Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść znawczyni potrzeb ludzkiego serca i specjalistki od emocji, Anny Szczęsnej!
Aldona, żwawa siedemdziesięciolatka i mistrzyni dziergania na drutach, nie radzi sobie z napadami gniewu. Tupiący sąsiedzi, śmieci zostawione na klatce schodowej, a nawet szumiąca w kaloryferze woda potrafią ją nieźle wkurzyć. Za radą terapeuty stara się kierować swoją furią jak kierowca samochodu rajdowego. Z różnym skutkiem.
Paweł jest autorem jednego bestsellera i wielu miernych powieści. Ma wrażenie, że jego życie to porażka. Całymi dniami obserwuje świat z okna na osiedlu Przymorze i troszczy się o swoją kolekcję aloesów i agaw.
Kaja właśnie spełniła marzenie o własnym mieszkaniu. Musi jednak spłacić kredyt. Ma plan, który może dać jej zastrzyk gotówki. Jej nowym sąsiadem jest pisarz, który – o ile zostanie poprowadzony przez kogoś, kto się na tym zna – może stać się gwiazdą. Kaja chce zostać jego asystentką.
Czy troje pozornie odmiennych ludzi o różnych pragnieniach odkryje to, co jest w życiu najważniejsze?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 360
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Grażynie Stando w podziękowaniu za wyjątkowe rozmowy, za wsparcie i każdą „myśl do przytulania”, którą dzieli się z innymi, za obecność, opiekę i wkład w tworzenie Gangu Różowych Kapeluszy, jedynej takiej grupy w sieci. Grażynko, nigdy się nie zmieniaj.
Aldona Burzyńska miała siedemdziesiąt dwa lata, sylwetkę przypominającą kręgiel i problem, z którym borykała się od dłuższego czasu. Właśnie wybierała się na targ z długą listą zakupów i ubierając się, powtarzała jak mantrę:
– Jestem spokojna, jestem spokojna, jestem cholernie spokojna…
Odetchnęła głęboko kilka razy, wyjęła z szafy kraciastą torbę na kółkach i wyszła z domu. Jazda windą i droga na przystanek autobusowy minęły spokojnie. Był mroźny, jasny poranek. Śnieg skrzypiał pod stopami.
Na autobus czekało już kilka osób. Aldona stanęła w nieznacznej odległości i wtedy to poczuła. Ledwo uchwytne mrowienie na czubku głowy, które stopniowo przybierało na sile. Wiedziała, co to oznacza. Ze wszystkich sił zacisnęła powieki i wstrzymała oddech, do czasu aż zobaczyła kolorowe plamy przypominające sylwestrowe fajerwerki. Zdawało się, że nad tym zapanowała, wyprostowała się i podreptała raz w jedną, raz w drugą stronę, by zająć czymś czas. Autobus się spóźniał. Minęła znajomego młodzieńca, który za nic miał ujemną temperaturę. Pamiętała go – w lecie wszystkie wieczory spędzał na ławce przed klatką schodową. Teraz rzucił się jej w oczy jego czerwony nos, którym pociągał nieprzerwanie. Raz za razem dumnie odrzucał swoje bujne, długie włosy.
– A myślałam, że metalowcy wymarli wraz z punkowcami gdzieś w końcu ubiegłego wieku – mruknęła do siebie, mijając go po raz trzeci. Wysłużone kółka torby zapiszczały ostrzegawczo. – Czy matka cię nie nauczyła, że przy takim mrozie nosi się czapkę? – Stanęła nagle przed zaskoczonym chłopakiem i zaczęła perorować. Lista chorób będących wynikiem chodzenia w zimie bez czapki zdawała się nie mieć końca, a okraszona dość oryginalnymi przekleństwami stanowiła niepokojącą mieszankę.
Chłopak się cofnął i spanikowany rozejrzał, szukając drogi ucieczki. Jak na złość właśnie nadjechał autobus, umożliwiając mu ewakuację. Nawet się nie pożegnał. Aldona fuknęła zniecierpliwiona.
– Nie mój! – Pożegnała znikający sto dwadzieścia siedem prychnięciem i podeszła do rozkładu jazdy, żeby się upewnić, kiedy nadjedzie autobus, którym mogła dotrzeć bezpośrednio na targ.
Następnego dnia znowu musiała się zmierzyć ze stanem permanentnego rozdrażnienia. To był krzyż, który przyszło jej dźwigać, i to bez cienia pokory. Nie raz wygrażała Najwyższemu, jednak dzisiaj postanowiła zadziałać. Poprzednie popołudnie spędziła dość intensywnie, najpierw na targu, wśród stoisk ze starociami, bibelotami, używanymi ubraniami i pamiątkami z ubiegłego wieku, szukając wyjątkowych okazji, potem w domu, pracowicie i w skupieniu wertując strony internetowe, o których istnieniu do tej pory nie miała pojęcia. Odkąd miała komputer podłączony do sieci, nie mogła się nadziwić obfitości dostępnych tam treści. Od czasu do czasu próbowała wykorzystać coś, czego się dowiedziała podczas surfowania, na przykład starała się ugotować jakąś egzotyczną potrawę, co nie zawsze kończyło się sukcesem. Tym razem zapuściła się w bardziej mroczne i nieznane dla niej rejony. Potrzebowała informacji o gatunku muzycznym, o którym wiedziała tylko tyle, że istniał, ale nigdy bliżej go nie poznała. Domyślała się, że chłopak z przystanku właśnie taką muzyką niszczy sobie słuch.
Po ciężkiej nocy wstała połamana, zła i kwękająca. Nie lubiła siebie takiej. Uznała, że stanowczo czas wymienić wysłużoną wersalkę na porządne łóżko. Tym bardziej że mieszkanie dawało możliwość urządzenia osobnej sypialni. Odkąd została sama, zdecydowała się na korzystanie tylko z jednego pokoju. W pozostałych wciąż znajdowały się rzeczy jej świętej pamięci męża, a także dzieci, które rozjechały się po świecie w poszukiwaniu lepszego życia.
Pani Aldona zmówiła krótką modlitwę, którą każdy ksiądz uznałby raczej za heretycką, zjadła śniadanie, spakowała efekt wczorajszej pracy do swojej nieśmiertelnej torby na kółkach i bojowo nastawiona ruszyła na przystanek. Tym razem jechała do ośrodka zdrowia. Ledwie dwa przystanki, ale nie to było jej głównym celem. Tak jak się spodziewała, chłopak, któremu wczoraj zmyła głowę, stał pod wiatą. Na jej widok zmieszał się i zaklął szpetnie pod nosem, co zakończyło się krótkim, choć celnym ciosem w czerwone od zimna ucho. Łatwo go osaczyła, zwłaszcza że tylko ich dwoje czekało na autobus. Chłopak zakrył bolące miejsce, a jakże, też gołą dłonią. Trudno jej było odgadnąć, co wyraźniej maluje się na jego pryszczatej jeszcze twarzy – zdziwienie czy lęk.
– No już, już. Chyba nie przeraża cię starsza pani? – Po tych słowach schyliła się do torby, a chłopak na ten widok zareagował skuleniem się, jakby w oczekiwaniu na kolejny, tym razem zwalający z nóg, cios. – Czego słuchasz, gówniarzu? – Pani Aldona dziarsko się wyprostowała i podała mu wydzierganą wczoraj wieczorem czapkę. Wciąż umiała mistrzowsko robić na drutach. – Wybierz i sobie naszyj. – Pogrzebała w kieszeni i zaprezentowała mu kilka naszywek z nazwami zespołów. – No, co wolisz: black metal, trash, ambient? I żebym już nigdy nie widziała cię z gołą głową przy takiej temperaturze!
Zadowolona z siebie ruszyła na comiesięczną kontrolę u internisty. Reszta dnia upłynęła spokojnie, ale kolejny poranek był pełen oczekiwania. Po przejrzeniu ulotek zdecydowała się na daleką wyprawę do centrum handlowego. Chciała odwiedzić market, by kupić banany. Mieli świetną promocję. W napięciu szła na przystanek. Ulżyło jej, gdy go zobaczyła. On też ją dostrzegł, wyprostował się, dumnie prezentując zakrytą głowę.
– Krzywo! – skomentowała Aldona naszywkę, chociaż w skrytości ducha triumfowała. Zaraz się rozejrzała, by wybrać kolejną ofiarę.
Kawałek dalej nieśmiało stanęła młoda dziewczyna. Ogromny wełniany szal przysłaniał jej buzię, ale zdradzała ją sylwetka. Tak, Aldona ją poznała, to córka sąsiadów z klatki obok. Jeden szczegół przykuł uwagę starszej pani i sprowokował charakterystyczne mrowienie będące zapowiedzią wybuchu. Gołe kostki to zdecydowanie zły pomysł. Ruszyła w stronę dziewczyny, gratulując sobie pomysłu. Może jednak ten terapeuta, z którym umówiła Aldonę jej córka, miał rację? Wystarczyło buzujący gniew jakoś ukierunkować. Może niepotrzebnie złamała mu nos? Kolejne spotkanie okazało się niemożliwe. Było za to kilka atrakcji w postaci policji, sądu, musiała się tłumaczyć, co było upokarzające, i przeprosić, czego żałowała do tej pory. Bo co z niego był za specjalista, skoro nie wziął pod uwagę charakteru jej problemu i się nie zabezpieczył? Pracując z wiecznie wkurzonymi ludźmi, którzy nad sobą nie panują, powinien znać przynajmniej podstawy samoobronny, a nie być zaskoczonym, gdy torebka starszej pani wylądowała na jego nosie. Niestety, akurat tamtego dnia planowała po spotkaniu iść do biblioteki i oddać kilka tomów klasyki, którą czytywała, starając się zawsze wypożyczać wydania w twardych oprawach.
W każdym razie dopiero teraz wróciły do niej jego słowa. Kilka zdań, które dał radę wypowiedzieć, nim Aldona ruszyła do ataku. Wtedy było gorzej niż teraz, z równowagi wyprowadzało ją dosłownie wszystko. To, że była sama, że deszcz za głośno padał, że ktoś tupał nogami, zbiegając po schodach na klatce, że czas za wolno płynął, gdy czekała na Teleexpress, albo za szybko, gdy działo się coś miłego. Że pod kołdrą było za gorąco, a gdy się odkryła – za zimno, że woda w kaloryferze szumiała, a druk w gazecie pachniał jakoś inaczej niż zawsze. Jeden punkt zapalny, niepozorny, a powodował wybuch, nad którym nikt nie był w stanie zapanować. To skłoniło Aldonę do skorzystania z oferty córki, która założyła rodzinę w Wielkiej Brytanii i chociaż martwiła się o matkę, mogła jej pomóc tylko na odległość. Sugerowała, co mogło się przyczynić do takiego stanu rzeczy, ale wtedy Aldona nie chciała słuchać. Po licznych naciskach obiecała jedynie, że da szansę temu terapeucie, podejrzanemu typkowi, którego polecił jakiś znajomy Krysi. To była porażka, tak Aldona sądziła do tej pory. Teraz jednak po cichu i z pewnym zażenowaniem przyznała mu rację. Nawet pożałowała, że tak to się skończyło i że nie mogła kontynuować terapii. Może by się jeszcze czegoś ciekawego dowiedziała? Niestety, za późno. Musi wykorzystać tę jedną radę najlepiej, jak się da. Będzie kierować swoją furią niczym zwrotnym, szybkim i niebezpiecznym samochodem rajdowym.
Ta stara jędza wróciła – wyszeptał do siebie i odkleił się od judasza. Zrobił to bezszelestnie. Miał wprawę. Szukając natchnienia, wielokrotnie podglądał, kogo tylko mógł. Facebook i inne media społecznościowe mu nie wystarczały. Tam widoczna była jedynie kreacja, a on karmił swoje natchnienie drobnymi grzeszkami, sekretami, obrzydliwościami, które każdy ma na sumieniu, ale o których nikt nie mówi. Trupy w szafie, problemy zamiatane pod dywan – to interesowało i napędzało Pawła Płaskiego.
Był pisarzem, autorem jednego bestsellera i wielu miernych powieści. Całe życie próbował powtórzyć sukces debiutu, ale do tej pory mu się nie udało. Owszem, był w stanie utrzymać się z pisania, ale tak jakby z rozpędu. Wydawał średnio dwie książki w roku, które przechodziły bez echa. Garstka wiernych czytelników sprawiała, że wydawca wciąż patrzył na niego łaskawym okiem, ale na tym się kończyło. Jego książki jakimś cudem nie mogły trafić na półkę z bestsellerami. Może dwa, trzy razy było jakieś zamieszanie, ale wyłącznie dlatego, że książka wyszła z błędami, czego wstydził się do tej pory. Z jednej strony, bo z drugiej zastanawiał się czasem, czy nie będzie bardziej opłacalne wypuszczenie jakiegoś bubla celowo. Ot, taka prowokacja, bo blogerzy uwielbiają się pastwić, gdy znajdą coś, co stanie się ich pożywką. Byłby przynajmniej szum. I to za darmo.
Niestety, o porządnej promocji Paweł mógł tylko marzyć. Wydawca załatwiał redakcję, okładkę i dbał o to, by książka znalazła się w największej sieci księgarń, potem zapominał o istnieniu swojego wiernego, ale miernego autora. Jak można się spodziewać, nie wpływało to dobrze na samoocenę Pawła. Miał czterdzieści dziewięć lat, jeden sukces za młodu i sporo niepowodzeń w późniejszych latach. Po cichu mówił o sobie: porażka. Wszystko było w nim przeciętne: jego wygląd, charakter, styl życia. No, może oprócz dziwactw. Uwielbiał spędzać czas przy judaszu, podglądając wyjścia i powroty swojej sąsiadki, której nie znosił. Resztę wolnego czasu poświęcał na podglądanie otoczenia z okna. Gdy było cieplej, szedł na plażę, co umożliwiało mu mieszkanie w dzielnicy Przymorze. Kwadrans i już był na molo. To była jedyna dobra rzecz w jego nudnej i jałowej egzystencji – miejsce, w którym mieszkał. Dzięki temu mógł się oddawać swoim grzesznym praktykom, podglądaniu ludzi, którzy nie byli tego świadomi. Z racji swojej prezencji wydawał się niewidzialny. Odczuwał to boleśnie, gdy jechał na targi książki i jego stanowisko było w jakiś magiczny sposób omijane, podobnie było na sporadycznych spotkaniach autorskich. Zdarzało się, że jego pojawienie się przed kilkoma, często przypadkowymi osobami, niemal siłą ściągniętymi przez zdesperowane bibliotekarki, nie potrafiło ich uciszyć. Zagadani czytelnicy nie zwracali uwagi, że autor jest już gotowy. Wtedy bezradnie rozglądał się po sali, szukając pomocy. Oczywiście osoby odpowiedzialne za spotkanie wkraczały do akcji i reszta spotkania mogła przebiec według znanego, od lat niezmiennego scenariusza. Jeśli padały pytania, to tylko o ten przeklęty debiut sprzed niemal dwóch dekad. Prawie nikt nie nawiązywał do jego nowych książek. Czasami wydawało mu się, że zaszła jakaś pomyłka, że kosmos albo Bóg popełnił błąd: „Ups, to nie miało się przydarzyć tobie”. Ale się stało. Napisał tekst, który w niczym nie przypominał tego, co tworzył teraz. Jakby musnął go palec geniuszu, jakby ktoś użyczył mu talentu, Paweł napisał powieść obsypaną nagrodami, tłumaczoną na wiele języków, od której do teraz odcinał kupony. Owszem, wszedł na rynek wydawniczy z przytupem, a za pieniądze ze sprzedaży i nagród mógł sobie kupić niewielkie mieszkanko nad samym morzem. Przez chwilę nawet w siebie wierzył. Pozwolił, by woda sodowa uderzyła mu do głowy, i ujrzał świat u swych stóp. Były wywiady w telewizji, a do jego drzwi pukali dziennikarze. W jednym z ważniejszych magazynów literackich w kraju pojawił się wielostronicowy artykuł na jego temat, a potem wszystko przycichło, jego miejsce zostało zajęte przez kolejne młode talenty, a on musiał się usunąć w cień. Wydawca chyba wciąż miał nadzieję, że coś drgnie, że Płaski zaskoczy wszystkich, i nie rezygnował z wydawania następnych powieści napisanych przez przebrzmiałego autora, który dawno temu olśnił wszystkich, by potem utonąć w odmętach przeciętności. A może to czytelnicy się zmienili i czekali na coś zupełnie innego?
Kiedyś, podczas podróży na jedno z nielicznych spotkań autorskich, utknął na dworcu. Znudzony czekaniem na spóźniony pociąg zajrzał do księgarni i skierował się do półki z bestsellerami. Wybrał trzy na chybił trafił. Kilka godzin później, jadąc w niemal pustym przedziale, czytał i płakał. Nie był w stanie powstrzymać łez nad upadkiem literatury. Prostactwo i miałkość wyciekała z każdego zdania i nijak się miała do szumnych zachęt na okładce podpisanych nazwiskami znanych krytyków, co bardzo zdziwiło Pawła. Po lekturze doznał dziwnego uczucia, jakby kaca, by po chwili przygniotła go gorzka refleksja, że nigdy nie będzie w stanie napisać czegoś takiego. To by było upokarzające, ale skoro tego chcą ludzie, to znaczy, że dla niego nie ma już tu miejsca. Nim jednak wrócił do domu, otrzeźwiał. Będzie dalej robił swoje, postanowił. Póki wydawca chce go wydawać i póki chce go czytać chociaż jedna osoba, będzie trwał na posterunku, udręczony, zgorzkniały i rozczarowany sobą, tylko dlatego, że tak naprawdę nic innego nie potrafił robić.
Tym razem pod jego oknem nie działo się nic ciekawego. Gołe drzewa, sine niebo, pozbawiony blasku śnieg. Paweł zamieszał wystygłą kawę, narzucił na siebie sweter i szurając przydeptanymi kapciami, ruszył do pokoju szumnie nazywanego gabinetem. Żadna myśl warta uwagi nie nawiedziła jego umysłu. Skąd miał czerpać natchnienie, gdy jego świat skurczył się do przestrzeni ograniczonej tymi przybrudzonymi ścianami? Nikt go nie odwiedzał, z nikim się nie spotykał, z rodziną był skłócony. Wstyd się przyznać, ale wieki temu uznał, że nie są godni jego towarzystwa, w związku z czym mieli go za nadętego bufona, unieśli się dumą i zerwali kontakt. Oczywiście po efektownej, choć bezsensownej awanturze. Musiał przyznać, że mieli rację, ale głupi upór nie pozwalał mu uporządkować tej sprawy. Dlatego teraz spędzał kolejne dni samotnie, pisząc coraz gorzej i coraz mniej wierząc w to, że jego życie ma sens.
Przygnębiony poczuciem, że marnuje czas, otworzył szufladę biurka. Na widok jej zawartości zgarbił się. Przez chwilę trwał tak, zadumany, aż usłyszał rumor dobiegający z klatki schodowej.
– Pewnie ta stara wiedźma się wreszcie wypierdzieliła – szepnął do siebie z mściwą satysfakcją i ruszył tak szybko, że pogubił kapcie. Stanął przed drzwiami i próbował opanować sapanie. Jego kondycja wołała o pomstę do nieba. Siedzący tryb życia, niezdrowe jedzenie i ogólne zniechęcenie przełożyły się na problemy zdrowotne, które konsekwentnie ignorował. Dźwięki dochodzące zza drzwi nie cichły. W końcu drżącym palcem odsłonił judasza i przyłożył oko.
– No proszę, mamy nową sąsiadkę. – Zaskoczony zauważył młodą, zgrabną dziewczynę walczącą z wściekle czerwonym fotelem, który za nic nie dawał się wcisnąć w drzwi sąsiedniego mieszkania.
– Pani nie szarpie, ja to zrobię. – Koło dziewczyny pojawił się osiłek, który od razu wzbudził niechęć Pawła. Uniósł mebel i zgrabnie go wsunął bokiem w drzwi.
Zamieszanie na klatce trwało jeszcze dobrych kilka kwadransów, które Paweł spędził przytulony całym ciałem do drzwi. Starał się nie uronić niczego z tego, co się rozgrywało na wąskim korytarzu. Zaschło mu w ustach, rozbolał go kręgosłup, dłonie się spociły, a on tak trwał i notował w myślach swoje spostrzeżenia. To drobne wydarzenie przyśpieszyło bicie jego serca i krążenie krwi. Miał wreszcie coś, czym mógł karmić swoją wyobraźnię. Gdy w końcu na klatce zapadła cisza, Paweł pognał do biurka, z trzaskiem zamknął szufladę i otworzył nowy dokument edytora tekstu. Nie miało znaczenia, że to, co zaczął notować, było zaledwie impresją bez ładu i składu, ważne, że te szarpane zdania mogły się stać kompostem, na którym wyrośnie całkiem zgrabna historia.
Nareszcie na swoim. Trzydzieści siedem metrów kwadratowych, duże okna. Białe ściany i nowe panele na podłodze, ale zapach świadczący o tym, że dawno tu nikt nie mieszkał.
Kaja Kwiatkowska patrzyła na przypadkowe meble i stertę pudeł z całym jej dobytkiem. Nie było tego wiele. Kanapa, która przez ostatnie kilka lat pełniła funkcję łóżka, wysłużony fotel odziedziczony po babci, komoda kupiona przez internet, stolik ogrodowy i dwa krzesła. Ale najważniejsza rzecz leżała tuż obok. Niewielkie pudełko skrywające jej najlepszego przyjaciela. Delikatnie odłożyła je na stół. Jeszcze nie wypakowywała. Postanowiła że najpierw stworzy mu dogodne warunki. Po pierwsze, nie bacząc, że może porysować podłogę, przeciągnęła kanapę do kąta, który miał pełnić funkcję sypialni, potem skorzystała z szafy w przedpokoju, której poprzedni właściciel na szczęście nie zdemontował. Było to idealne rozwiązanie. Niezliczona liczba półek mieszczących się na całej ścianie dawała możliwości porozkładania ubrań, butów i kilku sprzętów, jakie miała, dzięki czemu nie zagraci niewielkiej przestrzeni mieszkania.
Miała dużo planów związanych z tym miejscem, ale była mocno ograniczona przez swój budżet. Nie zamierzała jednak się zamartwiać. Nie teraz, kiedy wreszcie mogła nacieszyć się swoim pierwszym własnym mieszkaniem. Koniec tułaczki po wynajmowanych pokojach, mycia się we wspólnej wannie. Teraz jak sobie pościeli, tak się wyśpi – i to dosłownie. Żadnych obcych zapachów, nieporządku, zawirowań, niezapowiedzianych gości. Zamknie drzwi i nie ma jej dla nikogo albo wręcz przeciwnie, zaprosi, kogo będzie chciała. Bajka! Nie sądziła, że jest w stanie tak się cieszyć. Jak dziecko, szczerze i niemal organicznie. Chciała skakać, tańczyć, ale jakiś wewnętrzny przymus ją hamował. Lata praktyki, odgrywania ról, spełniania oczekiwań innych odcisnęły swoje piętno na jej zachowaniu. Mimo to w końcu podjęła decyzję – czas pomyśleć o sobie. Kupno mieszkania, z dala od domu rodzinnego, miało być początkiem tego długiego i bolesnego procesu. Odsunęła się, chociaż właściwie to uciekła. Rodzina, znajomi, wszyscy zostali w Krakowie, ona zaś postanowiła zmienić pracę i zamieszkała w Gdańsku. Wydawało się jej, że tutaj nie będą mieli nad nią kontroli, ale to nie była prawda. Wciąż odnosiła wrażenie, że ktoś zaraz pogrozi jej palcem. Ściany miały uszy. Gdy dzwonił telefon, spodziewała się, że dostanie reprymendę od kogoś z rodziny tylko dlatego, że podjęła taką, a nie inną decyzję i z nikim jej nie konsultowała. W każdej wolnej chwili powtarzała sobie w duchu, że nic nikomu do tego i że nie odpowiada za to, co myślą inni.
Pewnego dnia zakomunikowała, że się wyprowadza. Najpierw nikt jej nie uwierzył. Potem zaczęły się protesty. Miała dwadzieścia osiem lat, cztery lata doświadczenia zawodowego, za sobą studia na kierunku administracja i pięć lat w akademiku, i choć definitywnie wyprowadziła się z domu, nadal traktowano ją jak małą dziewczynkę. Nim zdążyła cokolwiek wytłumaczyć, wydano wyrok. Nie poradzi sobie! Wróci z podkulonym ogonem. Ale zamiast tego po pół roku w Gdańsku kupiła sobie maleńkie mieszkanie. Fanatyczna wręcz oszczędność i pracowitość zaowocowały. Nie pamiętała, kiedy ostatnio była w kinie, nie miała samochodu, nosiła ubrania z odzysku, nie jadała na mieście, za to brała wszystkie możliwe zlecenia, jakie tylko znalazła. Oprócz pracy biurowej na etacie opiekowała się dziećmi, osobami starszymi, wyprowadzała psy, pomagała przy inwentaryzacjach, a zdarzało się, z czego absolutnie nie była dumna, że pisała prace zaliczeniowe, magisterskie i licencjackie za pieniądze. To były zaledwie epizody, ale i tak męczyły ją wyrzuty sumienia, które jednak blakły w obliczu celu, który udało się jej osiągnąć. To już nie było istotne. Była niezależna. Sama podejmowała decyzje, wyrwała się spod kurateli troskliwych rodziców, którzy meblowali jej życie według własnego widzimisię. Tutaj, nad morzem, po raz pierwszy oddychała pełną piersią. I nie miało to nic wspólnego z jakością powietrza.
Gdy z grubsza się urządziła i rozpakowała, zdała sobie sprawę, że czegoś jej brakuje. Nie miała na myśli firanek ani sprzętów, które są w każdym domu. Brakowało jej roślin. Czegoś zielonego w tym monochromatycznym i jeszcze zimnym miejscu. Tylko czerwony fotel kwitł pod oknem niczym mak.
– Wszystko w swoim czasie – powiedziała do siebie i włączyła czajnik elektryczny. Dwa kubki, miskę i kilka talerzy umieściła w szafkach kuchennych, które już tu były. Niezbyt się jej podobały, ale spełniały swoją funkcję. Łazienka, kuchnia i przedpokój były wyposażone we wszystko, co niezbędne. W kuchni stała nawet pralka, wyglądająca jak z ubiegłego wieku, ale zapewniono ją, że działa. Były tu również lodówka i kuchenka gazowa. W pokoju ustawiła meble, z którymi się wprowadziła. I już było bardziej domowo. Tymczasowość widoczna na pierwszy rzut oka miała niebawem zniknąć.
Kaja obawiała się, jak poradzi sobie z kredytem, ale nie zamierzała zwalniać, jeśli chodzi o pracę. A potem, gdy już okrzepnie na nowym, będzie mogła remontować i urządzać mieszkanie zgodnie ze swoim gustem. Spokojnie, ma na to wiele, wiele lat, o ile nie całe życie. Ten metraż był wystarczający, a nic nie wskazywało na to, by w jej życiu pojawił się ktoś jeszcze i zajął dodatkową przestrzeń. Taki stan rzeczy bardzo jej odpowiadał. Samotność była kojącą okolicznością, za którą Kaja czuła wdzięczność. Bliskość rodziny czasami ją przytłaczała, i gdy się wreszcie wyprowadziła, odetchnęła.
Raz jeszcze przeszła się po mieszkaniu. Panował porządek. Uznała, że pora na nagrodę. Krótki spacer po plaży, a potem zakupy i wieczór pełen lenistwa, na które zasłużyła.
Ubrała się ciepło i wyszła z mieszkania, przekręciła dwukrotnie klucz w zamku i naciśnięciem na klamkę upewniła się, że je zamknęła. Gdy pęk kluczy próbowała wcisnąć do niewielkiej torebki, dziwne uczucie połaskotało ją po plecach. Rozejrzała się zdezorientowana, ale na klatce schodowej była sama, a z sąsiednich mieszkań nie dochodził nawet najmniejszy szelest. Mimo to wydawało się jej, że jest obserwowana. Wzdrygnęła się i zbiegła po schodach.
Gdy na dworze poczuła na policzkach powiew mroźnego powietrza, szybko zapomniała o tym niepokojącym uczuciu.
Aldona dreptała poirytowana po kuchni. Co chwilę brała do ręki jakiś przedmiot, by zaraz go odłożyć. Widziała już tę nową. Teraz wszystko się zmieni. Młoda jakaś i ładna, pewnie będzie chłopaków do domu sprowadzała, imprezy do rana urządzała. Ciekawe, co robi. Studentka? Trudno było dokładniej określić wiek dziewczyny, gdy widziało się ją tylko przez wizjer, który dodatkowo zniekształcał obraz. W każdym razie wprowadziła się do kawalerki, więc na pewno nie ma rodziny. Tyle lat mieszkanie stało puste i nikomu to nie przeszkadzało, a teraz się zacznie. Już słychać trzaskanie drzwiami, grzechotanie kluczami, jeszcze tylko brakuje, żeby rozmawiała przez telefon na schodach, w dodatku nocą.
Aldona coraz szybciej przebierała nogami, energia niemal ją roznosiła, zagryzła zęby tak bardzo, że zaczęły ją boleć policzki, wyginała palce i resztką sił starała się nad sobą zapanować. „To wymysły, to nie są prawdziwe problemy, to się nie musi stać”, próbowała przemówić sobie do rozsądku. Znajdowała się na granicy wybuchu. Nauczona doświadczeniem, drżącą dłonią schowała kruchą i cenną filiżankę w bzy. Pamiątka po mamie, rzecz, której za żadne pieniądze się nie kupi. Starannie zamknęła szafkę i w popłochu rozejrzała się, próbując wyłuskać przedmioty, których zniszczenia na pewno by żałowała. Nie znosiła tego stanu, ale od dłuższego czasu towarzyszył jej nieprzerwanie, w mniejszym lub większym natężeniu. Nie potrzebowała kawy ani energetyków, gniew był jak bateria o nieograniczonych możliwościach, tylko zdecydowanie za często wymykał się spod kontroli.
Teraz namiętnie dyskutowała sama ze sobą i próbowała się przekonać, że najprawdopodobniej to bez znaczenia, że ma nową sąsiadkę. Przecież z tym kretynem naprzeciwko sobie poradziła, prawda? To nie było trudne. Wprowadził się jakieś dwadzieścia lat temu, młokos ledwie opierzony, od razu go znielubiła. Pamiętała do tej pory ten jego czarny płaszcz, przydługie, cienkie włosy i śnieżnobiały szalik. Patrzył na nią z wyższością, artysta zakichany. Potem się okazało, co to za gagatek. Zaczęło się od tego, że wystawiał śmieci na wycieraczkę i tam gniły całymi godzinami, nim wreszcie zdecydował się je wynieść do altanki śmietnikowej. Rzadko wychodził, ale jeśli już, to robił przy tym taki rumor, że od razu o tym wiedziała. Zdarzało się, że pękła mu torba z zakupami, rzadko po sobie sprzątał i ogólnie był uciążliwy. To pewnie jakaś nieuchwytna aura, ale go nie znosiła. Gdy tylko się spotkali, zazwyczaj przypadkiem, robił na jej widok minę, jakby mu śmierdziało pod nosem. Jaki tam z niego artysta, zwykły bezrobotny. Nigdy nie słyszała, żeby mówili o nim w telewizji albo pisali w gazecie, przynajmniej nie w prasie, którą czytywała. Antypatyczny, i tyle. Wysysał powietrze, darmozjad jeden. Och, jak go nie znosiła. I teraz jeszcze to, młoda dziewczyna, potrzebna tu teraz. Stara Pilarska w grobie by się przewróciła, gdyby się dowiedziała, że jej ukochany wnuczek nigdy nie mieszkał w kawalerce, którą mu zapisała. Aldona pamiętała, jak sąsiadka się wahała, ile ją to kosztowało, żeby wreszcie się zdecydować, ale w końcu uznała, że mieszkania do grobu nie weźmie, choćby było jej najdroższe na świecie. Kochała tego nicponia, więc po jej śmierci miał zapewniony swój kąt. Wielu by pragnęło tak łagodnego wejścia w dorosłość, ale on wzgardził spadkiem po babci. Jeszcze narzekał, że to kłopot, że wynajmować nie będzie, bo nie ma czasu się tym zajmować, a ponoć sprzedać też nie bardzo mógł, bo podatek. Więc za granicą siedział, mieszkanie puste stało, czasami tylko, gdy był w kraju, zaglądał, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale był spokój. Nikt obcy się nie plątał, nie trzaskał drzwiami, nikt nie szurał wycieraczką, nie witał się głośno. Nawet o sąsiedzie z naprzeciwka Aldona czasami zapominała, a potem nagle wnuczek Pilarskiej pojawił się na dłużej, odnowił kawalerkę, i proszę – zjawiła się lokatorka. Pewnie były właściciel z zadowoleniem pozbył się balastu.
A ona musi przywyknąć. Świat nie stoi w miejscu, zmiany są nieuchronne i nikt nie pyta, czy to jej odpowiada. Jak z kablami, które do internetu kładli. Niby się przyzwyczaiła, z internetu korzysta, ale tyle nerwów fachowcy jej napsuli, kiedy brudzili i hałasowali, a winda jeździła bez przerwy, bo cały blok zachciało im się okablować. Dawno to było, ale ona wciąż pamięta.
Weszła do pokoju, w którym zwykle przebywała, usiadła na wersalce pełniącej funkcję łóżka i kilka razy odetchnęła głęboko. Córka próbowała pomóc zapanować nad problemem Aldony i uczyła ją technik relaksacyjnych. No cóż, Aldona zniszczyła przy tym klawiaturę komputera, córka tylko przymknęła oczy, policzyła do dziesięciu i się wylogowała. Skype to zmyślna rzecz, mogły się widzieć codziennie. Reszta jej dzieci nie dbała tak bardzo o kontakty z matką, jedynie Krysia. Kochane dziecko, rozumiała matkę jak nikt. Podsuwała ciekawe artykuły, wysyłała książki, które teraz zbierały kurz na regale, i znalazła terapeutę. To była największa porażka. Aldona przypomniała sobie raz jeszcze jego słowa o ukierunkowaniu gniewu i po raz kolejny przyznała mu rację. Źle robi. Siebie krzywdzi i inni przy tym obrywają. Postanowiła, że tym razem postąpi inaczej. Wróciła do kuchni, wyjęła miskę, mąkę, cukier, przejrzała pożółkły zeszyt z przepisami i zabrała się do pieczenia.
Gdy wyjęła z piekarnika ciasto, do jej uszu dobiegło szuranie na klatce schodowej. No, moja panno, jeśli będziesz tak zawsze powłóczyła nogami, to się nie zaprzyjaźnimy. Aldona dopadła drzwi i zerknęła przez wizjer. Oczywiście nie pomyliła się, jej nowa sąsiadka stała pod drzwiami, a u jej stóp leżała torba z zakupami, ona sama zaś szukała czegoś zawzięcie w torebce. W końcu triumfalnie wydobyła z niej pęk kluczy i weszła do mieszkania, trzaskając drzwiami. Aldona zgrzytnęła zębami.
Szybko zmówiła wymyśloną przez siebie modlitwę. To była litania do wszystkich świętych, żeby ją trzymali i żeby nikogo nie zabiła, po czym wzięła kilka głębokich oddechów, pozwoliła, by mroczki przed oczami się wytańczyły, a krew przestała boleśnie pulsować w żyle na skroni. Pomogło jej stanie przez dwie minuty w zimnie na balkonie. Była gotowa. Przeczesała włosy, zdjęła wybrudzony mąką fartuch, przywołała na usta nieco krzywy uśmiech, wzięła blaszkę z ciastem i ruszyła do boju.
Co ta stara prukwa wyprawia? Ciasto? Chyba nie zamierza otruć tej młodej? – Paweł znowu przyrósł do judasza. W ustach trzymał ołówek, ale nie przeszkadzało mu to w głośnym, choć niewyraźnym myśleniu. Nie na tyle głośnym jednak, by być usłyszanym. Zresztą nie musiał się tego obawiać. Gdy tylko pani Aldona się odezwała, zagłuszyła nawet syreny przejeżdżającej obok bloku karetki. Miało to swoje plusy, słyszał wyraźnie każde słowo. – Co też ona knuje? Próbuje być miła, ale kiepsko jej to wychodzi. Tylko po co?
Żałował, że nie słyszy odpowiedzi młodziutkiej sąsiadki. Nawet się nie wychyliła zza drzwi. Nie widział jej i nie słyszał, za to jego zdziwienie nie miało granic, gdy Aldona Burzyńska weszła do jej mieszkania. Najwidoczniej dostała zaproszenie, bo nie użyła przy tym siły. Mało tego, wytarła zniszczone kapcie, uważnie i starannie, nim przekroczyła próg. Bez sensu. Przeszła zaledwie kilka kroków do mieszkania obok. Nie miała gdzie ich pobrudzić.
Paweł potarł czoło. Znowu nie będzie pisał. Oderwany od pracy potrzebował dużo czasu, żeby do niej wrócić. Wytrącony z równowagi, nie potrafił się skupić. Zamiast tego podszedł do parapetu. Cały był zastawiony zbieraniną doniczek z aloesami i agawami. Rośliny odstraszały kolcami i spiczastymi liśćmi, nie wyglądały przyjaźnie, ale były jedyną odskocznią Pawła od pisania. Dbał o nie wytrwale, bez zwłoki usuwał każdy uschnięty liść, przesadzał, przestawiał w poszukiwaniu najlepszego miejsca. Na ogół robił to niemal automatycznie, a myślami błądził wokół fabuły powieści, nad którą właśnie pracował. Tym razem uparcie wracał do incydentu, którego był świadkiem. Zżerała go ciekawość, ale zamiast wykorzystać to, by pobudzić wyobraźnię i spożytkować w pisaniu, tylko się wściekał. Ta młoda dziewczyna samym swoim pojawieniem się obudziła w nim jakąś tęsknotę, ciekawość, coś, co mogło wnieść powiew świeżości do jego sztampowej twórczości, o ile pozostanie tajemniczym niedopowiedzeniem. Gwarancją takiego stanu rzeczy miał być dystans. Dopóki mógł karmić wyobraźnię strzępami dźwięków dochodzącymi zza ściany, obrazkami skradzionymi przez wizjer, miał pożywkę. Niestety, kiedy jego idylliczny obraz został zakłócony pojawieniem się znienawidzonej sąsiadki z naprzeciwka, to przestało mieć sens. Domyślał się, co zrobiła, nie znał tylko jej motywów. Unikali się jak ognia, darząc bezinteresowną i wzajemną antypatią. Ta kobieta reprezentowała sobą wszystko, czego nie był w stanie zaakceptować. Była kłótliwa, gderliwa, czepialska, wścibska, hałaśliwa, samo jej pojawienie się sprawiało, że ubywało przestrzeni. Była jak zaraza roznoszona drogą kropelkową, a objawy zakażenia pojawiały się zaraz po jej odejściu. Należały do nich ogólne rozbicie, podenerwowanie, bezsenność przez najbliższe noce, niepokój, przekrwienie oczu, zgrzytanie zębami i szereg innych. Paweł był bardzo podatny na tę chorobę i nie znał na nią lekarstwa. Jeśli te dwie wejdą w komitywę, ma, delikatnie mówiąc, przechlapane. Stworzą front przeciwko niemu i kto wie, jak to się skończy. Być może otwartą wojną albo wykurzeniem jednej ze stron, a bardzo, ale to bardzo nie chciał zmieniać miejsca zamieszkania. Nie znosił zmian, zresztą w obecnej sytuacji były mocno niewskazane. Podejrzewał u siebie depresję albo jeszcze coś gorszego. Licho wie co. Gdyby nie czuł się tak fatalnie, być może poszedłby do lekarza, ale to było ponad jego siły.
Przesunął kolejną doniczkę, by dostać się do ostatniego, nastroszonego kolcami, najstarszego ze swoich aloesów. W dłoni trzymał szklankę z przegotowaną wodą. Lata koegzystencji z tymi roślinami nauczyły go, że też mają swoje wymagania. Nie dla nich zwykła, odstana kranówka. Ustalił jeden dzień w tygodniu dniem roślinności i wtedy się nimi zajmował. Nie, nie nadał im imion ani z nimi nie rozmawiał. To już by świadczyło o chorobie psychicznej. Ale musiał przyznać, że z przyjemnością przyglądał się w skupieniu, czy roślina nie wypuszcza liścia, i z pewną obawą kontrolował, czy nie pojawiają się jakieś plamy świadczące o chorobie grzybiczej albo pasożyty.
Dzisiaj było inaczej, szurał doniczkami w tę i z powrotem, rozrzucając niechcący ziemię i rozlewając przez nieuwagę wodę. Kolejny zmarnowany dzień. Jeszcze tylko tego brakuje, żeby wydawca zaczął go poganiać. Był w połowie książki, a za tydzień miał wysłać gotowy tekst. To też nie wpływało dobrze na jego samopoczucie. Presja działała na niego paraliżująco.
– Cholera jasna! – zaklął, gdy szklanka przewróciła się na klawiaturę laptopa i reszta płynu się wylała. Paweł rzucił się ratować wysłużony sprzęt. Chaotycznie przerzucał papiery, szukając papierowego ręcznika, którym mógłby zminimalizować szkody, ale natrafił jedynie na szufladę, w której trzymał bardzo wstydliwą rzecz. Zamknął ją z trzaskiem, akurat gdy ktoś zadzwonił. Nie spodziewał się żadnych gości. Odwrócił się gwałtownie, szukając w pamięci śladu jakiejkolwiek informacji, że akurat dzisiaj miało być sprawdzanie instalacji gazowej albo odczyty liczników. Nic takiego jednak sobie nie przypomniał, a dzwonek rozbrzmiał ponownie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Redaktor prowadząca: Marta Budnik
Wydawca: Monika Rossiter
Redakcja: Agata Wawrzaszek, Anna Skowrońska / cała jaskrawość
Korekta: Sylwia Kordylas-Niedziółka, Anna Skowrońska / cała jaskrawość
Opracowanie graficzne: cała jaskrawość, www.calajaskrawosc.pl
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Balchugova Maria/Shutterstock.com
Copyright © 2020 by Anna Szczęsna
Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2020
ISBN 978-83-66654-08-2
Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:
www.facebook.com/kobiece
Wydawnictwo Kobiece
E-mail: [email protected]
Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie
www.wydawnictwokobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek