W Łodzi nie została już żadna rodzina, a tym samym nie było powodu, żeby tam jeździć. Jeździła więc tylko mama, załatwiając tysiące spraw związanych najpierw z odzyskaniem majątku po babci, a potem jego zarządzaniem.
– Jestem już zmęczona tym wszystkim – powiedziała Julia, jakby posiadła umiejętność czytania w myślach starszej córki. – Chcę wyjechać…
– Dokąd!?
– Jeszcze nie wiem… Może do Afryki…
Atmosfera stawała się coraz gęstsza. Wyglądało na to, że żaden z uczestników rozmowy nie wie, jak się zachować ani co powiedzieć. Na dłuższą chwilę zapadła nieprzyjemna cisza przerywana jedynie pochrapywaniem Saby, która zasnęła pod schodami. Pies szybko zorientował się, że mimo napływu gości nie ma dziś szans na zabawę i pomrukując z niezadowolenia, opuścił towarzystwo.
Anka również milczała. Nagle poczuła, że musi przerwać tę farsę.
– Mamo, nie gniewaj się – zaczęła cicho, tonem, który nie wróżył nic dobrego – ale czyś ty kompletnie oszalała?! Naczytałaś się durnych książek dla bab? Precz stare życie, oto nowa ja? Chcesz powiedzieć, że sprzedajesz kamienice, zabierasz pieniądze i tak po prostu wyjeżdżasz, chociaż nawet nie wiesz dokąd? Do Afryki! – parsknęła po chwili. – A może na Księżyc?! Nie rozśmieszaj mnie!
– Anka!
Michał stanął za teściową, położył jej dłoń na ramieniu i posłał szwagierce wymowne spojrzenie. Od początku postanowił nie wtrącać się do rozmowy. To była sprawa rodzinna, a choć i on był jej częścią, nie zamierzał zabierać głosu w kwestii pieniędzy, których, w przeciwieństwie do swojej żony i szwagierki, nie uważał za własne.
– Obydwie jesteście skończonymi egoistkami – wycedził. – I to by było na tyle. Mamo, jeśli będziesz chciała, żebym cię odwiózł, daj znać. Idę na górę. Maurycy się obudził.
Czwarta, ostatnia transza za sprzedane kamienice wpłynęła na konto Julii w połowie lipca. I tak miała niebywałe szczęście, że znalazł się kupiec, który nabył wszystkie trzy od razu. Anka z krzywą miną stwierdziła, że to raczej pewna niedogodność, gdyż przez to cena była skandalicznie niska, ale Julia się tym nie przejęła. Była wdzięczna, że pozbyła się kłopotu za jednym zamachem i ku wielkiemu niezadowoleniu młodszej córki prawie w ogóle się nie targowała. I tak, z dnia na dzień, stała się posiadaczką pokaźnej sumy. Tylu pieniędzy nie tylko nigdy nie miała, ale nawet nie widziała.
Napięta sytuacja pomiędzy nią a córkami po jakimś czasie uległa zmianie na lepsze, choć Julia zdawała sobie sprawę, że obie mają do niej żal. W pewnym sensie nawet je rozumiała. Z ich punktu widzenia jej zachowanie było co najmniej zaskakujące. Nie były przyzwyczajone, że matka ma jakieś potrzeby, które, co gorsza, są ważniejsze niż one.
Julia rozstała się z ich ojcem, kiedy obie były jeszcze małe i od tamtej chwili ze wszystkich sił starała się zrekompensować im jego brak. Pracowała na dwa etaty, a pieniędzy i tak zwykle brakowało. Sama nie wiedziała, co ją podkusiło, żeby wybrać tak mało dochodową specjalizację. Anestezjolog był niewątpliwie niezbędny podczas operacji, jednak jego możliwości zarobkowe zaczynały i kończyły się na szpitalu. Kiedy zmienił się ustrój, większość kolegów pootwierała własne gabinety, a anestezjolodzy zostali tam, gdzie byli, albo wyjechali pracować za granicę. Julia nie wyjechała i po tylu latach pracy nie miała nawet szans na godziwą emeryturę. Właściwie powinna pracować dalej, ale miała już dość. Dwadzieścia lat pod ogromnym naciskiem i w olbrzymim stresie, szybkie decyzje, od których zależało życie chorego, zbyt częste oglądanie ludzkiej śmierci… Wszystko to wymusiło na niej umiejętność radzenia sobie ze stresem i niepowodzeniami, ale nie uchroniło od goryczy i wypalenia. Coraz mniejszą miała satysfakcję z wykonywanego zawodu, natomiast każdy dzień w szpitalu kosztował coraz więcej wysiłku i pochłaniał zbyt dużo emocji. Zdarzały się dni, że czuła się jak początkujący lekarz, który stracił pierwszego pacjenta. Każdą śmierć przeżywała jak osobistą porażkę i pomimo upływu lat nie potrafiła się dystansować.
