Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest rok 1930. Poznajemy dorastającą we Lwowie młodą Ormiankę Hannę Donigiewicz. Wraz z nią przeżywamy pierwsze miłości, poznajemy Lwów, jedziemy na wakacje do Truskawca, przedwojennego kurortu. W 1935 roku Hanna wychodzi za mąż za Jana Amirowicza. Jan ginie w pierwszych dniach września 1939 roku, a Hanna wraz z matką wyjeżdżają do Powsina pod Warszawą, gdzie dziewczyna orientuje się, że jest w ciąży. Nie może pogodzić się ze śmiercią męża i do końca życia pozostaje samotna.
W 2010 roku poznajemy Agnieszkę, jej prawnuczkę. Dziewczyna rozpoczyna liceum i spotyka swoją pierwszą, prawdziwą miłość, której nie przerwie nawet tragiczny wypadek.
Czy dzięki pamiętnikowi prababki Agnieszka poradzi sobie ze wspomnieniami i otworzy na nowe możliwości?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 311
Dla Ani, Maćka i Jasia – moich
ukochanych dzieci, zakochanych
w przedwojennym świecie
Copyright © Beata Agopsowicz
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Joanna Podolska
Korekta
Natalia Ziółkowska
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2023
eISBN 978-83-67639-41-5
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Krosno, październik 2018
Szedł wolnym krokiem przez miasto, z przyjemnością wdychając chłodne jesienne powietrze. Nie przeszkadzała mu siąpiąca mżawka ani chłód, który przenikał jego zbyt cienką kurtkę. Po ponad dziewięciu godzinach spędzonych w zamkniętym pomieszczeniu cieszył się przebywaniem na dworze, nawet jeśli było mu zimno.
Adam wracał do domu po trudnym dniu w pracy. Jego jedynym pragnieniem było to, by o niczym nie myśleć, by móc po prostu odpocząć. Spodziewał się jednak, że w domu to nie będzie możliwe. Zaraz skoczy na niego Zuzia, a Dagmara chętnie powierzy mu nad nią opiekę, bo będzie chciała zasiąść do pracy.
Cieszył się, że ma teraz te kilka chwil dla siebie, zanim przestąpi progi mieszkanka. Polubił spacery do i z pracy. Choć wcześniej nie wyobrażał sobie poruszać się bez auta, z przyjemnością oddał samochód żonie, by ona mogła odwozić małą do jego rodziców, a potem ją odbierać. Te momenty, gdy szedł pieszo przez miasto, dawały mu chwile wytchnienia, odpoczynku.
Odkąd Dagmara wróciła do pracy, wykorzystywała późne popołudnia i wieczory na przygotowanie się do lekcji, poprawę sprawdzianów, kartkówek. On w tym czasie zajmował się ich dwuletnią córeczką. Uwielbiał Zuzię, ale chciałby czasem odpocząć, a i żony mu trochę brakowało.
Dla Dagmary powrót do szkoły po dwóch latach był chyba trudny. No i po raz pierwszy pracowała, mając w domu małe dziecko. Powtarzał sobie, że to dopiero drugi miesiąc i muszą się wszyscy dostosować do nowej rzeczywistości. Starał się być naprawdę cierpliwy. Od razu po wejściu do domu przejmował opiekę nad córeczką, choć najchętniej na chwilę by odsapnął. Rozumiał, że Dagmara spędzała z nią całe popołudnia, dwa razy kończyła już nawet po dwunastej. Na szczęście praca w szkole dawała jej możliwość poświęcania wiele czasu dziecku i nie obciążała tak mamy Adama, która zresztą ochoczo podjęła się opieki nad małą.
Odkąd siostry Adama wyfrunęły z rodzinnego gniazda na studia, mama chyba czuła się trochę samotna, bo tata spędzał sporo czasu poza domem. Opieka nad Zuzią sprawiała, że znów czuła się potrzebna, a z drugiej strony nie obarczała jej za mocno. Miała czas dla siebie. Adam uważał, że to idealny układ. Kiedy wymyślił to kilka miesięcy temu, był zachwycony swoją błyskotliwością. Dagmara już nie tak bardzo – myślała o pozostaniu w domu do momentu, aż mała pójdzie do przedszkola. Po wielu godzinach rozmów dała się wreszcie przekonać.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Adam kilka razy pożałował tego, że tak usilnie ją namawiał. Myślał, że będzie dla niej lepiej, jak na chwilę wyrwie się z domu. Tylko że Dagmara chciała być we wszystkim najlepsza, więc i teraz wiele czasu poświęcała pracy. Chyba nie sądził, że będzie mu jej tak bardzo brakować. Do tej pory zawsze czekała na niego z otwartymi, kochającymi ramionami, a od września nie było czułych powitań, tylko szybkie przekazanie córki i informacji, co powinna zjeść.
Nawet kiedy robiła sobie przerwę, by wykąpać małą i posilić się, wydawała mu się nieco nieobecna. Usypiała Zuzię, a potem najczęściej znów siadała do pracy. On chwilę surfował po internecie, a potem kładł się do łóżka wołając Dagmarę, by już kończyła. Ona odpowiadała, że zaraz przyjdzie, ale bardzo często zasypiał, zanim doczekał się żony.
Kiedy myślał o tym wszystkim, idąc krośnieńską ulicą, zrobiło mu się smutno i zatęsknił za jasną, uśmiechniętą, trochę nieśmiałą dziewczyną, w której zakochał się pięć lat temu. Musi coś zrobić, by do niego wróciła…
Z tym postanowieniem wszedł do klatki schodowej i ruszył do góry, by znaleźć się blisko ukochanych osób.
◊◊◊
Ostatnio była ciągle zmęczona. Może jesienna plucha tak na nią wpływała? Wyjrzała przez okno. Nieliczni o tej porze przechodnie szybko przemykali, chroniąc się pod parasolami od zacinającego deszczu. Ciekawe, ile razy Maria spoglądała przez to okno i obserwowała otoczenie? Od jej czasów zapewne trochę się tu zmieniło.
Opuszczony plac zabaw wyglądał tak smutno… Ile czasu spędziła na nim z małą Zuzanką? Teraz nie ma go dla niej zbyt wiele. Dagmarze zrobiło się przykro, że nie może mieć córeczki ciągle przy sobie. Czasem miała żal do Adama, że tak usilnie nalegał na jej powrót do szkoły, choć nie powiedziałaby mu tego nigdy. Formą jej małej zemsty było to, że jak tylko wchodził, od razu przekazywała mu córeczkę. Chciała, by i on odczuł, że jej praca to nie tylko siedzenie kilkanaście godzin w tygodniu w szkole. Tym ją przekonywał, że przecież będzie miała dużo czasu dla dziecka.
Może i tak. Tylko że Dagmara lubiła dobrze wykonywać swoje obowiązki, a to wiązało się z pracą w domu. Chciała to pokazać Adamowi i może robiła to trochę za mocno, bo prawie ze sobą nie rozmawiali przez ostatnie dwa miesiące. Nawet jak nie miała już nic do roboty i tak siadała do biurka i szukała na siłę zajęcia, byle mu tylko pokazać, jak wiele ma obowiązków i ukarać go w ten sposób. Chodziła późno spać i może stąd zmęczenie, które jej doskwierało? Nie pozwalała sobie też na chwile relaksu. Ciągle musiała być zapracowana. Wpędziła się w błędne koło. Dlaczego? Sama nie potrafiła sobie do końca odpowiedzieć na to pytanie.
I jeszcze to mieszkanie… W lipcu minęły dwa lata, odkąd się tu wprowadzili, a ona ciągle czuła się obco. Kiedy przebywała w kuchni, wydawało jej się czasem, że w sąsiednim pokoju siedzi Maria i drwi z niej. Śmieje się z jej wyglądu, jasnych włosów, walorów intelektualnych. Ona, wykształcona w przedwojennym Lwowie, pogardza młodą matematyczką rodem z Przemyśla.
Myśląc o tym na spokojnie, Dagmara wiedziała, że jej wyobrażenia są zupełnie niedorzeczne. Maria umarła ponad trzydzieści lat temu, a jej życie nie było zbyt udane. To raczej ona, Dagmara, mogła jej żałować. Jednak przekonania wpajane przez lata w dzieciństwie od czasu do czasu dawały o sobie znać.
Dobrze, że Zuzia ucięła sobie małą drzemkę. Dagmara miała chwilkę, by odpocząć. Obiad ugotowany, Adam sobie podgrzeje, naczynia pozmywane. Teraz czas dla niej. Kiedy wejdzie Adam, znów będzie musiała oddać się prawdziwym i wymyślonym zajęciom, byle tylko widział, jaką krzywdę jej wyrządził… Jej, ale też i sobie.
Warszawa, listopad 2018
Agnieszka nie mogła się doczekać, kiedy skończy się jej zmiana. Chciała już wyjść z marketu i pójść… No właśnie, dokąd? Nie miała nic ciekawego do roboty w listopadowe środowe popołudnie. Mogła się trochę posnuć po mieście, zanim wróci do mieszkania, które dzieliła od czasów studenckich z Pauliną. Na razie ich układ trwał. Od początku studiów mieszkały razem, czasem jeszcze z innymi lokatorkami, które się zmieniały. Od czerwca postanowiły nikomu już nie udostępniać drugiego pokoju, a należność za wynajem dzieliły na dwie. Od tej chwili każda miała swoją przestrzeń, swój pokój. Obydwie pracowały, więc mogły sobie pozwolić na większy wydatek.
Praca nie była szczytem marzeń Agnieszki. Właściwie kontynuowała to, co na studiach było dorabianiem, a teraz stało się pracą zawodową, tylko w rozszerzonym zakresie. Pracowała w supermarkecie na kasie, a w wolne weekendy jako kelnerka w małej kafejce.
Poszła na historię, bo interesowały ją dawne dzieje, ale przed laty nie zastanawiała się, co mogłaby robić po studiach. Na pewno nie chciała wstąpić w szeregi grona nauczycielskiego. O nie, nie dla niej użeranie się z cudzymi bachorami. Może jakieś ciche muzeum? Tylko taką pracę trudno dostać. Tak jej się przynajmniej wydawało, więc nawet nie próbowała.
Tymczasem żyła z dnia na dzień: miała gdzie mieszkać, miała za co jeść, w co się ubrać. Minimalizm – tak dumnie określała swoją postawę życiową. Na dnie serca jednak czuła, że nie jest szczęśliwa, że chciałaby jakiejś zmiany, chciałaby czegoś więcej. Tylko czego? Sama nie wiedziała. Od pięciu lat nie mogła odnaleźć swojej drogi.
Pewnego wrześniowego popołudnia skończyła się beztroska młodość, jej marzenia i plany legły w gruzach. Od tego momentu nie mogła się pozbierać. Powstała w niej wyrwa, pustka, której nikt i nic nie mogło zapełnić. Mimo że próbowała. Szczególnie na początku. Potem zrezygnowała. I tak trwała w jakimś dziwnym otępieniu, a życie toczyło się trochę obok niej.
Postanowiła jeszcze nie wracać do domu. Pójdzie na Starówkę. Dobrze się czuła w otoczeniu starych kamienic. Nie przyznałaby się do tego nikomu, ale w wyobraźni cofała się przynajmniej dwieście lat i wyobrażała sobie, że jest dawną warszawianką, młodą, bogatą szlachcianką przechadzającą się w towarzystwie swojej przyzwoitki po mieście. Oczywiście ujmowała sobie kilka lat, bo przecież w tamtych czasach byłaby już starą panną. Ot, taka dziecinna zabawa.
Spacer nie poprawił jej nastroju, ale przynajmniej zabiła czas, z którym nie bardzo wiedziała, co robić. Szybko zresztą zmarzła, przenikliwy wiatr dawał się we znaki. Zamarzyły jej się ciepła herbatka i miękki koc, pod który wsunie się z książką w dłoni. Starówka i marzenia przypomniały jej też o innej lekturze. Dawno do niej nie zaglądała, a niegdyś była jej tak bliska. Może to dobry pomysł na to ponure, listopadowe popołudnie?
Ruszyła w kierunku metra, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Jadąc, próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio zerkała do starego pamiętnika. Chyba z rok temu. Zwykle na jesień nachodziły ją tęsknoty za przeszłością.
Przypomniała sobie też rozmowę sprzed ponad pięciu lat, którą odbyła z dziadkiem, gdy ofiarował jej swoją pamiątkę. Chciał też chyba jej pomóc w trudnym czasie, zainteresować ją czymś innym.
– Agnieszko, historia to twoje hobby. Chcę ci coś dać.
Wstał i otwarł szufladę starej komody. Zaczął przerzucać papiery i pudełka, które miał w niej ułożone. To były jego skarby. Kiedy była mała zwracał im uwagę, by tej szuflady nie dotykały dzieci, bo tam są ważne rzeczy. I teraz miała poznać jeden z klejnotów dziadka. Ta myśl przez chwilę ją pobudziła i wyrwała z otępienia, w jakim tkwiła. Była bardzo ciekawa, czego dziadek szuka…
– Dziadku, wiem, że trzymasz tam swoje największe skarby. Jestem pod wrażeniem, że coś mi pokażesz. Zawsze się zastanawiałam, co chowasz w tej szufladzie. Jak byłam mała, miałam różne pomysły.
– No cóż. Pamiętam, jak z Krzyśkiem pytaliście mnie, czy mam tam walizkę ze złotem. – Staruszek się zaśmiał. – I pamiętam też wasze rozczarowanie, że nic takiego niestety nie posiadam.
– Tak, nie mogliśmy wyjść ze zdumienia, gdy kiedyś podpatrzyliśmy, że są tam głównie jakieś papiery. Krzysiek stwierdził wtedy, że dorośli są naprawdę dziwni.
– O, jest! – Dziadek się ucieszył.
– Co to? – zapytała, widząc w jego dłoni stary, pożółkły zeszyt.
– Pamiątka, ale myślę, że dla ciebie może też być źródłem wiedzy o tym, co minęło.
– Zaciekawiasz mnie coraz bardziej.
– To dziennik mojej mamy.
– Prababci Hanny?
– Tak. Nie znałaś jej, ale to pozwoli ci ją poznać i nie tylko.
– Na pewno chcesz mi go dać? Przecież musi być taki ważny dla ciebie…
– Nie wiem, ile mi życia zostało, a chciałbym, żeby był w dobrych rękach.
– Na pewno, dziadku? – Ostrożnie wzięła z jego dłoni stary notatnik. Czuła powagę sytuacji, spodziewała się, że jest w nim kawał historii.
– Tak, jestem pewien. Od dawna o tym myślałem, ale jakoś nie mogłem się zebrać. Teraz zaczęłaś studia. Należy ci się – powiedział z pewnością – i jemu też. Będę pewien, że nikt go nie wyrzuci ani nie spali, kiedy mnie zabraknie.
– Dziękuję. Jeszcze dziś zacznę go czytać. A jeśli tylko ty będziesz miał ochotę, to ci pożyczę – uśmiechnęła się.
– Czytałem go wiele razy, a niektóre fragmenty znam na pamięć.
– Gdybyś jednak…
Minęło pięć lat od tej rozmowy, dziadek do tej pory nie poprosił o pamiętnik. Dzięki temu zawsze mogła zerknąć do niego, gdy miała ochotę. I właśnie dziś znów nadszedł ten dzień.
Dzięki wspomnieniom droga do domu upłynęła jej bardzo szybko. Wbiegła po schodach na drugie piętro. W mieszkaniu było cicho, Paulina jeszcze pewnie w pracy albo na randce. Nie kontrolowały się wzajemnie, każda miała swoje życie.
Agnieszka – tak jak planowała – zaparzyła sobie malinową herbatę i poszła do swojego pokoju. Kubek postawiła na małej komódce, wyciągnęła dziennik, usiadła na łóżku w pozycji półleżącej i z przyjemnością przykryła się mięciutkim kocem. Mogła odpłynąć od szarej rzeczywistości w dawne dzieje, barwne i bogate, przynajmniej na początku…
Lwów, maj 1930
Dziś właśnie postanowiła, że zacznie pisać dziennik, tak jak jej mama. Przynajmniej tak jej mówiła, bo Hania nigdy go nie widziała. Podobno zgubił się podczas przeprowadzki. Mama zachęcała ją do pisania, bo mówiła, że wyrobi sobie umiejętność budowania zdań i skłoni ją to do refleksji. Hania wiedziała, że mama uważa ją za nierozważną trzpiotkę. Ale, na Boga, ona miała dopiero piętnaście lat! Na bycie poważną matroną będzie miała czas później, gdy wyjdzie za mąż i urodzi dzieci. Teraz mogła sobie pozwolić na wybryki i nie do końca przemyślane zachowania.
Pamiętnik jednak postanowiła pisać, by kiedyś czytać go swoim wnukom. Będą mogły lepiej poznać swoją babkę, zobaczyć w niej kogoś innego niż tylko suchą, pomarszczoną, siwą staruszkę.
I właśnie dziś miała tyle do napisania… Zresztą w szkole ciągle coś się działo. Matka twierdziła, że ona ma talent do znajdowania się w ciekawych sytuacjach. Może tak, może nie! To nie jej wina, że profesor Rzewuski był taki pocieszny.
Ulubiony nauczyciel od września został opiekunem klasy czwartej b, do której chodziła, bo profesor Jabłonowska rozchorowała się i musiała wyjechać na rok, by podreperować zdrowie. Pan Rzewuski był uwielbiany przez uczennice Państwowego Gimnazjum Realnego Żeńskiego im. Królowej Jadwigi za niesamowitą wiedzę i dar opowiadania. Kiedy wykładał lekcję, słuchały go z zapartym tchem nawet te, które nie przepadały za literaturą czy gramatyką. Dzięki niemu wszystko stawało się prostsze.
Poza tym profesor był zawsze serdeczny, choć trochę nieobecny, żyjący jakby w swoim świecie. Nie mógł pojąć, gdy ktoś przyznawał, że nie lubi czytać książek. Zawsze powtarzał, że lektura jest oknem na świat. Zresztą już wiele było takich, które dzięki niemu częściej sięgały do literatury pięknej.
W swoim szarym surducie, jakby trochę przydużym (nieraz podśmiewano się z niego, że na starość się kurczy), w czarnej muszce, grubych okularach, które spuszczał na nos, chcąc się przyjrzeć uczennicy, która nie potrafiła odpowiedzieć na proste – jego zdaniem – pytania, budził ciepłe uczucia wśród dziewcząt. Jako stary kawaler nierzadko zaczerwienił się z dowcipów swych podopiecznych, a one, wykorzystując tę słabość, nieraz prowokowały rumieniec na policzku swego ulubionego profesora. Łatwo też było odwrócić jego uwagę, jeśli obawiały się pytania czy klasówki. Wystarczyło zacząć rozmowę na temat ulubionych książek albo zapytać o rozwiązanie ważkiego problemu. Jako ich opiekun czuł się w obowiązku natychmiast udzielać pomocy, jeśli którakolwiek o nią poprosiła.
Choćby dziś… Co prawda zupełnie przypadkowo pan Rzewuski został wprowadzony w zmieszanie, co doprowadziło do niezłego zamieszania. A Hania była główną winowajczynią…
Na pauzie przed językiem polskim robiła papierowe strzałki i obdzielała nimi koleżanki. Potem urządziły sobie bitwę, która przeciągnęła się aż na lekcję. Kiedy profesor wchodził do klasy, traf chciał, że został ugodzony strzałką prosto w serce.
– A cóż to, moje panny?
Hania, czując się winną, wiedziała, że musi jakoś wybrnąć z sytuacji tak, by nikt nie ucierpiał. Postanowiła wykorzystać nieporadność życiową profesora, przynajmniej w kwestiach uczuciowych.
– To była strzała Amora, panie profesorze.
– Strzała Amora? – Tak jak się spodziewała, na twarzy mężczyzny pojawił się rumieniec.
– Tak, panie profesorze. I teraz pan musi szybko znaleźć tę, którą będzie mógł obdarzyć uczuciem.
– Uczuciem? Co ty wygadujesz, Donigiewiczówna? Ja nie chcę nikogo…
– Ale pan musi, bo strzała pana ugodziła. Tego faktu nie da się cofnąć. Niech pan szybko wyjrzy przez okno. Szybko, panie profesorze, szybko!
– Tak, panie profesorze – inne dziewczęta przytaknęły jej i wsparły ją. – Szybko, szybko do okna!
I nie czekając na niego, czterdzieści dziewcząt rzuciło się w stronę okien. Profesor, ulegając chyba sile sugestii, ruszył za nimi.
– Zróbcie miejsce dla profesora! – huknęła Matyldzia Murzyńska.
Porządnie zbudowana gimnazjalistka miała donośny głos i dzięki temu koleżanki zawsze jej słuchały. Tak było i tym razem – rozstąpiły się tak, by profesor mógł przejść. Znalazł się przy szybie okna, a one z powrotem otoczyły go półkolem. Te, które stały bliżej, przekrzykiwały się:
– Proszę spojrzeć na prawo, na tę damę w czerwonej sukni…!
– E, nie, Andzia, toczka za gruba. Tam, po drugiej stronie, z parasolką!
– No co tyś, Ewka, za wysoka dla naszego kochanego profesora. Tam, na lewo idą dwie damy! Jedna w błękitnej sukience, idealna.
– A tam, wychodzi właśnie z kamienicy, urocza wprost. Tam niech profesor patrzy!
– Ale gdzie mam patrzeć? – wyraźnie zagubiony w tej całej sytuacji Rzewuski odezwał się po raz pierwszy.
– A może pan profesor sam wybierze – stwierdziła autorka całego zamieszania.
– Tak, najlepiej.
– Tak, sam, sam! – odezwały się zewsząd głosy.
– Która dama się panu najbardziej podoba?
– Mnie? Eee… Sam nie wiem.
– Ale jak to, profesorze? Na pewno pan ma swój ideał kobiecy. O tylu pan czytał… Niech profesor wybierze!
– Prosimy! Prosimy! – wołały.
Profesor zaczął prychać, sapać, jedną dłonią ocierał pot z czoła, bo w drugiej ciągle trzymał dziennik, którego nie zdążył odłożyć na katedrę.
– Ale ja nie widzę dokładnie – powiedział wreszcie.
– No jak to, musi pan.
– Tam z lewej…
– Nie, nie, z przodu.
– Ta w czerwonej…
– Nie, nie, tylko nie ta….
I zaczęły znów się przekrzykiwać, by przekonać profesora do swojej faworyty. W ferworze, wśród krzyków, nikt nie usłyszał skrzypnięcia drzwi, nie zauważył wejścia osobistości…
– A co tu się dzieje? – usłyszały naraz głos dyrektora.
Dziewczęta szybko odskoczyły od okien i znalazły się w swych ławkach. Dyrektora bały się jak ognia. Profesor Rzewuski został sam, z dziennikiem w ręku, wypatrując swego szczęścia przez okno.
– Sam nie wiem, sam nie wiem… – usłyszały jeszcze jego cichy głos. Jako człowiek wolniej reagujący na bodźce, nie zorientował się jeszcze, że wszedł przełożony.
– Profesorze Rzewuski, może mi pan wytłumaczyć, co tu się dzieje?
– Ja? Wytłumaczyć? – Spojrzał na niego, jakby budząc się ze snu i usiłując zrozumieć, czego od niego chcą.
– To może ja wyjaśnię. – Hania czuła się w obowiązku wybawić z opresji ukochanego nauczyciela.
– Ty, Donigiewiczówna? A dlaczegoż ty?
– Bo to wszystko moja wina.
Część dziewcząt zamarła, bo obawiała się dalszych słów Hani, a niektóre zatkały usta dłonią, by ukryć wypływający uśmiech. Trudno było im powstrzymać wesołość, gdy wyobraziły sobie, jak koleżanka będzie opowiadać o strzale Amora i wyborze odpowiedniej kandydatki dla podstarzałego kawalera. Hania jednak wiedziała, że nie może powiedzieć prawdy. Miała nadzieję, że Bóg wybaczy jej kłamstwo w dobrej wierze.
– Panie dyrektorze, poczułam się słabo, chciałam zaczerpnąć świeżego powietrza, ale nie potrafiłam otworzyć okna.
– I wszyscy ci pomagali? – Dyrektor zaśmiał się ironicznie.
– Najpierw poprosiłam Matyldzię, ale nawet ona nie dała rady. Profesor był tak miły, że też chciał mi pomóc…
– I też nie dał rady? – Spojrzał na nią znów wzrokiem pełnym kpiny. – A reszta dziewcząt? Też pomagała czy raczej potrzebowała przewietrzenia?
– Przepraszam, panie dyrektorze. – Hania spuściła oczy pokornie. Wiedziała, że on lubi taką postawę, a już doprawdy nie wiedziała, jak wybrnąć z sytuacji.
– Donigiewiczówna, coś kręcisz. Wracajcie do lekcji, a pan, profesorze Rzewuski, zgłosi się do mnie po zakończonych zajęciach.
– Tak jest, panie dyrektorze.
Hanię zmroziło. Jej ukochany profesor będzie cierpiał za jej wygłupy? Nie, nigdy. To ona zamiast niego uda się do jaskini lwa, czyli do gabinetu dyrektora. Nie pozwoli ukarać kochanego pana Rzewskiego. Niech raczej ją wyrzucą ze szkoły.
Nie mogła zupełnie skupić się na lekcji, zresztą profesor też wydawał się rozkojarzony. Gdy sprawdził obecność, kazał otworzyć podręcznik do gramatyki i przeczytać zadany temat. Niezwykle rzadko zdarzało się, by postępował w ten sposób. Uwielbiał wykładać, tłumaczyć, dyskutować.
Kiedy tylko lekcja się zakończyła, Hania wybiegła z klasy, by znaleźć się jak najszybciej w gabinecie dyrektora. Na szczęście korytarz był pusty. Zapukała grzecznie i zaczekała, aż usłyszy zdecydowane:
– Wejść!
Weszła i zobaczyła mężczyznę siedzącego przy biurku i pochylonego nad stosem papierów. Nie spojrzał na nią. Przyglądała mu się przez chwilę.
Tadeusz Koprowski, dyrektor gimnazjum, był postrachem wszystkich uczennic. Przechadzał się po szkole z groźną miną i grymasem niezadowolenia na twarzy. Marynarka – zawsze rozpięta – wyglądała na zbyt małą, by opasać jego okazały brzuch. Tak dziewczęta powtarzały sobie, gdy były pewne, że nikt niepowołany nie usłyszy ich plotek. Natomiast koszula nienagannie wyprasowana, zapewne przez żonę, była nieco przyduża, uszyta z zapasem, gdyby jeszcze utył. Okrągłą twarz zwykle pokrywały kropelki potu, a włosy przyprószyła już siwizna. Nie potrafiły określić jego wieku. Musiał być stary, tak im się wydawało, bo dyrektorem był od zawsze.
Wreszcie podniósł wzrok i spojrzał na nią uważnie. Zadrżała lekko pod jego spojrzeniem, choć przecież do strachliwych nie należała. Miała nadzieję, że tego nie zauważył.
– Donigiewiczówna… Czegóż to panna chciała?
– Ja w sprawie profesora Rzewuskiego… – zaczęła niepewnie.
– Cóż znowu? Komu tym razem udzielał pomocy? A może sam jej potrzebuje?
– Ja właśnie w tej sprawie… To znaczy tego, co szanowny pan dyrektor zastał, gdy wszedł do klasy. To wszystko moja wina.
– Potrzebowała panna pomocy…
– No nie do końca tak było.
– Wiedziałem, Donigiewiczówna, że kręcisz. Mów, jak było.
Hania, ośmielona jego słowami, opowiedziała pokrótce, co wydarzyło się podczas zajęć. Starała się, by całą winą obarczyć siebie, a polonistę pokazać w jak najlepszym świetle. Nie rozumiała, dlaczego dyrektor kilka razy się roześmiał, ale miała okazję po raz pierwszy zobaczyć jego twarz rozpromienioną serdecznym uśmiechem. Kiedy skończyła, w napięciu oczekiwała jego wyroku. Mógł ją nawet wyrzucić ze szkoły.
– Donigiewiczówna, postawa godna podziwu! Dzielnie panienka broni ulubionego profesora. Wiem, że go wszystkie uwielbiacie. Ciągle zastanawiam się dlaczego… Ale to zostawmy. Nie będę wyciągał żadnych konsekwencji…
– Dziękuję, panie dyrektorze.
– Poza jedną małą sprawą. Właśnie do głowy przyszedł mi wyśmienity pomysł. Brakuje nam w szkole ogniwa, które by nas połączyło. Pracujemy w trzech budynkach, to nie służy budowaniu społeczności szkolnej. Panienka się do tego przyczyni.
– Ja? Ale w jaki sposób?
– Tak! Stworzy panienka zespół, który będzie wydawał gazetkę szkolną, a profesor Rzewuski będzie waszym opiekunem.
– Gazetkę?
– Tak, tak postanowiłem. Z panem Rzewuskim porozmawiam i przekażę mu nasz pomysł, a panienka może już zbierać chętnych.
Hania wychodziła z gabinetu z poczuciem odniesionego zwycięstwa, ale też z lękiem i obawą. Jak mogła najciszej, wślizgnęła się do klasy, bo profesor Murawska rozpoczęła już zajęcia z łaciny. Jakimś cudem nie zwróciła uwagi na jej spóźnienie.
Na pauzie dziewczęta otoczyły ją wianuszkiem i musiała szczegółowo zrelacjonować rozmowę z dyrektorem. Matyldzia wszystkim opowiedziała, gdzie i po co poszła. Hania nie miała do niej pretensji, a nawet poczuła coś na kształt wdzięczności, bo dzięki temu od razu pozyskała kandydatki do pisania artykułów. Jeśli profesor Rzewuski miał zostać opiekunem, znalezienie ochotniczek nie było trudne.
Reszta dnia w szkole upłynęła już bez niespodzianek. Wieczorem w swym pamiętniku zapisała pierwsze strony, zdając szczegółową relację z genezy gazetki szkolnej.
Warszawa, listopad 2018
Agnieszka wyjęła włożony za okładkę pożółkły pierwszy numer „pisma uczennic gimnazjum żeńskiego im. Królowej Jadwigi we Lwowie”. Tytuł gazetki – „Ogniwo” – nawiązywał zapewne do roli, jaką miała pełnić: łącznika, elementu spajającego społeczność szkolną rozrzuconą w trzech budynkach, nieznającą się niemal zupełnie. Tak redakcja tłumaczyła powstanie pisma i zapraszała koleżanki do współpracy.
Data, która widniała na pierwszej stronie, zadziwiła dziewczynę: dwudziesty piąty maja. Hania musiała działać niesamowicie szybko i być dobrą organizatorką, bo gazetka zawierała aż szesnaście zadrukowanych stron.
Ciekawe, jak długo była wydawana? Może dziadek miał jeszcze jakieś inne numery? Jakoś nigdy go o to nie pytała, zresztą nawet tego numeru nigdy szczegółowo nie oglądała. A to przecież taka historia… Chyba dopiero teraz zdała sobie sprawę, że trzymała w ręku pismo sprzed prawie dziewięćdziesięciu lat, które przetrwało zawieruchę wojenną!
Ze wspomnień prababki tryskał humor, spokój… Inny świat niż teraz. Obecnie wszędzie tylko wieczna pogoń za nie wiadomo czym. Dobrze było im żyć w tamtych czasach. Jakoś chyba łatwiej.
Agnieszka zaraz zbeształa się za te myśli: przecież to była tylko cisza przed burzą. To ona miała luksus życia w spokojnych czasach.
Radzymin, wrzesień 2010
Od kiedy weszła do zabytkowego gmachu liceum, czuła się kompletnie zagubiona. Korytarz był wypełniony po brzegi rozkrzyczanymi nastolatkami. Nie umiała odnaleźć się w tłumie, miała ochotę skierować się do wyjścia i uciec stąd jak najdalej. I może by tak zrobiła, ale tłum poniósł ją daleko od drzwi wyjściowych.
Przedzieranie się przez zbitą ciżbę ludzką nie należało do przyjemności. Na szczęście odkryła trochę przestrzeni na schodkach, które musiały prowadzić do klasy położonej w piwnicy. Przystanęła tam i miała nadzieję, że za chwilę korytarz nieco opustoszeje, a wtedy ona znajdzie salę, do której powinna wejść.
Zawsze była raczej typem samotnika. Miała oczywiście trochę znajomych, ale nikt z nich nie poszedł do Norwida. Wszyscy wybrali technikum, a najbliższa jej Bożena poszła do liceum ekonomicznego. Agnieszka przez jakiś czas rozważała, czy by nie pójść razem z nią, ale uznała, że matma jej zupełnie nie kręci. Uwielbiała historię, dlatego musiała pójść do ogólniaka. Teraz chciało jej się płakać. Może podjęła złą decyzję?
– Widzę, że schowałaś się w tej wnęce przed wściekłym tłumem – usłyszała nagle wyraźny, mocny głos. Ktoś stanął przy niej, ale chyba mówił do kogoś innego, bo przecież ona tu nikogo nie znała. – Przyznam, że ja też nie znoszę czułych powitań. Czy mogę tu przeczekać razem z tobą?
Chyba to jednak było do niej. Podniosła wzrok i aż zaschło jej w gardle… Przed nią stał wysoki chłopak z lekko skręconymi ciemnymi włosami. Jego czekoladowe oczy wpatrywały się w nią uważnie, a spojrzenie pełne ciepła sprawiło, że od razu poczuła się lepiej. Tak właśnie wyglądał jej ideał, wyśniony chłopak. Czy to możliwe, że spotkała go od razu pierwszego dnia nauki w Norwidzie? To niewiarygodne! Takie rzeczy zdarzają się tylko w bajkach.
– Jestem Mariusz. – Wyciągnął do niej rękę.
– Agnieszka. – Odpowiedziała tym samym gestem.
– Jesteś pierwszakiem?
– Tak.
– Ja też. Pierwsza c dla ścisłości. Human. Uwielbiam historię, choć rodzice śmieją się, że z moim darem perswazji mam przed sobą dwie drogi: prawnik, najlepiej adwokat, albo polityk.
– A ty co chcesz robić?
– Jeszcze nie zdecydowałem. Ale teraz powiedz mi, do której klasy ty idziesz?
– Też do c – wyjąkała, zupełnie onieśmielona bezpośredniością chłopaka.
– Naprawdę? Genialnie! Czuję, że się polubimy. W końcu odnaleźliśmy to samo miejsce, uciekając od tłumu. Wiele nas łączy, jestem tego pewien.
Agnieszka zupełnie nie wiedziała, co powiedzieć. Czuła się ogromnie zakłopotana, ale też podekscytowana nieoczekiwaną znajomością.
– Chodź. – Mariusz najzwyczajniej w świecie wziął ją za rękę i pociągnął za sobą. Korytarz już nieco opustoszał. – Idziemy do sali z numerem dwieście dwa na drugim piętrze. Sprawdziłem.
Już nie była zagubiona w tłumie. Towarzyszyło jej miłe uczucie, że ktoś o nią dba, troszczy się. Weszli po schodach, mijając roześmianych licealistów. Puścił jej rękę dopiero przed klasą. Szkoda! – tak pomyślała, zaraz jednak zbeształa się w duchu. Przecież piętnaście minut temu nawet nie wiedziała, jak ten chłopak ma na imię.
Weszli do klasy w połowie już wypełnionej. Agnieszka usiadła w rzędzie pod oknem w połowie sali, nie chciała być ani pierwsza, ani ostatnia. To była jej filozofia życiowa: nie zwracać na siebie uwagi.
Mariusz usiadł obok niej. Odetchnęła z ulgą. Bała się, że podejdzie do jakichś swoich znajomych, a ona zostanie sama. I znów poczuje się samotna, teraz naprawdę… Jednak wybrał właśnie ją, choć pomachał do blondyny w drugiej ławce i chudego szatyna w okularach w ostatniej.
Wysłuchali przemowy historyczki, która miała być ich wychowawczynią przez kolejne lata licealne. Nauczycielka rozdała karteczki z rozkładem zajęć, ale zaznaczyła, że plan może się jeszcze zmienić.
Wydawała się sympatyczna, choć zasadnicza. Wysoka, szczupła brunetka w średnim wieku, około czterdziestki, ubrana w granatowy kostium i białą bluzkę. Kilka razy się uśmiechnęła, przesuwając ciepłym wzrokiem po klasie.
Agnieszka od razu pomyślała, że ją polubi, a w krótkim czasie miała się przekonać, że pierwsze wrażenie jej nie myliło. Dzięki nauczycielce jeszcze bardziej pokochała historię.
Kiedy wychowawczyni zakończyła przemowę i życzyła im odpoczynku oraz zebrania sił na to, co przed nimi, Agnieszce zrobiło się trochę żal, że będzie musiała rozstać się z Mariuszem. Była pewna, że do jutra zapomni o jej istnieniu i poszuka ciekawszego towarzystwa w klasie. Właściwie to chyba pierwszy raz nie chciała, by nudne spotkanie się skończyło.
Na szczęście Mariusz myślał chyba podobnie, bo odwrócił się do niej i z uśmiechem powiedział:
– To co, idziemy? – Tak, jakby to było oczywiste.
– Tak – odpowiedziała po prostu, nie próbując nawet się dowiedzieć, czy pytanie dotyczyło tylko wspólnego wyjścia z klasy czy może czegoś więcej.
Puścił ją przodem, ale szedł zaraz za nią. Na korytarzu odkrzyknął do znajomych i nie dał się zatrzymać szczupłej blondynce, która obdarzyła Agnieszkę nieprzyjemnym spojrzeniem. A może tylko tak jej się wydawało?
Kiedy wyszli ze szkoły i Mariusz zaproponował spacer w parku, zapomniała o wszystkim. Była zdumiona, że ktoś taki zwrócił na nią uwagę, w dodatku tak od razu, i chce spędzać z nią czas.
Mimo upływu lat miała ciągle pamiętać to pierwsze wspólne przedpołudnie i skrajne emocje, które jej towarzyszyły: od niepewności, lęku, że chłopak spaceruje z nią tylko po to, by się potem nabijać z niej z kolegami, aż po euforię i poczucie bezgranicznego szczęścia.
Ciąg dalszy w wersji pełnej