Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść inspirowana faktami. Barwne i zarazem pełne kontrowersji spojrzenie na życie francuskiej ikony mody podczas okupacji Paryża.
Otoczona przez wrogów Coco prowadzi własną bezpardonową batalię o perfumiarskie imperium ze swym partnerem biznesowym żydowskiego pochodzenia Pierrem Wertheimerem. Kobieta niczym posąg z lśniącego granitu zrobi wszystko, by przetrwać i chronić swe mroczne sekrety. Zgodzi się nawet na współpracę z nazistami…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 478
Prolog
Paryż, place Vendôme
Jesień 1944
Niegdyś Paryż leżał u moich stóp, zresztą jak cała Europa. Świat należał do mnie. Nawet gdy w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym w przypływie złości zamknęłam Dom Mody Chanel, moje najwspanialsze perfumy No 5 nadal się sprzedawały, zanim Pierre je ukradł. Były skończoną doskonałością. Budowały moją legendę, opromieniały mnie niczym brylantowa gwiazda utrzymywana w próżni wszechświata czystą łaską nieznanych mocy. Te perfumy nosiły moje nazwisko, przynosząc mi sławę i, aż do teraz, zapewniając bogactwo, o jakim kiedyś nawet nie śniłam. Tak jak ja miały zdolność przetrwania – pozostawiały silny ogon, cień zapachu, który unosi się w powietrzu, nawet gdy jego źródło znika. Rzecz w tym, że taki zapach przywołuje wspomnienia, we mnie i w innych, a nie wszystkie są dobre.
Robiłam złe rzeczy. Lecz naprawdę nie miałam wyjścia… I zawsze wiedziałam, czym ryzykuję. Choć chyba nigdy nie przypuszczałam, że chwila rozrachunku rzeczywiście nadejdzie. Niemcy opuścili Paryż i nikt nie otrzyma rozgrzeszenia, na pewno nie ja. Wystarczy spytać tę rozwrzeszczaną tłuszczę na place Vendôme. Wczoraj obserwowałam przez koronkowe firanki w oknach mojego pokoju w Hôtel Ritz, jak wściekły motłoch zdzierał ubrania z pięknej młodej kobiety. Wydało mi się, że ją rozpoznaję. Gdzie jest teraz jej kochanek z SS? Stała na placu zupełnie naga, a oprawcy golili jej śliczne włosy. Tłum wiwatował w euforii, kiedy na czole pojmanej wypalili swastykę.
Nadal słyszę jej krzyki…
A dziś nie mogę uwierzyć własnym oczom, widząc na placu grupę młodych kobiet związanych sznurem. Nazywają je „kolaborantkami horyzontalnymi”, collabos. Dziewczęta płaczą, proszą, błagają. Lecz wraz z odwrotem nazistów nadszedł czas odpłaty.
Odbywają się czystki.
Później przyjdą po mnie. Na myśl o tym trzęsę się ze strachu, ale kiedy się pojawią, wyjdę sama, nie pozwolę się wlec, choć nie ma już nikogo, kto by na to zwracał uwagę. W końcu jestem Mademoiselle Chanel. A może o mnie zapomną… Zadzwonię po filiżankę herbaty, licząc na to, że nie będzie moją ostatnią.
Życie jest dziwne. Można by pomyśleć, że gwiazda tak jasna jak No 5 wyniesie mnie do światła, zamiast spychać w ciemność. A tymczasem…
Wszystko zaczęło się chyba od zdrady Pierre’a. Choć może mój upadek rozpoczął się znacznie wcześniej, od André.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Francja, Prowansja
Wiosna 1940
Tego majowego poranka wiekowe, gęsto zabudowane Cannes, rokokowa królowa Lazurowego Wybrzeża, namalowane jest paletą zgaszonych pasteli. Wiosna zawitała do Prowansji i promienne słońce oblewa miasto morelowym blaskiem. Piaszczysta plaża po drugiej stronie bulwaru połyskuje bielą, a na powierzchni zielonkawego morza mienią się złociste błyski. Na Lazurowym Wybrzeżu nikt by się nie domyślił, że stalowa pięść Rzeszy miażdży już Czechosłowację, Polskę, Norwegię i Danię, choć po mieście krążą plotki, że teraz Niemcy kierują uwagę w tę stronę.
Gabrielle Chanel, zwana powszechnie Coco, nie wierzy, że to może być prawda. Jak co rano podczas pobytu w La Pausie, swojej willi na wybrzeżu, siedzi przy zacienionym stoliku przy nadmorskim bulwarze, a przed nią stoi filiżanka herbaty. Coco rozgląda się wokół, wdychając świeże, słone powietrze. Dobrze jest na chwilę wyrwać się z Paryża, znaleźć z dala od wojennych napięć, od dywagacji, co się teraz stanie, od hord najeżdżających stolicę z miast i wiosek położonych w pobliżu niemieckiej granicy. Kiedy ludzie zrozumieją, że migracja nie ma sensu, wrócą do domów, a w Paryżu znów zapanuje normalność?
Coco się nie martwi, jest jedynie poirytowana. Francja wypowiedziała wojnę Niemcom dziewięć miesięcy temu i od tamtej pory nic się nie wydarzyło. Przynajmniej nie tutaj, na Riwierze. Jej zdaniem to jest udawana wojna. Nawet książę i księżna Windsoru przebywają w swojej rezydencji niedaleko stąd, na Cap d’Antibes. Gdyby nadciągała niemiecka inwazja, książę uciekłby jako pierwszy mimo przyjaźni z Führerem. Były król Anglii Edward VIII, znany swoim przyjaciołom jako David, nie ukrywa sympatii do Hitlera. Już po tym, jak zrzekł się tronu dla kobiety, którą kocha, Führer gościł go w Berlinie z wszystkimi szykanami należnymi koronowanej głowie. Jednak bliskość prawdziwej wojny to inna sprawa. David nie jest nawet odrobinę tak twardy jak Wallis – nienaganne maniery księżnej i jej dopracowany wizerunek skrywają ostre jak igły kolce, z których w razie potrzeby wydziela się jad niczym u skorpeny. Coco widziała, jak Wallis ściera na miazgę kobiety, które za bardzo zbliżyły się do Davida.
Mimo to większość mężczyzn, początkowo również wiele kobiet, daje się nabrać na kamuflaż Wallis. Zakochał się w niej, a przynajmniej takie krążyły plotki, nawet ten srogi hitlerowski minister spraw zagranicznych von Ribbentrop. Zanim wyszła za Davida, nawet wówczas gdy w Anglii wrzało ze względu na skandal związany z abdykacją, przez kilka miesięcy co rano przysyłał jej kosz czerwonych goździków.
Coco marszczy nos, zastanawiając się, dlaczego goździki, a nie róże, i omiata spojrzeniem szeroki bulwar po lewej, plażę po jego drugiej stronie i powierzchnię morza. Przez lśniącą słoneczną mgiełkę dostrzega sylwetkę zakotwiczonego z dala od brzegu szkunera. Osłania oczy dłonią, przyglądając się łodzi. Przez chwilę ma wrażenie, że to „Flying Cloud”, jeden z jachtów Westminstera, ale to by było oczywiście niemożliwe.
Ostatni raz stała na jego pokładzie wiosennego dnia takiego jak dziś, wiele lat temu. Jacht należał do najbogatszego człowieka w Anglii, Hugh Richarda Arthura Grosvenora, księcia Westminsteru, przez przyjaciół nazywanego Bendorem. Tamtego ranka Coco podziwiała z głównego pokładu gładką jak szkło wodę w porcie i dziesiątki mniejszych łódek zakotwiczonych między kliprem a plażą, gdy Bendor podszedł od tyłu i zaskoczył ją pocałunkiem w kark. A potem oparł się o reling, spojrzał w stronę wybrzeża i oznajmił, że chciałby omówić pewną ważną kwestię. Coco od razu wiedziała, co się święci.
Widzisz…
W końcu poprosi ją o rękę. Postanowiła, że będzie się ociągała z odpowiedzią, po tym jak sama musiała tyle lat czekać. Jako kobieta ma do tego prawo. Bendor musi pocierpieć za zwłokę, przynajmniej troszkę.
Przepełniona zadowoleniem i poczuciem ulgi, że nareszcie będzie miała zabezpieczoną przyszłość, stała spokojnie u jego boku, podczas gdy on zbierał myśli. Lecz już po pierwszych słowach Bendora zrozumiała, że została wystawiona do wiatru. Radośnie oznajmił, że poprosił o rękę pewną uroczą angielską damę, a ona się zgodziła. Kładąc dłoń na ramieniu Coco, zapewnił, że nie może się doczekać, aż je sobie przedstawi. Ach, tak, swoją kochankę i przyszłą żonę…
Gdy to usłyszała, zalała ją gwałtowna fala upokorzenia, a wszystkie mięśnie w jej ciele się napięły. Bendor żeni się z kimś innym! Jej kochanek zamierza poślubić „angielską różę”. Kobietę, która w przeciwieństwie do niej urodziła się po właściwej stronie niewidzialnej granicy, tej samej, która nie pozwalała Coco na udział w publicznych galach i prywatnych przyjęciach u boku Westminstera. Tej samej, która broniła jej wstępu wraz z nim na padok czy do książęcej loży w operze.
Jej ręka drży, gdy podnosząc filiżankę do ust, wspomina tamtą chwilę. Szczęśliwy i pełen nadziei Bendor czekał na gratulacje, podczas gdy w jej głowie panował zamęt, a w piersi wzbierała gorąca furia. Coco, oddychając płytko, oparła się o reling i próbowała zapanować nad gniewem. Pamięta, że minuty mijały, a ona starała się skupić na najprostszych sprawach – słońcu grzejącym jej ramiona, ludziach biegnących przez plażę w Cannes i rozbryzgujących wodę na płyciźnie.
W końcu bez namysłu sięgnęła do szyi, na której przed chwilą złożył pocałunek, i jednym płynnym ruchem zdjęła długie sznury pereł – dużych, kremowych, bezcennych, które otrzymała od niego w prezencie. Bendor, nagle uświadamiając sobie jej zamiary, wydał niski pomruk i wyciągnął rękę w tej samej chwili, w której ona przechyliła się przez reling i cisnęła naszyjniki prosto do morza.
Westminster głośno ryknął.
Wpadł w panikę i wytrzeszczając oczy, kręcił się wokół i wrzeszczał:
– Wszyscy na pokład! Wszyscy nurkują!
Gdy już rozpętała się wrzawa – gwizdki, tupot stóp, krzyki Bendora – Coco zsunęła z nadgarstków bransoletki ze szmaragdami i niczym we śnie patrzyła, jak śladem pereł opadają w ciemną głębinę.
Teraz uśmiecha się do siebie, popijając herbatę. Czas nie leczy wszystkich ran, ale w końcu to było dość dawno temu.
– Mademoiselle!
Wzdryga się, gdy czyjś głos przerywa jej rozmyślania, a obraz „Flying Cloud” się rozprasza.
Unosi wzrok i mrużąc oczy w słońcu, spogląda na postać pędzącą chodnikiem w jej stronę. Charles Prudone! Co on tutaj robi? Dyrektor zarządzający Domu Mody Chanel powinien zajmować się interesami w Paryżu, a nie biegać po bulwarze w Cannes. Co prawda nie szyją już ubrań, ale nadal prowadzą sprzedaż perfum i kosmetyków przy rue Cambon. Zaintrygowana Coco odchyla się na oparcie krzesła. Doprawdy, nigdy wcześniej nie widziała, by dyrektor poruszał się tak szybko.
– Miałem nadzieję, że panią tu zastanę – mówi zasapany, gdy do niej dobiega, i opiera się o krawędź stołu.
Coco z uśmiechem unosi brew.
– Dzień dobry, panie dyrektorze.
Zauważa jego wymięty garnitur i krawat, jakby zeszłej nocy spał w ubraniu. Prudone ma zaczerwienioną twarz, a oddech płytki i urywany.
– Proszę spocząć. – Coco wskazuje krzesło. – Co pana sprowadza do Cannes?
– Przywiozłem list, mademoiselle. – Podaje nad stołem kopertę. – Zaznaczono na nim, że jest pilny, więc postanowiłem sam go dostarczyć nocnym ekspresem. Idę prosto z dworca.
Coco bierze kopertę i sprawdza adres nadawcy. Jest nim Georges Baudin, dyrektor generalny fabryki w Neuilly, która produkuje jej perfumy.
– Przyszedł wczoraj – dodaje monsieur Prudone. Wyciąga chusteczkę z kieszeni i osusza czoło, po czym, zdjąwszy kapelusz, ciężko opada na krzesło.
Coco w milczeniu rozcina kopertę i wyjmuje list. Przebiega go pobieżnie wzrokiem, a potem mocno zaciska usta i odczytuje ponownie, tym razem powoli. To niemożliwe! Czuje, że jej serce gwałtownie przyspiesza. Niewidzącym wzrokiem wpatruje się w przestrzeń. To nie może być prawda.
Nagle uświadamia sobie, że Prudone bacznie ją obserwuje, więc składa list na pół i wsuwa z powrotem do koperty. Zauważa żółtego kota siedzącego na chodniku za plecami dyrektora. Zwierzak wygina się, powoli liżąc ucięty do połowy ogon, jakby czas nie istniał.
Lecz czas niestety istnieje i jeśli list mówi prawdę, Coco musi natychmiast podjąć działania. Kot się przeciąga, potem staje na krawężniku, a ona drży przestraszona, kiedy kątem oka dostrzega błysk zielonej karoserii automobilu, który wypada zza zakrętu. Koperta wypada jej z rąk na stół, gdy zwierzak wskakuje pod koła, opony piszczą, klakson trąbi, a samochód przemyka obok.
Prudone odwraca się, podążając za jej wzrokiem, ale auta i kota już nie ma. Coco wpatruje się w miejsce, w którym przed chwilą go widziała, lecz ulica jest pusta i czysta.
– Wszystko w porządku, mademoiselle? – pyta zaniepokojony dyrektor.
Coco kiwa głową. Prudone skinieniem ręki przywołuje kelnera, a ten pojawia się z czystą, białą lnianą ściereczką przewieszoną przez ramię. Usłużnie pochyla się w stronę kobiety.
– Był tam kot, dokładnie w tym miejscu… – Coco wskazuje palcem – …kiedy zza rogu wypadł samochód. – Odwraca się do kelnera. – Czy może wyobraźnia spłatała mi figla?
Kelner prostuje się z uśmiechem.
– Czy był to duży, żółty kot z połówką ogona, mademoiselle?
– Chyba tak, tak mi się wydaje – potwierdza Coco, nadal oszołomiona.
Mężczyzna zakłada ramiona na piersi.
– W takim razie była pani świadkiem jednej z najlepszych sztuczek La Bohémienne, czyli zniknięcia. – Kelner wydyma dolną wargę i wzrusza ramionami. – Udaje jej się ujść cało z każdej opresji. To cygańska sztuczka, magiczna.
Coco z westchnieniem spogląda na leżący przed nią list. Przydałaby jej się teraz taka magia.
– Przynieść świeżą herbatę? – pyta mężczyzna. – Ta już zapewne wystygła.
– Nie, dziękuję. – Coco zbywa go machnięciem ręki. – Wypiję tę.
Kelner zwraca się do Prudone’a:
– Coś dla pana, monsieur? Aperitif? Herbata?
Dyrektor kręci głową, zerkając na zegarek.
– Nie dziś. Nie mam czasu – odpowiada, a gdy mężczyzna się oddala, zwraca się do Coco: – Ten list… Czy przywiozłem złe wieści?
– Tak, monsieur Prudone, naprawdę fatalne. Ale słusznie się pan fatygował, ponieważ sprawa jest pilna.
Dyrektor otwiera usta, żeby coś powiedzieć, lecz ona ostrzegawczo unosi dłoń.
– Proszę o ciszę. Muszę pomyśleć.
Jej reakcja musi być szybka i bolesna dla Pierre’a. Powinna była się spodziewać, że Wertheimer wywinie taki numer po przeprowadzce do Ameryki. Twierdził, że ucieka przed wojną z Niemcami, a teraz taka wiadomość! Od dnia, w którym razem założyli Société Mademoiselle w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym, żeby sprzedawać No 5, musiała nieustannie walczyć o zachowanie praw do swoich perfum i do swojego nazwiska.
Jakaż głupia była! Lecz kiedy się poznali, jej paryski Dom Mody dopiero zaczynał odnosić sukcesy, ona właśnie opracowała No 5, a Pierre ze swoim majątkiem i wielkimi przedsiębiorstwami perfumeryjnymi chciał w nią zainwestować. Jego firma Lenthal miała fabrykę tuż pod Paryżem, gotową do natychmiastowego rozpoczęcia produkcji i dystrybucji jej perfum. Współpraca z nim wydawała się spełnieniem marzeń.
Zawarli więc umowę, zgodnie z którą posiadała ledwie dziesięć procent udziałów w Société Mademoiselle, pozostawiając pakiet kontrolny w rękach Pierre’a i jego brata Paula. Na początku kariery była nowicjuszką w biznesie perfumiarskim, a całą energię skupiała na wyrobieniu sobie nazwiska w świecie mody, więc w kwestii szczegółów formalnych zdała się na Pierre’a, który – taki wytworny, bogaty, odnoszący sukcesy – wydawał jej się bardzo mądry. Zajął się wszystkimi kontraktami, wszelkimi kwestiami prawnymi w ostatecznej wersji dokumentów, a jej nie przyszło do głowy, że może nie działać w jej interesie.
Coco zerka spod rzęs na dyrektora. Będzie potrzebowała jego pomocy, a to oznacza, że musi mu się zwierzyć. Z zasady nie ufa nikomu, lecz przecież Prudone pracuje dla niej od lat. Zna wartość dyskrecji, zwłaszcza w bezwzględnym świecie mody. I doskonale zdaje sobie sprawę, że dochowanie tajemnicy jest warunkiem jego dalszego zatrudnienia.
Coco składa dłonie, uważnie się w niego wpatrując.
– Muszę przekazać panu poufną informację, panie dyrektorze. – Czeka chwilę, a kiedy dyrektor kiwa głową, podejmuje wątek: – Wygląda na to, że mój wspólnik jest złodziejem.
– Słucham? – Mężczyzna szeroko otwiera oczy. – Mówi pani o monsieur Wertheimerze?
– Tak… Tak!
Coco bierze głęboki wdech, próbując zapanować nad kolejnym przypływem wściekłości.
Między brwiami dyrektora pojawia się głęboka zmarszczka. Prudone przysuwa się do niej, jakby ktoś mógł ich podsłuchać, i ścisza głos.
– Wydawało mi się, że monsieur Wertheimer i jego brat wraz z rodzinami kilka miesięcy temu przeprowadzili się do Ameryki. – Przechyla głowę na bok. – Zdaje się, że do Nowego Jorku?
– Owszem, wyemigrowali.
Kiedy Hitler najechał na Polskę, Pierre uznał, że los żydowskich rodzin jest przesądzony. Najwyraźniej jego zdaniem ta udawana wojna toczyła się naprawdę. Coco podnosi kopertę i wachluje nią twarz.
– Ale… co… – jąka się dyrektor.
– Monsieur Baudin pisze, że Pierre zabrał… nie, Pierre Wertheimer ukradł z fabryki moją formułę No 5.
– Ukradł! – Prudone odwraca wzrok. – Zawsze uważałem go za dżentelmena. Jest pani pewna, że nie doszło do pomyłki, mademoiselle?
– Nie doszło, monsieur Prudone. Jestem zupełnie pewna. Dwa dni temu Alain Jobert, prawa ręka Pierre’a, przyjechał z Nowego Jorku do Neuilly z pisemnym pełnomocnictwem od Pierre’a i nakazem wydania formuły Chanel No 5. – Coco milczy chwilę, muskając palcami perłowy naszyjnik. – Monsieur Baudin najwyraźniej uznał, że nie ma wyboru, i wykonał polecenie. Zatem Alain Jobert zapakował formułę moich najcenniejszych perfum do swojego neseseru.
Mina Prudone’a świadczy o tym, że w końcu w pełni zrozumiał znaczenie jej słów. Formuła została skradziona. Do tej pory nigdy nie opuściła sejfu w Neuilly, ponieważ skład perfum, tak jak najlepsze przepisy szefów kuchni, objęty jest ścisłą tajemnicą. Tylko trzy osoby znały szyfr do sejfu: Coco, Pierre oraz Georges Baudin.
Oczywiście Coco, która nikomu nie ufa, ma własną kopię formuły w sejfie Maison Chanel.
Prudone z niedowierzaniem kręci głową.
– Monsieur Wertheimer złodziejem! Mademoiselle, jak mogło do tego dojść bez pani zgody?
– Nietrudno to zrozumieć. Alain Jobert potrafi zachowywać się onieśmielająco. – Coco uśmiecha się z rozgoryczeniem.
– Ale wszyscy wiedzą, że No 5 należy do pani – oponuje dyrektor. – Formuła jest pani własnością!
– Tak. – Coco niemal wypluwa słowa. – Jednak, jak przypomina w liście monsieur Baudin, to Pierre Wertheimer zarządza firmą.
Prudone wygląda na oszołomionego, mimo to stara się ją pocieszyć.
– Ta kradzież na nic mu się nie zda, mademoiselle. Świat wie, że to pani stworzyła No 5. Perfumy noszą pani nazwisko. Poza tym zawsze produkowano je w Neuilly. Jaki pożytek z formuły będzie miał monsieur Wertheimer w Ameryce?
W rzeczy samej, to dobre pytanie.
Nagle do Coco dociera oczywista odpowiedź. Pierre nie zamierza już nigdy wrócić do Francji. Odważył się zabrać formułę No 5 z Neuilly tylko z jednego powodu: planuje zacząć produkcję perfum w Ameryce. To dla niego szansa, by raz na zawsze się jej pozbyć. Przeniesie interes do Nowego Jorku i zostawi Coco na pastwę losu. Nigdy nie wróci do kraju. Wyeliminuje ją z tego przedsięwzięcia, w czasie gdy będzie uwięziona w Europie zagrożonej wojną. Niezależnie od dalszych poczynań Niemców postanowił ją porzucić.
No 5 od zawsze produkowano w Neuilly. Z jakiego innego powodu Pierre miałby w tajemnicy przysłać Alaina, zamiast otwarcie porozmawiać z nią o zmianach? Gdy dociera do niej cała głębia zdrady wspólnika, Coco uderza dłonią w stół, aż zaskoczony Prudone podskakuje. Nikt nie wie, jak bardzo jest zależna od dochodów ze sprzedaży perfum. Owszem, ma oszczędności w złocie i inwestycjach, które trzyma w sejfie w Genewie, ale od chwili, gdy po strajku pracownic w zeszłym roku przestała szyć ubrania, No 5 stanowią główne źródło jej dochodów.
Unosi głowę.
– No 5 należą do mnie, monsieur Prudone. Formuła jest moja. Jestem wspólniczką kreatywną w firmie. A to nie tylko mój pierwszy zapach, ale też najlepszy. Stworzyłam go po latach planowania i miesiącach pracy w zatęchłych laboratoriach w Grasse.
Tym razem Pierre przedobrzył. Nawet gdyby chciała na nowo otworzyć produkcję ubrań, to z powodu spustoszenia sianego przez Hitlera w innych częściach Europy w tym momencie nie da się zdobyć tkanin i innych surowców. Ponieważ Francja wypowiedziała wojnę Niemcom, nawet fabryki tekstylne zostały zarekwirowane na potrzeby tej dziwnej wojny. Coco prycha z dezaprobatą na myśl o utraconych jedwabiach, wełnach i lnach.
To nie z powodu wojny zrezygnowałaś z szycia ubrań, tylko z powodu swojego temperamentu, Coco.
Nie, to nie była moja wina.
Została zmuszona do zamknięcia Domu Mody Chanel, bo jej „małe ręce”, jej szwaczki przyłączyły się do komunistycznej tłuszczy podczas strajków robotniczych w zeszłym roku, żądając więcej, niż już zdołały wycisnąć ze swojej Mademoiselle. Ach, to był paskudny czas – chuligani obalali cenne pomniki, atakowali firmy i pracodawców takich jak ona… Ona, która wzięła te dziewczęta z ulicy i wyszkoliła, płaciła im godne wynagrodzenie. Jak śmiały zwrócić się przeciwko niej, broniąc szefowej wstępu do jej własnego Maison!
Co w tym dziwnego, że zwolniła całą tę bandę?
Mówili, że zrobiła to z zemsty.
Lecz prawda jest taka, że w owym momencie była to też dobra decyzja biznesowa. Dochody z No 5 już przewyższały te ze sprzedaży sukienek.
A teraz? Ta kradzież to kolejna próba umniejszenia jej roli w firmie. Przez lata kłóciła się z Pierre’em o perfumy – o każdy detal projektu, dystrybucji, reklamy, sprzedaży. Może Coco nie posiada większości udziałów w Société Mademoiselle, ale jedynymi aktywami firmy są perfumy Chanel i kilka kosmetyków. Jej talent twórczy ma znacznie większą wagę niż liczba udziałów. Ta kradzież, próba odcięcia jej od interesów to ostatnia kropla goryczy. Nie może pozwolić, by Pierre wygrał!
W tym momencie uderza ją pewna myśl. Wyłania się plan tak logiczny, że Coco niemal się uśmiecha.
Société Mademoiselle to firma francuska, podlegająca tutejszym regulacjom prawnym, nie amerykańskim. I to właśnie ta francuska firma, a nie Pierre, ma prawa do produkcji No 5. Coco mocno zaciska usta. Każdy sąd we Francji przyzna, że skoro Pierre zamierza przez nieokreślony czas przebywać w Ameryce, a Coco jest we Francji, to ona powinna sprawować pieczę nad najcenniejszymi zasobami firmy.
Natychmiast wniesie sprawę do sądu. Udowodni, że z punktu widzenia etyki i prawa to ona musi zarządzać firmą. No 5 to skarb narodowy. I, jak stwierdził dyrektor, zarówno firma, jak i perfumy noszą jej nazwisko. Tak, ten plan się powiedzie, jeśli nie z tego powodu, to z innego – groźba inwazji wojsk hitlerowskich powstrzyma Pierre’a przed pojawieniem się we francuskim sądzie.
Dyrektor w milczeniu czeka po drugiej stronie stołu, ze zmarszczonym czołem wpatrując się w widok za jej plecami.
– Monsieur Prudone? – odzywa się Coco jedwabistym głosem, nachylając się w jego stronę.
– Do pani usług, mademoiselle.
– Musimy natychmiast zacząć działać.
Krok pierwszy: wstrzymać produkcję jej perfum w Ameryce. Najpierw trzeba zatem wykupić cały zapas jaśminu w Prowansji, odcinając w ten sposób Pierre’a. Jaśmin uprawiany w Prowansji to najważniejsza nuta No 5. Zagraniczny jaśmin osłabi zapach, a składniki syntetyczne go zniszczą. Krok drugi: zakupiony jaśmin należy wykorzystać do wyprodukowania perfum w Neuilly. Będzie je sprzedawała w całej Europie, dopóki sytuacja polityczna na kontynencie się nie ustabilizuje. A potem zacznie rywalizować z Pierre’em na całym świecie. W końcu No 5 to jest Chanel.
I krok trzeci: jeśli okaże się to konieczne, Coco będzie dochodzić swoich praw w sądzie.
Spogląda na Prudone’a przymrużonymi oczami. Na razie powie mu tylko tyle, ile musi.
– Dziś po południu pojedzie pan jako mój wysłannik do Grasse i wykupi pan w moim imieniu cały zapas jaśminu dostępny na rynku w tym regionie.
Mężczyzna marszczy czoło.
– Do Grasse?
– Tak, do Grasse, perfumeryjnej stolicy świata. – Coco macha ręką w kierunku północy. – To niedaleko, jakieś pół godziny od Cannes. Jak pan wie, do No 5 używamy tylko najlepszego jaśminu, który rośnie wyłącznie w tym regionie. Większość hodowców kwiatów sprzedaje swoje zbiory chemikom z Grasse. Musimy się pospieszyć, bo zbiory jaśminu zaczynają się wkrótce, a my pojawiamy się na rynku dość późno. Na szczęście Grasse to małe miasteczko, bo musi pan odwiedzić wszystkich przedstawicieli producentów.
– Ale, mademoiselle…
– Muszę mieć cały zapas jaśminu, jaki jest nadal dostępny w sprzedaży. To, co zostało z naszych zeszłorocznych zapasów, znajduje się w magazynie w Neuilly. Jeśli Pierre dopiero wpadł na pomysł z kradzieżą formuły i produkcją No 5 w Nowym Jorku, prawdopodobnie nie zadbał jeszcze o nową dostawę jaśminu. Wyprzedzimy go. Zbiory już za parę miesięcy, więc i tak jest spóźniony. Czy to jasne?
Prudone bierze kapelusz do ręki, lekko wzruszając ramionami.
– Zamierzałem po południu wrócić do Paryża, mademoiselle, żeby jutro rano pójść do pracy w Maison.
– Nie, nie, nie. Jest pan potrzebny tutaj. – Macha ręką w kierunku rzędu białych hoteli przy bulwarze za jego plecami. – Niech pan zarezerwuje na moje konto pokój w hotelu Majestic i wynajmie samochód z kierowcą. To sprawa najwyższej wagi.
– Ale monsieur Wertheimer…
– Te perfumy należą do mnie, monsieur Prudone. Formuła jest moja. – Coco przesuwa kciukami pod kołnierzykiem bluzki, usztywniając go i prostując. – Te perfumy powstały z mojej inspiracji i symbolizują Chanel w oczach każdej kobiety na świecie oraz przyszłych pokoleń. Nie pozwolę, by Pierre mi je odebrał.
Prudone opuszcza głowę. Coco przyjmuje to jako oznakę zgody.
– To ja wybrałam każdy składnik. Jest ich w formule ponad siedemdziesiąt, panie dyrektorze, zmieszanych przez chemika zgodnie z moimi dokładnymi wskazówkami. – Stuka palcem w czubek nosa. – Mam wyjątkowo wrażliwy węch.
Mężczyzna znów kiwa głową.
– Mam tak zwany nos, monsieur.
– Jest pani artystką – stwierdza dyrektor.
Coco nigdy nie uważała się za artystkę, lecz w wypadku tych perfum to możliwe.
– No 5 to ikona. To Francja.
A bez nich moje wydatki wkrótce przerosną dochody i wszystkie fundusze wyparują.
Prudone wydyma policzki, a potem powoli wypuszcza powietrze.
– Rozumiem. Oczywiście, No 5 to ikona. Tak, pojadę do Grasse. Ale co pani zrobi z całym tym jaśminem, kiedy go wykupimy, mademoiselle?
Coco uśmiecha się do niego lekko.
– Postanowiłam przejąć nadzór nad fabryką w Neuilly. Będę produkowała No 5 bez Pierre’a. Teraz najważniejsze jest zapewnienie odpowiednich zapasów, na wypadek gdyby ta niby-wojna z Niemcami przerodziła się w prawdziwą.
– To może być nieco trudne. Zbiory letnie są już prawdopodobnie sprzedane.
Coco rzuca mu twarde spojrzenie.
– Niech pan kupi od ręki, co się da. A jeśli zbiory są zarezerwowane, proszę zaproponować przebicie zakontraktowanych cen. Ma pan moje upoważnienie do zaoferowania dwukrotnie wyższej kwoty.
Prudone marszczy brwi, ale ona mówi dalej:
– Proszę im przypomnieć, że powinni myśleć o przyszłości. I że reprezentuje pan Dom Mody Chanel. A oni przecież nie mają nic do stracenia, bo moja oferta gwarantuje im natychmiastowy dochód w tych niepewnych czasach.