Nie miała czasu ułożyć sobie życia, nie miała kiedy czytać książek, nie podróżowała, nie spełniała marzeń. Ba, nawet ich nie miała. Każdego ranka myślała jedynie o tym, żeby nikt nie umarł na jej dyżurze. I jeszcze, żeby dziewczynki były szczęśliwe, żeby skończyły dobre studia i ułożyły sobie życie. Na szczęście wszystkie pragnienia dotyczące córek się spełniły. Nie brakowało im niczego i Julia z dumą myślała, że dobrze się spisała, nawet jeśli gdzieś po drodze zgubiła siebie.
Może Paweł miał rację, kiedy powiedział, że jest nastawiona zadaniowo do życia i dlatego nie mogło im się udać. Miłości nie wystarczy oswoić, zamknąć w klatce i odhaczyć w notesie jak jeszcze jedno zadanie do wykonania. Zarzucał jej nieustannie, że jest za mało spontaniczna, że nie miewa zwariowanych pomysłów i jest przewidywalna do bólu. Zrobił zarzuty ze wszystkiego, co Julia latami w sobie wypracowywała, w przekonaniu, że są to cechy odpowiedzialnej kobiety i matki.
Miała dwa wyjścia: albo popatrzeć na swoje życie jak na porażkę, albo spróbować odnaleźć w sobie tamtą dziewczynę, którą wypędziła, kiedy została sama z dwójką małych dzieci i długami do spłacenia.
Wielki podróżniczy atlas świata ważył dobre sześć kilogramów. Właściwie wystarczyłby sam internet, ale komputer nie nadawał się do takiej celebracji, jaką zaplanowała sobie na dzisiejszy wieczór. Chciała zakończyć ten dzień inaczej. Zupełnie wyjątkowo. Z pracy w szpitalu zrezygnowała właściwie już pół roku temu, jeśli nie liczyć sporadycznych dyżurów, które jeszcze czasem zdarzało jej się brać. Jednak dopiero od dzisiaj formalnie była bez pracy.
Uśmiechnęła się na wspomnienie min swoich niedawnych współpracowników, kiedy usłyszeli, że odchodzi na dobre i nie zamierza szukać zatrudnienia gdzie indziej. Nikt nie powiedział tego głośno, ale dobrze wiedziała, co myślą. Jeszcze rok wcześniej też pukałaby się w głowę, gdyby usłyszała, że ktoś rezygnuje z etatu na chwilę przed emeryturą. Nie zamierzała się tłumaczyć, więc tylko uścisnęła wszystkim ręce, udała, że nie widzi zatroskanych spojrzeń i pożegnawszy się, wyszła na skąpaną w słońcu ulicę. Była wolna.
Kiedy weszła do księgarni, od razu uwagę jej przykuł stojący prawie przy samych drzwiach atlas. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Połyskliwa okładka aż biła po oczach głębokim lazurem, jakiego nigdy nie miewa niebo nad Poznaniem. Julia sięgnęła po książkę i natychmiast z jękiem ugięła się pod jej ciężarem. Otworzyła na chybił trafił i znalazła się na Borneo. Barwny dzioborożec sięgał po niewielki, czerwony owoc wiszący na gałęzi, a na drzewie obok samica orangutana ze znudzoną miną kołysała w ramionach niemowlę. Przewróciła kartkę. Przed okazałym Wielkim Meczetem w Toubie zbierali się Muridowie. Ubrani w barwne szaty spokojnie oczekiwali na nabożeństwo.
Od różnokolorowych krajobrazów aż zakręciło jej się w głowie. Czy świat tylko na fotografiach jest zawsze tak nienaturalnie nasycony barwami, czy to ona nigdy nie potrafiła patrzeć? Kolorem, który dominował w jej życiu, była biel. Nie znosiła jej z całego serca. Biała sceneria szpitala, białe fartuchy lekarzy i pielęgniarek, biała pościel, białe pieluchy, wiecznie brudne białe skarpety dzieci, białe kaszki gotowane po nocy i białe kartki, które musiała zapełnić literkami, kiedy dorabiała, pisując artykuły do fachowych czasopism. Nudna, ponura, przytłaczająca biel… Smutny kolor obowiązków. Uśmiechnęła się z goryczą na wspomnienie białych róż, które Paweł przyniósł na pierwszą randkę. Zamknęła atlas i podeszła do kasy. W drodze do domu wstąpiła do sklepu i kupiła najdroższe wino, jakie mieli. Czerwone.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz miała kaca. Gdy obudziła się rano z potwornym bólem głowy, była przekonana, że złapała grypę. Dopiero rzut oka na pustą butelkę stojącą na kuchennym stole uświadomił, że to nie potworna choroba, tylko potworny kac. Uśmiechnęła się i momentalnie chwyciła za skronie. Każdy, nawet najmniejszy grymas twarzy powodował, że wielki młot pneumatyczny, który zagnieździł się w jej głowie, rozpoczynał pracę. Starając się prawie nie oddychać, sięgnęła do apteczki po aspirynę. Wypiła duszkiem szklankę wody i właśnie zamierzała wrócić do łóżka, kiedy zadzwonił telefon.
– Przepraszam, kochana, że się nie odzywałam, ale dopiero teraz wróciliśmy. Mówię ci, cudnie było! Pół roku w raju! Oczywiście wolałabym, żeby ten raj był nieco bardziej zaludniony, ale wiesz, jaki jest Stefan. Odludzie i odludzie. No, ale znasz mnie, nawet na odludziu znajdę sobie coś do roboty. Tym bardziej że sklepy mają wszędzie. I pomyśleć, że mój małżonek wyobrażał sobie naiwnie, że nie będę miała gdzie wydawać pieniędzy!
Słowa wylatywały ze słuchawki z prędkością karabinu maszynowego i Julia poczuła, że jej głowa za chwilę eksploduje. Tłumiąc poczucie winy, bez słowa się rozłączyła. Wyłączyła telefon i obiecując sobie w duchu, że zadzwoni do przyjaciółki, jak tylko pozbędzie się młota – naciągnęła kołdrę na głowę. W ostatnim przebłysku świadomości pomyślała, że nie ma co, ładnie zaczyna się to jej nowe życie.
Z głębokiego snu wyrwał ją dzwonek do drzwi, a następnie potworne łomotanie, które roznosiło się głośnym echem po całej klatce schodowej. Jeszcze nie całkiem obudzona zwlekła się z łóżka i poszła otworzyć. Za drzwiami stała Lidka.
– Chryste panie! Co ci jest?! – Bez ceregieli rzuciła się na półprzytomną Julię. – Co wzięłaś?!
– Aspirynę…
Julia próbowała się opierać, kiedy energiczna przyjaciółka ciągnęła ją w kierunku fotela. Przy okazji z zadowoleniem zauważyła, że młot zniknął.
– Ile?! – W oczach Lidki odmalowało się zdumienie.
– Jedną, a ile miałam wziąć?
– O Boże. – Lidka przestała się pastwić nad Julią i sama klapnęła na fotel. – Myślałam, że… no, że chciałaś się otruć.
– Oszalałaś?!
– Byłam w szpitalu i powiedzieli, że zrezygnowałaś z pracy. Dzwoniłam, ale się nie odezwałaś, a słyszałam, jak dyszysz… No to zadzwoniłam do Anki… Podobno rozum straciłaś, bo facet cię rzucił.
– I pomyśleć, że jeszcze niedawno wydawało mi się, że przynajmniej dzieci mi się w życiu udały – mruknęła Julia z goryczą, ciaśniej otulając się szlafrokiem.
– Wygłupiłam się – przyznała Lidka ze skruchą po dłuższej chwili. – Paweł naprawdę odszedł – dodała, rozglądając się po pokoju.
Julia również się rozejrzała. Na dużej sofie, zawalonej stertą gazet, leżał skłębiony koc, którego zwisający koniec tonął w misce z brzoskwiniami. Pestki owoców malowniczo rozłożyły się na ławie, pomiędzy kieliszkiem do wina a wielkim atlasem zajmującym połowę powierzchni. Na skrawku wolnego blatu stała popielniczka, w której nie mieściły się już niedopałki. Kilka walało się luzem…
W pokoju panował półmrok. Żaluzje w oknach nadal były opuszczone, choć dawno minęło południe. Nad wszystkim unosiły się ledwie widzialne, jasne smugi tytoniowego dymu. W pasmach światła sączącego się spomiędzy drewnianych listewek tańczyły drobinki kurzu.
Paweł prędzej by umarł, niż dopuścił do takiego stanu. Nawet jeśli kiedyś wydawało się Julii, że jest Panią Porządnicką, to przy pedantycznym do granic absurdu Pawle była zwykłą fleją.
– Tak, Paweł odszedł – przytaknęła. Ze zdumieniem usłyszała ulgę w swoim głosie.
– Przepraszam, że mnie nie było – zaczęła Lidka, natychmiast wchodząc w rolę pocieszycielki. – Mieliśmy wrócić w marcu, ale jakoś tak wyszło.
Lidka z mężem coraz więcej czasu spędzali u córki na Hawajach i coraz mniej mieli powodów i chęci, by wracać do Polski.
– I tak nic byś nie pomogła. – Julia wzruszyła ramionami. – Widocznie tak miało być. Poza tym okazało się, że niedługo zostanie ojcem…
– W tym wieku?!
– Przecież był młodszy ode mnie o trzy lata. Co to za wiek dla faceta? Kobieta to co innego, niestety.
Lidka spojrzała na przyjaciółkę z urazą.
– Już ty najmniej powinnaś narzekać – rzuciła z niesmakiem. – Kudły masz jak gwiazda filmowa, a figurę jak nastolatka.
– Lat mi od tego nie ubywa. Poza tym przesadzasz.
– Nie przesadzam, myślisz, że nie wiem, że ten mój beznadziejny mąż podkochuje się w tobie od niepamiętnych czasów?
– Przestań wygadywać głupoty, lepiej mów, co u ciebie.
Lidce nie trzeba było dwa razy powtarzać. O córce i jej rajskim życiu na Hawajach mogła rozprawiać godzinami. Bardzo możliwe, że głównie w tym celu odwiedziła dawno niewidzianą przyjaciółkę. W czasie, kiedy opowiadała, Julia kilkoma sprawnymi ruchami ogarnęła nieco bałagan, odsłoniła żaluzje i na oścież otworzyła okna. Rześkie, wilgotne powietrze, jeszcze pachnące deszczem, wypełniło pokój. Zaparzyła kawę i przyniosła do stolika. Lidka, nie przestając mówić, przeglądała Wielki podróżniczy atlas świata.
– Wybierasz się w podróż dookoła świata? – zażartowała, porzucając na moment fascynujący temat koloru nowego, zabójczo drogiego auta, które amerykański zięć kupił jej córce z okazji drugiej rocznicy ślubu.
– Sprzedałam kamienice po babci i… tak, chyba zamierzam wyjechać – oświadczyła Julia osłupiałej przyjaciółce. – Nigdy nie miałam ani pieniędzy, ani czasu, żeby zobaczyć kawałek świata – powiedziała zamyślona. – A może odwagi nie miałam… Znam hiszpański, a nigdy nawet nie byłam w Hiszpanii. Nauczyłam się angielskiego, bo był mi potrzebny, żeby czytać fachowe opracowania, ale dopiero niedawno wpadłam na to, że w angielskim istnieją jeszcze inne słowa oprócz narkozy, znieczulenia czy medycyny okołoporodowej. Poza tym zawsze interesowała mnie historia starożytna i marzyłam, żeby zobaczyć Knossos, Gortynę…
– Coś się stało? – przestraszyła się Lidka, ponieważ Julia nagle zamilkła. Wbiła w Lidkę niewidzące spojrzenie, zmrużyła oczy i wyglądała, jakby intensywnie nad czymś rozmyślała. Nagle zerwała się z sofy, wychlapując resztki kawy, i podbiegła do komputera, mamrocząc coś pod nosem.
– Gdzieś tu musi być… Zaraz… Mam! – krzyknęła, uderzając w klawisze. – Chodź, zobacz!
Lidka zajrzała jej przez ramię.
– „Kreta, wyspa śród morskiej rzucona otchłani,
Żyzna, pełna uroków – a siedzą tam na niej
Roje luda, a liczy dziewięćdziesiąt grodów
Moc tam różnego szczepu i mowy narodów…
Na wyspie jest gród Knossos, wielki i stołeczny
Gdzie lat dziesiątek włada Minos, Zeusowy druh serdeczny…?” – przeczytała. – I co z tego?
– Zobacz to! – Julia stuknęła palcem w ekran. – „Praktyczny przewodnik po Krecie, czyli wszystko, co chciałbyś wiedzieć, ale nie wiesz, gdzie szukać”. Spędziłam wczoraj pół nocy, jeżdżąc palcem po mapie, a zupełnie zapomniałam, że pod nosem mam Grecję! Jeszcze trochę, a poleciałabym kupować bilet na Borneo… Nie rozumiesz? Zawsze chciałam tam pojechać! A teraz mogę sobie nawet kupić dom – powiedziała Julia z rozpędu.
– Na Krecie czy na Borneo, bo już nie nadążam? – Lidka złapała się za głowę.
– Mały domek z naturalnego kamienia z płaskim dachem, dużymi oknami i ogromnym słonecznym tarasem. Nawet oleandrów nie musiałabym chować na zimę do piwnicy! – ciągnęła Julia niezrażona. – Chodziłabym sobie boso po tym kamiennym tarasie i wąchałabym rozmaryny… Lidka, bardzo ci dziękuję! – krzyknęła podekscytowana.
– Ale co ja zrobiłam? – Lidka osłupiała.
– Zostałaś moim natchnieniem. – Julia roześmiała się. – Zaczynam nowe życie, a ty będziesz jego matką chrzestną.
Lidka popukała się w głowę.
– Wiesz, może ta Anka, to… tego. Znaczy się, odbiło ci… – Westchnęła z udawanym żalem. – Myślałam, że będę cię pocieszać po stracie faceta, a ty co? Nie ma sprawiedliwości na tym świecie…
– Nie wiem, czy będę umiała pani pomóc. – Miły głos po drugiej stronie telefonu był wyraźnie zmartwiony. – Zajmujemy się wynajmem wakacyjnych domów albo apartamentów… Jeśli pani chce, to znajdziemy coś atrakcyjnego, podstawimy samochód… Może być nawet z kierowcą. Ale pośrednictwo w kupnie domu? Jeszcze nie mieliśmy takiego przypadku. Zazwyczaj nasi klienci chcą tu tylko miło spędzić wakacje…
– Zawsze musi być ten pierwszy raz. – Julia uśmiechnęła się, choć jej rozmówczyni nie mogła tego widzieć. – Przeczytałam na waszej stronie internetowej, że mieszkacie na Krecie już dziesięć lat. To kawał czasu! Z pewnością słyszała pani o jakimś niedużym domu, gdzieś wśród zieleni…
– Proszę mi mówić po imieniu – przerwała kobieta. – Anita – przedstawiła się.
– Miło mi, Julia. W każdym razie, Anito, byłabym ci bardzo wdzięczna. Oczywiście w grę wchodzi prowizja…
– Mam pomysł! – przerwała znowu Anita. – Za chwilę kończy się sezon, na wyspie będzie trochę spokojniej i dlatego najlepiej będzie, jak sama tu przyjedziesz. Rozejrzysz się trochę, poznasz okolicę. Mówiłaś, że nigdy nie byłaś w Grecji…
Julia poczuła się raptem jak idiotka. Rzeczywiście, nigdy nie była nie tylko na Krecie, ale nawet w Grecji; nie zna okolicy, nawet nie wie, gdzie miałby znajdować się jej nowy, wymarzony dom, nie mówiąc już o tym, że nie ma zielonego pojęcia o cenach. Grecja, o jakiej zwykle marzyła, była starożytną krainą zaludnioną przez bóstwa zstępujące z Olimpu i dzielnych herosów uganiających się po pastwiskach za nimfami o sarnich oczach. Sama Kreta była ojczyzną Minosa i jego nieszczęsnego syna, Minotaura. Obraz raczej mało współczesny.
Nagle dotarło do niej, że kupno domu w obcym kraju to jednak zupełnie coś innego niż zamiana kawalerki na dwupokojowe w tym samym mieście. A już na pewno nie załatwia się takich rzeczy przez telefon. Widocznie nadmiar pieniędzy, którego doświadczała pierwszy raz w życiu, zupełnie poprzestawiał jej klepki.
Przez przypadek wpadł jej kiedyś w ręce artykuł o polskim małżeństwie, które zachwycone urokami Krety osiadło na wyspie na stałe i zawodowo zajęło się przybliżaniem tego wakacyjnego zakątka rodakom. Znalazła w internecie ich stronę. Okazało się, że informacje, którymi służą swoim klientom, są bezcenne. Po latach życia na wyspie doskonale znali miejsca warte polecenia oraz takie, których należy unikać. Wiedzieli, gdzie dobrze zjeść, gdzie należy szukać ciszy i spokoju i gdzie udać się, jeśli przyjdzie ochota na zabawę. Jako doradcy i przewodnicy po wyspie wydali się Julii idealni. Nabrała irracjonalnego przekonania, że jedynie oni mogą pomóc kupić jej dom.
Niewiele myśląc, podekscytowana, zadzwoniła pod podany numer i w ciągu dziesięciu minut została brutalnie sprowadzona na ziemię.
– Myślę, Julio, że to najrozsądniejsze rozwiązanie – kontynuowała Anita spokojnie. – Żeby przenieść tu całe swoje życie, trzeba przynajmniej zobaczyć, na co się człowiek decyduje… Może okolica ci się nie spodoba albo uznasz, że za mało drzew. Kreta nie należy do najbardziej zielonych miejsc na świecie. Lasów tu niewiele… Poza tym to poważne przedsięwzięcie. Inni ludzie, inna kultura…
– Tak, masz rację – weszła jej Julia w słowo. Wyczuła w tonie kobiety nieco protekcjonalny ton. – Trochę za bardzo się rozpędziłam.
Po krótkiej rozmowie ustaliły szczegóły: Anita miała wynająć na kilka tygodni nieduży domek, w którym Julia mogłaby zamieszkać i w tym czasie rozejrzeć się za jakimś docelowym miejscem.
W takim razie najpierw wakacje – ucieszyła się Julia, odkładając słuchawkę. To miały być pierwsze prawdziwe wakacje od wielu lat. Kiedy dziewczynki były małe, najczęściej wyjeżdżała z nimi Lidka, mająca córkę w podobnym wieku i, co ważniejsze, rodziców, którzy mieszkali w leśniczówce na Mazurach nad małym leśnym jeziorem ukrytym wśród wysokich sosen. Zarówno Anka jak i Ewa uwielbiały ojca Lidki, nazywały go dziadkiem i długo nie wyobrażały sobie wakacji bez Mazur. Lidka była malarką i mogła pozwolić sobie na dwa miesiące luzu; poza tym twierdziła, że właśnie tam, w małej osadzie spływa na nią największe natchnienie.
Leśniczy z żoną, ciepłą panią w średnim wieku o wiecznie rumianych policzkach, chętnie gościli zaprzyjaźnioną rodzinę, a dziewczynki traktowali jak własne wnuczki. Julia przynajmniej raz na dwa tygodnie starała się odwiedzać dzieci. Jej wyrzuty sumienia, że zostawia je same, za każdym razem nieco blakły, kiedy widziała, jak córki wspaniale się tam czują i nie rozpaczają wcale z tego powodu, że mama przyjeżdża tylko na weekendy.
Już same dojazdy były piekłem. W środku sezonu turystycznego znalezienie wolnego miejsca w pociągu jadącym na Mazury graniczyło z cudem. Najczęściej spędzała kilka godzin podróży, stojąc w ścisku na korytarzu i starając się za bardzo nie oddychać, żeby nie zwymiotować od nadmiaru nieprzyjemnych woni. Kwaśny odór przepoconych ubrań mieszał się z fetorem wydobywającym się z brudnej toalety. Z niezbadanych powodów większość pasażerów woziła ze sobą jajka na twardo i ich mdlący zapach stawał się dla Julii przysłowiowym gwoździem do trumny. Kiedy miała szczęście, udawało się znaleźć miejsce przy uchylonym oknie. W Olsztynie przesiadała się do autobusu, a ostatnie trzy kilometry pokonywała na piechotę i był to najbardziej przyjemny fragment podróży. Piaszczysta droga wiodła przez rozgrzany, pachnący sosnowy las, co już samo w sobie było miłą odmianą po zasmrodzonym Poznaniu, więc Julia najczęściej szła boso po ciepłym piachu, uważając, żeby nie nastąpić na szyszki ani nie wejść w placki, które zostawiały krowy w drodze na pobliskie pastwiska.
Marzyła wtedy, żeby osiąść w takim miejscu na zawsze. Rzucić w diabły szpital, doktorat, Poznań, zabrać dziewczynki i przenieść się na wieś. Hodować kury, zbierać truskawki w ogrodzie, chodzić boso i mieć na wszystko czas. Wieczorami liczyć bąble po komarach, czytać książki i grać z dziewczynami w monopol. Wariant minimalistyczny nie przerażał jej wcale. Zaraz jednak przychodziło otrzeźwienie, że nie może myśleć tylko o sobie. Poznań to lepsze perspektywy dla dzieci, zajęcia pozalekcyjne, basen, dobre studia. Teatry, kina i możliwość rozwoju.
Dziś już wiedziała, że to nie miejsce się liczy, tylko jakość życia, ale wtedy, zaślepiona przerażeniem, że nie udźwignie samotnego rodzicielstwa, miotała się jak ptak w klatce. Chciała, żeby dziewczynki miały wszystko, co najlepsze, a życie na wsi w jej ówczesnym pojęciu nie mieściło się w tych kategoriach. Było jej osobistą fanaberią, luksusem, na który nie mogła sobie pozwolić.
W końcu, dzięki pomocy przyjaciół, udało się kupić malucha i wakacyjne dojazdy przestały być tak bardzo uciążliwe. Jeszcze później odzyskała kamienice, a dochody z nich umożliwiły córkom, które były już starsze, wyjazdy na zagraniczne obozy językowe. W tym czasie rodzice Lidki umarli, a Mazury straciły swój urok, szczególnie kiedy stały się popularne wśród bogacącej się coraz szybciej zamożnej klasy średniej. Zamglone i puste niegdyś jeziora zabieliły się wielkimi jachtami, żaglówkami, łodziami z przeszklonym dnem oraz miłośnikami wszelkich sportów wodnych. Na brzegach, porośniętych dawniej trzciną i sitowiem, zaczęły powstawać eleganckie wille i drogie kompleksy hotelowe. I tak zakończył się mazurski rozdział w życiu rodziny.
Teraz po raz pierwszy miała pojechać na wakacje sama i to na dodatek w miejsce, które zawsze chciała zobaczyć. W niejeden zimowy wieczór, kiedy dzieci już dawno spały, Julia zamiast kończyć artykuł o hiperwentylacji i głębokości znieczulenia w neurochirurgii, zaczytywała się w cudem zdobytym dziele brytyjskiego archeologa, sir Arthura Evansa, któremu udało się, po kilkudziesięciu latach żmudnej pracy i wydaniu fortuny, odkopać pałac na wzgórzu nazywanym przez Greków Kefalos i wyjaśnić wiele tajemnic minojskiej cywilizacji. W te zimowe, śnieżne wieczory pozwalała sobie czasem na małe wycieczki w miejsca, które miała kiedyś nadzieję zobaczyć, a które na razie musiały pozostać w sferze nieosiągalnych zamierzeń. Wygrzewała się na gorących plażach, siadywała w kafenionach przy małych stolikach nad filiżanką czarnej jak smoła kawy i uśmiechała do przechodniów, którzy odwzajemniali uśmiechy.
W Poznaniu ludzie się do siebie nie uśmiechali. Przemykali brudnymi ulicami, kuląc się przed zimnem i chowając nosy w szaliki. Klimat nie sprzyjał otwartości.
Podróżowała więc sobie po ciepłych krajach, pochylając się nad książką w świetle małej lampki i nawet nie zauważała, kiedy gasły latarnie za oknami, a w pokoju dzieci zaczynał dzwonić budzik.
– No tak, to nawet niezły pomysł – oświadczyła Ewa bez entuzjazmu. – Kreta rzeczywiście warta jest zobaczenia. Byliśmy tam kilka razy i chętnie pojechałabym jeszcze raz, ale cóż… – Westchnęła, wskazując głową wózek. – Jeszcze dużo wody w Wiśle upłynie, zanim Maurycy pozwoli nam na podróże.
– Przesadzasz, jak zwykle – rzucił Michał zajęty przewijaniem synka. – Można tak wszystko zorganizować…