Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lektura będzie nie lada zaskoczeniem dla czytelników przyzwyczajonych do pióra autorów. Tym razem połączyli siły, talenty, pasję i poczucie humoru, aby stworzyć wartką prozę WYŁĄCZNIE DLA DOROSŁYCH! Anegdoty, wspomnienia i portrety – wszystko opowiedziane językiem lekkim, czasem ironicznym, czasem refleksyjnym, a miejscami nawet zaskakująco sprośnym. Mówią o smakowaniu życia całym sobą i o pierwszych razach doświadczanych wszystkimi zmysłami. Przywołane historie wieńczą przepisy na dania, które kojarzą się Autorom z najważniejszymi momentami w ich życiu.
Podczas lektury „Królika po islandzku” poczujemy smak agrestu na Islandii i pierwszych brzoskwiń w puszce kradzionych podczas pracy w OHP. Wrócimy do barów mlecznych, przejedziemy się autostopem, zachłyśniemy towarami eksportowymi z zachodu, które były jak kolorowe papugi wśród szarych wróbli - zagraniczne papierosy, kolorowy alkohol i pierwsze komercyjne filmy na taśmach VHS. Te opowieści tworzą literacką przystawkę dla dania głównego. A jest w czym wybierać Pierś indyka - director’s cut, Carbonnade a la Flamande, Dziwkarski makaron oraz autorski Hummus z dworca Wien Sudbanhoff. To dla zaostrzenia apetytu czytelników, więcej w „Króliku po islandzku”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę tę dedykujemy naszym żonom,każdy swojej, Agnieszce i Zosi – bo po pierwsze,jesteśmy lizusami, a po drugie, fajne one są!
Hubert i Grzegorz
Na Islandii miałem dwóch bardzo bliskich przyjaciół. Jeden z nich postanowił pożegnać się z tym światem w kwiecie wieku. Szkoda. Wielka szkoda. Rana, która do dzisiaj nie chce się zabliźnić. Na szczęście jest muzyka. Szymon pozostawił jej po sobie sporo. Od czasu do czasu wkładam płytę CD do odtwarzacza. Wtedy znowu jesteśmy razem. Jakby jesteśmy... Drugi przyjaciel żyje, choć w moich książkach uśmierciłem go dwukrotnie. Pozwolił mi. Jest artystą malarzem, Chorwatem ze Splitu. Nazywał się kiedyś Boriwoje Kapor, lecz po otrzymaniu islandzkiego obywatelstwa zamienił się w Thora Magnusa Kapora, ku wielkiej radości konserwatywnej części rządu, która pewnie dalej jest za całkowitą naturalizacją obcych. Dla mnie Thor Magnus pozostanie na zawsze wspaniałym szaleńcem – Borem. Boro dalej mieszka w Reykjavíku. Maluje obrazy. Osiągnął to coś, co można nazwać przedsmakiem szczęścia i świętego spokoju. Ale dawniej bywało różnie. Pamiętam, jak kiedyś zadzwonił z domu wariatów, w którym okresowo się zamykał (dobrowolnie), żeby się odizolować od „głębi wnętrza”. Swoją szajbę właśnie tak pięknie określał.
– Słuchaj! – prawie krzyczał. – Dowiedziałem się od pielęgniarza, wiesz, tego z niebieską grzywką, a on od filipińskiej kucharki, że obok budynku starej elektrowni obrodził agrest! Rozumiesz? Agrest! Prawdziwy agrest wyrósł, są owoce, musimy szybko jechać, żeby nam te żółtki nie wyzbierały, wiesz, jacy oni są szybcy i łakomi, a jak coś jest za darmo, to zaraz znika. Ubieraj się i przyjeżdżaj, będę czekał przed budynkiem!
Wiadomość o agreście znalazła się w noweli Kołysanka dla wisielca, ale teraz, po wielu latach, nabrała zupełnie innej mocy. Tytułem dalszego wyjaśnienia chciałbym dodać, że Boro wychodził z domu wariatów, kiedy chciał, i wracał, kiedy chciał. Ordynator uważał go za wariata wybitnego, więc na wiele mu pozwalał. Boro nie miał takiego samego zdania o lekarzu, lecz starał się go lubić.
Z powodu notorycznego braku słońca na wyspie najlepiej udaje się trawa. Wiadomość, że obok elektrowni obrodziły rachityczne krzaki, mogła podniecić nie tylko Bora. Jak najszybciej podjechałem pod dom wariatów. Malarz czekał na parkingu przed budynkiem. Był spocony i znowu prawie krzyczał:
– Dawaj! Szybko! Jedźmy, nim nam wyzbierają!
Ruszyłem z piskiem opon. Gdy dojechaliśmy na miejsce i miałem zamiar cofnąć, żeby lepiej zaparkować, Boro nie wytrzymał, zobaczywszy kilku Azjatów uwijających się przy agreście. Wyskoczył z samochodu i krzyknął po angielsku:
– No!
Widziałem, jak tamci struchleli, zastygli w bezruchu.
– Macie pozwolenie na zrywanie agrestu? – zapytał.
– Nie mamy – odpowiedzieli zgodnie.
– Czy wiecie, że przebywacie na prywatnym terenie, moim terenie?
Znowu zgodnie odpowiedzieli, że nie.
– Czy wiecie – ciągnął dalej zapieniony – że za zbiór jedynego na wyspie agrestu bez pozwolenia władz, czyli mnie, grozi więzienie lub deportacja do waszego ryżolandu?
– Nie wiemy!
– No to spadać! Żebym was tu więcej nie widział. No co się tak patrzycie? Nie ma was!
Zniknęli. Boro pozbierał z trawy wypełnione agrestem plastikowe woreczki. Gdybyśmy przyjechali kilka minut później...
Kiedy siedliśmy w samochodzie, powiedział:
– Teraz to ja ci, chłopie, zrobię prawdziwe dalmackie knedle, takie jak kiedyś robiła mama, z powidłami agrestowymi. Pojedziemy do Szymona, on ma u siebie te dziewczyny, powie się im, usmażą powidła.
Dziewczyny, Polki – Teresa i Ewa – zgodziły się, ale na smażeniu się nie skończyło, bo Boro był wielkim artystą, nie chciał, a może nie potrafił być podwładnym, kuchtą. Kupił worek ziemniaków, rodzynki, śmietanę, masło, jajka, mąkę i cynamon. Gdy ziemniaki po ugotowaniu w łupinach ostygły, dziewczyny obrały je i przetarły, potem zmieszały z jajkami i mąką, a do wyrabianego ciasta dodały szczyptę soli. Kiedy już ciasto uzyskało odpowiednią konsystencję, uformowały z niego wałek i posypały odrobiną mąki. Szymon postawił gar zimnej wody na kuchenkę, ja zaś miałem zrobić zasmażkę – z masła, rodzynek, bułki tartej i cynamonu. Thor Magnus dyrygował procesem tylko w fazie najcięższej roboty. Ewa i Teresa kroiły ciasto na plasterki, wykładały agrestowe powidła łyżeczką na sam środek krążków, a potem zamykały krążki i formowały kulki, które obsypywały mąką. A gdy tych kulek pojawiło się na stole wiele, a woda w garze zawrzała, Boro osobiście wrzucał do niej knedle i lekko mieszał drewnianą łyżką, by nie przywarły do dna. Po kilku minutach kule zaczęły wypływać na powierzchnię. Thor z namaszczeniem wyławiał je i wrzucał na patelnię, na której skwierczało rozgrzane masło z rodzynkami, cynamonem i bułką tartą. A kiedy knedle nabrały złotego koloru, wyjmował je na półmisek. Tę czynność powtarzał wielokrotnie, aż wszystkie zniknęły z garnka i zapełniły trzy duże półmiski. Na sam koniec nakazał Szymonowi oprószyć knedle cukrem i lekko podlać gęstą słodką śmietaną.
Boro knedli nie jadł, on je przyjmował, bo były dla niego jak komunia święta. Przyjął tej komunii dwa półmiski.
Knedle po dalmacku
SKŁADNIKI:
2 kg ziemniaków
4 jajka
½ kg mąki
szczypta soli
powidła z agrestu
½ kostki masła
200 g rodzynek
bułka tarta
cynamon i cukier do smaku
½ l gęstej słodkiej śmietany
DO TEGO:
garnek, woda i gaz, ma się rozumieć