– A monsieur Wertheimer? – Prudone kręci głową. – To wywoła plotki, mademoiselle.
– Jeśli ktoś o nim wspomni, może pan go poinformować, że Pierre Wertheimer jest w Ameryce, a ja tutaj, i dzielą nas ocean oraz wojna. To ze mną będą mieli teraz do czynienia.
Po krótkim wahaniu Prudone kiwa głową.
– Być może to jest właśnie prawdziwa wojna, mademoiselle.
Coco przechyla głowę na bok.
– Być może całe życie jest wojną – odpowiada i siada prosto, wygładzając po kolei palce rękawiczek. – Niech handlarze z Grasse przygotują dla mnie na jutro kontrakty do przejrzenia. Muszę natychmiast mieć ten jaśmin.
Jednak dyrektor nadal się waha.
– Mademoiselle, mówimy o kupieniu całych hektarów kwiatów. Nie jestem pewien, czy przetransportowanie takiej ilości jest w obecnych czasach możliwe. Pociągi towarowe zostały przejęte przez rząd na rzecz wysiłku wojennego.
Coco wspiera łokcie na blacie stołu.
– Widzę, że zaniedbałam pańską edukację. Nie przewozimy roślin. Chemicy z Grasse pozyskują z kwiatów esencję zapachową. – Śmieje się cicho. – Muszę uzupełnić pańską wiedzę na temat perfumiarstwa. Produkt finalny, olejek pozyskiwany z kwiatów, tak zwany absolut, po ekstrakcji jest przechowywany w kilogramowych szklanych flakonach. Kilogram absolutu jaśminowego zawiera olejek z wielu hektarów kwiatów. – Unosi ramię. – Transport do Neuilly nie będzie stanowił problemu.
Prudone oblewa się rumieńcem.
– Oczywiście, powinienem to wiedzieć.
– Musi pan zrozumieć, panie dyrektorze, że bez wpływów ze sprzedaży ubrań ten krok jest kwestią najwyższej wagi dla Maison. – Jej głos brzmi twardo. – Proszę się upewnić, że hodowcy z Grasse też to zrozumieją. Muszą sobie uświadomić, że mademoiselle Chanel wymaga lojalności w interesach.
– Tak, mademoiselle.
Zastanów się, Coco. Pierre wierzył w ciebie od samego początku, zanim odniosłaś sukces, kiedy Dom Mody Chanel był jeszcze niesprawdzoną nowością. Pamiętasz, jak podarował ci pierwszą butelkę No5 wyprodukowaną po powstaniu Société Mademoiselle?
Nadal trzyma tę pierwszą butelkę w sejfie przy rue Cambon.
Lecz to było wiele lat temu, a Pierre się zmienił. Jeśli nie będzie działała szybko, on ją zniszczy. Coco do tego nie dopuści. Nigdy nie wróci do dawnego życia, do tego, kim była.
Przeszywa ją ukłucie znajomego strachu. Mała Gabrielle – porzucona, szorująca na kolanach spierzchniętymi dłońmi kamienną posadzkę w korytarzu opactwa na górze w Aubazine. Niemal czuje woń żółtego mydła i lodowaty chłód panujący w północnej części budynku, w której mieszkały podopieczne. Płyty w długich korytarzach układały się we wzór kwiatów o pięciu płatkach. Piątka to jej szczęśliwa liczba. Siostry powiedziały, że będzie mogła zjeść, kiedy umyje każdy kamień. Pan mówi, że tylko czyste, grzeczne dziewczynki mogą dostać posiłek. Wtedy była Gabrielle, sierotą. Jeszcze nie Coco.
Pięć, pięć, pięć – już wtedy wiedziała, że ta liczba przyniesie jej szczęście.
Drży, znów czując chłód korytarza. Jest pewna, że podejmuje właściwą decyzję. Pieniądze to bezpieczeństwo. No 5 to jej bezpieczeństwo. Pierre nie pozostawił jej wyboru, a ona musi teraz walczyć o to, co jej się należy. Nigdy więcej nie będzie szorowała podłóg za strawę i miejsce do spania.
– Mademoiselle?
Głos Prudone’a wyrywa ją z zadumy. Znów jest Coco i otacza ją mur, który wznosiła przez te wszystkie lata od czasów Aubazine.
– Dość tych dywagacji – rzuca ze zniecierpliwieniem. – Proszę jechać do Grasse. Zatrzyma się pan w Cannes do czasu podpisania kontraktów. Zostaniemy tutaj tak długo, jak trzeba.
– Oczywiście. – Charles Prudone zabiera kapelusz i wstaje.
– Proszę przyjść do mojej willi jutro punktualnie o dziesiątej rano. To nam da czas na podpisanie i przekazanie kontraktów.
Kiedy mężczyzna się oddala, coś miękkiego ociera się o jej kostkę. Coco odsuwa krzesło i spogląda na żółtego kota, który wpatruje się w nią przypominającymi agat oczami – bursztynowozielonymi wirami światła. Kobieta pochyla się i bierze La Bohémienne na ręce. Tuląc zwierzaka, szepcze:
– Już dobrze, maleńka, jesteś bezpieczna.
Pozwala kotce umościć się na swoich kolanach. Drapie jedwabiste futro między uszami, kiedy szybkim krokiem podchodzi do niej kelner.
– Najmocniej przepraszam, mademoiselle – mówi, sięgając po kotkę.
Coco kręci głową.
– Nie, proszę ją zostawić. Dobrze się rozumiemy.
– Nikt nie rozumie kotów. – Kelner parska śmiechem. – A ona jest bystra. Skrywa swoje myśli jak zawodowy złodziej.
– Może zabiorę ją ze sobą do domu.
Mężczyzna wskazuje podbródkiem hotele przy bulwarze.
– Ona mieszka w tamtych alejkach, za kuchniami. Jest dzika, mademoiselle, nie zostanie z panią. La Bohémienne chce żyć wolna na ulicach.
Coco gładzi zadowoloną kotkę, która jest miękka i ciepła. Lecz kelner ma rację.
– Wezmę pańską uwagę do serca. Kotka pozostanie wolna. – W jej głosie brzmi żal. – Ale proszę przynieść miseczkę śmietany, zanim pójdę.
Rozdział drugi
La Pausa w pobliżu Cannes
Wiosna 1940
Tego wieczoru Coco siedzi na dziedzińcu willi owiewana ciepłym wietrzykiem niosącym zapach lawendy, mimozy i hiacyntów. Morska bryza wymiata jej z głowy myśli o liście, który Prudone przywiózł z Paryża. Wcześniej, gdy nadal obezwładniał ją ból po zdradzie Pierre’a, wysłała przeprosiny do Wallis i Davida na Cap d’Antibes, wymawiając się od przyjścia na proszoną kolację u byłego króla Anglii. Wiedziała, że jest na to nieco za późno, ale c’est la vie. Nie uda jej się odprężyć dopóty, dopóki nie będzie miała w ręku kontraktów z Grasse.
Willa jest położona w gaju oliwnym na skalistym wzniesieniu z widokiem na Morze Śródziemne. La Pausa to jej schronienie. Częściowo stanowi prezent, który podarował jej Westminster przed swoim ślubem. Tylko częściowo, bo chociaż to on kupił posiadłość, Coco sama zaprojektowała dom i nadzorowała budowę aż po najmniejsze detale, takie jak spatynowane drewniane okiennice nadające miejscu arystokratyczny polor przypominający znoszone, pięknie skrojone tweedowe marynarki Westminstera. Taki dom zbudowałby Papa, gdyby dopisało mu szczęście w życiu – gdyby powrócił.
Siedząc w świetle księżyca, przesuwa palcami po długich sznurach pereł, które zastąpiły podarunek od Westminstera spoczywający teraz na dnie morza. Maman aż do śmierci na ten rozdzierający kaszel nosiła perłowy naszyjnik ciasno obejmujący jej szyję.
Kiedy zmarła, Papa wysłał młodszych braci Coco do pracy w gospodarstwie. Nadal widzi krótkie nóżki chłopców biegnących za starym rolnikiem przez pole, podczas gdy powóz Papy się oddalał. Patrzyła za nimi, aż stali się ledwie widocznymi punkcikami w oddali.
A potem Papa też odszedł.
Porzucił Antoinette, Julię-Berthe i Gabrielle, zostawiając wszystkie trzy siostry w opactwie w Aubazine. Obiecał, że wróci po swoje dzieci, gdy tylko zarobi pieniądze na opiekę nad nimi. Wspomnienie tamtej nocy do dziś budzi w Coco przygnębienie. W trakcie długiej podróży do sierocińca, którą dziewczynki odbyły na tyle furmanki, Papa zdradził im, dokąd jadą. Słysząc to, siostry zagrzebały się w sianie, tuląc się do siebie. Choć Papa po drodze dawał im smaczne jabłka, Antoinette i Julia-Berthe przepłakały wiele godzin. Za to Coco skryła rozpacz głęboko w sobie.
O zmroku w mieście Limoges Papa zatrzymał wóz przed sklepem. Tablica wisząca przy drzwiach obiecywała: „Dobre ceny za porcelanę, srebro, biżuterię”. Przez dłuższy czas siedział bez ruchu, trzymając w dłoni perłowy naszyjnik mamy, jak gdyby szacował jego wagę. Potem skrzywił się, jakby miał zaraz się rozpłakać. Jednak zeskoczył z kozła, wyprostował plecy i ściskając perły w ręku, wszedł do sklepu.
Gabrielle poczuła nagły przypływ nadziei, gdy wpatrywała się w drzwi lombardu. Papa zmienił zdanie! Sprzeda naszyjnik i wybuduje dla nich dom w jakiejś ciepłej okolicy, z miejscem na ogród. Pamięta ciepłą radość, która ją ogarnęła, gdy leżała w sianie, wyobrażając sobie nową przyszłość. Kupią krowę i będą uprawiali warzywa. Będą chodzili do szkoły, a popołudniami chłopcy zajmą się pracą w gospodarstwie, a dziewczynki gotowaniem i sprzątaniem. Papa będzie sprzedawał towary na wiejskich targach i co wieczór wracał do domu.
Lecz kilka minut później ojciec wypadł na zewnątrz z głową wtuloną w ramiona, zmarszczonymi brwiami i gniewnym wzrokiem. Gabrielle skuliła się w sianie. Papa miał temperament. Odwiązując muła, krzyknął:
– Lichwiarz!
Wóz zakołysał się pod jego ciężarem, gdy wdrapał się na kozła.
– Dziesięć franków! – burknął, strzelając lejcami. – Dziesięć parszywych franków za jej perły…
Nie wystarczy, by kupić dom.
Julia-Berthe uniosła głowę.
– Tatusiu, kto to jest lichwiarz?
– Lichwiarz to złodziej, Żyd.
– Wróć tam, tatusiu! – Gabrielle usiadła, w przypływie desperacji podnosząc głos. – Powiedz temu człowiekowi, że są warte więcej.
– Cicho, dziewczynki. – Głos Papy był napięty i zduszony. – To na nic się nie zda. – Znów trzasnął lejcami. – Lepiej posłuchajcie ojca. Nikt nie przejmuje się biednymi. Biedni zawsze cierpią, zapamiętajcie to sobie. Bądźcie gotowe walczyć o wszystko, czego w życiu pragniecie. Tylko tak można przetrwać. – Splunął w stronę sklepu i wóz z turkotem ruszył ulicą.
Światła miasteczka zostały z tyłu, a droga robiła się coraz węższa. Poza ciężkim stąpaniem muła i skrzypieniem drewnianych kół podskakujących na żłobionej koleinami drodze świat wokół nich był ciemny i cichy, gdy wjeżdżali pod górę do opactwa. Gabrielle wtulona w Antoinette i Julię-Berthe nagle uświadomiła sobie, że Maman odeszła na zawsze, a Papa porzuci je w Aubazine, tak jak zostawił chłopców. Zrozumiała, że to punkt zwrotny w jej życiu.
Coco patrzy przed siebie, czując wewnątrz taką samą pustkę jak owej nocy. Dziwnie jest spoglądać w przeszłość, nieczęsto sobie na to pozwala. Ale niemalże widzi Papę, jak powłócząc nogami, idzie korytarzem do drzwi opactwa. Nie spuszczała z niego wzroku, nadal mając nadzieję, że zmieni zdanie. Lecz on nawet się za siebie nie obejrzał.
Ona, Antoinette i Julia-Berthe szybko zrozumiały, że przyjęto je do opactwa „z dobroci serca” i w odróżnieniu od pozostałych uczennic muszą zarabiać na swoje utrzymanie. Gabrielle zawsze starała się pomagać swoim siostrom, ostatecznie jednak okazało się, że nie są wystarczająco silne ani twarde. Obie wiele lat później odebrały sobie życie. A jej bracia – cóż mogła zrobić? Nadal żyją i nie mają grosza przy duszy, czasami do niej piszą, a ona sporadycznie wysyła im pieniądze. Przez pewien czas jeszcze się łudziła, że uda się zachować więzi, ale w końcu zrozumiała, że jej rodzina już nie istnieje.
Tak naprawdę od nocy, gdy odszedł Papa, wiedziała, że jest zdana wyłącznie na siebie.
Coco zapala papierosa i składa głowę na oparciu krzesła, patrząc, jak smuga dymu wije się w ciemnościach. Całkiem dobrze sobie poradziła. Wtedy była Gabrielle, dziewczyną zależną od innych, teraz jest w pełni ukształtowana – stała się Coco. Stworzyła nowe życie, pozostawiając Gabrielle w przeszłości. Prawdę o swojej biedzie i nieszczęściu zachowuje w tajemnicy.
Znał ją tylko jeden człowiek, któremu oddała się całą duszą i ciałem niemal w pierwszej chwili, gdy się poznali. Szum morza pod klifami w La Pausie koi ją, wciąga, pozwalając płynąć wspomnieniom. Rytm fal uspokaja, niemal hipnotyzuje – ciepła woda, która wzbiera, a potem się wycofuje. Boy Capel, jedyny mężczyzna, którego kiedykolwiek kochała. Och, jakże mu ufała…
Nie! Rzuca niedopałek na ziemię, rozgniatając go czubkiem buta. Ma dziś wystarczająco dużo problemów, z którymi musi się uporać bez wspomnień o Boyu Capelu. Wstaje i rusza krużgankiem otaczającym dziedziniec, przypominającym jej o zakonnicach w klasztorze, które bezszelestnie sunęły pod arkadami, odmawiając różaniec.
Wchodzi do sypialni przez wysokie, przeszklone drzwi, otwarte, by wpuścić morską bryzę. Alice właśnie pościeliła łóżko. Na widok szefowej uśmiecha się i szybko znika. Coco rozbiera się i wkłada białą jedwabną koszulę nocną, którą pokojówka rozłożyła na kołdrze. To jedna z jej ulubionych, z cienkimi ramiączkami, poza tym bez żadnych zdobień.
Coco podchodzi do toaletki i siada przed lustrem. Trochę pozuje, obracając się nieco w prawo. Fotografowie twierdzą, że ma klasyczny profil: mały nos o idealnym kształcie, linię szczęki może nieco zbyt kwadratową, ale wyraźną. Szyję długą i smukłą. Oliwkowa cera odziedziczona po Papie – ona określa jej odcień jako słoneczny – jest odrobinę za ciemna jak na preferencje socjety, ale za to podkreśla jej szeroko rozstawione czarne oczy pod wyraźnymi brwiami oraz ciemne loki obramowujące twarz. Boy powiedział kiedyś, że nie jest ładna w zwykłym znaczeniu tego słowa, ale za to jest piękna. Nadal nie do końca rozumie jego słowa. Uśmiecha się i bierze do ręki szczotkę, po czym nagle przysuwa twarz do lustra.
Kiedy się pojawiły te delikatne zmarszczki w kącikach oczu?
Coco gasi wszystkie światła w pokoju, poza lampką na nocnym stoliku. Układa się pod obleczoną chłodnym jedwabiem kołdrą na pachnącym lawendą prześcieradle i sięga po książkę, którą zeszłego wieczoru zostawiła przy łóżku. To najnowsza powieść Colette. Wzdycha, opierając ją o kolana. Colette jest świetną pisarką, lecz trudną przyjaciółką.
Nie umie się skupić na tekście, wciąż wracając myślami do podstępu Pierre’a. W przeszłości, mimo że poważnie się spierali o Société Mademoiselle i jej perfumy, zawsze w końcu udawało im się pozostać przyjaciółmi. Właściwie czasami się zastanawiała, czy Pierre trochę się w niej nie podkochuje. Kilka razy, nawet gdy wygrywała sprawy w sądzie, przysyłał bukiet jej ulubionych białych kamelii.
W jej umyśle pojawia się obraz tego dnia, gdy się poznali, zblakły niczym uroczy impresjonistyczny pejzaż. Słoneczny dzień na torze wyścigów konnych. Czerwone, białe i niebieskie flagi łopoczące na wietrze, soczyste barwy kamieni szlachetnych, nasycony zapach słonego powietrza znad morza na normandzkim wybrzeżu.
Pierre był dystyngowany, wysoki i szczupły, z ciemnymi włosami i gładkim czołem. Ciągle uśmiechnięty. Podziwiała jego styl: modną kamizelkę, starannie zawiązany krawat, lekki wełniany płaszcz i nieco zsunięty do tyłu melonik. Lecz najbardziej wyróżniały się jego oczy – głęboko osadzone, przyjazne, z delikatnymi zmarszczkami w kącikach. A pod nimi wyraźne, ciemne cienie.
Coco wzdycha na to wspomnienie. Nigdy nie potrafiła nic wyczytać z jego oczu. Czy wtedy był jej prawdziwym przyjacielem, czy już rywalem?
Z trzaskiem zamyka powieść Colette, odkłada ją na stolik i wyłącza światło.
Po powrocie Charles’a Prudone’a z Grasse podpisze kontrakty, przypieczętowując los Pierre’a. A gdy jej prawnicy przedstawią wszystkie zarzuty, żaden francuski sędzia nie odmówi jej wyłącznego prawa własności do Société Mademoiselle.
Ale jak zawsze, gdy na horyzoncie majaczą problemy, pojawia się Gabrielle, szepcząc jej do ucha. Pierre będzie z tobą walczył! Co zrobimy, jeśli dzięki swojej fortunie wygra sprawę? Znów będziemy biedne.
W głowie kłębią się jej rachunki, jeden po drugim. Należność za apartament w Hôtel Ritz… ale przecież to jej dom. I koszt utrzymania willi oraz tego, co pozostało z Domu Mody.
Coco cmoka z dezaprobatą. Nie pozwolę, by Pierre wygrał.
Przewraca się na plecy i wpatruje w sufit. Gdybyż tylko Boy Capel tu był. Pocieszyłby ją, utulił w swoich ramionach. Szepnąłby, że kocha swoją małą Coco, i zapewnił, że nie musi bez przerwy walczyć z całych sił. Wyznałby, że jest jego jedyną, wieczną miłością.
Długie, ciemne rzęsy Boya muskają jej policzek. Jego oddech łaskocze ją w szyję. Gdy jej powieki zaczynają opadać, lekki wietrzyk przemyka przez pokój, a blady księżyc oświetla kochanków. Spleceni ze sobą zapadają w sen – Coco i Boy. Po raz kolejny Boy Capel jest jej kochankiem, ojcem, bratem, przyjacielem, powiernikiem. Jej obrońcą.
Rozdział trzeci
Compiègne, Château de Royallieu
1904
Tego dnia, gdy poznałam Boya w Royallieu, Étienne tak się spieszył do stajni, że ledwie zdołał na chwilę przystanąć w zamkowym holu, by nas sobie przedstawić. Natychmiast ruszył dalej. Arthur Capel, znany wszystkim jako Boy, stał w milczeniu, przyglądając mi się uważnie. Bez słowa uniósł palcem mój podbródek, wpatrując się we mnie zielonymi oczami, podczas gdy ja odpowiadałam mu hardym spojrzeniem – temu mężczyźnie wyciosanemu przez stwórcę z kamienia i jak ja ogorzałemu od słońca. Miałam wrażenie, że zagląda mi prosto w umysł i w duszę. Niemal nie docierał do mnie głos Étienne’a witającego się z kimś na podwórcu. Kroki pokojówki niosły się echem na piętrze, ale wydawało się, że te dźwięki nas nie dotyczą. Byłam jak odurzona.
W końcu Boy odezwał się, przerywając tę pełną napięcia chwilę.
– Zatem to jest mała Coco. – Cofnął się o krok, nonszalancko wsuwając dłonie do kieszeni. – Rzeczywiście jesteś wróżką, i to tak uroczą, jak przechwalał się Étienne. – Gdy się uśmiechał, jego oczy promieniały. – Słyszałem, że byłaś najpopularniejszą chanteuse w Moulins i że musiał o ciebie bardzo zabiegać.
Gdy opuściłam opactwo w wieku siedemnastu lat, podjęłam pracę w kawiarni w miasteczku Moulins, niedaleko Aubazine, i tam właśnie zobaczył mnie Étienne. Zalecał się do mnie wytrwale, aż w końcu zgodziłam się, by mnie zabrał do swojej posiadłości w Royallieu, położonej czterdzieści pięć kilometrów na północ od Paryża. Étienne był wysoki, przystojny i… żonaty, choć jego żona mieszkała gdzie indziej. On był bogaty, a ja młoda i biedna, ledwie dziewczynka. Dla niego porzuciłam pracę szwaczki u krawcowej w Moulins i nocne śpiewanie za napiwki w kawiarni La Rotonde.
Och, jakież to były ekscytujące wieczory – migoczące światła, muzyka i tańce. Wszyscy żołnierze stacjonujący w garnizonie w Moulins przychodzili do La Rotonde, podobnie jak młodzi mężczyźni z miasteczka, i wiwatowali, kiedy dumnie wkraczałam na scenę, by zaśpiewać. Uwielbiałam to, mężczyzn i chłopców, zapach skóry, dymu i wina, i zbutwiałych desek starej dębowej sceny. Nazwali mnie Coco od piosenki, którą wykonywałam, i to imię idealnie do mnie przylgnęło. Dzięki niemu przestałam być biedną Gabrielle.
W Royallieu po raz pierwszy od śmierci Maman poczułam się bezpiecznie. Dzięki Étienne’owi miałam własny pokój, własną przestrzeń, cudowne wielkie łóżko z jedwabną pościelą i stertami poduszek, w którym mogłam sypiać do późna. Tej pierwszej wiosny, gdy przybyłam do Royallieu, leniłam się całymi rankami, wyglądając przez otwarte okna na rozległe pola należące do Étienne’a, porośnięte świeżą, zieloną trawą i usłane belami złocistego siana, na pobliskie stajnie wzniesione z tego samego starego kamienia co château. Wdychałam czysty zapach niedawno skoszonej trawy, potpourri, cytrynowej pasty do drewna i wonnego chleba na drożdżach pieczonego w kuchni piętro niżej.
Przez cały czas pobytu w opactwie z głodu burczało mi w brzuchu, a teraz mogłabym zjeść cały bochenek takiego chleba, gdybym tylko chciała! Wszystko dlatego, że Étienne Balsan mnie wybrał. Byłam jego petite amie i zapewnił mi nowy dom. Powiedział, że mogę zamieszkać w Royallieu na tak długo, jak zechcę – nawet na zawsze.
Jego stajnie cieszyły się renomą w całej Europie. Étienne był wykształcony i niemal należał do francuskiej arystokracji, jeśli nie z powodu krwi, to starej fortuny. Nauczył mnie dosiadać konia, odnajdować się przy stole nakrytym dla trzydziestu osób, udawać, że kocham kogoś, kogo w głębi serca uważałam jedynie za przyjaciela. Miał wiele domów i kochanek, gdzieś też żyła jego żona, ale nie stanowiła problemu. Przede wszystkim czułam, że jestem wyjątkowa. Inne jego kobiety odwiedzające château ubierały się w długie suknie z ciasnymi gorsetami ściskającymi talię, malowały twarze, upinały włosy w skomplikowane koafiury pod kapeluszami i dosiadały koni bokiem. Ja nosiłam bawełniane koszule Étienne’a, jego bryczesy i starą marynarkę, którą przerobiłam, by na mnie pasowała. Miałam wówczas długie ciemne włosy i kiedy jeździliśmy konno, pozwalałam, by swobodnie powiewały na wietrze. Często się ścigaliśmy – gnałam jak opętana, a on mnie gonił. Byłam Coco, jego kochanką, ale też przyjaciółką. Już wówczas rozumiałam, że przyjaźń często trwa dłużej niż miłość.
Lecz to Boy Capel podbił moje serce. Zawsze wyglądał elegancko, niezależnie od pory dnia czy sytuacji. Nosił starannie przycięte wąsy, a włosy, idąc z duchem czasu, zaczesywał za uszy. Był Anglikiem, a jego wdzięk, wiedza i fortuna miały źródło w węglu, statkach i kolei w Newcastle, w bogactwie, do którego doszedł sam, a nie odziedziczył po ojcu, jak Étienne. Był czarujący, inteligentny, bogaty, wysportowany i nie miał żony. Świetnie grał w polo, posiadał stajnie pełne kuców i, tak jak Étienne’a, otaczały go tłumy kobiet. Był też przenikliwy i ambitny – wówczas zupełnie brakowało mi tej cechy. Poczułam do niego pociąg od pierwszego wejrzenia. Mimo to początkowo walczyłam z uczuciem, myśląc, że to kolejny bogacz lubiący ładne kokietki.
Po tym, jak się poznaliśmy, Boy przyjeżdżał do Royallieu niemal w każdy weekend. Zaczęło się od przyjaźni, ale łączyło nas pokrewieństwo dusz. Czułam to i wiedziałam, że on też to czuje. Przypuszczałam, że jest w tym mężczyźnie głębia, której jeszcze nie odkryłam.
Co weekend château zapełniało się przyjaciółmi Étienne’a. Od wschodu słońca do późnej nocy wypełnialiśmy czas rozrywkami – najpierw długie śniadania, potem przejażdżki konne, gry karciane, również hazardowe, przedstawienia i kalambury, pikniki, kolacje, tańce, koktajle na tarasie i mnóstwo śmiechu. Mężczyźni przywozili na te weekendy swoje kochanki, nigdy żony. A Boy zawsze wybierał mnie na partnerkę do gry i niemal za każdym razem wygrywaliśmy.
Moja ulubiona pora nadchodziła w ciepłe wieczory, kiedy pozostali goście dokądś sobie szli, a my zostawaliśmy sami. Boy był urodzonym nauczycielem, a mnie zachwycało, gdy rozprawiał o gwiazdach, planetach i księżycu, o tym, jak idealnie zbalansowany jest wszechświat. Uwielbiałam słuchać, jak mówi niskim, modulowanym głosem o innych wymiarach czasu i przestrzeni. Nauczył mnie nazw gwiazdozbiorów, opowiadał starożytne mity, historie o bogach, kochankach i tragediach. Często rozmawialiśmy o muzyce, sztuce lub historii i zawsze, zawsze sprowadzał rozmowę na filozofię oraz inny świat, który nazywał światem duchowym.
Czasami czułam się głupia. Jako katoliczka znałam pojęcie życia po śmierci, lecz Boy mówił o innym rodzaju duchowości. Początkowo udawałam, że rozumiem, lecz pewnej nocy w końcu poprosiłam o wyjaśnienie.
Wstał, podszedł do niskiego murku okalającego taras i zerwał z krzewu kwiat jaśminu.
– Spójrz – powiedział, odwracając się i go unosząc.
To był zwykły kwiatek. Podał mi go, a ja wciągnęłam w nozdrza zapach. Boy usiadł w fotelu, obserwując mnie z uśmiechem.
– Podoba ci się jego zapach, kształt, barwa? – zapytał.
Skinęłam głową.
– Czy ten kwiat budzi w tobie wspomnienia?
Zamknęłam oczy, znów wąchając kwiat, i natychmiast przeniosłam się w przeszłość – w mgiełkę złocistego słońca. Niemal czułam jego ciepło na ramionach. Wraz z rodzeństwem siedzieliśmy z tyłu wozu Papy, podskakując na wąskiej, bitej drodze biegnącej przez pole słodko pachnących jaśminów. Jechaliśmy na letni targ gdzieś w Prowansji. Była z nami Maman – jeszcze wtedy żyła i siedziała obok Papy na koźle.
– Widzisz? – Głos Boya przebił się przez ten obraz.
Otworzyłam oczy i położyłam kwiatek na kolanach, kiwając głową.
– Nic się nie kończy. Gdy rośliny – rzeczywiste kwiaty, które tamtego dnia widziałaś i czułaś – umierają, ich esencja pozostaje. Nawet po wielu latach zapach wyzwala skojarzone z nim wspomnienia zapisane w twoim umyśle, przywołując te same uczucia radości i szczęścia.
– Tak, to dobre wspomnienia. – Chwilę milczałam, zastanawiając się nad tym. – Teraz rozumiem. Coś naprawdę pozostaje po tych starych, martwych już kwiatach. Mówisz, że przeszłość staje się teraźniejszością.
Uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Tamte rośliny rozłożyły się już dawno temu, ale uczucia, które wywołują poprzez zapach, pozostały. Zatem… – Uniósł brwi. – Jak myślisz, skąd biorą się te uczucia?
Spojrzałam na zalane światłem księżyca pole i odpowiedziałam bez namysłu:
– Oczywiście ze wspomnień.
Zapadłam się w fotel, wyciągnęłam nogi i splotłam dłonie za głową.
Boy parsknął śmiechem
– To błędne koło, Coco.
Przyglądałam się, jak wyjmuje z kieszeni fajkę, złotą zapalniczkę i skórzany mieszek na tytoń. Uwielbiałam zapach jego tytoniu.
– Cóż, chyba nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam – powiedziałam, wzruszając ramionami.
Byłam zaciekawiona, więc czekałam w milczeniu, aż napełni fajkę, postuka nią o blat stołu i w końcu zapali.
A potem, wypuściwszy z ust kłąb dymu, odezwał się tonem, po którym poznałam, że to dla niego istotna kwestia.
– Uczucia, na przykład szczęście, które budzą w tobie te wspomnienia, nie są rzeczami materialnymi, takimi jak kwiat czy stół. Uczucia nie mają swojej struktury, są efemeryczne. Ale, tak jak wspomnienia, stanowią realną część nas samych.
Siedziałam bez ruchu, słuchając i pragnąc zrozumieć.
– Emocje, doznania to poruszenia duszy, twojego wewnętrznego ja. Powstają po tym, jak twój umysł odbierze informacje o kwiecie, jego kolorze, kształcie, zapachu. – Gdy mówił, fajkowy dym unosił się smugą do nieba. – Pochodzą ze świata duchowego, który istniał na długo przed naszymi narodzinami i będzie trwał po naszej śmierci. Zatem duszy, twojego wewnętrznego ja, Coco, nie obowiązują ludzkie ograniczenia czasu, przestrzeni i materii. Te ulotne części ciebie, jak szczęście przywołane przed chwilą, kiedy wąchałaś jaśmin… masz do nich dostęp w każdej chwili. Na zawsze pozostaną częścią ciebie. – Skinął ręką w kierunku srebrnych gwiazd. – W tym sensie wszyscy jesteśmy wieczni. – Wyjął fajkę z ust. – Właściwie nasze dusze mogły już przedtem żyć na Ziemi.
– A zatem jesteś buddystą? – zapytałam.
Uśmiechnął się.
– Próbuję tylko wyjaśnić, jak wszystko we wszechświecie się łączy. – Zamilkł, wpatrując się we mnie, a po chwili skinął głową. – Jeśli chodzi o nas, istoty ludzkie mają silniejszy związek ze światem duchowym niż inne żywe stworzenia, ponieważ uczucia skłaniają nas do dokonywania wyborów, do świadomego działania. A to działanie prowadzi do konsekwencji, które z kolei wymagają kolejnych działań… – Zrobił kółko palcem. – I tak dalej, i tak dalej, przez całą wieczność.
– Ale kiedy umrę, moje działania ustaną – stwierdziłam, sądząc, że go przyłapałam.
Pokręcił głową.
– Każdy z nas swoim działaniem pozostawia ślad, wywołuje konsekwencje, które trwają. Korelacje z innymi nigdy nie dobiegają końca. Wszystko we wszechświecie jest w ten sposób powiązane na wieczność.
Obserwowałam dym unoszący się z jego fajki, zastanawiając się, czy już wiecznie będzie płynął przez wszechświat i czas.
– Rozumiesz, co mam na myśli? Musimy postępować rozważnie, ponieważ efekty naszych działań nigdy nie ustają. Nie można dokonywać przypadkowych wyborów.
Do tej pory moim życiem rządził wyłącznie przypadek, pomyślałam.
Spojrzał na mnie spod oka.
– Jeśli otworzysz umysł, Coco, zaczniesz rozumieć. Mogę podrzucić ci kilka książek do przeczytania, jeśli chcesz.
– Poproszę – odrzekłam. – Bardzo bym chciała.
Pragnęłam zrozumieć tę ideę, w którą wierzył Boy i która tak go fascynowała. Był zupełnie inny niż Étienne, niż wszyscy mężczyźni, których kiedykolwiek znałam.
Odłożył fajkę na stolik i ukląkł przede mną. Ujął moją twarz w dłonie, przyglądając mi się uważnie, jakby uczył się mnie na pamięć. Dotknął wargami moich ust w długim, głębokim pocałunku, który przeszył moje ciało eksplozjami światła, przypominającymi bąbelki w dobrym szampanie. W tej chwili zrozumiałam, że przepadłam. Byłam beznadziejnie zakochana w Boyu.
* * *
Minął cały miesiąc, nim Boy został moim kochankiem. Wszyscy w życiu mamy punkty zwrotne, chwile, które zmieniają wszystko – naszą przyszłość i nawet sposób, w jaki widzimy przeszłość. Takim punktem było pozostawienie mnie przez Papę w opactwie. Kolejnym – zakochanie się w Boyu. Tego dnia jechaliśmy razem przez pola do lasu Compiègne, oddalonego od zamku o jakieś dwa kilometry. Flost, moja gniadoszka, była niespokojna i wyraźnie miała ochotę na galop, ale na skraju lasu Boy zwolnił swojego konia do stępa, wskazując ścieżkę prowadzącą przez katedrę delikatnych srebrnych brzóz. Jeździłam tamtędy wiele razy, ale gdy podążałam za Boyem ocienioną ścieżką wijącą się wśród drzew, czułam, że dzieje się między nami coś niezwykłego.
Powietrze było chłodne i świeże, przesycone ostrym zapachem sosen i wilgotnych liści. Blade zielone światło sączyło się przez baldachim gałęzi nad naszymi głowami. Ciszę przerywał tylko śpiew ptaków, a czasami żałobny trel dzięcioła czarnego lub szelest lisów, królików i innej drobnej zwierzyny przemykającej przez zarośla. Wiechcie maleńkich błękitnych, żółtych i purpurowych dzikich kwiatów rosły w wysokich trawach wzdłuż ścieżki.
– Chcę ci pokazać pewne miejsce – oznajmił Boy, gdy dotarliśmy do polanki zalanej słonecznym światłem. – Jedź za mną.
Skierował wierzchowca w prawo, zjechaliśmy ze ścieżki i dotarliśmy do drzew po drugiej stronie polanki. Usłyszałam szum wody. Konie skierowały się w stronę tego dźwięku.
Zatrzymaliśmy się, gdy ujrzeliśmy strumień – czysta woda lśniła w słońcu, spadając ze skalnej półki do wydrążonej w wapieniu sadzawki.
– Pięknie, prawda? – Boy odwrócił się w siodle, spoglądając na mnie.
Podjechałam bliżej. Przemierzałam te lasy od ponad roku i nigdy tutaj nie trafiłam.
Zsiedliśmy z koni i przywiązaliśmy je do drzewa. Przez chwilę siedzieliśmy na płaskiej skale na brzegu strumienia, rozmawiając i przyglądając się grze wody i światła, srebrnym i złotym rozbłyskom na kroplach. Serce biło mi mocno, ponieważ wiedziałam, co się stanie. I pragnęłam tego.
W końcu Boy położył dłonie na moich ramionach i odwrócił mnie twarzą do siebie. Odgłosy lasu przycichły, kiedy spojrzeliśmy sobie w oczy. Ujął moją twarz i mnie pocałował. Początkowo jego usta delikatnie muskały moje, a potem stały się bardziej natarczywe, gdy smakował mnie językiem, rozsuwając moje wargi. Odpowiedziałam, zupełnie się rozpływając pod jego dotykiem. Później wziął mnie na ręce, a ja objęłam go ramionami za szyję, gdy niósł mnie na mszystą plamę zieleni pod drzewem. Złożył mnie pomiędzy wystającymi z ziemi korzeniami. Zadrżałam, gdy wyciągnął się obok mnie wsparty na łokciu, drugą dłonią lekko gładząc moje piersi i brzuch. Otworzyłam przed nim ramiona.
Pragnęłam go.
Uśmiechał się, wpatrując mi się w oczy i rozpinając guziki moich bryczesów – wydawało się, że trwa to całą wieczność – a potem zatchnęło mi dech w piersi, gdy je ze mnie zsunął. Objęłam go, taka wygłodniała, i wciągnęłam na siebie. Zatopiliśmy się w sobie w tym cichym lesie, gdzie nie istniało nic prócz Boya i mnie.
Zakochałam się w nim. I od tamtego dnia bezgranicznie mu zaufałam. Najlepszy przyjaciel Étienne’a zarzekał się, że też mnie kocha, wtedy i jeszcze wielokrotnie. Zachowaliśmy nasz romans w tajemnicy, ale mówiłam sobie, że Étienne nie będzie miał nic przeciwko stracie jednej kochanki. Poza tym wówczas w rezydencji Royallieu przebywała również słynna piękność Émilienne d’Alençon. Étienne już od tygodni nie przychodził do mojego pokoju. Lecz nic mu nie powiedzieliśmy. Jeszcze nie wtedy.
Przyjechałam do Royallieu jako biedna dziewczyna i nikomu prócz Boya nie mówiłam prawdy o swojej przeszłości. Kiedy mnie pytano, zawsze odpowiadałam, że wychowały mnie dwie surowe ciotki w swoim domu w Moulins. Początkowo jemu też opowiedziałam tę historyjkę, tak jak innym. Wyznałam prawdę dopiero po tym dniu, gdy kochaliśmy się po raz pierwszy, a Boy oznajmił, że jest wstrząśnięty tym, że od początku do końca wymyśliłam swoją przeszłość.
Nazwał moje opowieści kłamstwami.
Ja nazywałam je niewinnymi bajeczkami. Boy nigdy tego do końca nie rozumiał. Kłamstwo oznacza celowe wprowadzenie w błąd. Jedynym celem tego, że ukrywałam przeszłość, było przetrwanie. Od moich przyjaciół chciałam szacunku, a nie litości.
Powiedziałam mu to. I zapewniłam, że kłamię tylko w ważnych sprawach.
Rozdział czwarty
La Pausa w pobliżu Cannes
Wiosna 1940
Po bezsennej nocy Coco z niecierpliwością czeka na powrót Prudone’a z Grasse. Siedzi w gabinecie i pisze list do René de Chambruna, swojego prawnika w Paryżu, relacjonując kradzież formuły perfum. „Nadeszła pora na sprawiedliwość” – podsumowuje prośbę o pomoc. Pozyskanie jaśminu nie wystarczy. Musi też przejąć kontrolę nad Société Mademoiselle. Nawet Pierre Wertheimer, z całą swoją fortuną i władzą w świecie interesów, nie jest zwolniony z przestrzegania prawa.
Tak, Coco ma dobre argumenty. Zacznie walkę natychmiast, gdy tylko przybędzie Prudone, od podpisania kontraktów z Grasse. Podnosi wzrok, wspierając łokcie na biurku i kładąc brodę na dłoniach. Z tej strony okna willi wychodzą na morze. Są otwarte i wpada przez nie chłodny, ożywczy wiaterek, który nieco studzi jej zniecierpliwienie.
W odległym końcu holu słychać głos Alice, a po nim Prudone’a. Coco prostuje się, odkładając wieczne pióro na onyksową podstawkę, i chowa list do szuflady. Dziś po południu pojedzie z Prudone’em do Grasse, by sfinalizować kontrakty i zorganizować transport absolutu do Neuilly. Uśmiechając się do siebie, wygodnie rozsiada się w fotelu.
W drzwiach staje dyrektor Prudone z kapeluszem w dłoni.
– Dzień dobry, monsieur. – Coco podaje mu rękę. – Poproszę o kontrakty. Przejrzę je szybko i wrócimy razem do Grasse, by je podpisać.
Lecz w tej samej sekundzie jej wzrok pada na kapelusz w pustych dłoniach. Gdzie jest neseser? Gdzie dokumenty? Coco wpatruje się w mężczyznę zbita z tropu.
– Z przykrością muszę przyznać, że przywożę złe nowiny, mademoiselle – mówi dyrektor ze zmartwioną miną.
Coco nie jest w stanie wydusić słowa.
– Obawiałem się tego – ciągnie Prudone. – Letnie zbiory już za dwa miesiące, więc się spóźniliśmy. Cały jaśmin w regionie został już zarezerwowany, kontrakty na ten sezon podpisano wiele miesięcy temu. A przede wszystkim zbiory są mniejsze z powodu powszechnej mobilizacji. Plantatorzy mają nawet problem z zatrudnieniem zbieraczy.
Coco odwraca wzrok w stronę otwartego okna i patrzy na jasnoniebieską wodę ciągnącą się po horyzont, w której odbijają się wysokie, białe chmury. Ten piękny dzień został zepsuty.
– Przykro mi, mademoiselle.
Coco sztywnieje, słysząc ton pełen litości, i odwraca się do Prudone’a, obrzucając go zimnym spojrzeniem. Nie pozwoli na to. Nikt nie będzie się litował nad Chanel.
– Odwiedził pan wszystkie perfumerie? Wyjaśnił pan tym staruchom z Grasse, ile jestem gotowa zapłacić?
Mężczyzna otwiera usta, ale ona ostrzegawczo unosi dłoń.
– Nie wierzę, że odrzucili taką fortunę. Zapewne nie wyraził się pan jasno. Przedstawił pan naszą najwyższą ofertę?
– Tak, mademoiselle. Nikt nie ustąpił. Pani propozycja była oczywiście bardzo hojna, ale pieniądze nie grają dla nich roli. Podkreślali, że całe zbiory są zakontraktowane. Że mają zobowiązania. Muszą chronić swoją markę, tak mówią. – Zerka na drzwi, jakby zastanawiał się nad ucieczką, i dodaje: – Niektórym proponowałem nawet stawkę wyższą niż podwójna. Bardzo nalegałem, a mimo to odmówili.
Coco kurczowo zaciska palce na krawędzi biurka, nie spuszczając z niego wzroku. To musi być jakaś pomyłka. Nie powinna była wysyłać podwładnego z takim zadaniem. Natychmiast sama pojedzie do Grasse. Ci starcy na pewno nie odmówią osobistej prośbie kobiety, która stworzyła Dom Mody Chanel. Kobiety, dzięki której powstał No 5.
– Bez zwłoki wróci pan do Paryża – oznajmia, przyciskając dzwonek wzywający Alice.
Jest legendą w świecie mody i perfumiarstwa. Zajmie się tym problemem osobiście, tak jak musi się zajmować wszystkimi poważniejszymi kwestiami w tym biznesie. Choć pomysł, by chodzić po prośbie w Grasse, wydaje jej się uwłaczający.
– Jest pan potrzebny w Maison, przy rue Cambon. Ja sama wybiorę się do Grasse. Po drodze podrzucę pana do hotelu w Cannes.
– Jak pani sobie życzy, mademoiselle.
W drzwiach za jego plecami pojawia się Alice. Coco każe natychmiast podstawić samochód.
* * *
Zajmując miejsce na tylnym siedzeniu czarnej limuzyny daimler z burgundową maską, Coco instruuje Jacques’a, swojego miejscowego szofera, by przed wyruszeniem do Grasse zatrzymał się najpierw pod hotelem Majestic. Zaciska zęby, z niechęcią myśląc o wyprawie. Ale nie da się jej uniknąć, nie tylko z powodu zemsty na Pierze, ale też dlatego, że gdy przejmie kontrolę nad firmą, musi zapewnić stałą dostawę olejku jaśminowego do fabryki w Neuilly.
Gdy zbliżają się do Cannes, ruch uliczny gęstnieje, a na boulevard de la Croisette dołączają do sznura sunących w żółwim tempie automobilów. Znudzona, poirytowana Coco przygląda się długim rzędom hoteli, sklepów i kawiarni po prawej i morzu po lewej. Nagle jej wzrok przyciąga mijany sklepik z dumnym szyldem: „Dom Besse” i dopiskiem pod spodem: „Perfumy z Prowansji”. Coco jeszcze raz zerka przez ramię na napis. Nigdy nie słyszała o tym producencie.
Siedzący obok niej Prudone ze zdumieniem wpatruje się w tłumy.
– Co tu się dzieje?
Jacques odwraca głowę, podjeżdżając o kilka centymetrów.
– Przyjechał właśnie pociąg z Paryża. Słyszałem, że wszystkie miejsca w hotelach na wybrzeżu są zajęte. Podobno tym razem Niemcy naprawdę wkroczą do Francji. Jak pan sądzi, monsieur?
– Pokonaliśmy ich w tysiąc dziewięćset osiemnastym i zrobimy to teraz, jeśli będą na tyle głupi, by spróbować. Ale wygląda na to, że będę miał sporo miejsca w dzisiejszym pociągu do Paryża.
– Bzdury – stwierdza Coco. – Niemcy nas nie zaatakują. To nasi kuzyni. – Zmusza się do uśmiechu. Ton ma lekki, w przeciwieństwie do obecnego nastroju. – Poza tym mamy Linię Maginota. Nasi żołnierze są przygotowani.
Ulica przed hotelem Majestic jest zastawiona rzędami ciasno zaparkowanych samochodów. W powietrzu wiszą gęste chmury spalin. Jacques zdejmuje czapkę i drapie się po czole.
– Będziemy musieli poczekać, żeby podwieźć pana pod samo wejście, monsieur – ostrzega.
Coco przygląda się szoferom i boyom hotelowym, którzy wyjmują z bagażników kufry i torby, a potem taszczą je do drzwi hotelu. Mężczyźni w melonikach, garniturach i krawatach zbijają się w grupki na chodniku, dyskutując o czymś z przejęciem, podczas gdy ich żony, dzieci i nianie kręcą się wokół.
To może potrwać całą wieczność.
– Chyba najlepiej będzie, jak tu wysiądę, mademoiselle – proponuje Prudone.
– Chyba tak. Liczę na to, że zajmie się pan wszystkim przy rue Cambon, zanim wrócę do Paryża. Co nastąpi wkrótce, mam nadzieję. – Coco zerka na zegarek. – Jak zwykle proszę o dyskrecję. Niech pan nie odpowiada na pytania dotyczące tutejszych interesów.
– Oczywiście, mademoiselle.
Samochód staje, a Coco ścisza głos.
– I proszę sprawdzić stan magazynu w Neuilly. Pod dowolnym pretekstem, ale kiedy wrócę, muszę wiedzieć, na czym stoimy. Proszę też zamówić do butiku wszystko, czego potrzebujemy. Jeśli ktoś w fabryce będzie oponował, niech pan wyraźnie podkreśli, że działa z mojego polecenia.
– Tak, mademoiselle. – Prudone wysiada z auta, zamyka drzwi, odwraca się i unosi palce do kapelusza. – Powodzenia w Grasse.
Do Grasse jedzie się drogą prowadzącą w przeciwnym kierunku, więc Jacques manewruje daimlerem wśród aut i przejeżdża na przeciwległy pas bulwaru. Coco milczy, rozmyślając o małej perfumerii, którą mijali w drodze do miasta – Dom Besse. Jeśli to miejscowy perfumiarz, który sprzedaje własne zapachy, może też uprawia jaśmin na swoje potrzeby. Może nie trzeba wcale jechać do Grasse. Może taki drobny plantator doceni szansę na sprzedanie nadmiarowej produkcji Domowi Mody Chanel?
Jacques zerka przez ramię.
– Do Grasse, mademoiselle?
Coco podejmuje decyzję.
– Jeszcze nie. Tam jest taki sklepik… zaraz po lewej. Tak, ten. Chcę się tutaj zatrzymać.
Wysiada i przez chwilę przygląda się witrynie. Gdy otwiera drzwi, nad jej głową rozlega się brzęk dzwoneczka. Wnętrze jest skąpane w świetle słońca i przesycone czystym, jasnym zapachem przypominającym woń lnianej tkaniny schnącej na wietrze – kwintesencja Prowansji.
W drzwiach z tyłu sklepu pojawia się młoda kobieta.
– Dzień dobry, madame – mówi z uśmiechem, rozkładając ręce. – Czym mogę służyć?
Coco dotyka palcami miękkiego białego kołnierzyka i rozgląda się wokół. Sklep jest dobrze zaopatrzony.
– Chciałabym powąchać kilka zapachów. Czegoś z dobrym jaśminowym akordem, ale nie za słodkiego. – Unosi brodę. – Nie pojedynczej nuty zapachowej. Czegoś bardziej złożonego.
Dziewczyna odpowiada, że ma parę propozycji, zwłaszcza jedną.
– Proszę za mną – dodaje, kierując się do lady po drugiej stronie pomieszczenia.
Coco rusza za nią, przesuwając po szkle dłonią w rękawiczce. Podczas gdy sprzedawczyni przegląda buteleczki perfum na dolnej półce za kontuarem, Coco zerka na swoje palce. Rękawiczka jest czysta. Stawia torebkę na szklanej ladzie i czeka.
Dziewczyna wyjmuje cztery buteleczki i garść pasków bibuły ze słoika na półce. Wyciąga korki z buteleczek, zanurza pasek w perfumach i podaje klientce.
Coco delikatnie macha pod nosem każdym paskiem po kolei. Po kilku sekundach powtarza tę procedurę, tym razem robiąc dłuższe przerwy przy zmianie zapachu. Tak, właśnie tak myślała. Ostatnie perfumy się wybijają. Lekkie i nie za słodkie, z jaśminem i różą w nutach serca. Wyczuwa też ślady ylang-ylang, kwiatu pomarańczy, szałwii, bergamotki, drewna sandałowego i ledwie cień irysa. To wybitna kompozycja. Dokładnie taka, jakiej potrzebuje, i – jak stwierdza ze zdumieniem – równie elegancka jak No 5. Perfumiarz ma talent.
– Wezmę tę. – Czubkiem palca dotyka ostatniej butelki w rzędzie. – Jedną sztukę.
Uśmiechnięta dziewczyna kiwa głową.
– Bardzo dobry wybór. Provence Amour, moje ulubione. Przypuszczałam, że mogą się pani spodobać. – Milknie na chwilę. – Cena wynosi dwadzieścia franków.
Coco, otwierając torebkę, pyta obojętnym tonem:
– Czy to miejscowy wyrób?
Dziewczyna bierze z półki arkusz białej bibuły.
– Tak. – Owija buteleczkę i przewiązuje wąską satynową wstążką, po czym podaje pakunek Coco. – Rodzina ma gospodarstwo w pobliżu Grasse.
– I uprawia własne kwiaty?
– O tak! Besse to jedna z najstarszych rodzin perfumiarzy w okolicy. Całe pokolenia…
– Chciałabym poznać twórcę.
– Nie wiem, jak to zrobić… – Dziewczyna rozkłada ręce. – Nikt nigdy o to nie prosił. Monsieur Besse nieczęsto przyjeżdża do miasta, więc nie znam go zbyt dobrze.
Coco stara się ukryć zniecierpliwienie.
– Jutro wyjeżdżam z Cannes do Paryża, a muszę go poznać przed wyjazdem. Poczekam, aż pani zatelefonuje. Proszę go spytać. Jestem Gabrielle Chanel, z Domu Mody Chanel w Paryżu.
Sprzedawczyni przyciska dłoń do ust.
– Och, tak, oczywiście!
– Proszę mu przekazać, że chciałabym się spotkać dzisiaj, jeśli to możliwe.
– Tak, madame… to znaczy mademoiselle Chanel. Już do niego dzwonię.
Dziewczyna odwraca się i pospiesznie rusza na zaplecze. Mijają kolejne minuty, więc Coco z westchnieniem kładzie swoje rzeczy na kontuarze. Uzyskanie połączenia telefonicznego między Cannes a gospodarstwem w górach może trochę potrwać, tym bardziej w obecnych czasach. W końcu ekspedientka zaczyna z kimś rozmawiać przyciszonym głosem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki