Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Ojciec. Król Warmii i Saturna, Strażnik Mitów i Pieczęci, Gbur z Gburów. Warmjok fest, w którym stężenie warmińskości nasila się z wiekiem. Jego królestwo zamieszkują duchy przeszłości, a pamięć jest ciężka od krzywd jak burzowa chmura, jednak przez mgłę zapomnienia przebijają się także pogodne wspomnienia, zadziorne wierszyki, dziecięce piosenki.
Córka. Choć jako jedna ze stu czterdziestu ośmiu osób w ostatnim spisie powszechnym zadeklarowała narodowość warmińską, wciąż stara się zrozumieć, czym jest dla niej mała ojczyzna, którą składa z okruchów wspomnień ojca, z własnego węszenia, podsłuchiwania, tropienia śladów.
Ta historia rozgrywa się na jedenastym piętrze olsztyńskiego wieżowca z wielkiej płyty, w drodze do sklepu, w kuchni, przy stole. Rozgrywa się dziś, wczoraj, kilkadziesiąt lat temu. Opowiadana jest po polsku, niemiecku, warmińsku. Z żalem, nostalgią, humorem, z miłością. Z dyskretnym pośpiechem, bo czas nieubłaganie dobiega końca i wkrótce może być już zu spät.
„Zagmatwana przeszłość i niepewna przyszłość. Pokryte mchem nagrobne kamienie. Ciężar historii. Nie ma tu Proustowskiej magdalenki, za to jest bagaż rodzinnej opowieści w brzmieniu warmijskiej godki – i w przepływie słów: warmińskich, polskich, niemieckich. W swojej opowieści Joannie Wilengowskiej udało się uchwycić coś niezwykłego. Rodzinne losy, mowę, odrębność i tożsamość, ale też samą Warmię w całej jej niejednoznaczności. Zdziwi się jednak ten, kto nastawia się na smuty. Całość przesycona jest subtelnym poczuciem humoru, bo głównym bohaterem tej książki jest postać barwna, nieprzewidywalna i intrygująca – to ojciec gadatliwy, kpiący ze świata i z siebie jako figury ojcostwa.” Ishbel Szatrawska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 144
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Alicja Biała
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Joanna Wilengowska, 2024
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Ewa Charitonow
Korekta Aleksandra Jastrzębska / d2d.pl, Sabina Szczerbuk / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-970-8
– Auf! Sprach der Fuchs zum Hasen.
Hörst du? Die Trompetten blasen.
Taką rymowanką wita mnie ojciec o poranku, jeśli to on wstaje pierwszy.
Oto król w swoim królestwie. Zasiada w sali tronowej (tylko bez dowcipów o tronach!), w szarym fotelu z wysokim oparciem, przy stole wykonanym własną ręką z warmińskiej dębiny. U jego stóp dyszy wierny termowentylator, bo w zamkowej wieży przeciągi. Wokół, na ścianach, mapy królestwa, tak by nie było żadnych wątpliwości. Na nich Heilsberg, Frauenburg, Wormditt, Mehlsack, Braunsberg i wiele innych miast, w tym to najważniejsze – i zarazem obecna stolica – Allenstein. Olsztyn, dawne miasto koszar, Kasernopolis, jak nawet mówią niektórzy. Jedna z map oznajmia po francusku, że pokazuje La Prusse Royale et Ducale, Prusy Królewskie i Książęce, i pochodzi z 1805 roku. Inna po łacinie informuje, czym jest: Tabula geographica episcopatum Warmiensem in Prussia. Trzecia, najstarsza, bo z połowy szesnastego wieku, przedstawia Prusy położone niejako na boku, jakby odpoczywające na szezlongu, z Bałtykiem nie u góry, ale po lewej. Oczywiście mapy nie są oryginałami, ale tu nie ma się co bawić w oryginały, skoro jest się posiadaczem wszystkiego, co się na nich znajduje. Na stole, na którym z łatwością zmieściłaby się makieta solidnej batalii, spoczywa też berło, czyli pilot do telewizora, i wszystkie niezbędne władcy akcesoria: lupa, ciśnieniomierz, cienki nożyk, długopisy oraz kasetka z rozłożonymi lekami, po jedenaście tabletek każdego dnia. Z tyłu zaś, na ścianie za plecami króla, prawie u sufitu, respekt budzi półka z setką ceramicznych kufli.
– Morgen! – To natomiast powitanie zwykłe, jeśli ja wstaję pierwsza, co zdarza się częściej.
Rzecz dzieje się na jedenastym piętrze wieżowca z wielkiej płyty, na osiedlu zwanym Podgrodziem, które wyrosło na wzgórzu nieopodal olsztyńskiego Starego Miasta w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Mieszkanie ma okna wystawione na dwie strony świata; rozciąga się z nich widok podwójny i iście królewski, z absolutnie spektakularnymi widowiskami zachodów i wschodów słońca, spektaklami przygotowywanymi prawdopodobnie specjalnie dla władcy. Na parapetach przysiadają wędrowne sokoły, za oknami snują się chmury, helikoptery i szybowce. Przy dobrym wzroku sięgającym wstecz można nawet zobaczyć latające maszyny Zeppelina.
– Nie gwiżdż w domu, bo nagwiżdżesz w dupę komu. – Monarcha ma dziś dobry humor. – Tak sia móziło u noju – powiada z uśmiechem.
Nikt się tu z władcy nie naigrawa – to solidny, prawdziwie królewski król, którego boją się pielęgniarki w przychodni, którego majestat rozpoznają wszyscy natychmiast i automatycznie zachowują odpowiedni dystans wobec kapryśnego patriarchy nierozliczającego się ze swoich kaprysów. Jego przybyciu często towarzyszą nerwowe szepty krewnych: „Już idzie, idzie!”, po których następuje skomplikowana choreografia schodzenia z drogi, ustępowania miejsca i wskazywania odpowiedniego siedziska. Obserwowanie tego dworskiego tańca, który sam się uruchamia, niejako mechanicznie, jest naprawdę ciekawe. To zresztą zaledwie jeden z dowodów na wyjątkowość osoby.
Mój ojciec nie jest ani Polakiem, ani Niemcem. Jest Warmiakiem.
To ważne. Pomyłka grozi odrąbaniem głowy. Poczuciu dumy mojego ojca dorównać może wyłącznie jego poczucie krzywdy. Dlatego stąpa on powoli, ostrożnie. Niesie duży ciężar. Korona.
Wstęp do opowieści warmińskiej, przynajmniej wstęp, naprawdę wymaga użycia języka feudalnego. Ta historia jest retro, rozgrywa się w scenografii świata przeszłego, z jego hierarchią i patosem. Zdania powinny stać na baczność, wyprasowane i sztywne, gdy chodzi o rzeczy tak dla ojca ważne, jak historia i przede wszystkim on sam. Ale nie zapominajmy, że król potrafi też mrugać okiem, być osiedlowym bon vivantem, gdy się spoufala z ludem.
Jak tu się mówi? W tym mieszkaniu na jedenastym piętrze wieżowca z wielkiej płyty, jak z gierkowskiego marzenia? Różnie, jak zawsze na Warmii. Mówi się tu na co dzień po polsku, niekiedy po warmijsku, bo odkąd mieszkam z ojcem, czyli od trzech lat, dziań w dziań sia ucza mózić po naszamu, cało gambo. Jednak gdy wypływam na te nowe językowe wody, warmijsko godka wydaje mi się nadal dosyć zagadkowa.
Nowe? No właśnie chyba stare. Przecież płyną w mojej krwi.
Mawia się tu czasem również po niemiecku, ale to przez telefon albo przez sen.
W tym królestwie zamachem stanu jest położenie noża na parapecie w kuchni. Tu przedmioty mają swoje miejsca i posłusznie, od lat, poddają się musztrze, która każe wszystkim nożom stać ostrzami w dół w osobnej przegródce ociekacza, łyżkom oddzielnie i widelcom oddzielnie. W dodatku musi tam stać również ta łyżeczka, której nigdy się nie używa, bo ojciec mówi, że ruska. Chyba za karę, ale stać musi.
– Jak ruska, to może wyrzucę?
– Ty byś tylko wyrzucała!
Ruska, nie ruska, musi stać, gdzie stoi. Tu wszystko ma swoje miejsce, a ponieważ mało rzeczy jest wyrzucanych, narasta nadmiar, plaga wielu domowych królestw. Głupek, bałaganiarz, profan i wiercipięta – jak ja – wprowadza natychmiast do tego kruchego układu paskudny element chaosu. Tego w królestwie się nie toleruje, to się zauważa i natychmiast krzyczy:
– Wiecznie ten bajzel!
Ordnung muss sein.
Porządek jest ważny i musi być. W tej opowieści, notowanej od przypadku do przypadku, zbieranej puzzel po puzzlu, niestety nie da się wszystkiego porządnie ułożyć. Wydaje się, że fragmenty skaczą bez ładu i składu, ważne miesza się z nieważnym. A przecież wszystko wydaje się istotne! Jest tym bardziej istotnie, im bardziej zaprzeczano, i zaprzecza się nadal, istnieniu samego ojca, mojemu i innych Warmiaków. Żeby zaprzeczyć temu zaprzeczaniu, żeby odpowiedzieć TAK na NIE, staram się to i owo zapisać, zapisać ojca, zanotować go, utrwalić, chociaż fragmentarycznie. Dlatego ważne są też drobiazgi.
Próby uładzenia tej historii są trudne, dlatego uprasza się o cierpliwość – to, co najistotniejsze, zostanie z pewnością wyjaśnione.
Przymiotnik „ruski” jest u ojca bardzo blisko rzeczownika osobowego: Ruski. A Ruski to wiadomo – zły. Relanium w nowym opakowaniu, które trudniej otworzyć, wiadomo, że ruskie albo od Ruskich. Radziecki nóż z rzeźbionym na rękojeści jenotem lub straszliwie długą wiewiórką, kupiony od radzieckiego żołnierza wracającego eszelonem do domu z NRD, nabyty za papierosy i lusterko z gołą babą, też jest ruski, ale jak na taki od Ruska – z dobrej stali. No, ale to jedyna w miarę tolerowalna rzecz od Ruskich i jedyny Rusek, jakiego ojciec może znieść w swoim królestwie. Ruskimi straszyło się dzieci; zawsze mogli wejść i zrobić to, co robią Ruscy. Nigdy też Warmiacy nie mówili „Rosjanie”. Od Ruskich ucierpiała każda rodzina. Bano się ich jak orków, nie opowiadano jednak o tym, co robili, dusząc w sobie historie zbyt straszne do wymówienia na głos i niemożliwe do przeżycia.
Rok 1945, ciężki od trupów, zagmatwany, pokiereszowany, opowiedzieć najtrudniej. Temat zakazany przez dziesięciolecia, teraz już często pojawia się w książkach. Temat niezamknięty, dopóki żyją ludzie, których naznaczył. Wojna ciągnie się po dziś dzień, w gabinetach psychologów i na ustawieniach hellingerowskich, w drugim, trzecim, czwartym pokoleniu. W sporach o pomniki. Wiadomo, wojny nie kończą się nigdy, dopiero kolejna wojna nieco je przesłania, potem następna, jak fale, które muszą po sobie przyjść. Muszą, zawsze muszą. W każdym razie rok 1945 oznaczał kres pewnego porządku, który został zlikwidowany w kilka tygodni. Atlantyda Północy, jak nazwano Prusy Wschodnie, zatonęła. Jak to mają w zwyczaju Atlantydy.
Warmińskie krzywdy kumulują się i skraplają w ojcu jak w alembiku. Jakim tam alembiku – po prostu w zwykłym ludzkim garnku, w którym się gotowało przez osiemdziesiąt lat! Warziło sia i warziło, aż żale zgęstniały, że można je kroić nożem. Pogrzeby nieodprawione, pieśni niezaśpiewane, lamenty niewyjęczane, prawdy zakryte, niewykrzyczane, nieuznane nigdy, niewypowiedziane w świetle dnia, niepotwierdzone urzędowo, szyderstwa niestrawione, drwiny nieuciszone, nieprzeproszone, żałoby nieprzebyte, groby pogubione. Cienie i duchy szwendające się po domu, domagające czegoś, chociażby odrobiny opowieści.
– Morgen! – mówię, gdy spotykam rano ojca w korytarzu.
– Morgen, morgen nur nicht heute / sagen alle faulen Leute.
(– Dzień dobry.
– Jutro, jutro, nie dziś dzień, / mówi każdy cwany leń.)
A ja na to odpowiadam tym razem: „Gute Leute”, dobrzy ludzie.
A czasem: „Lustige Leute”. Ludzie weseli.
I się śmiejemy.
Śmiech jest ważny. Trzyma warmińskie królestwo w całości i nie pozwala mu się pokruszyć.
Królestwo jest twierdzą, ale jak to z twierdzami bywa, także więzieniem.
Każdy człowiek jest wieloosobową celą; nie ma co ukrywać, nikt sam nie siedzi. Ojciec siedzi w tej swojej celi z ludźmi nieżyjącymi, którzy z roku na rok stają się coraz ważniejsi. To jego Oma, Opa i matka. Może też jego ojciec. Kiedy tak siedzi sam w fotelu, niby to oglądając Strażnika Teksasu czy Komisarza Rexa, w każdym razie jakiś serial z lat dziewięćdziesiątych, niemal widać, jak jego wzrok odbija się od ekranu. Wektor uwagi kieruje się nie naprzód, ale wstecz, i zdaje się, że ojciec patrzy już tylko do środka, na sceny, które losowo podsuwa mu mózg, tasując karty z przeszłości.
Za kogo ja tu robię? Jestem całym dworem, gram wszystkie dworskie postaci, męskie i żeńskie figury. Robię tu za szambelana, pazia, kata, księżniczkę, posługaczkę, stangretkę, kucharza, cyrulika, podczaszą, balwierza, za heroldkę i może nawet czasem za błazenkę.
Długie włosy, wzorem francuskich delfinów, są najodpowiedniejsze do sprawowania władzy królewskiej. Moc króla tkwi w jego włosach, więc nie powinno się ich zanadto obcinać, lepiej też się z nimi nie szarpać w trakcie mycia. Upodobanie króla do muzyki z lat jego młodości, czyli Czerwonych Gitar i innych bigbitowców, także ma swoje znaczenie. Król nigdy nie jest nagi, jeśli ma długie włosy. To nici, które łączą go z przodkami, poddanymi oraz ziemią.
Warto jeszcze zauważyć usta ojca, wycięte w ten zwichrowany, finezyjny sposób, z dziubkiem na górnej wardze, jego szczupłą twarz, oczy skryte za fotochromami, które przydają mu nieco mafijnego wyglądu, popękane naczynka krwionośne wokół nosa, liczne rany po operacjach. No i tę schowaną pod koszulą i pikowaną kamizelką – ranę od ruskiego bagnetu.
Bagnet! Do niego wszystko zmierza, musi zostać opowiedziany w odpowiednim momencie.
Więcej jest Wilengowskich martwych niż żywych. Co za pech. Można ich znaleźć w pamięci, oczywiście, w wielu głowach jeszcze są ci różni Wilengowscy, ale najpewniej można ich spotkać na cmentarzu.
Sprawdzam na stronie danych rządowych z 19 stycznia 2024 roku. Kobiet o nazwisku Wilengowska jest w Polsce pięć, mężczyzn – sześciu. Jeśli chodzi o kobiety, to cztery z nich są z mojej rodziny. Cztery na pięć. Mężczyzn trzech. Trzech na sześciu jest mi znanych. Zatem istnieje czworo Wilengowskich dalszych, nieznanych mi dotąd.
Tak czy siak, kiedyś było ich więcej, choć mieszkali nie w Polsce, ale w Prusach Wschodnich. Teraz mamy duży deficyt Wilengowskich. Tej bolesnej bessie sprzyja także i to, że dzieci noszą nazwiska ojców, nie matek, więc dzieci córek Wilengowskich idą w świat jako Sekularowie czy Mereczowie. Odwrót Wilengowskich z tego świata odczuwa się szczególnie dojmująco właśnie po wizytach na warmińskich cmentarzach, choćby na jednym z najpiękniejszych i najdziwniejszych, czyli na cmentarzu w Orzechowie. Ta wieś, wysiedlona w czasach PRL-u z kaprysu rządzących, którzy w tutejszych lasach chcieli sobie polować do woli, nieobserwowani i bezkarni, dziś składa się wyłącznie z cmentarza, kościoła otwieranego tylko na jedną niedzielną mszę, rozsypujących się zabudowań parafialnych oraz dwóch czy trzech domów gdzieś dalej, należących chyba do nadleśnictwa. A na cmentarzu, w jego starszej części, która już dotyka lasu, kamienne obmurowania z nazwiskiem Wilengowski porastają mchy. Tak wielu Wilengowskich, męskich i żeńskich, młodych i starych, tu i tam, grobów jak wietrzejące skały, wsiąkających w ten pejzaż tak, jak być powinno. To dalsze gałęzie mojej rodziny, nie moi bezpośredni przodkowie, choć dzielę z nimi nazwisko. Moją gałęzią, moją rodziną, moim genetycznym umocowaniem w świecie są natomiast Storkowie, których groby jeszcze widać wyraźnie, choć kruszą się już powoli, dostojnie. „Hier ruht im Gott…” oznajmiają napisy na nagrobkach. Spoczywają zatem w Bogu: Michael Stork, mój prapradziadek, oraz Josephine Stork, z domu Baczewski, moja praprababcia (daty na czarnej tabliczce obwieszczają leśnej ciszy, że żyła w latach 1865–1924). Trochę przed nimi, wysunięty do przodu, w kierunku pustej zazwyczaj drogi, grób, który nieco mąci obraz sprawy, kolejnego Michaela Storka. Ich syna, a zatem brata mojej prababci. Umarł na zapalenie wyrostka, które wszyscy wzięli za ból brzucha po plincach.
Plince to placki ziemniaczane, jeden z hitów warmińskiej kuchni, wcale niepowodujący śmierci. Jadano je najchętniej z marmulodą z jepków, no, czasem z jonków, ale to na kwaśno. Ze śmietaną rzadziej, bo Opa śmietanę wolał zachować na masło. Oma smażyła plince cieniutkie, chrupiące. Czasem też plince pszanne, które jadano z apfelmusem lub po prostu z cukrem.
Ojca wychowywali dziadkowie, Oma i Opa. Opa nasz, czyli Wiktor Wilengowski, urodzony w 1884, a zmarły w 1977 roku, pamiętany przeze mnie jako budzący lekką obawę solidny łysawy pan z cygarem, zazwyczaj zasiadający w fotelu na tle wyściełanego kołdrami i poduchami łóżka, poślubił Josephine ze Storków, która żyła w latach 1891–1990, a raczyła odejść niemal w przededniu swoich setnych urodzin. Miał z nią potomstwo o następujących imionach: Otto, Hedwig, Maria, Viktor, Erich, Helene, Hildegard, Otto, Georg i Erna. Dziesięcioro dzieci. Rodziły się one i umierały od chorób, w tym tej najgorszej, czyli wojny, a rodzice żyli dalej, zatem oboje moich pradziadków mogłam poznać osobiście, natomiast z ich zstępnych jedynie Hedwig i Georga. Matka mojego ojca nosiła imię Helene i nigdy jej nie widziałam inaczej niż na zdjęciu lub w wyobraźni, gdy myślałam o nieszczęśliwym finale jej życia, niemal czując chłody Uralu.
Rano codziennie kroczymy do sklepu. Nie idziemy, tylko kroczymy. Z wyrazem solidarności w oczach patrzę na psy na smyczy, które mijamy. Dzielnie maszerują przy nogach swoich panów, zwalniając i dostrajając krok.
Zatem kroczymy do sklepu, potem ze sklepu, zawsze mijając towarzystwo przy działającej lub akurat niedziałającej fontannie, które do ojca czasem coś zagaduje, a nawet jeśli nie zagaduje, wytrwale i dokładnie się gapi, jak przystało na ludzi, którzy mają w tym wieloletnią wprawę. Ojciec czasem ich słyszy, czasem machnie im ręką w niedbale monarszym stylu, czasem nawet coś odpowie. Ja, jako księżna, nawet nie patrzę w ich stronę i wcale nie myślę merdać ogonem. Kroczymy powoli, dumnie, czasem przystając, by skomentować jakiś widok królestwa.
Wracając, musimy odbyć mały rytuał. Otóż gdy pniemy się w górę chodnikiem, na którym od czasy do czasu, zdradziecko, ktoś wkomponował schodek, należy ten stan rzeczy skomentować:
– Tego, co te schody zaprojektował, to ja bym skrócił o głowę.
– Tego, co te schody zrobił, to ja bym żywcem utopił.
– Skantuja sia z tych trepów, psiokrew!
Królestwem jest Warmia. To kraina historyczna, kształtem przypominająca obuch tomahawka tnącego ostrzem mapę od Zalewu Wiślanego w dół. Frombork, Braniewo, Pieniężno, Orneta, Lidzbark Warmiński, Bisztynek, Reszel, Biskupiec, Jeziorany, Barczewo, Olsztyn – to warmińskie miasta. Ale najpierw były tu lasy, pięknie inkrustowane niewielkimi jeziorami, pamiątką po ostatniej epoce lodowcowej. Po niej kraina odziedziczyła także uroczą pagórkowatość, dzieło moreny czołowej. Najpierw więc były lasy, a w nich Prusowie; niemal można ich zobaczyć – kiedy się szybko obróci głowę, migają pośród liści. Plemiona Bartów, Sasinów, Galindów i wreszcie Warmów, od których imię przyjął cały kraik. Ci z Prusów, którzy nie walczyli, którzy przestali walczyć, ugięli się przed nowym krzyżackim ordnungiem, przed nową ludzką falą, jaka weszła między lasy, jeziora i pagórki, ci zakładali nowe wsie i miasta w miejsce swoich dawnych osad. I tak rodzinna wieś mojego ojca, Stawiguda, została założona przez kapitułę warmińską, a jej lokatorami było właśnie dwóch Prusów. Uczynili to na prawie chełmińskim w 1357 roku niejacy Surgeden i Cristian, nazwawszy wieś Stabegoide. Potem nazywała się ona Stabigotten, po wojnie Stawiguda, tak jak zwali ją już wcześniej Warmiacy. Dzisiaj to niemal dzielnica Olsztyna. Dojeżdża się tu w kilkanaście minut, nowa droga ekspresowa S51 prowadzi prosto do celu. Kilka obrotów na rondach, jak na karuzeli, i już jesteśmy.
Pejzaż wiejski kapituluje przed innego rodzaju uporządkowaniem przestrzeni: halami magazynowymi sieci dyskontowych i kurierskich oraz typowymi dla przedmieść domami wybranymi na chybił trafił z puli dostępnych projektów. Ślepe, głuche, tymczasowe, wydawać by się mogło, domy, zawieszone w bezczasie desek kreślarskich, domy jak przerośnięte niemowlęta, różowe czy waniliowe berbecie, bez historii, raczkujące dopiero na zbyt ciasnych działkach, na których je postawiono. Czasem gdzieś mignie czerwona cegła, stara lub nowa, ktoś poczuje lojalność wobec dawnego budownictwa, co zaraz napawa otuchą, jakby się weszło jałową zimą w ciepły i pachnący olejkiem sosnowym bąbel powietrza. Ale to raczej rzadkość, kaprys. Dominuje beton. A gdy miniemy łyse podwórka okolone tujami, natrafimy na kolonię Stawigudy zwaną Zarośle. To tu narodził się król, tu wychował, tu spędził lata dziecięce, gdy był szurkam, stąd biegł do szkoły, do pociągu, na randkę, na ryby, na raki, na lofry, stąd wyjechał wreszcie do Olsztyna, zostawszy dziedzicem mentalnym, choć nie materialnym, tego miejsca, już na zawsze.
Nie ma co ukrywać, w królestwie panuje tyrania. Rządzi się twardą ręką. Nie tylko noże i widelce muszą znać swoje miejsce. Ordnung muss sein. O ósmej wieczorem definitywnie zamyka się bramy i biada tym, którzy zostaną pod murami. Przybyć trzeba najlepiej jeszcze przed szóstą, żeby uniknąć komentarzy, rano natomiast należy wstać przed siódmą, wywietrzyć, pościelić, umyć, zrobić śniadanie. Należy je zjeść, oglądając Lombard. Życie pod zastaw, a w weekendy Komisarza Rexa, wersję austriacką, najlepiej z Alexandrem Pschillem. Może też być Kobra o przygodach niemieckiej policji autostradowej, jak to się tu mówi, „z tym małym Turkiem”. Od biedy niemiecki Medicopter albo amerykański Słoneczny patrol z Davidem Hasselhoffem. Kawa musi być fest, mocna. Inaczej nastąpi obraza majestatu, podobnie jak w wyniku wszystkich prawdziwych czy iluzorycznych uchybień. Na przykład ironicznego traktowania upodobań ojca, co czasem zdarza mi się robić. Ale niech nikt inny nie śmie traktować go niepoważnie! Bo zagryzę.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
tel. +48 515 274 298
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I