Królikarnia - Tess Gunty - ebook + książka

Królikarnia ebook

Gunty Tess

0,0
51,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ściany w Królikarni – lichym kompleksie mieszkań socjalnych – są tak cienkie, że można wsłuchiwać się w cudze życia jak w podcasty. Nastolatek z mieszkania C10 zamyka drzwi na klucz i wysyła wiadomość o treści „Gotowy”. Młoda matka z C8, która niedawno dowiedziała się o śmierci ulubionej aktorki, unika spojrzenia swojego dziecka. Mieszkańcy C6 dyskutują o tym, czy sąsiedzi wrzucają im myszy przez okno. A kobieta z C2 słyszy krzyk.

W mieszkaniu C4 Blandine zostaje dźgnięta nożem. Jest przy niej wtedy trzech nastolatków (ostatniej zimy wszyscy się w niej zakochali), nieznajomy mężczyzna i koza imieniem Hildegarda. Pokój pełen walących coraz szybciej serc. Jeden z chłopaków nagrywa całe zajście. Myśląc o liczbie przyszłych odsłon, szczerzy zęby. Ale to Blandine będzie się śmiała ostatnia.

Tess Gunty oryginalnie i z imponującą wyobraźnią buduje opowieść o mieszkańcach amerykańskiej prowincji, ze wszystkimi ich wadami i dziwactwami. Znajdzie się tu miejsce dla dziedziczonych traum, samotności, przemocy, konsumpcjonizmu, chorób psychicznych. Znajdzie się miejsce i na miłość, i na okrucieństwo.

„Kiedy wydawało się, że już wszystko obliczone jest tylko na krótki okres używalności, po którym zgodnie z planem staje się przestarzałe, pojawiła się „Królikarnia” – dogłębnie mądre, szalenie pomysłowe, absolutnie poruszające dzieło sztuki, którego niewyczerpane, zdaje się, dary pozostaną z wami jeszcze długo po zakończeniu lektury. Każda strona tej powieści zawiera osobną powieść, świat cały.” Jonathan Safran Foer

„Hipnotyzująca […]. Powieść budząca respekt rozmachem i precyzją […]. Wśród przyjemności z tej lektury jest to, jak fabuła pławi się w języku, w rytmach, powtórzeniach, ślimakowych wirach sensów, które należy wyłuskać z banalnych skorup życia codziennego. [Gunty] ma też dar wyłapywania – niczym tętna – kruchości i absurdalności bytu człowieka w świecie, wszystkich tych cichych a tajnych potrzeb, niecodziennych zwierzeń. Najlepsze zdania tej powieści – a jest tu w czym wybierać – aż dźwięczą tą świadomością, nawet w pospolitych szczegółach.” Leah Greenblatt, „The New York Times Book Review”

„Najbardziej obiecujący debiut powieściowy, jaki czytałem w tym roku […]. Fabuła napędzana […] poczuciem autentycznego kryzysu, przez kolejne zakręty zmierza do katharsis niesamowitego finału.” Sam Sacks, „The Wall Street Journal”

„Choć ta powieść przedstawia wiwisekcję współczesnego uwiądu miast, nie pozwala jednak kwestiom społecznym przyćmić osobowości postaci, a kluczem do tego jest zwichrowany geniusz Blandine.” „New Yorker”

„„Królikarnia” znajduje równowagę między banałem a ekstazą, przywodząc mi na myśl Davida Fostera Wallace’a w szczytowej formie. To opowieść o miłości przedstawiona bez czułostkowości, historia okrucieństwa opisana z wyważeniem. Gunty jest porywającą pisarką.” Sarah Ditum, „The Guardian”

„To ważna amerykańska powieść, portret konającego miasta i – przez analogię – umierającego systemu. Napędzają ją nie tylko przenikliwość i dowcip, ale też historia tej eterycznej dziewczyny. […] Ona aż pulsuje życiem, świadomością – do tego stopnia, że kończąc lekturę, sama pragnęłam to poczuć. Chciałam wyjść z domu. Poczuć to, co prawdziwe. Obudzić się. „Królikarnia” Tess Gunty to powieść zapierająca dech, przepełniona współczuciem i widowiskowa.” Una Mannion, „The Irish Times”

„Książka mocarna i brutalna, naszpikowana zdaniami mrocznymi i dowcipnymi [...]. Jednak prawdziwym tematem prozy Gunty jest kraina samotności, roztrwonionego potencjału i wyzysku, która jawi się wyjątkowo amerykańsko – ale też kontakty międzyludzkie i okruchy szczęścia, które pozwalają nam w niej przetrwać.” Dorany Pineda, „Los Angeles Times”

„Ten prawdziwie zachwycający debiut powieściowy – o lokatorach nisko czynszowego bloku mieszkalnego gdzieś w małomiasteczkowej Indianie – fascynująco stapia żywy realizm z eksperymentatorskim komizmem, jakże ukochanym w amerykańskiej prozie. Tu zdania aż się iskrzą, wachlarz styli i typów ludzkich robi wrażenie. […] Ileż tu może olśnić, aż trudno wskazać, na co warto patrzeć. […] W pamięci zostaje coś prostego: buzujące życie wewnętrzne tych postaci.” Robert Collins, „The Sunday Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 495

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dotychczas ukazały się m.in.:

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Tara June Winch, Plon

Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba

Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń

Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale

Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście

Haśka Szyjan, Za plecami

Melissa Broder, Ryby

Yaa Gyasi, Poza królestwo

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt

William Brewer, Czerwona strzała

Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy

Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku

Elizabeth Wetmore, Walentynka

Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność

Miriam Toews, Z ogniem

Jen Beagin, Szwajcara

Już niebawem ukaże się:

Négar Djavadi, Wszystkie moje rewolucje

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Rabbit Hutch

Projekt okładki Kamil Rekosz

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Na okładce fragment Madonny Dirka Jurriaana Sluytera, Rijksmuseum

Ilustracje wewnątrz tomu © by Nicholas Gunty, 2021

Copyright © 2022 by Tess Gunty

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024

Copyright © for the Polish translation by Tomasz S. Gałązka, 2024

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Sandra Popławska / d2d.pl, Justyna Rochacewicz / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-028-9

– Jeśli nie sprzeda się ich ludziom do domów, to trzeba je opchnąć jako mięso. No bo to samo mięso. Tylko o, zobaczcie, co one zaczynają sobie robić.

Kobieta wskazuje na króliki.

– Czyli co znowu?

– A, sikają po sobie i takie tam, jak podrosną. Jak się nie będzie dla nich miało dziesięciu osobnych klatek, to zaczynają walczyć. Wtedy jedne samce kastrują drugie. Serio. Normalnie odgryzają im jajca. I wtedy to jest jatka. Dlatego trzeba je ubić, jak dorosną do takiego wieku, bo inaczej to się ma taki bajzel, że hej.

Rhonda Britton, mieszkanka Flint w stanie Michigan, 1989

Przez rzeczy widzialne i doczesne objawiają się te rzeczy, które są niewidzialne i wieczne[1].

Hildegarda z Bingen, opatka benedyktynek, 1151

CZĘŚĆ I

Przeciwieństwo niczego

W upalną noc Blandine Watkins z mieszkania C4 opuszcza swoje ciało. Ma zaledwie osiemnaście lat, ale przez większość życia tego właśnie pragnęła. To słodka udręka, tak jak obiecywały mistyczki. Jakby duszę człowieka dźgano światłem, mówiły, i tutaj też się nie myliły. Nazywały to doznanie Transwerberacją Serca, jak też Atakiem Serafina, jednak żaden anioł nie objawił się Blandine. Owszem, jest jakiś otoczony bioluminescencją facet po pięćdziesiątce, jarzy się niczym robaczek świętojański. Biegnie ku niej i wrzeszczy.

Nóż, bawełna, kopyto, wybielacz, cierpienie, sierść, błogość – wychodząc z siebie, Blandine jest tym wszystkim. Jest każdym lokatorem tego bloku. Jest śmieciem i cherubinem, gumiakiem na dnie morza, pomarańczowym kombinezonem aresztanckim ojca, szczotką rozczesującą włosy matki. Pierwszą i ostatnią fabryką koncernu samochodowego Zorn w Vacca Vale, stan Indiana. Jądrem komórkowym wewnątrz mężczyzny, który złupił jej ciało, kiedy miała czternaście lat, czerwonymi okularami na nosie ulubionej bibliotekarki, rzodkiewką wyrwaną z grządki. Jest nikim. Jest Katy, wodołazem portugalskim, która lizała ją po twarzy zawsze, gdy rodzice zastępczy wywalali je na śnieg, żeby nie plątały się pod nogami. Algorytmem wzmacniania treści i błękitnym koktajlem lodowym ze stacji benzynowej. Pierwszą parą bucików do stepowania na nogach małoletniej aktorki i mężczyzną mówiącym jej, żeby się bardziej przyłożyła. Jest smartfonem filmującym Blandine, kiedy ta leży skrwawiona na deskach podłogi swojego mieszkania, i odpryśniętym lakierem na paznokciu nastolatki, która wykonała dziewięćdziesiąty etap montażu tego telefonu w zielonej hali fabrycznej w chińskim Shenzhen. Amerykańskim satelitą, brzydkim słowem, pierścieniem na palcu reżysera jej licealnego kółka teatralnego. Jest każdym króliczkiem pasącym się na roślinności jej konającego ponoć miasta. Dziesięcioma minutami rozkoszy roznieconej między tymi, którzy ją poczęli, ostatnią tabletką oksykodonu na języku jej matki, sędziowskim młotkiem, który przybije chłopakom po dziesięć lat więzienia za to, co jej teraz robią. Tyle że nie ma żadnego teraz. Ona nie jest jeszcze jedną pokaleczoną młodą kobietą na podłodze, ciałem poharatanym przez mężczyzn, by odebrać mu zasoby – o nie. Ona tu jest skupiona. Ona się śmieje ostatnia.

Tej upalnej nocy opuszczająca swoje ciało w mieszkaniu C4 Blandine Watkins nie jest wszystkim. Nie całkiem. Jest po prostu przeciwieństwem niczego.

A teraz wszyscy razem

C12: W środową noc, gdy mija dziewiąta, mężczyzna mieszkający cztery piętra nad miejscem przestępstwa gapi się w ekran apki o nazwie Oceń Swoją Randkę (Dla pełnoletnich użytkowników!). Apka jarzy się soczystą czerwienią, facet jest przekonany, że nikt w niej nie siedzi. Jak wielu mężczyzn, którym przyszło znieść odrzucenie przez kobietę, ten z mieszkania C12 wierzy, że kobiety mają więcej władzy niż ktokolwiek inny pod słońcem. Kiedy dowody przeczą temu przeświadczeniu, robi się zły. To wściekłość właściwa tym, którzy twardo stoją po przegranej stronie sporu. Ten mężczyzna – już po sześćdziesiątce – leży w mroku na pościelonym łóżku. Wykonał plan dnia, ale dzień jeszcze się nie skończył: wciąż jest zbyt wcześnie, by spać. Ten facet to drwal, przekroczył już zawodowy termin przydatności do spożycia, ale nie odłożył ani dość środków, ani rezerw psychologicznych, żeby odejść na emeryturę. Często czuje na grzbiecie ciężar widmowego drewna, niczym dziecko. Często czuje na grzbiecie widmowe dziecko, niczym bal drewna. Od śmierci żony przed sześcioma laty czuje się tak, jakby w mieszkaniu nie miał mebli, choć w rzeczywistości jest nimi upchane. Mężczyzna poci się, tuli w dłoniach duży, jaśniejący ekran.

nawet fajny taki tatowaty tylko grupszy niż na profilowym. i kontakt wzrokowy – niedobry. nie pyta co u ciebie tylko jakby cały czas cen pilnował. portfel na rzep – skomentowała jego profil dwa tygodnie temu użytkowniczka Mel-Bell123. – i pachnie jak gary w stanie indiana. ««¶¶¶

Poza tym na jego profilu jest tylko jeszcze jeden komentarz, sprzed pół roku, od DzikiejDenise: facet jest jak krokiet ziemiaczany. «¶¶¶¶

Z któregoś z mieszkań niżej niosą się hałasy. Pewnie jakaś impreza.

C10: nastolatek przełącza oświetlenie łazienki na korzystne żarówki w obramowaniu lustra. Przeczesuje włosy palcami, używa pomadki do ust. W tors wciera próbkę wody kolońskiej z kolorowego pisma, choć wie, że to absurdalny pomysł. Poprawia kamerkę tak, żeby wyłapała jego najlepsze pozy i cienie. Matka pracuje na nocną zmianę, ale on i tak zamyka się w pokoju na klucz. Robi trzydzieści pajacyków, trzydzieści pompek. Śle esa: Gotowy.

C8: Matka przenosi niemowlę na kanapę, podciąga bluzeczkę na ramiączkach. Tak późno w nocy powinien już spać, ale maluchy nic sobie nie robią z zasad. Ciągnąc z piersi, mały domaga się połączenia, więc matka próbuje. Raz, drugi. I mocniej. Ale nie potrafi. A on odpala na jej skórę bystre, telepatyczne, dojrzałe oskarżenia. Ona to czuje. Mały ssie mocno, drapie ją paznokietkami zbyt miękkimi, by je przycinać, ale na tyle długimi i ostrymi, że zostawiają rysy. Wolną ręką matka sprawdza telefon. Esemes od jej matki: fotka Daisy, jej pogony – jaszczurki – w miniaturowym kostiumie motocyklistki. Wyściełany kask na łuskowatym łebku, opięta na brzuszku kurtka z czarnej ekoskóry. Litery jak na kurtkach Hells Angels układają się na grzbiecie pogony w napis „JASZCZUR JAKSMOK”. Gad łypie ku obiektywowi ze swojego punktu obserwacyjnego na stole w jadalni, wyraz pyska ma nieodgadniony. Matka zrobiła najazd na dinozaurze ślepie Daisy, które wydaje się patrzeć na nią z innej epoki, jakby sprzed dziewięćdziesięciu milionów lat.

Masz bombelka, i ja też!! – pisze matka matki, obecnie zamieszkała w Pensacoli z drugim mężem. HA HA HA! Roy znalazł ten kostium…🚴🔥☠wygląda SUPER co nie?🐉🐊🐲niech Bóg błogosławi tobie i mojemu słodziaczkowi Wnuczkowi😇💓🙏

Matka, rozstrojona, wyskakuje z esemesowego wątku i zaczyna się snuć między trzema platformami społecznościowymi, czując pod prawym ramieniem ciężar i ciepło dziecka, napawając się cichutkimi odgłosami zadowolenia, które ono z siebie wydaje, ciągnąc mleko. Jak zwykle w internecie panoszą się drapieżcy. Nie ma nikogo poza drapieżcami. Gdyby matka miała streścić fabułę życia w obecnych czasach, powiedziałaby: jest tak, że wszyscy karzą się nawzajem za rzeczy, których nie zrobili. No i proszę, sama nie chce spojrzeć na własnego synka, karze go za coś, czego nie zrobił.

Matka dorobiła się fobii na punkcie oczu swojego dziecka.

Mały ma cztery tygodnie. A ona od czterech tygodni żyje w piwnicy własnego umysłu. Przez cały dzień pasła własne niepokoje mamuśkowymi blogami. Upiorne są te mamuśkowe blogi, gorsze niż strony internetowe o medycynie, choć podobnie obliczone na wyzyskiwanie tanatosa czytających. Bycie matką to najwartościowsza praca, którą kiedykolwiek w życiu przyjdzie ci wykonywać – oznajmiają mamuśkowe blogi z nieprzemakalnym przeświadczeniem. Zanim zaczęła w nie klikać, matka przygotowała się na diagnozę, którą miała dotąd za najgorszą z możliwych: Jesteś złą matką. Okazało się jednak, że to bynajmniej nie był najgorszy wariant. Jesteś psychopatką – orzekły mamuśkowe blogi. – Niesiesz zagrożenie nam wszystkim.

Siedząc na kanapie i kolebiąc dziecko, matka zaczyna panikować, przechodzi więc do kojenia siebie samej. Weź głęboki wdech, wypuść napięcie. Niech czoło, brwi, wargi się rozluźnią. Słyszysz tylko burczenie wentylatora pod sufitem, nic więcej. Powinna wyobrażać sobie, że jej ciało to meduza czy coś w tym stylu. Wizualizować sobie, jak rozpływają się granice dzielące jej ciało od reszty świata. Uczyła ją tych sztuczek kuzynka Kara, kiedy jeszcze mieszkały razem.

Zanim została matką, miała na imię Hope, Nadzieja. „Śmieszna rzecz z tym twoim imieniem – powiedziała jej kiedyś Kara – bo w tym akurat jesteś totalnie beznadziejna”. Po liceum Hope znalazła pracę jako kelnerka, Kara została fryzjerką. Wynajęły wspólnie tani domek niedaleko rzeki. Kara gustowała w jarzeniowych ciuchach, cynamonowej gumie do żucia i udręczonych facetach. Kolor włosów zmieniała co parę miesięcy, ale preferowała fiolet. Była osobą zdumiewająco radosną, często przy gotowaniu tańczyła, śpiewając na cały głos kawałki Celine Dion. Hope ustawicznie zastanawiała się, jak by to było wybrać się na wakacje do psychiki kuzynki. Gdy miały dwadzieścia lat, Kara znalazła raz Hope skuloną w pozycji płodowej na posadzce łazienki, była trzecia rano, a ona łkała, że jest taka przerażona, wszystkiego się boi, a to wszystko jest tak ogromne, że to zasadniczo wielkie nic, i ta nicość ją pochłania, pochłania wszystko. Następnego dnia Kara zabrała ją do Grządki, jedynego sklepu ze zdrową żywnością w Vacca Vale – małego kubika migoczących świateł, który zauroczył je obie korzennymi woniami i mnogością zamienników cukru. Wróciły z papierową torbą środków homeopatycznych, których Hope nie rozumiała i na które nie mogła sobie pozwolić, były tam: tojad, azotan srebra, bieluń, arsenicum album i ignatia amara. Kiedy tylko Hope zdarzało się zanurkować w te swoje mroki, co żgały jak prąd, Kara wyciągała garść słodkich pigułek, parzyła herbatkę lawendową, rezerwowała czas na spacery. Medytacja. Joga. Magnez. Często odpalała któryś odcinek ulubionego serialu Hope, Witamy sąsiadów. „Noś ten wisiorek na szyi – zalecała. – To ametyst, kryształ uspokajania, dobry na lęki. Rozprasza ponure myśli. O, i porobisz ze mną te ćwiczenia oddechowe”. Kara często informowała poznawanych w barach facetów, że w klasyfikacji Myers-Briggs jest INFP („mediatorką”), w enneagramie typem 2 („dawczynią”), w zodiaku Panną („tą, która leczy”). Wierzyła, że jest powołana, by troszczyć się o ludzi.

Teraz, już w swoim mieszkaniu, Hope wciąż słyszy, jak Kara prowadzi ją przez ćwiczenia oddechowe, w pokoju nadal unosi się jej głos niczym woń bzu. Głęboki wdech. I wydech. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć. I jeszcze raz. Oddychając, Hope czuje przy skórze swoje dziecko, ciepłe, miękkie.

Dochodzi do wniosku, że te jej lęki to nie taka znowu zagadka. Mąż całymi dniami nieobecny, pracuje na budowie, a ona w ostatnich dniach zaliczyła zero snu, tylko w gardle siedzi gula nadchodzącego przeziębienia. Piersi nabrzmiały jej do rozmiaru celebryckiego, strzały prądem sieką po liniach zasilania mózgu, sama, bez żadnego wsparcia kawą, rozbudziła swoje ciało do zwierzęcej wręcz czujności. Hormony podkręciły głośność świata do oporu, przyginając uszy matki ku dziecku, zmuszając ją, by nasłuchiwała – wiecznie nasłuchiwała – jego nowych, zaplutych krzyków. Matka czuje się jak lisica. Jak lisica na adderallu.

A przecież były i te straszniejsze cielesne lęki. Po porodzie cipka została z powrotem zdegradowana do zwykłej pochwy. Matka odkrywa, że ciąża, poród i rekonwalescencja poporodowa to trzy kolejne akty filmu grozy, którego nie dadzą kobiecie obejrzeć, póki go sama nie przeżyje. W szkole katolickiej Hope i jej koleżanki musiały oglądać filmy wideo o aborcjach, słuchać płaczu kobiet po zabiegach, zmuszano je do patrzenia, jak płód w łonie kulił się przed narzędziem lekarza. Czy jednak ktokolwiek wyjaśnił im, co się dzieje, kiedy już wypchną płód z ciała na świat? Skądże. To było „piękne”. To było „naturalne”. A przede wszystkim: był to „cud”. Macierzyństwo spowite świętym, błękitnym welonem, pod którym ukrywano przed nimi makabryczne detale: wyrafinowany spisek obliczony na wkręcanie katoliczek w produkcję kolejnych katolików.

Gdy matka karmi, bóle poporodowe sieką jej ciało niczym boskawe błyskawice. Karmienie piersią wcale nie jest intuicyjne, a podczas odciągania czuje się niczym krowa cyborg. Matka posikuje, kiedy tylko kichnie. Żeby temu zapobiec, powinna ćwiczyć mięśnie Kegla, ale to gimnastyka z piekła rodem. Jak uczy internet, matka miałaby sobie wyobrażać, że siedzi na szklanej kulce. Następnie napnij mięśnie miednicy, jakbyś chciała podnieść tę kulkę.

– Ale tak zupełnie szczerze – odezwała się do męża parę nocy temu, przeczytawszy te instrukcje na głos: – Że kurwa co?

Swoje doznania fizyczne opisuje mężowi nałogowo, ze szczegółami, jakby była kukiełką, przymuszaną przez brzuchomówcę do tych wyznań. Skoro on nie chce partycypować w kosztach, które ona ponosi, to matka przynajmniej zmusi go, żeby je sobie wyobraził.

Choć wcale nie potrzebuje go przymuszać. Gdy zaczyna opowiadać o tym, ile kosztował ją poród, on tuli jej dłonie, nie ucieka wzrokiem, dzieli cierpienie.

– Chciałbym móc to przejąć – mówi. – Chciałbym przejąć od ciebie to wszystko, wchłonąć w siebie.

Potem całuje ją w kark, tą łagodną defibrylacją przywraca matkę do życia. Mówi jej, że tego właśnie chce. Tych bebechów, pobudek o czwartej rano, początku, środka i końca. Chce naprawiać wszystko, co tylko naprawić się da, a w reszcie spraw chociaż być przy niej, chce i tego, co dobre, i tego złego, zdrowia i choroby.

– Chcę ciebie – mówi. – Każdej ciebie. – I nazywa ją boginią. Bohaterką. Cudem.

Więc nie, myśli sobie matka. Wcale jej nie odbija. I to całkiem normalne: czuć się anormalnie po tym, kiedy z twojego ciała wyszło inne ciało. Matka wnioskuje, że choć w sieci nie znalazła akurat swoich symptomów, to żaden obłęd tak bać się oczu własnego dziecka, kiedy wewnątrz ciebie szaleje taka dzika pogoda, a Twitter przynosi wiadomości krakaniem. Strzały, morderstwo, wyciek ropy, terroryzm, pożar lasu, porwanie, zamach bombowy, powodzie. Śmieszny filmik – kobieta otwiera drzwiczki samochodu, a tam na siedzeniu kierowcy siedzi niedźwiedź i wyżera jej świeżo zrobione zakupy. Tu morderstwo, tam morderstwo, wojna. Internet się burzy. W takich czasach doświadczać rzeczywistości jak zaczerpniętej garścią wody z kranu znaczy znaleźć się w zacnym towarzystwie. Depresja poporodowa – czy to może wyglądać właśnie tak? Jaskrawe kolory i wrzask?

Ale w czym problem z oczyma jej dziecka? Są zbyt okrągłe. W permanentnym szoku. Dziecko rejestruje każdy obraz z oburzoną miną, taksuje świat jakby w zamiarze złożenia pozwu. Mały zbyt rzadko mruga. Matka próbuje przyciągać jego uwagę – dzwoni kluczami, rozszczepia światło przez stary słoik po dżemie, puszcza palce w taniec – ale bodźce wzrokowe go przerastają i przy każdej takiej próbie robi się nerwowy. Mały woli obserwować gładkie, niegroźne płaszczyzny, na przykład ściany. A te jego oczy potrafią przykuć uwagę, takie prawie czarne, zawsze mokre, często spłoszone. To spuścizna rodziny jego ojca – przystojna z nich banda, każdy kuzyn uczuciowy i konkretne ciacho, i jeszcze dobrzy w łamigłówki. Matka kocha te oczy, tę parę gałek uformowaną wewnątrz jej ciała niczym drogocenny węgiel przetworzony przez ciśnienie. Kocha oczy małego tak jak jego tycie paznokietki, czarny puszek jego włosków, zapach jego główki, wysypkę na pulchnym, wiotkim karczku, która wygląda zupełnie jak kod kreskowy. Kocha swojego maluszka w kolorach, których nigdy dotąd nie oglądała, dokładnie tak, jak ostrzegają mamuśkowe blogi. Miłość nie wyklucza jednak lęku – matka w wieku dwudziestu pięciu lat nauczyła się już, że ten drugi niemal zawsze towarzyszy tej pierwszej. Więc oczy małego ją przerażają.

Matka próbuje uściślić, z czym kojarzą się jej te oczy. Obiektyw kamery monitoringu. Wzrok pantery wśród mroku. Intruz w łazience. Oczy tego faceta, który uparcie tłukł w szybę drzwiczek ich starej furgonetki, od strony kierowcy, lata temu, kiedy zatrzymała się na podjeździe fast foodu, skuszona wizją frytek i słodkiej herbaty.

Bębnił w szkło dziecięcą łopatką. Z żółtego plastiku. Nie mrugał. Z jego gardła nie dobywał się żaden język, tylko charkot i warczenie, jego motywacja pozostawała niewyjaśniona. Facet, któremu odbiło – tak, to było właściwe określenie, zawierało niezbędne otwory. Tam, na podjeździe fast foodu, oczy tego gościa były ciemne, przerażone, szeroko otwarte. Odbiło mu.

Opuściła wtedy szybę, zaproponowała, że i jemu coś zamówi, ale jakby wcale jej nie słyszał.

– Patrz na mnie – powtarzał w kółko. – Patrz na mnie.

Podniosła szybę, żałując, że robi to korbką, bo ów gest odtrącenia stawał się przez to bardziej gwałtowny – bała się go, ale znienacka poczuła też z nim więź. Przypadkowa natura wszelkich zetknięć międzyludzkich od zawsze była dla matki niepokojąca, nawet zanim stała się matką. Mieć narodowość, kochanka, rodzinę, współpracownicę, sąsiada – matka rozumie, że takie więzi są z gruntu absurdalne, bo losowe, a jednak nad każdym życiem sprawują władzę absolutną. Podniósłszy szybę, podjechała do interkomu fast foodu i złożyła zamówienie. Facet zaczął tłuc plażową łopatką w okno kolejnego samochodu, oczy miał szeroko otwarte.

Teraz mały odpycha się od niej, matka podaje mu do ssania lewą pierś, ale on nie chce. Odbekuje go przy osłoniętym ręcznikiem ramieniu, tonąc w chemicznej miłości do tego kruchego stworzonka. Mały marudzi. Ona go kołysze. Po kwadransie maluch znów śpi. Już się nauczyła, że tak właśnie wygląda życie z noworodkiem: łagodne przeprowadzanie kogoś ze świadomości w nieświadomość i na odwrót, raz po raz, z dożywianiem w interludiach. Tak jakby niemowlęta zamieszkiwały inną planetę, krążącą po orbicie wokół swego słońca czterokrotnie szybciej od Ziemi. Jeśli chce się zrozumieć conditio humana, należy bacznie przyglądać się niemowlętom: te grają zarazem o stawki najwyższe, bo w każdej chwili mogą umrzeć, ale i najniższe, bo ktoś większy zaspokaja wszystkie ich potrzeby. Nie pojawił się jeszcze język ani sprawczość. Jak to wygląda? Poobserwujcie sobie niemowlę.

Matka odkłada swoje do kołyski, kręci szyją, żeby ją rozluźnić.

Gdy wraca jej mąż, gdzieś koło wpół do dziesiątej wieczorem, z głową opancerzoną budowlanym kaskiem, zakurzonymi butami, swoiście zadomowiony w woni potu i kremu z filtrem, mały wciąż jeszcze śpi. Matka po raz pierwszy uświadamia sobie, że przez cały dzień do nikogo się nie odezwała. Chciała wziąć malca na spacer, ale zapomniała. Nie pomyślała o telewizorze czy radiu. Czternaście godzin samotności i spięcia, obserwacji dnia w poszukiwaniu zagrożeń.

Wręcza mężowi talerz z paluszkami rybnymi i keczupem.

– Ależ uczta. – On uśmiecha się, całuje jej nagie ramię. – Dzięki, maleńka.

Nie nazywaj mnie tak – nie powiedziała mu. Proszę cię bardzo – chce powiedzieć, ale nie potrafi sobie przypomnieć, jak wyprowadza się słowa z mózgu na świat. Ma wrażenie, że minęły już lata, od kiedy ostatnio tego próbowała.

– Aha, i strasznie szkoda Elsie Blitz – ciągnie jej mąż, myjąc dłonie. – Musiało cię to zasmucić.

Matka mruga szybko, jakby próbowała usunąć coś, co zaległo w oczach.

– Co takiego?

Elsie Blitz była gwiazdą Witamy sąsiadów. Hope najpierw poznała ten rodzinny serial komediowy z połowy dwudziestego wieku dzięki matce. Oglądanie go było w ich rodzinie swego rodzaju tradycją po kądzieli, może dlatego, że Witamy sąsiadów przedstawiało napięte, ale przyjazne stosunki między konwencjonalną panią domu a jej córką łobuziarą, więc kiedy Hope była mała, oglądała serial w towarzystwie matki, tak jak matka oglądała go w towarzystwie babci. Kiedy Hope nie może zasnąć, wciąż wrzuca sobie na ekran któryś odcinek, stopniowo coraz bardziej utożsamiając się z matką, nie z córką. Może przyjdzie taki dzień, że i ona zacznie oglądać serial wraz z dzieckiem. Elsie Blitz grała Susie Evans, ognistą osóbkę z zamiłowaniem do kłopotów, wokół której kręciła się fabuła. Elsie Blitz była dzieckiem tak optymalnie dziecinnym, że z czasem dla Hope stała się przedstawicielką wszystkich dzieci. Miała buzię jak jabłuszko, promienny uśmiech i duży zasób pewności siebie. Umiała stepować, śpiewać, gwizdać. Jej nieposłuszeństwo, nieważne, jak daleko by się posunęła, zawsze odkupione było zrodzoną z niego frajdą, a z czasem nawet władze jej to odpuszczały. W dzieciństwie Hope dostrzegała własne niedostatki w porównaniu z wyidealizowaną Susie Evans, ale ani filmowa postać, ani grająca ją aktorka nie budziły zawiści, a jedynie siostrzane pragnienie dorównania. W umyśle Hope Elsie Blitz na zawsze zastygła w wieku jedenastu lat – tylu, ile miała na zakończenie serialu. Jak miło było wiedzieć, że choć jednej osobie na świecie oszczędzone zostało dorośnięcie.

Mąż siada przy stole, garbiąc się pod poczuciem winy, jakby niechcący wyjawił cudzą tajemnicę.

– Myślałem, że już o tym słyszałaś. – Marszczy czoło. – Przepraszam. Inaczej w ogóle bym o tym nie wspomniał.

– Ale jak to? Co się stało?

– Zmarła dzisiaj – odpowiada jej mąż. – Była już po osiemdziesiątce.

Matka zbiera siły na uderzenie emocji, te jednak nie napływają. Jak gdyby znalazła się pod wodą, a ta wiadomość pozostała u góry, na nabrzeżu.

– Ach – odzywa się w końcu. – Smutne.

Mąż obserwuje ją z troską, ale nie drąży tematu. Kiedy jedzą – kiedy on je – matka rozważa napomknięcie mu o tej fobii na punkcie oczu. Zastanawiała się nad tym każdej nocy przez ostatnie cztery tygodnie. Hej – mogłaby powiedzieć, kiedy już przypomniałaby sobie, jak to jest tak normalnie rozmawiać. – Bo wiesz, jest taka dziwna sprawa. Taka dziwna rzecz się dzieje, trochę nawet śmieszna, żaden tam obłęd, dziwne i tyle.

– Jak tam nasz duży chłopak? – pyta mąż między kęsami.

Matka odzyskuje techniczną zdolność mówienia, choć z początku idzie niesporo.

– Jest… – Wcale nie duży.

Maleńki jest, chciałaby wrzeszczeć. Trzeba go ratować przed własną małością, jak każdego przecież! Jednym haustem matka opróżnia szklankę wody.

– Niemowlęta. To właśnie lubię w niemowlętach. – Jej oczy nie skupiają się na niczym.

– Hę?

– Niemowlęta wiedzą, że nawet jeśli im jest łatwo, to nie znaczy, że całe życie jest łatwe.

– Czyli żyje? – Mąż przeżuwa rybny paluszek.

Matka kiwa głową.

– Fantastycznie. – On gładzi jej brew, opuszkę ma szorstką. – Kocham cię. Zmęczona jesteś, co?

– Bo jest takie… – Matka wbija wzrok w czujnik przeciwpożarowy. – Taka śmieszna sprawa się dzieje.

– Serio? Co takiego?

A ona się waha. Jej mąż wciąż wierzy, że ona jest dobrą matką, osobą normalną, cenną inwestycją.

– Boję się…

On odkłada widelec, patrzy na nią z powagą.

– Ale czego?

– Niczego. – Zaczyna płakać, najciszej, jak potrafi. – Jestem… taka… zmęczona.

Mąż wyciera usta, obserwuje ją wnikliwie ciemnymi oczyma.

– Maleńka – mówi.

Wstaje i ujmuje w dłonie jej plecy, ugniata mięśnie i skórę, a ona zastanawia się, kto projektuje kostiumy dla pogon, jaki gatunek będzie badać ślady jej istnienia po dziewięćdziesięciu milionach lat, do jakich nieporozumień wówczas dojdzie. Jakie to będzie uczucie, doświadczyć wybuchu jądrowego? Czy śmierć nastąpi natychmiast? Czy faktycznie potrzebne są jakieś guziki? Czy jej zdezelowana pochwa kiedykolwiek odzyska rolę cipki? Gdzie wylądowała martwa mysz, którą wyrzuciła za okno? Gdzie jest ten facet, którego widziała wtedy na podjeździe fast foodu, i co teraz robi? Czy jej obecne zajęcie to najcenniejsza praca jej życia? Czy jest psychopatką? Czy jest zagrożeniem dla nich wszystkich?

– Och, maleńka – podejmuje mąż. – Oczywiście, że jesteś.

– Że co?

– Oczywiście, że jesteś zmęczona.

C6: Ida i Reggie, oboje po siedemdziesiątce, siedzą w pokoju dziennym, palą papierosy i oglądają wiadomości w telewizji, na cały regulator. Paskudny pożar w fabryce w Detroit, w stanie Michigan. Miss lokalnego konkursu piękności uruchamia charytatywną produkcję etui do telefonów, zyski idą na opiekę dentystyczną dla uchodźców. Superszkodniki niszczą monokulturę papryczek w Wietnamie.

Ida przypomina sobie, o czym chciała powiedzieć Reggiemu po południu.

– Reggie. – Kaszle. – Reggie.

– Co?

– Słyszysz mnie, Reggie?

– Y?

– Ścisz.

– Y?

– Ścisz, mówię. Muszę ci coś powiedzieć.

Sękatym kciukiem Reggie naciska guzik pilota.

– Co?

– Frank znów trafił do paki – oznajmia Ida.

– Frank od Tiny?

– A mamy innego?

– I co tym razem nawywijał?

– A jak myślisz?

– Znowu napad?

– Tym razem miał broń. – Ida kiwa głową.

– A myślałem, że po tej operacji kolana nie będzie się pchał w kłopoty.

– Taki kundel jak Frank to nawet z kolanem w kawałkach nie usiedzi w domu.

– Cóż, pewnie miło tak poczuć, że od początku się miało rację. – Reggie bierze długiego sztacha. – Robiliśmy, co mogliśmy.

– To jego szykowne auto – mamrocze Ida. – Te jego durne buty.

– Mam tylko nadzieję, że Tina wie, że nie ma co przyłazić do nas z płaczem i jeszcze ciągnąć tu te swoje dzieciaki, żebyśmy im płacili, że nam tu „pomagają”.

– Jakoś inaczej trzeba było próbować – mówi Ida. – Którejś z tych szkół, że można boso. Lekcji pianina. Witamin. Odstawić gluten. A tak to się nam dzieci pomarnowały.

– Teraz to już po herbacie, Ida. Tina to dorosła kobieta. Najlepiej jej pomożemy, jeśli pozwolimy, żeby sama o siebie zadbała.

Ida kołysze papierosem między zębami.

– A tak w ogóle to gadasz głupoty – ciągnie Reggie. – Dzieciaki się nam udały.

Znów włącza dźwięk w telewizorze. Australijscy rodzice błagają rządy kolejnych państw o ratunek dla swoich dzieci i wnuków z obozów w Syrii. Ich córki, Australijki, wyszły za mąż za członków ISIS, a teraz grozi im nieopisana brutalność. Czy naukowcy potrafią wyhodować świnie z ludzkimi nerkami? Jeszcze nie, ale prosimy nie zmieniać kanału. Skażenie wód gruntowych w Północnej Dakocie. Dziecko celebrytów urodziło się z hipertrichozą, mniej naukowo zwaną „syndromem wilkołaka”. Trzynastolatka zyskuje popularność w sieci, strugając kostki mydła.

– To nic specjalnego, jest popyt, to robię podaż, i tyle – wyjaśnia, wzruszając ramionami, gdy ją o to pytają. Dzięki swojemu kanałowi została milionerką. – Słucham, czego chcą ludzie.

Gdy prowadzący wiadomości prosi dziewczynę, żeby wyjaśniła starszym widzom, co to ASMR, ona bierze głęboki wdech, jakby przed startem odrzutowca.

– No więc tak, to skrót od autonomous sensory meridian response, czyli autonomiczna reakcja meridianów czuciowych. Takie dreszcze, które się czuje wokół głowy, co nie? I tak po grzbiecie? Czujesz się wtedy tak, jakby… jakby się migotało czy coś. Normalnie najfajniejsze uczucie, jakie znam. Przeróżne rzeczy to powodują. Szelest liści czy coś albo że ktoś robi człowiekowi zdjęcie. Taki naprawdę wyjątkowy prezent, zrobiony specjalnie dla ciebie. Strzyżenie. Ten malarz Bob Ross. A tak w ogóle to ja tego dostaję, kiedy ktoś bardzo uważnie się czemuś przygląda. Jak byłam mała, to myślałam, że albo wszyscy tak czują, tylko nikt o tym nie mówi, albo tylko ja tak mam. Tak czy inaczej, wiedziałam, że trzeba trzymać dziób na kłódkę. Ale potem, jak już miałam może z jedenaście lat, to było coś o tym w telewizji i nagle wszyscy znaleźliśmy do siebie kontakt. Normalnie jak rewolucja. W sensie, znaczy, rewelacja. Zaczęłam oglądać te filmiki i zobaczyłam, że jest luka na rynku. Ale to struganie mydła? Nie, to nie moja bajka. Na mnie nie działa. Robię to tylko dla ludzi.

Prowadzący śmieje się, skrępowany.

– Czyli to coś jakby… czy to coś w rodzaju…?

– Tak?

– Czy to jest jak…?

Dziewczyna patrzy na niego ze zniecierpliwieniem.

– No co? W sensie, że coś świńskiego?

– Cóż…

– Nie. W każdym razie nie musi. No i w ogóle, kurde, mam trzynaście lat. Czemu mnie pan pyta o takie rzeczy?

Prezenter znów się śmieje, obraca się do kamery.

– Cóż, mili państwo, u nas usłyszeliście o tym po raz pierwszy!

Przejście do materiału z plantacji roślin liściastych w Kalifornii. Smętny naukowiec w białym kitlu. Jarmuż może być trujący.

– Reggie – odzywa się Ida. – Reggie.

– Co znowu?

– No ścisz. Jeszcze coś mi się przypomniało.

Wzdycha, ale wykonuje polecenie.

– No?

– Znów znalazłam na balkonie martwą mysz.

Reggie mruga.

– No i?

– Zabitą przez pułapkę.

– Wystawiłaś pułapkę na balkonie?

– Nie – mówi Ida z naciskiem. – Właśnie to ci chcę wytłumaczyć. Ja tam pułapki nie wystawiałam.

Reggie czeka.

– No i?

– A ty?

– Też nie.

– Czyli jest tak, jak myślałam!

– Ale że co myślałaś?

– To ci młodzi piętro wyżej! – krzyczy Ida jak detektyw w starym, kiepskim filmie. – Ci nowożeńcy z małym dzieckiem!

– O czym ty mówisz?

– Reginald. Słuchaj mnie. Bo ty mnie wcale nie słuchasz.

– Wcale że słucham!

– To ci nowożeńcy wyrzucają martwe myszy przez okno.

Reggie rozdusza papierosa w stalowej popielniczce, namyśla się.

– No dobra, ale czemu by to robili? – pyta logicznie.

– A skąd mam wiedzieć? Z lenistwa. Samolubstwa. Socjalizmu. Ale ja ci mówię: oni łapią te myszy u siebie, nie chcą sami zajmować się trupkami, no to… siup. Wyrzucają za okno. Razem z pułapką. – Ida przygładza siwe włosy.

– I to na pewno oni? – pyta Reggie.

– Mam praktycznie pewność.

– Bo?

– Raz widziałam.

– Kiedy? – żąda informacji Reggie.

– W zeszłym tygodniu. Byłam w kuchni, robiłam buraczki. I co widzę? Spadającego z nieba trupka.

– I nie sądzisz, że to może jednak ktoś inny?

– Niby kto? Alan? Ten słodziak Alan? Nie… to ci młodzi, co ich obchodzi, że żyją w społeczności. Nie znają pojęcia szacunku. Najpierw seks, ciągle seks, lipny hollywoodzki seks…

– Wszyscy to przerabialiśmy – mruczy Reggie.

– A potem dziecko płacze. A teraz jeszcze to! Ja ci mówię, Reggie.

– No dobra. – Celuje pilotem w ekran.

– Jeszcze nie skończyłam.

– Więc co?

– Masz im to rzucić na wycieraczkę.

– Co mam tam rzucić?

– Tego mysiego trupka. Razem z pułapką.

– Ida.

– Musisz to zrobić. Należy im się nauczka.

Reggie namyśla się, po czym wali pięścią w podłokietnik fotela.

– Od takich rzeczy zaczynają się wojny!

– Och, błagam. – Ida przewraca oczami.

– Serio mówię!

– Mi to od razu powiesz, że dramatyzuję, ale ledwie ja ciebie poproszę o coś, na co nie masz ochoty, to już, zaraz mówisz takie rzeczy…

– Czemu nie możesz czasem odpuścić? – pyta Reggie. Są pytania, które małżonkowie zadają sobie przez dziesięciolecia, raz za razem, a dotyczące tych fatalnych wad, które jedno zauważyło w drugim. To jest jedno z takich pytań u Reggiego i Idy. – Czemu nigdy niczego nie odpuścisz?

– Ja tu mieszkam! – wrzeszczy Ida. – I myślę sobie, że jak ktoś tu mieszka od trzydziestu lat, to ma prawo mieć spokój w domu! I żeby człowiekowi na balkonie żadne trupy nie lądowały!

Reggie przygląda się jej.

– Więc czemu sama tego nie zrobisz? – pyta powoli.

– Że co? – Pomarszczona twarz Idy krzywi się w wyrazie oburzenia.

– Że położysz tę pułapkę pod ich drzwiami. Czemu ty tego nie zrobisz? Skoro tak się zawzięłaś, żeby dać im nauczkę.

Ida wskazuje na kostki stóp, nadgarstki, niedowierzającym spojrzeniem przypomina o swoim artretyzmie.

– Czasem myślę, że ty to byś chciał, żebym pierwsza umarła!

Z ulicy na dole dobiega żałobny skowyt karetki. Nasłuchują, póki nie zniknie w oddali.

– Czyli pójdziesz? – dopytuje Ida.

– Późno już. – Reggie zapala kolejnego papierosa.

– Reggie.

On milczy.

– Zrób to dla mnie. To jedno. Dla swojej żony.

– Po wiadomościach – kapituluje Reggie.

C4: Trzech nastoletnich chłopaków. Jedna nastoletnia dziewczyna. Nieznajomy. Koza. Zwarzone plany. Kara. Kogo karać. Każdy zdezorientowany. Każdy wystraszony. Śmiech zawieszony. Pokój walących serc, walących coraz szybciej. Woń róż. Pełna kieszeń koniczyny. Dobre zamiary. Łzy na jej twarzy. Nóż w jego dłoniach. Nie. Proszę. Nie. Przestań. Nie. Już nie. Jeden z chłopaków filmuje telefonem, wyszczerzony. Ale to będzie miało odsłon.

C2: Słoiczek wiśni maraschino czeka na szafce nocnej pewnej samotnej kobiety, obok leży widelczyk.

CZĘŚĆ II

Życie pozagrobowe

Około piątej po południu w poniedziałek piętnastego lipca – dwa dni przed tym, jak opuści ciało – Blandine Watkins przed udaniem się na północny wschód zatrzymuje się w pralni samoobsługowej, rozważając, czy nadchodzące wydarzenia tego wieczoru ukażą ją jako osobę moralną, czy niemoralną. Wie, że moc to jedno z objaśnień cnoty, wierzy zaś, że nie istnieje coś takiego jak zajęcia amoralne. Wspomina ustęp, spisany przez Hildegardę z Bingen dziewięćset coś lat temu: „Wola zaś rozgrzewa działanie, a duch podejmuje je i rodzi rozsądek. Umysł zaś pojmuje działanie, rozdzielając dobro od zła”[2]. Blandine woli ma pod dostatkiem – „Wola bowiem jest jak ogień, który rozgotowuje wszystko w piecu”[3], pisała Hildegarda – i nieco przemyśleń, ale czy nie za mało wie o moralności? Poświęciwszy na rozważanie tej kwestii parę minut, uświadamia sobie, że średnio się tym przejmuje.

Siedząc na ławeczce w pralni, usiłuje porozkurczać mięśnie, wypiąć się z ciała, skupić na ciamkaniu maszyn. Tępy finansowy niepokój okłada ją w okolicach nerek. Blandine myśli o planach rewitalizacji Vacca Vale, zmierzających do zniszczenia ostatniej fajnej rzeczy w tym mieście – połaci bujnego parku, zwanej Doliną Czystości. Ma serdecznie dosyć komiksowych łotrów. Preferuje drani złożonych, zniuansowanych. Maskujących się jako bohaterzy.

U jej stóp warują dwie ciężkie, sztruksowe torby, niczym para psów strażniczych. Blandine zawsze wzrusza się tym, że w tej niedoinwestowanej pralni mają darmową kawę. Próbuje skupić się na jej zapachu, ale kotłuje się w niej gwałtowna energia. Kolana podrywają się niepohamowane.

W poniedziałki w pralni jest z reguły pusto, ale tego wieczoru naprzeciwko Blandine siedzi inna kobieta, ze wzrokiem przyspawanym do porzuconej skarpetki na linoleum. Ani mrugnie, ani niczego nie widzi. Ma włosy barwy mysiej sierści, krótko przyciętą grzywkę, mimo upału ubrana jest w wełnianą dzianinę. Po czterdziestce. Kręgosłup w pytajnik, twarz z tych najpospolitszych, okulary niczym dziewiętnastowieczne. Jej samotność rzuca się w oczy, jak krzyżyk na jej szyi. Można by uwierzyć, że nigdy wcześniej się jej nie widziało, nawet gdyby człowiek mijał się z nią codziennie. Można by uwierzyć, że widuje się ją codziennie, nawet gdyby człowiek spotkał się z nią pierwszy raz. Można by zapytać ją o drogę, przykleić jej etykietkę z imieniem typu Susan i robotę w księgowości, i jeszcze przyjąć za pewnik, że ma karmnik dla ptaków. Mogłaby być sąsiadką. Mogłaby być krewną. Mogłaby być każdym. Blandine, przerażona wzbierającą w niej energią, postanawia porozmawiać z tą kobietą.

– Pani mieszka w Królikarni? – pyta Blandine. – Bo wygląda pani znajomo.

Tamta się wzdryga.

– Tak. – Głos ma jak komunikant, bez smaku, leciutki. Blandine nie jest ochrzczona, ale czasami i tak uczestniczy w katolickich mszach, przystępuje do komunii. Nie legitymują ich tam przecież.

– Które piętro?

– Pierwsze.

– A ja drugie. Który numer mieszkania?

Tamta przygląda się Blandine uważnie, jakby rentgenem szukała w niej podłych zamiarów.

– C2.

– To dokładnie pod nami – stwierdza Blandine z uśmiechem. – Jesteśmy w C4.

– Tak?

– Dziwna sprawa, nie? Mieszka się tak blisko kogoś i nic o nim nie wie.

– Faktycznie – odpowiada tamta uprzejmie. Spojrzenia nie odrywa od maszyn, ewidentnie łaknąc powrotu do standardowego scenariusza, który nie wymaga od nieznajomych w miejscach publicznych niczego poza wymianą paru skąpych uśmiechów dla zapewnienia, że nie zaczną się zaraz sztyletować. Zakręca i odkręca trzymaną na kolanach butlę płynu do prania.

– Jak pani na imię? – pyta Blandine.

Tamta napina mięśnie szczęki, ramion, dłoni.

– Joan.

– Joan. Miło cię poznać, Joan. Jestem Blandine.

Joan bez entuzjazmu macha dłonią.

– Wierzysz w życie pozagrobowe? – ciągnie Blandine.

– Co proszę?

– Życie pozagrobowe.

– Życie pozagrobowe?

– Życie po śmierci, co nie?

– Rozumiem to pojęcie – mówi Joan.

– No i?

– No i co, że rozumiem?

– No i czy wierzysz w życie pozagrobowe?

Joan ucieka spojrzeniem ku zegarowi.

– Chyba. Tak, tak. Jestem katoliczką.

– Ale mówisz tak, jakbyś trochę stała w rozkroku.

– Nie stoję w żadnym rozkroku. Po prostu nie spodziewałam się takiego pytania.

– Tak mi to brzmi, jakbyś trochę stała w rozkroku.

Joan krzyżuje ręce.

– Jestem katoliczką.

– Ale może czekasz na konkretne dowody.

– Kiedy ma się wiarę, dowody nie są potrzebne – odpowiada Joan. I zaraz się rumieni.

– No tak, tak. Wiara zasadza się na braku dowodów. – Blandine zawiesza głos. – Tyle że zawsze wydawało mi się, że to ze strony Boga takie raczej paskudne. Że nie daje dowodów, skoro Kosmiczne Jajo jest aż tak istotne. Tak określała to Hildegarda z Bingen: Kosmiczne Jajo. No ale właśnie, to aż podejrzane skąpstwo, że nie daje nam nic, tylko paru samozwańczych mesjaszy, tak co trzy tysiące lat. Proroków, których wersje jakoś nie chcą się zgrać. Marię na spalonej grzance. Komuś cofnie się zanik mięśni. Strasznie dużo od nas żąda, nie dając żadnego poręczenia, nie uważasz? Szczególnie, kiedy tak wiele jest konkurencyjnych opowieści, a stawka tak wysoka. Piekło albo raj. Na wieki.

– Pewnie tak – mówi Joan.

– Ale Hildegarda twierdzi, że Bóg powiedział jej… chwila, zaraz znajdę… moment… – Blandine kartkuje antologię dzieł mistyczek i ku zgrozie Joan zaczyna głośno czytać: – „Bóg powiedział więc Hildegardzie: Lecz ty, człowiecze, jak długo, ludzkim zwyczajem, chcesz poznać ten wyjątkowy zamiar, tak długo pozostanie on dla ciebie zakryty. Nie powinieneś bowiem bardziej zgłębiać tajemnic, niż ze względu na miłość wiernych zechce ci je objawić boski majestat”[4]. – Zamyka książkę, mruży oczy. – Sama nie wiem. Mnie tam brzmi to jak tania wymówka. Że niby Bóg aż tak kocha wiernych? Ależ zadufanie!

– No, nie powiedziałabym – jeży się Joan.

– A czytałaś Boską komedię Dantego?

– Nie. – Joan reaguje, jakby Blandine sobie z niej kpiła.

– Przeczytaj przynajmniej Czyściec. Zupełnie jak o Vacca Vale. Normalnie przewodnik turystyczny. Serio.

Ciało Joan aż się skręca z chęci bycia zupełnie gdzie indziej i Blandine to widzi. Chce przestać perorować tej biednej kobiecinie, ale czuje się tak, jakby miała utonąć w potoku własnej, przerażającej energii, jeśli tylko przestanie mówić.

– Ostatnio czytam o mistyczkach katolickich – odzywa się.

– Ach tak?

– Coś o nich wiesz?

– Właściwie nic.

– Uwielbiały cierpieć – ciągnie Blandine. – Szalały na tym punkcie.

Joan skubie skórkę przy paznokciu. Jej wały paznokciowe to obraz nędzy i rozpaczy.

– Hmm.

– Były niesamowicie niezwykłe, te mistyczki. Na przykład błogosławiona Anna Maria Taigi, nie? Mówiła, że potrafi dojrzeć przyszłość, kiedy wpatrywała się w taką… taką jakby kulę słoneczną? A Gabrielle Bossis, francuska aktorka… spisała swoje rozmowy z Chrystusem w książce. Słowo w słowo, wyobrażasz sobie? Therese Neumann nie jadła ani nie piła niczego poza Eucharystią. Marie Rose Ferron miała sześć lat, kiedy po raz pierwszy objawił się jej Chrystus. I to w Massachusetts. A jeszcze Gemma Galgani. Córka Pasji, tak na nią mówiono. Kiedy ludzie ją odwiedzali, to zawsze była w boskiej ekstazie, czasem wręcz lewitowała. Regularnie miała objawienia swojego anioła stróża, Chrystusa, Matki Boskiej… no, cała ekipa, tak ją sobie odwiedzali. Miała „wielkie pragnienie, by cierpieć za Chrystusa”.

– No, to już śmieszne. – I wodnisty uśmiech.

– Błogosławiona Maria Bolognesi też była niezła. Dzieciństwo miała ciężkie, niedożywienie, wciąż chora, brutalny ojczym i tak dalej, wszyscy to przerabialiśmy… ale już wszystko przebija fakt, że przez gdzieś tak z rok była opętana. Wszystkie klasyczne objawy: bała się wody święconej i księży, nie mogła wejść do kościoła ani przyjmować sakramentów, kompulsja plucia na święte obrazy. Ale mój ulubiony moment to ten, że czasami niewidzialne siły szarpały jej ubraniem, i jej przyjaciele byli tym totalnie rozstrojeni.

– Niewidzialne siły? – Joan unosi brwi.

– Ale nawet nie to najbardziej mnie w tej historii uderza, tylko jej przyjaciele. Maria prowadziła czynne życie towarzyskie, kiedy była opętana. – Blandine kładzie dłoń na sercu. – W głowie się nie mieści.

– Zdecydowanie niezwykłe – stwierdza Joan.

– W końcu – Blandine galopuje przez język, uciekając przed szalejącą w niej burzą – jeden biskup pobłogosławił ją skrycie, kiedy była w drodze do szpitala psychiatrycznego, i tak ją ponoć wyegzorcyzmował. U wielu mistyków diagnozowano choroby psychiczne, to jest do przewidzenia. Ale kiedy życie Marii zaczęło już wychodzić na prostą, demony przepadły, miała chwilę bezpieczeństwa, przedsmak zdrowia, to otrzymała wizję, podczas której Jezus nałożył pierścień z rubinem na jej palec serdeczny, jak przy zaręczynach. – Tu robi przerwę. Z reguły stara się unikać mówienia „podczas której”, żeby jak najmniej ludzi uznawało ją za nieznośną. – A kiedy wizja ją opuściła, Maria ujrzała prawdziwy, namacalny pierścień na swojej lewej dłoni. Bach!

Blandine widzi wyraźnie, że Joan jest zaintrygowana, wbrew własnej woli.

– I co wtedy zrobiła?

– No, dało jej to w głowę. A Jezus mówił jeszcze coś w sensie: „Będziesz miała krwawe poty”. I wiesz co? Tak faktycznie było. Bez przerwy. Normalnie plamiła pościel, i w ogóle.

– Ale czemu?

– Że co czemu?

– Czemu pociła się krwią?

– Pewnie żeby cierpieć za Jezusa.

– Ale czemu właśnie tak?

Blandine się zastanawia.

– W książce tego nie wyjaśnili.

– Ciekawe!

– A wiesz, co jest jeszcze dziwniejsze? Według przyjaciółki Marii, kiedy tej się to zdarzało, znaczy, te krwawe poty, to potem w całym pokoju było czuć taki… jakby aromat?

– Jaki to był zapach?

– Dokładnie nie wiem. Mówią, że słodki.

– Okropieństwo – stwierdza Joan ponuro.

– No, wiem. Ale nie wszystko było takie straszne. Chrystus pomógł Marii przepowiedzieć koniec drugiej wojny światowej, załatwił pracę jej młodszej siostrze… Mnie osobiście te perory o zaręczynach z Jezusem strasznie odrzucają, przecież to w najlepszym razie kazirodztwo, ale rzecz jest mocno popularna. Większość mistyczek relacjonuje takie doświadczenia. Jezus objawia się im i… no… oświadcza się.

Na twarzy tamtej wykwitają krople potu.

– To mi się nie podoba.

– Wiele z nich miało też stygmaty… to jak się krwawi z dłoni, stóp i boku, co nie? Bez żadnego podłoża zdrowotnego. Święte rany, jak na to mówią. Odpowiadające ranom, których doznał Chrystus podczas ukrzyżowania.

– Naprawdę?

– Jeśli wierzyć relacjom. Ale któż może wiedzieć? Mistyczki przeważnie głodziły się, wolały „czystszą strawę”. Zawsze były bardzo schorowane. Wiele z nich umarło młodo. Sceptycy twierdzą, że te ich wizje to tak naprawdę tylko sprawy migrenowe. Ja sądzę, że widzimy to, czego się lękamy i czego pragniemy. Patrzymy na świat, przyswajamy może trzydzieści procent tych danych, a resztę dopełnia podświadomość. – Blandine strzela knykciami. – Nie jestem pewna, czy wierzę w Boga.

Joan zdejmuje okulary, fałdą długiej spódnicy masuje soczewkę.

– Czytanie bywa dobrą rozrywką.

– Czasami myślę, że po prostu były głodne.

– Ale kto?

– Mistyczki.

– Możliwe – mówi Joan po namyśle.

To właśnie ten niechętny udział Joan w rozmowie, nie jej opór przed dalszą wymianą zdań, skłania Blandine do wytężenia całej siły woli, na jaką ją stać, by zatrzymać wszystkie rozhasane, siekące słowa wewnątrz jej głowy. Jakby w huraganowej wichurze zamykała drzwi do piwnicy. Gdy tak walczy, kolano skacze jej jak dzikie, ale Blandine odnosi sukces. Joan, sądząc po minie, odczuwa ulgę.

Wśród wielu zastrzeżeń żywionych przez Blandine wobec katolickich mistyczek jedno jest dla niej nie do przezwyciężenia: ich zasadnicza samolubność. Ten indywidualizm obecny w ich życiu. Nawet w społecznościach religijnych, wśród podobnych im mistyków, premiowane było odosobnienie i Blandine widzi jasno, że osoba w trakcie boskiej ekstazy tak naprawdę obcuje z sobą samą. Taki wywyższony rodzaj masturbacji. Wiele klasztorów poświęcało się na rzecz ubogich, starych, chorych, ostracyzowanych, więzionych, kalekich, sierot. Ale mistyczki – te podziwiane przez Blandine – raczej nie wystawiały nosa na świat. Samotność postrzegały jako warunek konieczny wrażliwości na boskie komunikaty. Większość z nich pędziła zasadniczo pustelniczy żywot.

Jak zatem mistyczka w obecnych czasach miałaby rzucić wyzwanie imperatywowi łupieżczego rozwoju, gdyby taki właśnie cel sobie obrała? – zastanawia się Blandine. Musiałaby wyrwać się z samotności. Nie da się obalić systemu bez wyjścia z domu i nawiązania z kimś kontaktu wzrokowego. Nieważne, jak mały ślad węglowy się zostawia, nie da się po prostu odrzucić na całe życie jedzenia, wygód, seksu i twierdzić, że to etyczne samopoświęcenie. Blandine sądzi, że aby jej życie można było uważać za etyczne, musi się pokusić o demontaż niesprawiedliwości wbudowanej w system. Tyle że nie wie, jak to zrobić.

Wzdycha. Od zawsze wiedziała, że jest za mała i za głupia, by przewodzić rewolucji, miała jednak nadzieję, że przynajmniej jakąś sobie wyobrazi. Bierze głęboki wdech, zaatakowana świadomością, jak bardzo niemożliwe jest, by przed śmiercią zdążyła nauczyć się i dokonać wszystkiego, czego potrzebowałaby nauczyć się i dokonać. Wpada w korkociąg myśli o efekcie albedo i o dodatniej korelacji między zmianami klimatycznymi a większością wielkich wymarć, których ślady odnaleziono w danych geologicznych, gdy nagle Joan upuszcza zakrętkę od butelki z płynem do prania. Plastik turla się pod jedną z pralek. Blandine wstaje, wyciąga zakrętkę, oddaje.

– Proszę.

– Dziękuję – odpowiada Joan. – Ile ty masz lat?

– Osiemnaście.

– Osiemnaście! – powtarza głośno Joan. – Ale to przecież… nie, naprawdę osiemnaście?

– Tak. Bo co?

– Nie wyglądasz na osiemnastolatkę.

To oskarżenie wpędza Blandine w coraz głębszą depresję za każdym razem, gdy je słyszy.

– Nie wiem, jak inaczej miałabym wyglądać – burczy.

– No, po prostu… nie mówisz jak osiemnastolatka.

Nie możesz istnieć – taki komunikat codziennie serwuje Blandine świat. Nie jesteś możliwa.

– Co poradzę – odpowiada Blandine. – Tyle mam.

– Bo jesteś bardzo… – Joan patrzy na nią, mrużąc oczy, jakby oglądała malowidło abstrakcyjne, po czym gubi wątek. – Studiujesz?

– Nie. – Blandine dotyka szyi, czuje rozczarowanie, że znajduje ją na swoim miejscu.

– No cóż – słodko ciągnie Joan – na to nigdy nie jest za późno. Przemyśl to sobie. Mają tam dużo osób takich jak ty. Sama chodziłam na UWVV.

Uniwersytet Wieczorowy Vacca Vale.

– O, miło – stwierdza Blandine. – Może też się zapiszę.

– Jasne – uśmiecha się Joan. – Myślę, że spodobałoby ci się.

Siedzą w milczeniu. Blandine zmusza się, żeby nic nie mówić, z nadzieją, że Joan podejmie temat fetyszyzacji cierpienia u mistyczek. Może Joan po prostu musi to przemyśleć. Wkrótce jednak staje się oczywiste, że Joan po prostu czeka, aż temat sam przejdzie, niczym krótka nawałnica gradowa. Samotność chwyta Blandine, jakby sterował nią marionetkarz.

– Masz karmnik? – pyta więc dziewczyna, zmieniając kurs.

– Co proszę?

– No, po prostu… wyglądasz jak ktoś, kto dokarmia ptaki.

– Nie – odpowiada Joan.

– Serio?

– Tak.

– A miałaś kiedyś karmnik?

– Nie.

– Nawet w dzieciństwie?

– Nigdy.

– No popatrz. – Blandine chowa biblioteczną książkę z powrotem do torby. – Wiesz co, Joan, tak między nami to ja jednak spróbuję szczęścia z tym mistycyzmem. Myślę, że serio mam szansę. Z tego, co czytałam, teizm nie jest wcale warunkiem koniecznym. A ja chcę tylko opuścić moje ciało.

– Ach – odkasłuje Joan.

– Myślę, że wszyscy powinniśmy traktować się nawzajem nieco bardziej serio.

Chwila ciszy.

– Może tak – szepcze Joan.

– Czasami chodzę sobie, wpadam na ludzi, słucham, jak sobie żartują, jak się kłócą i kichają, i nie wierzę, że ktokolwiek istnieje naprawdę. Nawet ja sama. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Joan po raz pierwszy patrzy jej prosto w oczy.

– Tak.

– To tak jak mówi Simone Weil: „Wiedzieć, że ten człowiek, który jest głodny i spragniony, istnieje naprawdę, tak samo jak ja istnieję – to wystarczy, a reszta wynika już sama z siebie”[5]. Simone była autentyczną mistyczką. – Blandine przygryza paznokieć. – Ciekawe, czym jest ta reszta.

Znów milczenie.

– Cieszę się, że się poznałyśmy – podejmuje Blandine. – Dziwnie tak nie znać własnych sąsiadów, nie uważasz?

– A. Pewnie.

– Wszyscy tak tylko chodzimy, wciąż we śnie. Mogę ci coś powiedzieć, Joan? Ja chcę się zbudzić. Takie mam marzenie: zbudzić się.

– A. No cóż. Będzie dobrze.

– Już czuję się lepiej, bo cię poznałam. Jakby, no, tak z dziesięć miligramów bardziej rozbudzona.

Joan mruga.

– To miło.

– Ale wiem, że robię to źle.

– Hm?

– Pop-religia, demony, jakieś biografie na kiju. Krwawe poty. Pewnie myślisz, że jestem stuknięta.

– Nie. – Joan patrzy na swój telefon, niezgrabnie, teatralnie. – Nie, nie. Och, późno. Muszę już lecieć. – Zrywa się raptownie. – Miło było poznać.

Zostawia swoje niebieskie pranie i wychodzi z pralni, wślizguje się w wieczór, jakby starała się go nie obudzić.

Blandine, samotna, chwyta się za czoło. Jest pewna, że cierpi na jakąś niepełnosprawność społeczną, nie wie tylko, jaką mogłoby to mieć nazwę. Nigdy nie mieści się w szufladkach psychotestów z internetu. Ogólnie zawsze czuje albo zbyt wiele, albo za mało, zbyt silnie albo zbyt słabo wchodzi w kontakt z ludźmi – nigdy we właściwym stopniu.

Ma wrażenie, że całe życie spędziła, siedząc w jakiejś takiej pralni, stresując ludzi. Energia piętrzy się w niej, piętrzy – trzeba było wziąć ze sobą waporyzator. Blandine zmusza się do siedzenia w milczeniu. Potem spogląda na zegarek. Wreszcie czas iść.

Podnosi te swoje sztruksowe torby, wypchane butelkami sztucznej krwi, kilkoma laleczkami wudu z patyków, workami ziemi z Doliny, rękawiczkami niezawierającymi lateksu, jest tam też ta jej książka z biblioteki i szkieleciki drobnych zwierząt.

Energicznie maszeruje w zmrok, czarujący, jak to na Środkowym Zachodzie, i kieruje się w stronę Klubu Towarzyskiego Vacca Vale. Jest upalnie, ale dłonie ma skostniałe.

Groźba wobec nas wszystkich

„Gazeta Vacca Vale”

Araceli Gonzales, „Gazeta Vacca Vale”

Wtorek, 16 lipca, 8.50 czasu lokalnego

Ostatnia aktualizacja: 2 godziny temu

UROCZYSTOŚĆ PRZERWANAPO NIEPOKOJĄCYMZAJŚCIU

Zeszłego wieczoru władze miasta zorganizowały w Klubie Towarzyskim Vacca Vale kolację z dziczyzną dla uczczenia oficjalnego uruchomienia planu rozbudowy miasta. Niestety deweloperom nie dane było skosztować owoców swojego trudu. Kolację uciął zagadkowy atak, zanim jeszcze zdążyła się rozpocząć.

O 19.18 w sali bankietowej otworzyły się dwie duże kraty wentylacyjne w suficie. Zaraz potem spadło stamtąd trochę drobnych kości zwierzęcych i duża ilość ziemi, obsypując stoły i obecnych. Po nich polało się około dwóch litrów płynu, pierwotnie uznanego za faktyczną krew, później jednak okazało się, że to przekonująca imitacja. Na koniec z szybu wentylacyjnego wypadło 26 laleczek wudu. Laleczki wykonane były z patyków i sznurka. W miejscu oczu miały krzyżyki.

Prywatna detektywka Ruby Grubb twierdzi, że dla zrozumienia, kto może odpowiadać za ten atak, niezbędne jest uchwycenie jego kontekstu.

– Kiedy ma się do czynienia z grupą czy z pojedynczą osobą dokonującą zorganizowanych aktów sabotażu, niemal zawsze w grę wchodzą motywy polityczne – powiedziała nam. – Żeby ich namierzyć, szuka się motywu. Patrzy się na całą sprawę. Nie tylko na historie osobiste, ale na historię miasta, kraju, świata. Myślę, że pierwszym tropem jest sama propozycja rozbudowy miasta.

Według szacunków Plan Rewitalizacji Vacca Vale zwiększy miejskie przychody z podatków o 4 miliony dolarów rocznie oraz stworzy tysiące miejsc pracy, pod warunkiem że ogólna kampania odniesie sukces. Plan zakłada wykorzystanie naturalnego piękna Doliny Czystości, jak też budowę apartamentowców z mieszkaniami pod wynajem na wzgórzach, co przeistoczy Vacca Vale z konającego miasta pofabrycznego w ośrodek start-upów, przyciągający zdolnych ludzi z całego świata.

Ostatni rok był dla Vacca Vale szczególnie trudny: bezrobocie osiągnęło nienotowany wcześniej poziom 11,7 procent, a populacja szczurów przerosła ludzką, jak się szacuje, o trzydzieści tysięcy osobników (kto mógłby zapomnieć o tym, jak w restauracji sieci Ta Ta szczur spadł z sufitu w talerz z frytkami klienta?). Tymczasem dzikie króliki rozmnożyły się nawet obficiej niż szczury. Wzrosły wskaźniki przestępczości: tylko w zeszłym roku naliczono w mieście 319 morderstw i zabójstw niebędących skutkiem nieszczęśliwych wypadków, 21 068 kradzieży, 14 472 włamania, 907 przypadków zgwałceń oraz 644 podpalenia. We wrześniu miasto doświadczyło powodzi tysiąclecia: straty przekroczyły trzy miliony dolarów, pogłębiając skutki powodzi pięćsetlecia, do której doszło ledwie parę miesięcy wcześniej. Vacca Vale trafiło na pierwsze miejsce publikowanej co roku przez „Newsweek” listy „Pierwszej dziesiątki umierających miast Stanów Zjednoczonych”. W lutym miasto musiało ogłosić upadłość i groziła mu utrata praw miejskich.

W marcu na ciężki los Vacca Vale zwrócił uwagę deweloper Benjamin Ritter. Ten nowojorski urbanista zasłynął z niebywale udanych kampanii reanimujących miasteczka rozsiane po Pasie Rdzy. Ritter nawiązał wkrótce współpracę z burmistrzem Douglasem Barringtonem oraz z miejscowym deweloperem Maxwellem Pinkym, założycielem i prezesem firmy Pinky, spółka z ograniczoną odpowiedzialnością, by wyciągnąć Vacca Vale z długów i przywrócić miastu dochodowość. Nim minęły cztery miesiące, wdrożyli już swój plan. Jak twierdzi Ritter, Vacca Vale to miejscowość w sam raz do odnowienia.

– Cała historia Vacca Vale jest pełna zmian pomysłów na siebie – oświadczył w wypowiedzi dla „Gazety Vacca Vale”. – To miejsce wręcz tętni duchem Ameryki.

Prace budowlane ruszą już niedługo, w sierpniu. Zgodnie z planem rewitalizacji odnowione zostaną opuszczone zakłady produkcyjne Zorn Automobile, gdzie ulokują się biura centralne trzech różnych nowych firm z branży nowych technologii, których nazw jeszcze nie ujawniono ze względu na niezakończone wciąż negocjacje.

Benjamin Ritter, Maxwell Pinky i burmistrz Douglas Barrington byli obecni na wczorajszej kolacji, wraz z dwudziestoma trzema innymi gośćmi. Nim podano do stołu, Ritter i jego zespół zaprezentowali krótki film zawierający realistyczne wizualizacje planów oraz optymistyczne wypowiedzi członków miejscowej społeczności, mówiących, że wyczekują czasów odmiany w gospodarce. Pokaz zakończył się przedpremierowym wyświetleniem reklamy telewizyjnej – pierwszej z wielu, które będą w tym roku emitowane w całym kraju.

Po prezentacji Rittera personel Klubu Towarzyskiego odsłonił dania wyłożone na serwisie zdobionym nową flagą miejską – wyłonioną w zeszłorocznym konkursie projektów.

Pastor Wheeler odmówił z zebranymi modlitwę, po czym do zgromadzonych przy stole mężczyzn przemówił burmistrz Barrington.

– Minęło czterdzieści lat, od kiedy opuściły nas zakłady Zorna, i to prawda, że wciąż do końca się po tym nie pozbieraliśmy – stwierdził. – Nadszedł jednak czas, żebyśmy stanęli na nogi. Nie o kulach, ale dzięki naszym innowacjom. Naszej krzepie. Naszym rękom. Wszystkim nam wespół. Przyszedł czas, żeby zacząć od nowa. Nic nie jest tak amerykańskie jak zmartwychwstanie. – Gdy umilkły brawa, Barrington dodał: – No, chyba że suty posiłek, który się samemu upolowało!

Na kolację podano dziczyznę: mięso łosia, zajęcy, bażantów, indyków, przepiórek, gęsi i łysek amerykańskich, wszystkich odłowionych w okolicy przez zespół deweloperski i przyrządzonych przez sławetnego kucharza z Wietrznego Miasta Chicago Danny’ego Fiorentino, zaproszonego na tę okazję do Vacca Vale.

Jego wysiłek poszedł jednak na marne.

– Nigdy nie widziałem czegoś podobnego – powiedział Maxwell Pinky (l. 34), którego biały garnitur usiały plamy z ziemi i sztucznej krwi. – To bardzo niepokojące. Taki akt agresji to groźba wobec nas wszystkich. Jesteśmy tu po to, żeby pomóc temu miastu, żeby je chronić… żeby tworzyć tu społeczność… a to było, prawda, zupełne przeciwieństwo takiego podejścia.

– Mogą państwo mieć pewność, że robimy co w naszej mocy, by ustalić tożsamość napastników – oświadczył kierujący śledztwem sierżant Brian Stevens. Sierżant Stevens i jego zespół przybyli na miejsce zajścia niezwłocznie, nie znaleźli jednak śladów napastnika (czy napastników) w systemie wentylacyjnym ani na terenach dokoła. Monitoring nie zarejestrował niczego niezwykłego.

Władze ustaliły jednak, że sztuczną krew wykonano z wody, syropu glukozowo-fruktozowego, mąki, kakao w proszku i czerwonego barwnika spożywczego.

– Ewidentnie nie mamy wielu tropów – przyznała naszej reporterce detektywka Grubb. – Gdybym jednak miała strzelać, sądzę, że to ekoterrorysta. W końcu żeby postawić te osiedla w Dolinie, trzeba będzie wyciąć sakramencko dużo drzew, prawda?

Według sierżanta Stevensa dywagacje na temat tożsamości sprawców są jednak przedwczesne.

– Mamy natomiast powody, by przypuszczać, że za tą akcją stoją doświadczeni przestępcy – dodał. – Na żadnym z przedmiotów nie było odcisków palców ani śladów DNA. Wiemy tylko, że osoba, która przedostała się do systemu wentylacyjnego, musiała być naprawdę niewyrośnięta.

Niektórzy przedstawiciele władz przypuszczają, że wtargnięcie było dziełem aktywistów na rzecz praw zwierząt, protestujących przeciwko użyciu dziczyzny w menu kolacji.

Benjamin Ritter, weteran deweloperstwa w małych miastach, ma jednak inną teorię.

– Dla mnie to oczywiste, że to protest przeciwko zabudowaniu Doliny. Dwadzieścia sześć laleczek, tak? Kiedy na kolacji było dokładnie dwudziestu sześciu deweloperów? Jasna sprawa – oświadczył Ritter naszej gazecie. – Co rusz widzę tego typu opór. Patrzenie, jak ich miasto się zmienia, bywa dla mieszkańców bolesne. Z reguły widzi się to u osób przywiązanych do historii lokalnej… najczęściej to ci ze starszych pokoleń. Boją się, że my to bajkowy Zły Wilk, że przyszliśmy zdmuchnąć ich ulubioną restauracyjkę i zastąpić ją sieciówką, rozjechać buldożerami rodzinne sklepy osiedlowe i postawić dyskonty, zabrać parking przed kościołem, zbudować stadion, z którego nikt nie będzie korzystał. I mają prawo do takiego sceptycyzmu: mnóstwo ludzi zawiodło się w przeszłości na planach rewitalizacji miast. Ale my was nie zawiedziemy. Myślę, że kiedy ludzie uświadomią sobie, jak korzystne będą efekty naszej pracy dla nich, ich dzieci, wnuków, to przestaną tak się bać.

Dodał jeszcze, że gdyby mógł przesłać napastnikom wiadomość, brzmiałaby ona: „Stoimy po waszej stronie”.

Sierżant Stevens i jego podwładni nie przypuszczają, by zespołowi deweloperskiemu groziło coś poważniejszego, proszą jednak mieszkańców Vacca Vale o czujność i zgłaszanie wszelkich niezwykłych zdarzeń miejskiemu departamentowi policji. Przedmiotowe zajście może mieć związek z serią przerw w dostawie energii podczas intensywnej sesji projektowej minionej wiosny.

Osoby mogące dostarczyć informacji na temat tego zajścia proszone są o telefon lub esemes na darmowy numer 1–800-CRIMEFIGHTER, gdzie można skorzystać z pełnej anonimowości.

„Gazeta Vacca Vale” zaktualizuje informacje, gdy tylko stanie się to możliwe. Plan rewitalizacji będzie realizowany według harmonogramu.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Hildegarda z Bingen, Scivias, t. 1, przeł. Justyna Łukaszewska-Haberkowa, Kraków: Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów, 2011, s. 157 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

[2] Hildegarda z Bingen, Scivias, t. 1, przeł. Justyna Łukaszewska-Haberkowa, Kraków: Tyniec Wydawnictwo Benedyktynów, 2011, s. 208.

[3] Tamże.

[4] Tamże, s. 260.

[5] Simone Weil, Świadomość nadprzyrodzona. Wybór myśli, przeł. Aleksandra Olędzka-Frybesowa, wyd. 4, Warszawa: Instytut Wydawniczy PAX, 1999, s. 314.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I