Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Krwi o świcie splatają się ze sobą losy trzech kobiet na tle mrocznej historii Peru lat 80. i 90. Terrorystyczna organizacja Świetlisty Szlak, której radykalny program oparty został na doktrynie marksistowsko-leninowsko-maoistycznej, przystąpiła wówczas do walki z instytucjami państwa oraz obywatelami, którzy nie chcieli podporządkować się rewolucyjnym hasłom.
Claudia Salazar Jimenez ukazuje wojnę oczyma kobiet, mieszając w swej brutalnej prozie politykę, pożądanie i ból. Osobiste historii, choć fikcyjne, przybliżają czytelnikom traumę całego narodu, która do dziś pozostaje żywa. Krew o świcie dowodzi, że tylko sztuka pozwala nam pamiętać, i przypomina, że „każdy, kto ma jakieś pojęcie o historii, wie, że wielkie zmiany społeczne nie są możliwe bez kobiecego fermentu”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 114
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Any Ribeiro
Nigdy, o ludzcy ludzie, nie było tyle bólu w piersi, za połami płaszcza, w teczce, w szklance, u rzeźnika, w arytmetyce! Nigdy tyle bolesnej czułości, nigdy z tak bliska nie atakowała dal.
César Vallejo, Dziewięć potworów
„Każdy, kto ma jakieś pojęcie o historii, wie, że wielkie zmiany społeczne nie są możliwe bez kobiecego fermentu”.
Karol Marks
brak prądu całkowita ciemność gdzie to? wszędzie jaka przyczyna? wieże wysokiego napięcia przewrócone bomby eksplozja wszystko zmiecione rozwalone wysadzone byłaś z innymi? gotowałam obiad w domu czekałam na męża zgasło światło przepisywałam na maszynie protokoły z zebrania nie ma prądu wywoływałam zdjęcia nie ma prądu trzeba znaleźć świeczki nie starczy sześć stron dwie wieże obrzeża stolicy co mówisz? nie możesz tego podpisać towarzyszko ciemność wyłączenie z historii poddać się albo wybuch bomby wiesz co zrobili? oj aleś talerz wylizał do czysta uśmiech bez świeczek jedz trzy wieże teraz mówią że dłużej i więcej wież kiedy będzie światło? świeczki włącz radio nie mogę znaleźć zapałek trzy świeczki bez zapałek uderz kamieniem o kamień żeby poleciały iskry nieprawda bomba mamy generator prądu jechać do epicentrum tam gdzie dzieje się to czego nie widzimy bomba opowiedzieć o tym co się dzieje za tymi wieżami zobaczyć gdzie była każda z tych trzech? brak prądu
Do więzienia w stolicy przywieźli mnie krótko przed tym, jak wpadło kierownictwo. Prawie zawsze zaciągają mnie do tej sali, żeby komendant Romero mógł przeprowadzić przesłuchanie. Wszystko jest białe. Bielsze niż w szpitalu. Trzy krzesła. Stół przykryty białą ceratą. Ściany też są białe. To już dwa tygodnie, jak się dowiedziałam, że ich złapali. Co zrobili z towarzyszem Przywódcą? Pieprzone psy, jeśli go tkną, zdechną wszyscy, jeden po drugim do ziemi.
Jedynie zegar wydaje jakiś dźwięk. Romero się nie zjawia. Trochę zimno w tym tak bardzo białym pomieszczeniu. Zupełnie tu inaczej niż na piaskach, gdzie zaczęłam działalność społeczną. Szczególnie wyraźnie pamiętam dzień, w którym słońce wystawiło nas na próbę. Nie do wytrzymania. Piekło. Takie panowały upały na tym długim piaszczystym pasie zamieszkałym przez ludzką kipiel. Przyszłam tam z inżynierem, który koordynował prace, i z Fernandą, działaczką społeczną. Wzięłam też córkę, cztery latka miała. Pomyślałam, że jeśli będzie się bawić z tymi dziećmi, co mają niewiele albo nic nie mają, to wyrobi w sobie wrażliwość.
iaski ciągnęły się szeroko jak jakiś rozpalony żółtawy koc. Upał mnie dusił, czułam w swojej dłoni spoconą dłoń córeczki. Jedna z pracownic komitetu mieszkaniowego zaoferowała szklankę wody, żeby mała ugasiła pragnienie. Wodę sprzedawano tu w cenie złota, z cystern, które przyjeżdżały tylko raz na tydzień. Szklanka, którą opróżniła moja córka, oznaczała mniej wody dla jednego z tutejszych dzieci.
Zostawiłam małą, już spokojniejszą, w towarzystwie rówieśników i poszłam na spotkanie z miejscowymi, żeby omówić bieżące sprawy. Potrzebowali dostępu do wody pitnej, kanalizacji oraz latarni przynajmniej na dziesięciu ulicach. Prosili też o przychodnię z podstawową opieką medyczną i szkołę. Edukacja to podstawa, jeśli chce się przełamać schemat nierówności, na którym opiera się organizacja społeczna, bez niej szanse na zmianę… Mamo!!! …są praktycznie zerowe. Mając za sobą lata doświadczenia jako pedagog, mogę powiedzieć… Mamoooooo!!! …że bez odpowiedniego poziomu… Pani Marcelo, pani córka!
Popędziłam co tchu na miejsce, gdzie bawiły się dzieci. Zobaczyłam swoją córkę stojącą jak skamieniała w piachu, nóżki dygotały jej z przerażenia, prawie nie oddychała, spazmatycznie łkała, a twarz miała mokrą od łez. Upadła w miejscu, gdzie piasek wymieszany był z jałową ziemią i trudno było utrzymać się na nogach. Kiedy mnie zobaczyła, wyciągnęła rączki i wyrzuciła z siebie potężny i rozpaczliwy krzyk: Mamusiu, tu się zapada, weź mnie na ręce!
odniosłam ją i przytuliłam do piersi. Przywarła do mnie mocno. Jej serduszko biło szybko, trzepotało jak wystraszony ptaszek. Otarłam jej pot i łzy z twarzy. Pogłaskałam po głowie i usunęłam piasek z włosów. Spokojnie, ja tu jestem, nic złego ci się nie stanie, powiedziałam. Pogładziłam ją po skroniach, ten gest zawsze ją uspokajał. Stopniowo się wyciszała. Dzieci zebrały się wokoło nas, na tych zagubionych piaskach, bose, w znoszonych ubraniach, cały dzień na gorącym piachu, prawie bez wody i bez jednej nawet skargi. One naprawdę się tu zapadały. Nie mogłam tracić czasu na głupoty, kiedy tyle było do zrobienia. Nie płacz już, przecież jesteśmy odważne.
– Pani profesor, jak się pani miewa? – odzywa się do mnie komendant Romero, wkraczając zdecydowanym krokiem. Zawsze tak mnie tytułuje. Gram w tę jego grę, a nuż uda mi się czegoś dowiedzieć o naszym przywódcy, wszak w jego rękach może spoczywać nasza przyszłość.
– Dzień dobry, komendancie. Gotowa na rozmowę, jak zawsze. – Romero rozsiada się na krześle naprzeciwko mnie. Zostały mi tylko dwie bronie: cierpliwość i milczenie.
– Pani profesor, w ciągu ostatnich dni miałem przyjemność nieco panią poznać i widzę, że bardzo z pani uparta osoba, bardzo twarda i zawzięta. Jak skała. – Romero poprawia się na krześle. Pochyla się nieco w moją stronę, jakby chciał mi coś powiedzieć poufnie, i mówi niemal szeptem: – To dlatego miała pani dostęp do Komitetu Stałego, prawda?
Podejmowanie decyzji w warunkach wojny było bez cienia wątpliwości zadaniem należącym do nich. Rozstrzygała nasza jedyna słuszna linia ideologiczna. Towarzysz Przywódca, towarzyszka numer Dwa i towarzyszka numer Trzy – trójca doskonała. Towarzysz Przywódca to numer Jeden, myśl przewodnia naszej rewolucji. Towarzyszka Dwa – to ona wprowadziła mnie do partii. Towarzyszka Trzy odpowiadała za logistykę. Trzy. Liczba doskonała i święta. Zamknięte koło. Komitet Stały. Tajne epicentrum organizacji.
Rewolucja nie mogła dłużej zwlekać, oczekiwanie na reakcje to dokładnie to, czego chce Państwo. Zastąpić jedną klasę drugą, jedną liczbę inną liczbą. Idea jest podstawą, ale jak powiedział Mao: „Karabin rodzi władzę”. Nasze zbrojne ramię, towarzysz Felipe, był jak niespokojny źrebak, gotowy do walki. To on mówił nam, że w niektórych wiejskich społecznościach bardzo źle przyjęto naszą rewolucyjną doktrynę. Ludowi z trudem przychodzi akceptacja rewolucji, ale wierzyliśmy, że w końcu zrozumieją i będą musieli przyswoić myśl przewodnią. Doszło do starć, niektórzy towarzysze polegli, przez co policja zaczęła się panoszyć w rejonach kluczowych dla naszych planów. Pamiętam, że podczas tego spotkania towarzysz Felipe pokazał towarzyszce Trzy jeden ze zdobycznych karabinów FAL.
– To tu rodzi się władza, towarzyszko, można to poczuć.
Od dawna już nie trzymała w ręku broni, teraz skupiała się na działalności politycznej, na myśli, na tym, co trwa, kiedy ucichnie broń. Karabin bardzo nie ciążył, za to majestatycznie wyglądał na jej ramieniu. Przeładowała szybkim ruchem. Potem, jakby nagle poczuła jakiś dyskomfort, oddała broń towarzyszowi Felipe. Przywódca wyszedł, żeby zabrać głos przed zgromadzonymi dowódcami i tak rozpocząć zebranie. Towarzysze, jasno musimy sobie to powiedzieć już na samym początku: to partia rządzi karabinem i nigdy nie pozwolimy, by stało się odwrotnie. Masy trzeba jednak wyedukować zgodnie z zasadami ideologii marksistowsko-leninowsko-maoistowskiej. Rewolucyjna armia ma obowiązek zmobilizować masy. Konieczne są zdecydowane działania, które pozwolą dokonać skoku jakościowego o decydującym znaczeniu dla partii i rewolucji. By przejść od niezorganizowanych mas ludowych do mas zorganizowanych na modłę wojskową. Towarzysz Przywódca przerwał, aby ocenić reakcje zebranych. Nikt nawet nie szepnął. Pełna szacunku cisza wobec jego słów. Towarzyszka Dwa patrzy przed siebie bez wyrazu. Zawsze jest sztywna, wyprostowana, równo pod ścianą, na której wisi plakat z Mao prowadzącym swój lud ku czerwonemu słońcu na drodze nieustającego postępu i przemiany. Nowy, jaśniejący świt. Towarzysz Przywódca wrócił do omawiania ideologicznego planu. Tym razem towarzysz Felipe zajmie się szczegółami taktycznymi, sprawdzi, jak należy przeprowadzić akcję. Miejsce już wybrane. Źrebak poczuł, że spuszczono go z uwięzi, mocniej zaciska dłoń na karabinie, aż nabrzmiewają mu żyły na rękach.
Cel: pozbawić wroga inicjatywy i niezasłużonej przewagi, zepchnąć go do defensywy. Niech czyny przemówią. Albo jesteście z nami, albo przeciwko nam. Zmieść ich. Zaczynamy obalać mury i roztaczać nowy Świt. Zdecydowane działania. Tego się nie spodziewają. Towarzysz Przywódca wypowiedział nazwę miejscowości: Lucanamarca.
– Lucanamarca – powtórzyła numer Trzy, podnosząc głos niemal do poziomu krzyku i unosząc w górę pięść. Towarzyszka Dwa spogląda na mnie z niepokojem; zareagowała z kilkusekundowym opóźnieniem, toteż szybko unosi pięść i przyłącza się do jednomyślnej decyzji.
– Lucanamarca.
ilu ich było mniejsza o liczbę dwudziestu przyszło trzydziestu mówią ci co uciekli liczyć nie ma sensu ciach ostrze maczety odcięta pierś ciach nie będzie więcej mleka i druga zamach maczetą sztylet nóż kamień proca ciach moja córka ciach mój brat ciach mój mąż ciach moja matka ciach mięso na wierzchu rozcięte gardło maczeta gałka oczna ciach kość udowa piszczel kość strzałkowa ciach bez twarzy ucha nosa zadław się tym ciach zeżryj to teraz ucho na ziemi podnieś nie pluj nie ciach równo pięć kładź maczeta ciach krwista zupa chlapie robi się błoto buty się ślizgają towarzyszu ciach krzyki wycie zgrzyt maczeta kości ciach dziesięć tylko wystarczy liny ręce do góry śmierdzisz strasznie ciach śmierdzisz śmierdzą ci stopy ich cipki tłuszcz cięcie maczetą błotnista ziemia chlup chlup penisy jądra niech twoja matka to zeżre stara otwieraj gębę ciach litości cięcie maczetą nie ma kasy na kule ciach wieśniacy maczeta partia jest bogiem ciach warga ząb gardło ostrze ostrze ostrze cięcie ciach dziesięć wystarczy cięcie maczetą ciach ziemia robi się błotnista nie wchłania już krwi ciach pachamama wymiotuje cieczą ludu ciach ucieka z niemowlakiem ciach cztery miesiące ciach cios maczetą plecy matki krzyk zamknij się sztylet oko nie chce wyjść wreszcie się zamknęłaś dziwko ciach dziecko na ziemi ciach ciężki kamień miękka czaszka niemowlak ciach trzy miesiące ciach lucanamarca
Idziesz cała zadowolona na ceremonię yunza razem z Justiną i Domingą. Wszystkie trzy radosne z powodu święta, ciekawe, jaki przypadnie im prezent. Justina chce skorzystać z okazji i spotkać się z Vicentem, chłopakiem z drugiej wsi, który jej się podoba. Poprzednim razem zdążyli pogadać tylko chwilkę. Dominga ubrała się w najlepszą sukienkę na spotkanie z Fabiánem, wygląda na to, że niedługo zamieszkają razem. Dominga powiedziała ci, że Fabián napisał dla niej kilka bardzo miłosnych wierszy, nazywa ją wikunią drozdeczką i w ogóle jest bardzo czuły. Szczęściara z tej Domingi, przygruchała sobie syna radnego. Szczęście ma ta twoja przyjaciółka. Zaprosiły cię, bo a nuż poznasz jakiegoś chłopaka.
Chicha leje się obficie jak potok płynący przez wioskę, budzi wśród wieśniaków śmiech i wesołość. Założyłaś ten czerwony kapelusik, który podarował ci twój papa Samuel na szesnaste urodziny. Mariano mówi, że ładnie ci w czerwieni, śliczna jesteś, kuzynko, dajże całusa. Owija wokół ciebie serpentyny, a ty się wyplątujesz. Sporo chichy musiał wypić Mariano. Całusów mu się zachciewa. Zwariował chyba. Od chichy mu tak odbija. Twój kuzyn jest silny i dobry z niego drwal. Jednym ciosem ścina całe pnie. Pewnie to on powali świąteczne drzewko, zetnie za jednym zamachem. Ma gęste brwi i oczy spoglądające wszędzie jak ślepia kondora. Zwinny i silny jak puma.
Próbujesz troszeczkę chichy i szybko, szybciutko twoje policzki nabierają kolorów, rumieniejesz, Modesto. Rumianeczek, mówi do ciebie dopiero co poznany chłopak. Śmiejesz się, ale nie odpowiadasz, spuszczasz tylko oczy i dalej przyglądasz się Marianowi, który tańczy teraz z córką Huarotów. Chłopak mówi, że ma na imię Gaitán, i teraz już nie odstępuje cię na krok przez całą zabawę. Wszyscy tańczą wokół drzewa obwieszonego kolorowymi balonikami, serpentynami i prezentami. Co ci tym razem przypadnie? Wszyscy ustawiają się w krąg i przesuwają w tańcu w prawo. Przystają. W lewo. Tańczą. Tańczą. Podchodzą do drzewa i się oddalają. Bliżej i dalej. Wszyscy trzymają się za ręce i tańczą. Gaitán wyrywa się z kręgu i rąbie siekierą w pień, ale, cholera, nawet śladu nie zostawił na korze. Mocniej musisz walić, kruszyno!, krzyczą do niego bracia Quechán, robiąc przy tym głupie miny. Kiedy przychodzi kolej Mariana, drzewo całe drży i nawet spada jeden prezent. Obal je, mistrzu, obal! Uderza dwa razy i drzewo pada. Ludzie depczą gałęzie pośród serpentyn, prezentów i wybuchających baloników.
Mój stosunek do imprez u Any Maríi Balducci był zawsze dziwną mieszanką miłości i nienawiści. Zaproszenia otrzymuję regularnie. Twarze i ciała te co zwykle. Zmiany minimalne. Może pojawi się jakaś nowa twarz, jeśli zdoła przejść selekcję Any Maríi, jednak ona woli unikać nowości. Było tam jak w pogańskiej świątyni, w której mogłyśmy być sobą bez ograniczeń. Nigdy więcej niż czternaście osób, czyli niezbyt licznie. Impreza w gronie przyjaciółek – tak lepiej brzmi. Żadnych komplikacji dla nikogo. Melanie, kochanie, chciałam ci pogratulować tego świetnego reportażu z zeszłego tygodnia. Kandydatka na kongresmenkę zawsze chwali moją pracę. Jest jedyną osobą z polityki biorącą udział w tych imprezach. Liczy na naszą dyskrecję, chce się przebić i zdobyć mandat w Kongresie. Ja zajmuję się swoją pracą, szukam informacji, zatrzymuję obrazy, staram się pokazać to, co niewidoczne. Niedawno pracowałam przy reportażu dotyczącym przypadku korupcji w jednym z ministerstw. Teraz pozostało czekać, by wymiar sprawiedliwości zrobił to, co należy, acz wiele się po nich nie spodziewam. Właściwie niczego, prawdę mówiąc. Idę po wódkę. Lubię tu przychodzić.
Patrzę na nie wszystkie, jak tańczą, rozmawiają, piją. Impreza rozgrywa się jakby w bańce. Gdyby to od nich zależało, prawie wszystkie spędziłyby życie w Europie albo w Miami. Mieszkają w naszej mglistej stolicy, bo dobrze wiedzą, że nigdzie indziej ich bańka nie będzie tak zwarta i elitarna jak tu. Być może takie same bańki tworzą się jeszcze w więzieniach. Camila, a wiesz, że mój siostrzeniec Ricardito chce się dostać do Szkoły Oficerskiej Marynarki Wojennej? Chce zostać admirałem, jak twój tato. Tak, kochana, tak. Camila z pewnością już odnotowała w pamięci, nie martw się. Nie musisz prosić wprost. Już jutro porozmawia ze swoim starym i wspomni o twoim siostrzeńcu. Bez wątpienia będzie z niego świetny oficer. Jak fajnie tu być.
Przechodzę na inną kanapę. Tu komentują najnowsze wiadomości. To była masakra. Nie oszczędzili nawet dzieci. Twarze zdradzają zdumienie zabarwione grozą. Czego chcą ci partyzanci? Jedna głęboko zaciąga się papierosem. Inna wypuszcza dym niczym wściekły parowóz. Jak na komendę, kiedy pada słowo partyzanci. Co złego może zrobić niemowlę? Reszta słucha z udawaną uwagą. Kandydatka na kongresmenkę chce więcej informacji. Ana María, ty pewnie wiesz najwięcej, powiedz, co tam się dzieje w górach.
Zapada cisza i wszystkie spojrzenia kierują się w stronę gospodyni. Do rodziny Balduccich należy najpotężniejszy kanał telewizyjny w kraju. Z grymasem niesmaku Ana María krzyżuje ręce na piersi i mówi nam:
– To komuniści, dziewczyny. Czerwoni i bardzo radykalni. Werbują wieśniaków i planują „wojnę ludową” w górach. Nie ma się czym przejmować, w kilka tygodni wojsko wszystkim się zajmie.
– Skoro werbują wieśniaków, to po co ich zmasakrowali? – pyta któraś.
– Może jakieś spory własnościowe. Czasami ludzie z gór biją się o byle co, a bywają dość brutalni, jak przyjdzie co do czego. Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej, to obejrzyjcie sobie wiadomości – odpowiada z uśmieszkiem, który oznacza koniec tematu.
Któraś zaczyna tańczyć przy dźwiękach piosenki Davida Bowiego, żeby poprawić humor Anie Maríi. Lepiej jej nie podpadać. Atmosfera zrobiła się trochę napięta. Nawet Bowie nie jest w stanie jej rozluźnić. Teraz już żadnej polityki ani próśb o przysługi. Potańczyć. Pogadać. Napić się. Wolałabym być w Krakenie. Jeszcze jest wcześnie. Potrząsam szklanką z vodka lime i wisienką. Płyn wiruje. Po co masakrować kogoś, kogo ponoć chcesz zwerbować? Coś tu nie gra. Dlaczego Ana María tak się zirytowała? Ta skłonność wieśniaków do przemocy to stara śpiewka, jeszcze z czasów kolonialnych. Co tam się naprawdę dzieje? Ku mojemu zaskoczeniu Ana María podchodzi do mnie, jej perfumy są nie do pomylenia.
– Bardzo jesteś dziś zamyślona. Coś się dzieje?
– Naprawdę myślisz, że te wydarzenia z gór to po prostu kwestia brutalności wieśniaków?
– Dajmy już temu spokój. Słuchaj, powiem ci coś, co cię ucieszy. Wiesz, kto jest właśnie w mieście?
– No, sporo ludzi. Ty i ja na przykład.
– Och, Mel, nie bądź taka. Jak ci to powiem, to ci przejdzie ochota na wygłupy.
– Zamieniam się w słuch.
– Ha, chciałabyś wiedzieć. – Ana María wciela się w rolę kapryśnej dziewczynki, ale jeden z moich popisowych uśmiechów z miejsca ją rozbraja. – No dobra, na ten uśmiech nie ma mocnych, powiem: przyjechała Daniela.
– I?
– Chce się z tobą zobaczyć.
Piąta po południu w mglistej stolicy. W kawiarni jest ciepło, co ratuje nas przed wilgocią panującą w tym akwarium, w którym przyszło nam żyć. Głosy, brzęki kieliszków, talerzy i sztućców układają się w kawiarnianą melodię. Dlaczego zgodziłam się na to spotkanie? Dlaczego właśnie teraz? Daniela wreszcie się zjawia. Promienieje, jakby w jej ciele gnieździło się słońce, a jego blaskiem emanowała jej skóra i każdy ruch. Na kilka sekund gwar rozmów milknie i podczas tej nagłej ciszy fala spojrzeń napływa w stronę naszego stolika. Mówię jej, że ślicznie wygląda. Żadnych metafor. Uśmiecha się. Gwar w kawiarni znów narasta, jakby wszyscy się przebudzili. Głosy, kieliszki, filiżanki i łyżeczki znów podejmują swoją melodię. No to może mi powiesz, dlaczego przestałaś się do mnie odzywać? Dlaczego przestałam? Zniknęłaś, jakby cię ziemia pochłonęła. Naprawdę, Dani, sama nie wiem. Nie pamiętam. To było tak dawno. Niektóre rzeczy z czasem tracą sens. Nie ma co o tym gadać. Lepiej mi opowiedz o twojej ostatniej wystawie. Daniela Miller, pierwsza peruwiańska malarka z indywidualną wystawą w Paryżu. Niesamowicie było, przyszło mnóstwo ludzi. Wielki sukces, z tego, co czytałam w gazetach. Ana María wysłała najlepszego korespondenta, żeby relacjonował wernisaż, potem w wiadomościach puścili retransmisję. Wszyscy się zjawili. Mitteranda tylko zabrakło. Mówi to niby żartem, ale tak naprawdę liczyła na jego udział. Uśmiecha się. Opowiada dalej. Że artystów, innych peruwiańskich malarzy, pewnie skręca z zazdrości, że teraz wreszcie Francuzi docenią wartość peruwiańskiej sztuki, że czas na Londyn, Nowy Jork, rzucić cały świat do stóp. Plany, projekty. Życie.
Dlaczego przestałam się do ciebie odzywać? Pamiętam twój oddech w rytm moich pocałunków, mój oddech podążający za muśnięciami twoich warg. Bezsilność wobec pożądania, które widziałam w twoich oczach. Delikatne i łagodne zakamarki. Moje palce zapadające się, zanurzające w twoją ciepłą głębię. Drżące biodra, porwane przypływem moich dłoni. Napięte struny naszych ciał rozpływające się w akordach harfy. Wijące się węże przełamujące opór i splatające się ze sobą. Twoja marmurowa szyja cyzelowana pocałunkami. Miłosna rzeźba. Oczy muskające rzekę, morze i wodospady. Wino przepełniające kieliszki. Pragnienie. Upojona kochanka. Satynowa skóra skąpana w rosie. Twój głos. Twoje ciało. Twoje imię. Daniela. Daniela Miller…
Przez mgłę przebija się słońce. Jutro wracam. Jakbyś była w Paryżu, daj znać, zgoda? Nie chcę, żebyś znów mi zniknęła.
– Pani profesor, niech mi pani opowie o swoich kontaktach z Fernandą Rivas, która swego czasu była towarzyszką numer Dwa. Tyle czasu spędzałyście razem, że pewnie bardzo się zbliżyłyście, zaprzyjaźniłyście. – Komendant Romero zapala papierosa, ja zaś staram się nie pokazywać, jak bardzo przeszkadza mi dym. Nie mogę okazać ani odrobiny słabości.
– Podczas rewolucji mamy towarzyszy, nie przyjaciół – odcinam się sucho.
– To tylko kwestia nazewnictwa – stwierdza Romero z uśmieszkiem zadowolenia, bo udało mu się mnie zirytować. Wypuszcza chmurę dymu, która wypełnia pomieszczenie.
Niczego się nie dowiesz. Skoro wiesz tak wiele, jak twierdzisz, to po co te pytania, komendancie? Nie musisz wiedzieć, że poznałyśmy się z Fernandą parę miesięcy przed tamtą porażką na piaskach. Doszły do nas złe wieści. Nie dostaliśmy dofinansowania na projekty dla mieszkańców. Inżynier kręcił głową, gapił się w ziemię bez słowa, kompletnie przybity; plany, które opracował, nie biorąc za to ani centa, leżały na stole szarpane przez suchy wiatr wpadający do pomieszczenia. Jeden z arkuszy zwinął się i spadł na podłogę. Nikt go nie podniósł.
Z czystej wściekłości gryzłam własną pięść. Miałam dość fałszywych obietnic. Marcela, to tylko projekt, może teraz nie dają nam środków, ale znajdziemy inny sposób, mówiła Fernanda z niesłychanym opanowaniem. Ja umiałam tylko zaciskać zęby, ogarnięta złością. Tyle pracy, tyle planów, tyle obietnic. Piaski pozostaną ziemią niczyją. Słowa do niczego nie służą, powiedziałam Fernandzie, łamiącym się głosem cedząc słowa przez zaciśnięte z gniewu zęby. Kolejny projekt na nic, bez finansowania, bez pomocy rządu. Jeszcze jeden, jeden z wielu. Już straciłam rachubę. Kogo to obchodzi? Kogo obchodzimy? Mylisz się. Słowa mają więcej mocy, niż to sobie możesz wyobrazić. Jak Fernanda mogła jeszcze wierzyć w siłę słów? Jak to możliwe?
Nie wiesz też, maluczki Romero, że widywałyśmy się z Fernandą niemal codziennie. Pracowałyśmy razem w najbiedniejszych dzielnicach na obrzeżach stolicy, organizując różne działania dla tamtejszych społeczności. Na mityngach związku zawodowego nauczycieli zawsze stałyśmy razem. Tyle razy padałyśmy razem na ziemię pod strumieniami armatek wodnych. Ale zawsze szłyśmy dalej i stawiałyśmy opór. Nigdy się nie dowiesz, komendancie, że Fernanda była bardzo surowa wobec samej siebie, małomówna, ale jej hojność nie znała granic. Pracowita jak mrówka, niestrudzona w działalności społecznej. Polityka i rewolucja – tylko o tym mówiła. Skupiona na sprawie. Cały jej umysł oddany jednej kwestii. Bojowniczka idealna. Gotowa oddać wszystko za innych. Widziałam, jak wspina się na samą górę zbrojnej akcji, na szczyty myśli przewodniej. Ucieleśniona rewolucja.
Wiem, co mówię. Dobrze ukryj w sobie wściekłość i nienawiść. Zachowaj je. Nienawiść otworzy nam drogę do wielkich rzeczy. Chodź ze mną do Federacji w przyszły piątek, a zrozumiesz, o czym mówię. Marcelo, przekonasz się, czego mogą dokonać słowa. Tak się wszystko zaczęło. Słowa to tylko powietrze, ale skoro chcesz, to pójdę. Niczego nie wiesz, Romero, nigdy nie pojmiesz heroicznego wymiaru towarzyszki Dwa.
W Federacji tłoczyli się robotnicy, nauczyciele i studenci. Za stołem siedział mężczyzna w okularach o grubych szkłach i szylkretowej oprawce, nadających jego nijakiej, bardzo spokojnej twarzy nieco wyrazistości. Wyglądał jak jakiś profesor, co zapowiadało nudny wieczór. Tyle jest roboty, a ja na jakiejś konferencji. Usiadłam obok Fernandy. Jej twarz uległa zmianie, może nawet przeobrażeniu. Nigdy nie widziałam, żeby patrzyła na kogoś w ten sposób. Co to jest? Siedziała wyprostowana jak struna, a jej pełne wyczekiwania oczy wypełniało światło. Co tu się dzieje?
Kiedy ów profesor w okularach o grubych szkłach wstał, jego niezwykle składna przemowa sprawiła, że zapomniałam o wszystkim, co mnie otacza. To, co mówił, i werwa, z jaką się wypowiadał, nie miały nic wspólnego z akademickością. Błyskotliwa inteligencja, z jaką przedstawiał swoje myśli i łączył je z rzeczywistością, nie miała sobie równych. Ten człowiek wiedział, co mówi. Jego wywód utkany był z współgrających ze sobą idei: walka klas, rewolucja, ze wsi do miast, Mao, Lenin, Marks, Partia Komunistyczna, nie zatrzymywać się aż do zdobycia władzy. Jego głos odbijał mi się echem w mózgu. Towarzysze, zasadniczym celem jest władza. Lenin powiedział: „Prócz władzy, wszystko jest iluzją”. Władza. Nie ustawać, póki jej nie zdobędziemy. Iluzją była wiara w projekty finansowane przez innych, w związki zawodowe, w mityngi, czystą iluzją. Złudzeniami. Realna jest władza. Czy to był właśnie ten błysk w oczach Fernandy?
Owacje obwieściły koniec przemowy i wtedy odważyłam się zadać pytanie:
– Przywódcy organizacji Czerwony Naród mówią, że my, kobiety, mamy zająć się łapaniem kurczaków – przez salę przebiegły pojedyncze śmiechy – więc chciałabym się dowiedzieć, profesorze, jaką rolę w rewolucji pańska partia przewiduje dla kobiet.
Uniósł brew, poprawił sobie okulary, wbił we mnie spojrzenie, odkaszlnął i zaczął mówić.