Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co wydarzyło się w Krakowie, pozostaje… w każdym z nas
„Krakowski splin” jest niczym tajemny portal umożliwiający podróż do miasta onirycznego i surrealnego, tonącego w oparach absurdu, czarnego humoru oraz czarnej magii. Ten osobliwy przewodnik po Krakowie zaprasza do wędrówki trasą ukrytych wymiarów i odsłania upojną i ulotną aurę miasta – jego kipiącą fermentem podświadomość.
Impresjonistycznie odmalowany krakowski underground zaludniają ekscentryczni bohaterowie: odczarowany dorożkarz, kieszonkowy Mefistofeles, smutny demon, szewczyk Abdul, Rumski-Korsakoff, król Krakuff, a także smok wawelski, który okazuje się… jaroszem i zapalonym grzybiarzem. Ta szalona miejska odyseja inspirowana jest „Paryskim splinem” Charlesa Baudelaire’a.
Bo Kraków, jak żadne inne miasto w Polsce, zasługuje na swój własny splin!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 90
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Maciej Piątek
Krakowski splin
Adaś Omfalos, dumny gwóźdź wbity w rozżarzoną od słońca płytę winylową rynku, sztorc zegara słonecznego, wokół którego krążą leniwe godziny, dymiące filiżanki espresso, spienione kufle piwa, zmrożone banie wódki i latające talerze na sztywnych wypustkach kelnerów, którzy perypatetycznie napędzają tę gastroturystyczną perystaltykę – maszynę dobrze naoliwioną oliwą z pierwszego tłoczenia dolewaną skwapliwie do ognia lipcowego skwaru.
Do kotleta przygrywa tu cała kakofonicznie zmieszana i wstrząśnięta muzyka świata: w ucho przypadkowego przechodnia uderzają gitarowe girlandy zaściankowego desperado, zdyszane miechy akordeonów próbujących nadążyć za rozpędzoną partyturą marszu Radetzkiego, jednoosobowa orkiestra w stroju pirata z doczepioną wypchaną papugą, domorosły coltrane męcząco pieszczący swój instrument, cygańska orkiestra krążąca wokół tarczy ogródków z niezmordowaną konsekwencją wskazówki zegara, i wreszcie, powracający do znudzenia niczym refren, trąbkowy hymn grodu, punktowe dźwięki odbijające się od płyty jak piłeczki tenisowe na korcie, niezawodny cogodzinny serwis, upamiętniający inwazję dzikich jeźdźców ze Wschodu na to miasto, które dziś potulnie otwiera swe bramy dzikim najeźdźcom z Zachodu, łase na ich dolary, funty i eurosy.
Do tej muzycznej kakofonii brzmiącej jak radio, w którym poplątały się fale i stacje, dołączają zmieszane odgłosy sztućców, toastów, siorbań, przełknięć, żucia, beknięć i spazmatycznych wybuchów śmiechu przerywających monotonnie płynący szum rozmów – radiowe zakłócenia w najróżniejszych językach. Bankiet na wieży Babel, gdzie króluje lista odgrzewanych przebojów kulinarnych, czyli tradycyjna kuchnia polska: pierogi ruskie, barszcz ukraiński, gulasz węgierski, kebab turecki i frytki belgijskie. Ślinianki małego zaścianka śnią tłuste sny o dawnej imperialnej potędze i serwują je zagranicznym walutokupantom ery neokapitalizmu. Ech, tyle w tej polskiej kuchni inkluzji, dywersyfikacji i multikulti, jakby prosto z unijnej dyrektywy, tyle się w tym rozpalonym tyglu gotuje ozorków z różnych krain, ale sos zawsze musi być, kurwa, chrzanowy.
Bo to Polska właśnie – pod cienką panierką kosmopolityzmu siermiężnie pieni się chrzan, w tym kraju chrzanem płynącym, gdzie chrzan na ustach wszystkich mających niezbywalne prawo do chrzanu, od poczęcia do naturalnej śmierci, więc chrzań i daj chrzanić innym chrzanem nielimitowanym i nieopodatkowanym, bo chrzan z wami i z duchem twoim, i nic o nas bez chrzanu naszego powszedniego zeroemisyjnego zielonego wiekuistego i poświęconego za chrzan wasz i nasz, nie rzucim ziemi, skąd nasz chrzan, i niech będzie pochrzaniony na chrzany chrzanów chrzamen bo z chrzanu powstałeś i w chrzan się obrócisz, nim się obchrzanisz, więc chrzanić trza wszystko, póki chrzan ci w dziąsło, i nie chrzań, tylko chrzań!
Letnie przesilenie, półksiężycowa noc. Miasto jest jak ogromna, zdjęta z palnika patelnia, na której skwierczy jeszcze tłuszcz spalony całodniowym ogniem słońca, ale można już swobodnie oddychać, a powietrze się studzi, zanurzone w chłodnym zbiorniku lunarnej substancji. Na gzymsie Sukiennic zakwita miniaturowy cyklon nicości, z którego jak z wirującego kokonu wypełza on, smutny demon, grymaśny gargulec z postawionym na sztorc kołnierzem długiego płaszcza, którego poły powiewają złowieszczo, poruszane surowym podmuchem brzemiennego burzą wichru. Na jego wykrzywionej chimerycznie twarzy zastygają dwie grube łzy o barwie i konsystencji przetopionego ołowiu. W grubych, krogulczych dłoniach dzierży lśniącą dubeltówkę Remingtona, z której precyzyjnie mierzy, wsuwając nabrzmiały jęzor między kły, i strzela. Strzela do zamyślonych sennie gołębi, których ciepłe jeszcze, krwawe truchła błyskawicznie są porywane przez dachowe kocury przyczajone w mroku. Strzela w dżinsowe tyłki angielskich turystów, którzy zwijają się w słowiańskim przykucu od uszczypnięcia przez niewidzialnego jaszczura, rozpaczliwie próbując go gdzieś wokół siebie zlokalizować. Strzela do parasolek handlarzy sromów, rozniecając snopy iskier i wyładowania elektryczne w skali mikro. O umówionej porze strzela w rozdartą gardziel trąbki hejnalisty, dławiąc dźwięk i wpychając melodię z powrotem w zwinięty blaszany róg. Trębacz przykłada dłoń do ust i wypluwa wielką wydrylowaną wiśnię barwy świeżej krwi.
– Khaíre, ti prátteis? – Słyszę nagle, pomykając z nasuniętym na czoło kapeluszem obok wieży ratuszowej.
Podnoszę głowę i ze stonowanym zdziwieniem – bo mało rzeczy mnie jeszcze dziwi – zauważam, że kamiennego lwa dosiada osobnik dość osobliwy. Ubrany jest w grubą puchową kurtkę, noszącą ślady zużycia i brudu, na głowie prująca się wełniana czapka z pomponem, a na dłoniach kolorowe rękawice bez palców. Uwagę w tej kreacji zwracają solidne buty górskie, lśniące nowością, jakby dopiero co wyszły ze sklepu. Jeździec uderza nimi rytmicznie w boki lwa, zachęcając go urojonymi ostrogami do niemożliwego galopu, a brodę opiera na łbie kamiennego króla zwierząt. Wrażenie surrealnego widziadła ustępuje, gdy odzywa się do mnie w te słowa:
– Kątem mego wszechwidzącego oka dostrzegłem, iż szanowny polites ćmi sobie szluga, w związku z czym zwracam się z prośbą, choć mógłbym rozkazywać, ale moja matula Olimpias dobrze mnie wychowała, tak więc z prośbą, a nie rozkazem się zwracam o poczęstunek w postaci takiegoż to egzemplarza kopciucha, jeśli łaska.
Wyciągam do niego dłoń z papierosem, podpalam mu i sam wsuwam sobie szluga w międzyust, zapraszając tym samym nieznajomego, by mówił dalej.
– Ale gdzie moje maniery! – wykrzykuje z zabarwionym przesadą samooburzeniem. – Niechże się przedstawię, Aleksander Wielki, dla przyjaciół Orzeszek.
– Aha, miło poznać – odpowiadam, skręcając się od herkulesowego uścisku jego prawicy.
– Ładnie tu u was – mówi Orzeszek, wzdychając. – Choć troszku chłodnawo. Nic dziwnego, że macie tu tylko kamienne lwy, to nie jest klimat dla tych pięknych drapieżników. Bądź co bądź przyznać muszę, że lepiej tu niż u tych parszywych Scytów, ech, kołtuństwo i barbarzyństwo, ot co. A wy przecież Celtami jesteście, prawda to?
– Słowianami raczej.
– Jeden pies. Burdel i popelina. Jakbym was podbił, tobym wam tu sprowadził prawdziwą cywilizację, co się zowie, ale akurat czasu nie mam. Pogubiliśmy się trochę w drodze do Indii i trafiliśmy do tego grodu, ale co tam, i tak musiałem nowe skórzane sandały mojemu wierzchowcowi sprawić, a żołnierzom przyda się trochę rozrywki. Dałem im przepustkę i puściłem na miasto, mam nadzieję, że wasze kurwy znają się na swym rzemiośle, bo jak się chłopaki nie wyżyją, to później mi się buntować będą, a do Indii jeszcze szmat drogi.
Zgasił papieros na głowie lwa, pogłaskał go i mówił dalej.
– Czasem się tak zastanawiam, w chwilach słabości, na kiego grzyba mi to wszystko, te krwawe bitwy, te kolejne podboje, te mozolne wędrówki. Myślałem, że świat jest, kurwa, jednak mniejszy. Ja tu podbijam i podbijam, a pieprzony widnokrąg coraz to się dalej przesuwa i końca nie widać. Już mnie to powoli zaczyna wnerwiać. No ale tym razem do tych Indii to musiałem się wyrwać, bo w domu mi Roksana taki raban zrobiła, że aż strach. Zmajstrowałem bachora mojej dziwce Barsine, no i moja kochana żoneczka dostała suczej wścieklizny, już się bałem, że jej żyłka pęknie. A do tego mój ziomeczek Parmenion coś tam knuje, coś kombinuje, nie przychodzi na libacje, sam już nie wiem, co myśleć. No więc jak widzisz, młody człowieku, taka atmosfera w gniazdku rodzinnym nie sprzyja domatorstwu. Stwierdziłem, że rzucam w czambuł to wszystko, siadłem przed mapą, zamknąłem oczy, młynek pięścią zrobiłem, walnąłem i prask – oto jestem, w drodze do Indii, dobrze się złożyło, bo ta wyprawa trochę potrwa, więc liczę, że przez ten czas się w domu sytuacja ustabilizuje. Przywiozę żonce słonia w prezencie, będzie dobrze. Zapamiętaj to sobie, młodzieńcze, jak się babie dobrze przetłumaczy, to ona zawsze ci wybaczy.
Mimowolnie przytaknąłem.
– Wiem, wiem, mądrość i doświadczenie wypływają z mych ust. Ale, ale, młodzieńcze, powiedz, ty byś się nie chciał zaciągnąć? Zwiedzisz trochę świata, pamiątki sobie przywieziesz, o ile nie padniesz na polu chwały, rzecz jasna.
– Dziękuję za propozycję, ale jestem pacyfistą.
– Oho, jeśli jest tutaj więcej takich idiotów, to nie wróżę temu krajowi długiej obecności na mapie.
– My już to akurat przerabialiśmy, panie Orzeszku.
– No cóż, trochę żałuję, że nie mam czasu was podbić, dobrze by wam było pod moimi rządami.
– Może to i nawet na lepsze wam wyjdzie, bo wielu nieszczęsnych władyków już sobie zęby połamało na tym nadwiślańskim narodzie Polaków, który jak orzech, z wierzchu zimny i twardy, suchy i plugawy, a po rozłupaniu jeno piołun i dziegieć się zeń wylewa, których smak trzewia wam przepali i życie obrzydzi. Pluń na to, panie Orzeszku, i pomykaj czym prędzej do Indii, gdzie kwitną lotos, jaśmin i paczuli. Kali tihi!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Krakowski splin
ISBN: 978-83-8313-903-6
© Maciej Piątek i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Białek
KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska
OKŁADKA: Magdalena Muszyńska
GRAFIKA: lightaspect | iStock
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek