Krucza pieśń - TJ Klune - ebook + książka

Krucza pieśń ebook

Klune TJ

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom serii "Green Creek" TJ Klune’a - autora bestsellerów: "Dom nad błękitnym morzem", "Pod szepczącymi drzwiami" i "Życie marionetek".

Każda, nawet najmocniejsza więź może kiedyś ulec zerwaniu.

Gordo Livingstone nigdy nie zapomniał lekcji, które zostały wyryte na jego skórze. Porzucony, zahartowany przez zdradę watahy Bennetów, znalazł pocieszenie w warsztacie samochodowym w rodzinnym górskim miasteczku i poprzysiągł nigdy więcej nie mieszać się w sprawy wilków. Spokojna egzystencja, opieka nad Oxem i praca mechanika – tego zamierzał się trzymać.

Tak było aż do chwili, kiedy do Green Creek wróciła wataha, a wraz z nią Mark Bennett. Gordo musiał kolejny raz stanąć ramię w ramię z wilkami i stawić czoło bestii. Po to, żeby ochronić miasteczko. I Oxa.

Teraz, rok po tamtych wydarzeniach, Gordo znów jest czarownicą Bennettów i choć stara się ignorować Marka, słyszy pieśń, która rozbrzmiewa między nimi.

Ale czas spokoju powoli się kończy. Tym razem zagrożenie nadchodzi z innej strony.

"Krucza pieśń" to queerowy romans fantasy o namiętności, lojalności i zdradzie. O miłości, która czasem drażni skórę jak szorstki koc, ale której nie sposób zapomnieć.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 720

Oceny
4,5 (78 ocen)
50
20
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
noora7

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z najpiekniejszych książek jakie kiedykolwiek czytałam. Cudowna historia o rodzinie, domu i miłości. A do tego świetne tłumaczenie!
30
Tommyosan

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna i chytahaca za serce. Już się nie mogę doczekać 3 tomu *-*
20
MajAntek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Z niecierpliwością czekam na kolejną część!
20
Siljen

Nie oderwiesz się od lektury

Boże, jakie to było dobre! Pełne emocji, łapiące za serce, z akcją, humorem i suspensem. Kiedy kolejny tom? Oby jak najszybciej. Chyba kupię sobie papierowe wydania żeby to mieć na zawsze. Ech!
10
centner

Nie oderwiesz się od lektury

jedna z moich najbardziej komfortowych serii.
10

Popularność




Tytuł oryginału: Ravensong

Projekt okładki: Red Nose Studio

Redakcja: Natalia Popławska

Redaktorka prowadząca: Agata Then

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Maria Śleszyńska, Monika Łobodzińska-Pietruś

© 2018 by TJ Klune. By arrangement with the author. All rights reserved.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024

© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka

ISBN 978-83-287-3028-1

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Niech wszyscy, którzy słyszą wilczą pieśń, posłuchają uważnie: wasza wataha wyciem wzywa was do domu.

Zły wróżbiarzu – rzekłem – ptaku, czy czarciego sługo znaku!

Czy cię szatan przysłał tutaj, czy pęd wściekły zagnał burz

Na brzeg smutku i boleści, gdzie żal tylko pustka mieści,

Gdzie noc każda zgrozę wieści – powiedz, błagam, wzrusz się, wzrusz!

Jestże, jestże balsam w Gilead? – powiedz, powiedz, wzrusz się, wzrusz!

Rzekł Kruk na to: «Nigdy już!»

EDGAR ALLAN POE, Kruk*

obietnice

Alfa powiedział:

– Wyjeżdżamy.

Ox stał przy drzwiach, wydawał mi się mniejszy niż kiedykolwiek. Na skórze pod oczami odznaczały się sińce. To nie mogło się dobrze skończyć. Zasadzki nigdy nie kończyły się dobrze.

– Co? – spytał Ox, mrużąc nieznacznie oczy. – Kiedy?

– Jutro.

– Wiesz, że nie mogę teraz wyjechać – odparł, a ja dotknąłem kruka na swoim przedramieniu. Pod palcami poczułem trzepot skrzydeł i pulsowanie magii. Zapiekło. – Za dwa tygodnie mam spotkanie z prawnikiem mamy, który otworzy testament. Jest jeszcze nasz dom i…

– Nie ty, Ox – oznajmił Joe Bennett siedzący za biurkiem swojego ojca. Po Thomasie Bennetcie pozostał tylko proch.

Zauważyłem moment, w którym dotarła do niego prawda. Okrutna, brutalna zdrada, której doświadczyło już i tak złamane serce.

– Mama też nie. Ani Mark.

Carter i Kelly Bennettowie, stojący ramię w ramię niedaleko brata, przestąpili niespokojnie z nogi na nogę. Nie należałem do stada już od bardzo, bardzo dawna, ale nawet ja wyczuwałem niski pomruk gniewu, który w nich krążył. Ale nie był to gniew skierowany na Joego. Ani na Oxa. Ani na nikogo innego, kto znajdował się w tamtym pokoju. W ich żyłach płynęła żądza zemsty, niepohamowana potrzeba, by rozrywać ciało kłami i pazurami. Zatracili się w niej. Ale ja również. Ox po prostu jeszcze o tym nie wiedział.

– Czyli ty – stwierdził Ox. – A także Carter i Kelly.

– I Gordo.

Już się dowiedział. Ox nawet na mnie nie spojrzał. Równie dobrze mogliby znajdować się w tym pokoju zupełnie sami, we dwóch.

– I Gordo. Dokąd się wybieracie?

– Zamierzamy zrobić to, co należy.

– Ale tego nie robisz – odparował Ox. – Dlaczego nic mi nie powiedziałeś o swoich planach?

– Teraz ci mówię – odparł. Och, Joe, przecież musiałeś zdawać sobie sprawę, że to nie było…

– Bo tak należy… Dokąd się wybieracie?

– W ślad za Richardem.

Dawno temu, kiedy Ox był małym chłopcem, jego gówniany ojciec wyjechał w sobie tylko znanym kierunku, nie obejrzawszy się nawet przez ramię. Oxowi zajęło kilka tygodni, by złapać za słuchawkę telefonu i do mnie zadzwonić, ale w końcu to zrobił. Mówił powoli, jednak w każdym wypowiadanym przez niego słowie słyszałem ból, kiedy przyznawał się, że sobie nie radzą, że widział listy z banku, w których jemu i jego matce grożono eksmisją z domu stojącego przy starej, dobrze mi znanej gruntowej drodze.

Może mógłbyś mnie zatrudnić? Chodzi o to, że potrzebujemy pieniędzy. Nie mogę pozwolić, żeby straciła dom. Tylko tyle nam zostało. Poradzę sobie, Gordo. Będę się przykładał do roboty i będę pracował u ciebie już na zawsze. W końcu i tak zacząłbym u ciebie pracować, więc czemu nie miałbym zrobić tego już teraz? Mogę zacząć już teraz? Przepraszam, po prostu muszę zacząć pracować, bo teraz ja jestem głową rodziny.

Tak brzmiał głos zagubionego chłopca. A teraz zagubiony chłopiec powrócił i stał przede mną. Och, no jasne, teraz był większy, ale jego matkę pogrzebano, jego Alfa zmienił się w dym i rozwiał wśród gwiazd, a jakby tego było mało, nie kto inny, tylko towarzysz jego życia właśnie zagłębił pazury w jego piersi i szarpał, szarpał, szarpał. Nie zrobiłem nic, by to przerwać. Było już za późno. Dla nas wszystkich.

– Dlaczego? – spytał Ox łamiącym się głosem.

Dlaczego, dlaczego, dlaczego. Bo Thomas nie żył. Bo tak wiele nam odebrali. Bo przyszli do Green Creek, Richard Collins i jego Omegi ze ślepiami lśniącymi fioletem i warcząc z obnażonymi kłami, stanęli przeciwko upadłemu królowi. Zrobiłem, co mogłem. Ale to nie wystarczyło. Dawno, dawno temu był sobie dzieciak, młody chłopak, który nie skończył nawet osiemnastu lat, dźwigający na barkach ciężar spuścizny ojca, a prześladujący go w dzieciństwie potwór stał się ciałem. Jego oczy płonęły czerwienią, nie znał nic prócz pomsty. Pulsowała ona w ciałach jego braci, w niekończącym się kręgu, karmili nią nawzajem swój gniew. Mały książę przeistoczył się w rozwścieczonego króla i potrzebował mojej pomocy.

Elizabeth Bennett siedziała cicho, pozwoliła, by to wydarzyło się na jej oczach. Jak zawsze milcząca królowa z kocem narzuconym na ramiona przyglądała się, jak rozgrywa się ta cholerna tragedia. Nie miałem nawet pewności, czy była całkiem obecna. A Mark? On… nie. On nie. Nie teraz. Przeszłość to przeszłość, to przeszłość.

Kłócili się, obnażali kły i powarkiwali na siebie. Przerzucali się argumentami, cięli nawzajem bez litości, wykrwawiali się na naszych oczach. Rozumiałem Oxa. Strach przed utratą ukochanej osoby. Przed odpowiedzialnością, o którą nigdy nie prosił. Przed usłyszeniem czegoś, czego nigdy nie chciał usłyszeć. Rozumiałem też Joego. Nie chciałem, lecz rozumiałem.

Sądzimy, że to sprawka twojego ojca, Gordo – wyszeptał Osmond. – Sądzimy, że Robert Livingstone znalazł ścieżkę, która zawiodła go z powrotem ku magii, i zniszczył bariery ochronne, które więziły Richarda Collinsa.

Tak. Sądziłem, że najlepiej rozumiem Joego.

– Nie możesz rozdzielić stada – powiedział Ox i, dobry Jezu, on go błagał. – Nie teraz. Joe, jesteś pieprzonym Alfą. Wataha cię potrzebuje. Wszyscy jej członkowie. Razem. Naprawdę myślisz, że zgodzą się na…

– Powiedziałem im już kilka dni temu – odparł Joe, a po chwili się wzdrygnął. – Cholera.

Zamknąłem oczy.

Było tak:

– Gówniana sprawa, Gordo.

– No.

– A ty się na to zgadzasz.

– Ktoś musi przypilnować, żeby nie dał się zabić.

– I tym kimś jesteś ty. Bo należysz do watahy.

– Na to wygląda.

– Z wyboru?

– Tak mi się wydaje.

Ale oczywiście to nie było takie proste. Nigdy nie było.

A potem Ox powiedział:

– Zamierzacie zabijać. Uważasz, że to w porządku?

– Nic w tej sprawie nie jest w porządku, Ox. Ale Joe ma rację. Nie możemy pozwolić, by komuś jeszcze stała się krzywda. Richard chciał dopaść Thomasa, ale ile minie czasu, nim zaatakuje kolejne stado tylko po to, by zostać Alfą? Ile minie czasu, nim uda mu się zgromadzić następną grupę popleczników, większą niż poprzednia? Trop już zaczyna wietrzeć. Musimy to zakończyć, póki jeszcze możemy. Dla dobra wszystkich. Kieruje nami chęć zemsty, to jasne jak słońce, ale wynika z dobrych pobudek.

Zastanawiałem się, czy sam wierzę we własne kłamstwa.

Na koniec Ox powiedział:

– Powinieneś z nim pogadać. Zanim wyjedziesz.

– Z Joem?

– Z Markiem.

– Ox…

– Co, jeśli nie wrócisz? Naprawdę chcesz, by myślał, że ci nie zależy? Nieźle byś zjebał, stary. Znasz mnie. Ale czasem wydaje mi się, że zapominasz, że ja znam ciebie równie dobrze. A może nawet lepiej.

A niech go szlag.

Stała w kuchni w domu Bennettów, wpatrując się w przestrzeń za oknem. Dłonie zwinięte w pięści trzymała na blacie. Barki miała napięte, nosiła swoją rozpacz jak żałobny całun. I chociaż przez lata nie chciałem mieć nic wspólnego z wilkami, wciąż pamiętałem, jaki wzbudzała szacunek. Należała do rodziny królewskiej, czy tego chciała, czy nie.

– Gordo – powiedziała Elizabeth, nie odwracając się. Zastanawiałem się, czy wsłuchuje się w wyśpiewywane przez wilki pieśni, których ja nie słyszałem już od długiego czasu. – Co z nim?

– Jest wściekły.

– Należało się tego spodziewać.

– Czyżby?

– Tak mi się wydaje – odparła cicho. – Ale ty i ja jesteśmy starsi. Może nie mądrzejsi, ale starsi. Po tym wszystkim, przez co przeszliśmy, po tym wszystkim, co widzieliśmy, to tylko… kolejne wydarzenie. Ox to jeszcze chłopiec. Chroniliśmy go na tyle, na ile zdołaliśmy. My…

– Wy to na niego ściągnęliście – powiedziałem, nim zdołałem się powstrzymać. Cisnąłem słowami niczym granatem, który wybuchł, wylądowawszy u jej stóp. – Gdybyście trzymali się od niego z daleka, gdybyście go w to nie wciągnęli, to mógłby wciąż…

– Przepraszam za to, co ci zrobiliśmy – oznajmiła, a mnie zabrakło tchu. – Za to, co zrobił twój ojciec. On… To nie było fair. To nie było w porządku. Żadne dziecko nie powinno przechodzić przez to, przez co ty przeszedłeś.

– A mimo to nie uczyniliście nic, by to powstrzymać – wyrzuciłem z siebie z goryczą. – Ani ty, ani Thomas, ani Abel. Ani moja matka. Żadne z was. Interesowało was tylko to, kim mogę dla was być, a nie to, co będzie to oznaczać dla mnie. To, co zrobił mi mój ojciec, w ogóle was nie obeszło. A potem się stąd wynieśliście…

– Zerwałeś więzi łączące cię ze stadem.

– To była najłatwiejsza decyzja, jaką przyszło mi podjąć.

– Słyszę, kiedy kłamiesz, Gordo. Twoja magia nie potrafi stłumić bicia twego serca. Nie zawsze. Nie wtedy, kiedy ma ono największe znaczenie.

– Jebane wilkołaki. – Po chwili ciągnąłem: – Miałem dwanaście lat, kiedy zostałem wiedźmą watahy Bennettów. Moja matka nie żyła. Mój ojciec zniknął. Wtedy Abel wyciągnął do mnie rękę, a ja zgodziłem się tylko dlatego, że nie zdawałem sobie sprawy z konsekwencji. Dlatego że nie chciałem zostać sam. Byłem przerażony i…

– Nie zrobiłeś tego dla Abla.

Popatrzyłem na nią spod zmrużonych powiek.

– O czym ty, do diabła, mówisz?

W końcu się odwróciła i spojrzała na mnie. Nadal trzymała koc narzucony na ramiona. W którymś momencie ściągnęła blond włosy w kucyk, pozostawiając luźne pasma okalające twarz. Jej oczy najpierw były błękitne, potem pomarańczowe, potem znów błękitne, migotał w nich smutek. Większość osób, gdyby spojrzała na nią w tej chwili, pomyślałaby, że Elizabeth Bennett jest słaba i krucha, ale ja wiedziałem lepiej. Przyparto ją do muru, a to najniebezpieczniejsze miejsce, w jakim może znaleźć się drapieżnik.

– Nie chodziło o Abla.

Ach, czyli to w tę grę chciała zagrać.

– To był mój obowiązek.

– Twój ojciec…

– Mój ojciec stracił nad sobą kontrolę, gdy odebrano mu jego postronek. Mój ojciec stanął po stronie…

– Wszyscy odegraliśmy swoją rolę – powiedziała Elizabeth. – Co do jednego. Popełniliśmy błędy. Byliśmy młodzi i głupi, przepełniał nas ogromny, straszliwy gniew z powodu tego wszystkiego, co nam odebrano. Abel zrobił to, co wówczas uznał za słuszne. Podobnie jak Thomas. A teraz ja robię to, co uważam za słuszne.

– A jednak nie zrobiłaś nic, żeby przeciwstawić się synom. Żeby nie pozwolić im popełnić tych samych błędów, które popełniliśmy my. Wtedy w gabinecie przewróciłaś się na grzbiet jak jakiś kundel.

Nie złapała przynęty. Zamiast tego powiedziała:

– A ty nie?

Kurwa.

– Dlaczego?

– Co: „dlaczego”, Gordo? Musisz mówić bardziej konkretnie.

– Dlaczego pozwalasz im wyjechać?

– Bo kiedyś to my byliśmy młodzi i głupi, przepełniał nas ogromny, straszliwy gniew. A teraz ten gniew przeszedł na nich. – Westchnęła. – Znasz to. Już przez to przechodziłeś. Już kiedyś się wydarzyło, a teraz dzieje się znów. Wierzę, że pomożesz im uniknąć błędów, które my popełniliśmy.

– Nie należę do stada.

– Nie – powiedziała. Jej słowa nie powinny były mnie dotknąć, a jednak dotknęły. – Ale to ty dokonałeś tego wyboru. Podobnie jak jesteśmy tu teraz z powodu wyborów, których dokonaliśmy. Może masz rację. Może gdybyśmy tu nie przyjechali, Ox byłby…

– Człowiekiem?

Jej oczy znów się rozjarzyły.

– Thomas…

Prychnąłem.

– Gówno mi powiedział. Ale nietrudno to zauważyć. Co z nim jest?

– Nie wiem – przyznała. – I wydaje mi się, że Thomas też nie wiedział. Nie do końca. Ale Ox jest… wyjątkowy. Inny. Jeszcze tego nie dostrzega. Być może jeszcze długo nie będzie dostrzegał. Nie wiem, czy chodzi o magię, czy o coś więcej. Nie jest taki jak my. Nie jest taki jak ty. Ale nie jest też człowiekiem. Niezupełnie. Jest czymś więcej, jak sądzę. Czymś więcej niż my wszyscy.

– Musicie go chronić. Wzmocniłem bariery, najlepiej jak umiałem, ale musicie…

– Ox należy do watahy, Gordo. A nie ma takiej rzeczy, której nie zrobiłabym dla jej członków. Z pewnością o tym pamiętasz.

– Zrobiłem to dla Abla. A potem dla Thomasa.

– To kłamstwo – stwierdziła. – Ale sam prawie w nie wierzysz.

Zrobiłem krok do tyłu.

– Muszę…

– Dlaczego nie powiesz tego na głos?

– Nie ma o czym mówić.

– On cię kochał – powiedziała, a ja nigdy nie nienawidziłem jej bardziej niż w tej chwili. – Z całego serca. Bo tak robią wilki. Śpiewamy i śpiewamy, i śpiewamy, aż ktoś usłyszy naszą pieśń. I ty ją usłyszałeś. Nie robiłeś tego ani dla Abla, ani dla Thomasa, Gordo. Nawet wtedy. Miałeś dwanaście lat, ale już wiedziałeś. Byłeś częścią stada.

– A niech cię szlag – powiedziałem ochrypłym głosem.

– Wiem – odparła bez złośliwości. – Czasem rzeczy, które najbardziej musimy usłyszeć, to te, na których usłyszenie mamy najmniejszą ochotę. Kochałam mojego męża, Gordo. Zawsze będę go kochać. I on o tym wiedział. Nawet pod koniec, nawet kiedy Richard… – Oddech uwiązł jej w gardle. Pokręciła głową. – Nawet wtedy. Wiedział. I będę tęsknić za nim każdego dnia dopóty, dopóki nie dane mi będzie znów stanąć u jego boku, dopóki nie spojrzę mu w twarz, w jego piękną twarz, i nie powiem mu, jaka jestem wściekła. Jaki on jest głupi. I jak cudownie móc znów go zobaczyć, czy mógłby tylko, proszę, wymówić moje imię? – W jej oczach zalśniły łzy, lecz nie popłynęły. – Cierpię, Gordo. Nie wiem, czy ten ból kiedykolwiek minie. Aleon wiedział.

– To nie to samo.

– Tylko dlatego, że ty tak zdecydowałeś. On cię kochał. Dał ci swojego wilka. A potem ty mu go zwróciłeś.

– Dokonał wyboru. Ja również. Nie chciałem tego wilka. Nie chciałem mieć z wami nic wspólnego. Aniz nim.

– Kłamiesz.

– Czego ty ode mnie chcesz? – spytałem przepełnionym wściekłością głosem. – Czego ty, u diabła, możesz ode mnie chcieć?

– Thomas wiedział – powiedziała ponownie. – Nawet u progu śmierci. Bo mu o tym powiedziałam. Bo mu to okazywałam raz za razem. Żałuję wielu rzeczy, które zrobiłam w życiu. Ale nigdy nie będę żałowała tego, co było między mną a Thomasem Bennettem.

Ruszyła w moją stronę, jej kroki były powolne, lecz pewne. Nie cofnąłem się, nawet kiedy położyła mi dłoń na ramieniu i mocno ścisnęła.

– Rano wyjeżdżasz. Nie pozwól, byś musiał tego żałować, Gordo. Bo jeśli ważne słowa pozostają niewypowiedziane, to potem dręczą nas przez resztę naszych dni.

Przeszła obok mnie, ocierając się lekko. Ale zanim opuściła kuchnię, poprosiła jeszcze:

– Dbaj o moich synów. Powierzam ich twojej opiece, Gordo. Jeśli się dowiem, że zawiodłeś moje zaufanie, albo jeśli będziesz stał z boku z założonymi rękami i patrzył, jak mierzą się z tym potworem, to nie znajdziesz takiego miejsca na tym świecie, w którym mógłbyś się ukryć tak, bym cię nie znalazła. Rozerwę cię na kawałki i poczuję tylko minimalne ukłucie winy.

I już jej nie było.

Stał na ganku, wpatrując się w przestrzeń, dłonie trzymał złączone za plecami. Kiedyś był chłopcem z prześlicznymi, błękitnymi niczym lód oczami, bratem przyszłego króla. Teraz był mężczyzną, zahartowanym przez niedoskonałości tego świata. Jego brat zginął. Jego Alfa miał zamiar odejść. W powietrzu czuć było krew, wiatr niósł śmierć.

– Wszystko z nią porządku? – spytał Mark Bennett. Bo oczywiście wiedział, że z nią rozmawiałem. Wilki zawsze wiedziały takie rzeczy, zwłaszcza jeśli chodziło o ich…

– Nie.

– A z tobą?

– Nie.

Nie odwrócił się. Światło padające z lampy na ganku odbijało się słabo od jego ogolonej głowy. Wziął głęboki wdech, szerokie barki uniosły się i opadły. Zaswędziała mnie skóra na wewnętrznej stronie dłoni.

– To dziwne, nie sądzisz?

Dupek jak zawsze zachowywał się enigmatycznie.

– Niby co?

– Już kiedyś odszedłeś. A teraz znów to robisz.

Zjeżyłem się na te słowa.

– Ty pierwszy mnie zostawiłeś.

– Ale wracałem tak często, jak tylko mogłem.

– To nie wystarczyło. – Ale to nie była do końca prawda, czyż nie? Daleko było mi do prawdy. Bo chociaż moja matka od dawna nie żyła, to jej trucizna wciąż sączyła się w moje uszy: to wina wilków, wilki zabrały nam wszystko i zawsze będą tak robić, bo to leży w ich naturze. Powiedziała mi, że wilki mnie okłamały. Że zawsze kłamią.

Pozwolił, by słowa wybrzmiały.

– Wiem.

– To nie jest… Nie próbuję niczego zaczynać.

Po głosie poznałem, że się uśmiecha.

– Nigdy nie próbujesz.

– Mark.

– Gordo.

– Pierdol się.

W końcu się odwrócił, nadal równie przystojny jak tego dnia, kiedy się poznaliśmy, chociaż byłem wtedy jeszcze dzieckiem i nie wiedziałem, co to znaczy. Był duży i silny, a jego oczy, bystre i wszechwiedzące, miały ten sam odcień lodowego błękitu co zawsze. Nie miałem wątpliwości co do tego, że potrafi wyczuć wściekłość i rozpacz, które kłębiły się w moim wnętrzu, choćbym nie wiem jak bardzo starał się je wypierać. Więzi między nami zostały zerwane, i to dawno temu, ale wciąż coś między nami było, niezależnie od tego, jak głęboko starałem się to zakopać.

Potarł twarz dłonią, palce zniknęły w długiej brodzie. Przypomniałem sobie, jak po raz pierwszy zaczął ją zapuszczać w wieku siedemnastu lat – nieregularne, rzadkie włosy, z powodu których nieustannie mu dokuczałem. Poczułem ukłucie bólu w piersi, ale zdążyłem się do tego przyzwyczaić. To nie miało znaczenia. Już nie. Byłem o tym prawie przekonany.

Opuścił rękę i powiedział:

– Dbaj o siebie, dobrze? – Uśmiechnął się kruchym uśmiechem, po czym ruszył w stronę drzwi wejściowych domu Bennettów. Miałem zamiar pozwolić mu odejść. Miałem zamiar pozwolić mu przejść tuż obok mnie. I na tym by się skończyło. Nie zobaczyłbym go ponownie dopóty, dopóki… No, dopóki. On zostałby w Green Creek, a ja bym wyjechał, odwrotnie niż kiedyś. Miałem zamiar pozwolić mu odejść, bo tak byłoby łatwiej. Przez wszystkie te dni, które miały nadejść. Ale kiedy chodziło o Marka Bennetta, zawsze zachowywałem się jak głupek. Wyciągnąłem rękę i złapałem go za ramię, nim ode mnie odszedł. Zatrzymał się. Staliśmy tak obok siebie, ja zwrócony twarzą w stronę drogi, on – patrzący na wszystko to, co mieliśmy zostawić za sobą. Czekał. Wzięliśmy oddech.

– To nie jest… Nie mogę…

– Nie – szepnął. – Zakładam, że nie możesz.

– Mark – wyrzuciłem z siebie, rozpaczliwie próbując coś, cokolwiek powiedzieć. – Wrócę… Wszyscy wrócimy. W porządku? My…

– Mam to traktować jak obietnicę?

– Tak.

– Przestałem wierzyć w twoje obietnice – odparł. – Już dawno temu. Uważaj na siebie, Gordo. I dbaj o moich bratanków.

A potem wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Zszedłem z werandy, nie oglądając się za siebie.

Siedziałem w warsztacie, który nosił moje imię, a na biurku przede mną leżała pusta kartka. Wiedziałem, że mnie nie zrozumieją. Kochałem ich, ale mogli okazać się idiotami. Coś musiałem im powiedzieć. Podniosłem stary długopis marki Bic i zacząłem pisać.

Muszę wyjechać na jakiś czas. Tanner, pod moją nieobecność ty zarządzasz warsztatem. Nie zapomnij przesyłać księgowemu informacji o wysokości przychodów. On się zajmie podatkami. Ox ma dostęp do konta bankowego, mojego prywatnego i tego firmowego. Jeśli będziecie czegoś potrzebować, załatwcie to z nim. Jeśli będziecie musieli kogoś zatrudnić, żeby zwiększyć wydajność, zróbcie to, tylko nie zatrudniajcie żadnego zjeba, co nam zrobi rozpierdol. Zbyt ciężko pracowaliśmy na to, co mamy. Chris i Rico, wy zajmiecie się codziennymi działaniami warsztatu. Nie wiem, ile to potrwa, ale na wszelki wypadek powiem, że musicie się nawzajem osłaniać. Ox będzie was potrzebował.

To było za mało. To zawsze będzie za mało. Miałem nadzieję, że mi wybaczą. Pewnego dnia. Palce miałem poplamione tuszem, zostawiałem smugi na papierze.

Zgasiłem światło w warsztacie. Przez długi czas stałem w ciemności. Wdychałem zapach potu, metalu i oleju.

Nie zaczęło jeszcze świtać, kiedy spotkaliśmy się na gruntowej drodze prowadzącej do domu na końcu ulicy. Carter i Kelly siedzieli w SUV-ie, przyglądali się przez przednią szybę, jak idę w kierunku samochodu z plecakiem przewieszonym przez ramię.

Joe stał na środku drogi. Głowę miał odchyloną do tyłu, oczy zamknięte, nozdrza rozszerzone. Thomas powiedział mi kiedyś, że bycie Alfą oznacza życie w harmonii ze wszystkim, co znajduje się na twoim terytorium. Z ludźmi. Z drzewami. Z jeleniami mieszkającymi w lesie, z roślinami, które kołyszą się na wietrze. Dla Alfy to było wszystko, to było głęboko zakorzenione poczucie bycia w domu, którego nie znalazłby nigdzie indziej.

Nie byłem Alfą. Nie byłem nawet wilkiem. Nigdy nie chciałem nim być. Ale rozumiałem, co miał na myśli. Moja magia była równie mocno zrośnięta z tym miejscem jak on. W nieco inny sposób, ale nie aż tak różny, by miało to jakiekolwiek znaczenie. On czuł wszystko. Ja czułem bicie serca, tętno terytorium, które rozciągało się wokół nas. Green Creek było związane z jego zmysłami. I wyryte w mojej skórze. Bolało mnie, że muszę je opuścić, nie tylko ze względu na ludzi, których musiałem zostawić. Istniało fizyczne przyciąganie odczuwane i przez Alfę, i przez wiedźmę. Wołało nas, mówiło: tutaj tutaj tutaj jesteście tutaj tutaj tutaj zostańcie bo to jest dom to jest dom to jest…

– Zawsze tak było? – spytał Joe. – Dla mojego taty?

Zerknąłem na SUV-a. Carter i Kelly przyglądali nam się z uwagą. Wiedziałem, że słuchają, o czym mówimy. Przeniosłem wzrok z powrotem na Joego, na jego zadartą w górę twarz.

– Tak mi się wydaje.

– A jednak wyjechaliśmy. Na tak długo.

– Thomas był Alfą. Nie tylko waszym. Nie tylko waszego stada. Ale wszystkich wilków. A potem Richard…

– Porwał mnie.

– Tak.

Joe otworzył oczy. Nie płonął w nich ogień.

– Nie jestem swoim ojcem.

– Wiem. Ale też nikt tego od ciebie nie oczekuje.

– Jesteś ze mną?

Zawahałem się. Wiedziałem, o co pyta. Nie zaproponował niczego formalnie, bynajmniej, ale on był Alfą, a ja – czarownicą bez watahy. Dbaj o moich bratanków. Powiedziałem jedyną rzecz, którą mogłem powiedzieć:

– Tak.

Transformacja przebiegła szybko, jego twarz wydłużyła się, skórę pokryła biała sierść, z opuszków palców wystrzeliły pazury. A kiedy w jego oczach wybuchły płomienie, odchylił głowę do tyłu i zaśpiewał pieśń wilków.

trzy latajeden miesiącdwadzieścia sześć dni

rozdarty żywcem / ziemią, liśćmi i deszczem

Miałem sześć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem, jak starszy ode mnie chłopak zmienia się w wilka, a mój ojciec powiedział:

– To syn Abla. Ma na imię Thomas i pewnego dnia zostanie Alfą watahy Bennettów. Będziesz do niego należał.

Thomas.

Thomas.

Thomas.

Jakże go podziwiałem.

Miałem osiem lat, kiedy ojciec wziął igłę i wypalił na mojej skórze tatuaże i magię.

– Będzie bolało – ostrzegł z ponurym wyrazem twarzy. – Nie będę kłamał w tej kwestii. Poczujesz taki ból, jakiego jeszcze w życiu nie czułeś. Odniesiesz wrażenie, że rozdzieram cię żywcem, i w pewnym sensie będziesz miał rację. Masz w sobie magię, dziecko, ale jeszcze się ona nie ujawniła. Te wzory pomogą ci się skupić, dadzą ci narzędzia, dzięki którym nauczysz się kontrolować moc. Sprawię ci ból, ale to konieczne, byś stał się tym, kim masz się stać. Ból to lekcja. Nauczy cię, jak działa świat. Musimy ranić tych, których kochamy, by uczynić ich silniejszymi. By uczynić ich lepszymi. Pewnego dnia zrozumiesz. Pewnego dnia będziesz taki jak ja.

– Proszę, ojcze – błagałem, szarpiąc się w krępujących mnie więzach. – Proszę, nie rób tego. Proszę, nie krzywdź mnie.

Matka wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć, ale ojciec pokręcił głową. Zdławiła szloch, kiedy została wyprowadzona z pokoju. Nie odwróciła się za siebie. Obok mnie siedział Abel Bennett. Był ogromnym mężczyzną. Uprzejmym. Silny i potężny, miał ciemne włosy i ciemne oczy. Miał dłonie, które wyglądały, jakby mógł mnie nimi rozerwać na pół. Widziałem, jak wyrastały z nich pazury, które rozszarpywały ciało każdego, kto ośmielił się spróbować coś mu odebrać. Ale potrafiły także być delikatne i ciepłe. Chwycił nimi moją twarz, kciukami otarł łzy z policzków. Podniosłem wzrok, by na niego popatrzeć, a on uśmiechnął się w milczeniu. Po chwili powiedział:

– Zostaniesz kimś wyjątkowym, Gordo. Ja to po prostu wiem.

I wtedy jego oczy zaczęły krwawić czerwienią, a ja wziąłem wdech i jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Igła dotknęła mojej skóry i zostałem rozdarty żywcem. Wrzasnąłem.

Przyszedł do mnie pod postacią wilka. Był wielki i biały, z plamkami czerni na piersi, nogach i grzbiecie. Większy, niż ja miałem kiedykolwiek być; musiałem odchylić głowę w tył, żeby zobaczyć go w całej okazałości.

Nad naszymi głowami świeciły gwiazdy i jasny, tłusty księżyc, a ja poczułem jakiś pomruk we krwi. Pieśń, której nie potrafiłem dokładnie dosłyszeć. Ramiona potwornie mnie zaswędziały. Chwilami wydawało mi się, że wzory na mojej skórze jarzą się, ale to mogło być tylko złudzenie optyczne wywołane blaskiem księżyca.

– Denerwuję się – powiedziałem, bo po raz pierwszy pozwolono mi wyjść podczas pełni księżyca razem ze stadem. Wcześniej byłoby to zbyt niebezpieczne. Nie ze względu na to, co wilki mogłyby zrobić mnie, ale ze względu na to, co ja mógłbym zrobić im.

Wilk przekrzywił łeb i spojrzał na mnie, jego oczy płonęły oranżem z cętkami czerwieni. Był czymś o wiele więcej, niż do tej pory sądziłem, że ktokolwiek mógłby być. Wmawiałem sobie, że się go nie boję, że jestem odważny, zupełnie jak mój ojciec. Ale sam sobie wydałem się kłamcą.

Inne wilki biegały za nim po polanie w środku lasu. Skowytały i wyły, a mój ojciec śmiał się i ciągnął moją matkę za rękę, by szła razem z nim. Odwróciła się, spojrzała na mnie przez ramię i uśmiechnęła się w milczeniu, lecz po chwili coś rozproszyło jej uwagę. Ale to nic nie szkodziło, bo moją także. Przede mną stanął Thomas Bennett, człowiek-wilk, który kiedyś miał zostać królem. Sapnął na mnie, machając delikatnie ogonem, zadając pytanie, na które nie musiałem odpowiadać.

– Denerwuję się – powtórzyłem. – Ale się nie boję. – Było dla mnie ważne, by to zrozumiał.

Opadł na ziemię, położył się na brzuchu, łapy wyciągnął przed siebie i przyglądał się mi. Zupełnie jakby chciał wydawać się mniejszy. Mniej onieśmielający. Znaczenie faktu, że ktoś o jego pozycji położył się przede mną na ziemi, zrozumiałem dopiero wtedy, kiedy było już za późno.

Z głębi jego gardła wydobyło się ciche skomlenie. Odczekał chwilę, a potem powtórzył dźwięk.

– Mój ojciec powiedział mi, że kiedyś zostaniesz Alfą – oznajmiłem. Thomas podciągnął się w moją stronę, szorując brzuchem po trawie. Powiedziałem:

– I że ja zostanę twoją wiedźmą.

Podsunął się jeszcze bliżej. Powiedziałem:

– Obiecuję, że będę się starał z całych sił. Nauczę się wszystkiego, co zdołam, i wykonam dobrą robotę. Zobaczysz. Będę najlepszą czarownicą, jaka kiedykolwiek istniała. – Zrobiłem wielkie oczy. – Ale nie mów mojemu ojcu, że ci powiedziałem.

Biały wilk kichnął. Roześmiałem się. W końcu wyciągnąłem rękę i przycisnąłem dłoń do pyska Thomasa. Przez chwilę wydawało się mi, że w głowie usłyszałem szept: watahawatahawataha.

– Tego właśnie chcesz? – spytała mnie matka, kiedy zostaliśmy tylko we dwoje. Zabrała mnie z dala od wilków, z dala od ojca, mówiąc, że chciała spędzić trochę czasu sam na sam z synem. Siedzieliśmy w knajpce w miasteczku, pachniało tam tłuszczem, dymem i kawą.

Czułem się zdezorientowany, próbowałem mówić, chociaż miałem w buzi kęs hamburgera. Matka zmarszczyła brwi. Skrzywiłem się i przełknąłem z trudem.

– Maniery – zbeształa mnie.

– Wiem. Co masz na myśli?

Wyjrzała przez okno na ulicę. Wiał ostry wiatr, który potrząsał drzewami tak, że grzechotały jak stare kości. Powietrze było mroźne, ludzie otulali się szczelnie płaszczami, kiedy przemykali chodnikiem obok restauracji. Zdawało mi się, że widziałem Marty’ego z palcami usmarowanymi olejem, jak wracał do swojego warsztatu samochodowego, jedynego w Green Creek. Zastanawiałem się, jak by to było mieć na skórze wzory, które można zmyć.

– To – odparła, wróciwszy do mnie spojrzeniem. Mówiła łagodnym głosem. – Wszystko.

Rozejrzałem się dookoła nas, żeby się upewnić, że nikt nie podsłuchuje, bo ojciec powiedział, że nasz świat to tajemnica. Nie sądziłem, by mama to rozumiała, bo zanim go poznała, nie wiedziała nawet, że takie rzeczy w ogóle istnieją.

– Czary?

Nie sprawiała wrażenia szczęśliwej, kiedy odpowiedziała:

– Tak, czary.

– Ale to właśnie powinienem robić. Tym powinienem być. Pewnego dnia stanę się bardzo ważny i będę dokonywał wspaniałych rzeczy. Ojciec powiedział…

– Wiem, co powiedział. – Jej głos zabrzmiał ostro. Drgnęła jakby z bólu, po czym wbiła wzrok w stół, na którym leżały jej złączone dłonie. – Gordo, ja… Musisz mnie wysłuchać, dobrze? W życiu… chodzi o wybory, których dokonujemy. Nie o te, których ktoś dokonujeza nas. Masz prawo kroczyć własną ścieżką. Być tym, kim sam chcesz być. Nikt nie powinien decydować za ciebie.

Nie zrozumiałem jej.

– Ale mam zostać wiedźmą Alfy.

– Nie musisz niczym zostawać. Jesteś jeszcze dzieckiem. Nie można obarczać cię takim brzemieniem. Nie teraz. Nie kiedy nie potrafisz jeszcze samodzielnie o sobie decydować. Nie powinieneś…

– Jestem odważny – oświadczyłem. Nagle poczułem, że ona musi mi uwierzyć, że to dla mnie ważniejsze niż cokolwiek innego na świecie. Wydawało mi się to ważne. Ona była dla mnie ważna. – I dam sobie radę. Pomogę wielu ludziom. Ojciec tak mówi.

Oczy jej zwilgotniały, kiedy mówiła:

– Wiem, kochanie. Wiem, że tak będzie. I jestem z ciebie bardzo dumna. Ale nie musisz tego robić. Chcę, żebyś mnie wysłuchał, dobrze? Chcę, żebyś posłuchał, co mam do powiedzenia. To nie jest… Nie tego dla ciebie chciałam. Nigdy nie sądziłam, że tak się to potoczy.

– Jak się potoczy?

Potrząsnęła głową.

– Możemy… Możemy pojechać, gdziekolwiek zechcesz. Ty i ja. Możemy wyjechać z Green Creek, chcesz? Udać się w dowolne miejsce na świecie. Z dala od tego. Z dala od magii, wilków i stad. Z dala od tego wszystkiego. Nie musi tak być. Możemy zostać we dwoje, Gordo. Tylko ty i ja. Co ty na to?

Poczułem chłód.

– Co ty…?

Jej ręka wystrzeliła do przodu ponad stołem i schwyciła moją. Ale zachowywała się ostrożnie, jak zawsze, by nie podwinąć przypadkiem rękawów mojego płaszcza. Byliśmy w miejscu publicznym. Ojciec powiedział, że obcy nie zrozumieliby, że ktoś tak młody jak ja ma tatua­że. Zadawaliby pytania, choć nie zasłużyli na odpowiedzi. Są ludźmi, a ludzie są słabi. Mama była człowiekiem, ale nie uważałem jej za słabą. Powiedziałem mu to, ale nie zareagował.

– Zawsze chciałam tylko, byś był bezpieczny.

– I jestem – odparłem, z całych sił starając się, by nie wyrwać ręki z jej uścisku. Prawie sprawiała mi ból. – Dzięki tobie, ojcu i watasze.

– Wataha! – roześmiała się, ale nie tak, jakby coś ją rozbawiło. – Jesteś jeszcze dzieckiem. Nie powinni cię o to prosić. Nie powinni robić nic z tych rzeczy…

– Catherine – powiedział jakiś głos i mama zamknęła oczy. Obok stolika stał ojciec. Jego dłoń opadła na jej ramię. Później już ani razu o tym nie rozmawialiśmy.

Często słyszałem, jak się kłócą do późna w nocy. Podciągałem wtedy koc i owijałem się nim cały, by zatrzymać dochodzące do mnie dźwięki. Mama pytała:

– Czy on cię w ogóle obchodzi? Czy może przejmujesz się tylko swoją spuścizną? Tym swoim pieprzonym stadem?

Ojciec odpowiadał:

– Wiedziałaś, że kiedyś do tego dojdzie. Wiedziałaś od samego początku. Wiedziałaś, kim miał zostać.

A mama na to:

– To twój syn. Jakśmiesz wykorzystywać go w ten sposób? Jak śmiesz próbować…?

Ojciec mówił:

– On jest ważny. Dla mnie. Dla watahy. Będzie robił rzeczy, których nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Jesteś człowiekiem, Catherine. Nigdy nie zrozumiesz tego, co rozumiemy my. Ale to nie twoja wina. Taka po prostu jesteś. Nie można cię winić za coś, na co nie masz wpływu.

Na co matka rzucała:

– Widziałam cię. Z nią. Widziałam, jak się uśmiechałeś. Jak się śmiałeś. Jak dotykałeś jej dłoni, kiedy myślałeś, że nikt nie widzi. Ale ja cię widziałam, Robercie. Widziałam. Ona też jest człowiekiem. Do cholery, co sprawia, że tak się ode mnie różni?

Ojciec nigdy nie odpowiedział na to pytanie.

Mieszkaliśmy w miasteczku, w niewielkim budynku mieszkalnym, w którym czułem się jak w domu. Położonym przy ulicy, przy której rosły daglezje. Nie rozumiałem, dlaczego wilki uważały las za magiczne miejsce, ale czasem w lecie, kiedy próbowałem zasnąć przy otwartym oknie, mógłbym przysiąc, że spośród drzew dobiegają mnie głosy szepczące coś, co nie do końca było słowami.

Dom był zbudowany z cegieł. Mama zażartowała sobie kiedyś, że ciekawe, czy gdyby przyszedł wilk, to udałoby mu się chuchnąć i dmuchnąć, i go zdmuchnąć. Roześmiała się wtedy, ale potem ten uśmiech zamarł, a na jej twarzy zagościł smutek. Zapytałem ją, dlaczego jej oczy zrobiły się wilgotne. Powiedziała mi, że musi zrobić obiad, i zostawiła mnie na podwórku, a ja zastanawiałem się, co zrobiłem nie tak.

Miałem własny pokój, w którym były wszystkie moje rzeczy. Książki stojące na półce. Liść w kształcie smoka, który kiedyś znalazłem, a którego krawędzie zwinęły się z biegiem lat. Rysunek mnie i Thomasa w postaci wilka, który podarował mi jeden z dzieciaków ze stada. Spytałem go, dlaczego to narysował. Odparł, że dlatego, że jestem ważny. A potem uśmiechnął się do mnie. Brakowało mu górnych jedynek. Kiedy zjawili się myśliwi, zginął jako jeden z pierwszych.

Ja też ją zobaczyłem. Nie powinienem był. Rico wołał do mnie, żebym się pospieszył:

– Papi[1], ale z ciebie ślamazara!

Tanner i Chris oglądali się na mnie przez ramię, powoli pedałując na rowerach, krążąc wokół Rica i czekając. Tyle że ja nie mogłem się ruszyć. Bo mój ojciec siedział w samochodzie, którego nie rozpoznawałem, zaparkowanym przy ulicy na osiedlu, na którym nie mieszkaliśmy. Na fotelu kierowcy siedziała ciemnowłosa kobieta i uśmiechała się do niego, jakby był jedyny na świecie. Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Patrzyłem, jak mój ojciec pochyla się do przodu i…

– Stary – powiedział Tanner, podjeżdżając do mnie. Spłoszyłem się. – Na co się tak gapisz?

– Na nic – odparłem. – To nic takiego. Jedźmy.

Odjechaliśmy stamtąd, a karty do gry przypięte do szprych klamerkami do ubrań klekotały głośno, kiedy udawaliśmy, że dosiadamy motocykli.

Kochałem ich za to, czym nie byli. Nie byli członkami stada. Nie byli wilkami. Nie byli czarownicami. Byli normalni, zwyczajni, nudni, wspaniali. Nabijali się ze mnie, dlatego że nosiłem koszulki z długim rękawem nawet w środku lata. Akceptowałem to, bo wiedziałem, że nie robią tego ze złośliwości. Tacy po prostu byli. Któregoś razu Rico spytał:

– Biją cię w domu czy co?

Tanner powiedział:

– Jeśli tak, to możesz zamieszkać u mnie. Będziesz spał w moim pokoju. Musisz się tylko ukryć pod łóżkiem, żeby moja stara cię nie znalazła.

Chris dodał:

– Obronimy cię. Albo możemy wszyscy razem prysnąć z domu i zamieszkać w lesie.

Rico stwierdził:

– No, na drzewie, do jasnej cholery.

Roześmieliśmy się wszyscy, bo byliśmy dziećmi i przeklinanie wydawało nam się najzabawniejszą rzeczą pod słońcem. Nie mogłem im powiedzieć, że las nie byłby dla nich najbezpieczniejszym miejscem. Że w lesie mieszkają stwory o jarzących się ślepiach i ostrych jak brzytwa kłach. Więc zamiast tego powiedziałem im jakąś wersję prawdy.

– Nikt mnie nie bije. To nie tak.

– Masz dziwne ramiona, jak przystało na białasa? – spytał Rico. – Mój tata mówi, że musisz mieć dziwne ramiona, jak przystało na białasa, i dlatego cały czas nosisz bluzy.

Tanner zmarszczył brwi.

– Co to znaczy: „dziwne ramiona, jak przystało na białasa”?

– Nie wiem – odparł Rico. – Ale mój tata tak powiedział, a on wie wszystko.

– Czy ja też mam dziwne ramiona, jak przystało na białasa? – spytał Chris, wyciągając przed siebie ręce. Popatrzył na nie spod zmrużonych powiek i pomachał nimi w górę i w dół. Były cienkie i blade, ale mnie nie wydawały się dziwne. Zazdrościłem mu ich z tymi rzadkimi włoskami i piegami, niepoznaczonych tuszem.

– Pewnie tak – stwierdził Rico. – Ale to moja wina, że zadaję się z gringos[2].

Tanner i Chris wrzeszczeli za nim, kiedy popedałował w dal, chichocząc jak wariat. Kochałem ich bardziej, niż zdołałbym wyrazić. Byli moimi postronkami w sposób, w jaki wilki być nie mogły.

– Magia płynie z ziemi – powiedział mi ojciec. – Z gruntu. Z drzew. Z kwiatów i z gleby. To miejsce jest… stare. O wiele starsze, niż potrafisz sobie wyobrazić. Jest jak… sygnał naprowadzający. Woła nas. Szumi w naszej krwi. Wilki też to słyszą, ale nie tak jak my. Śpiewa do nich. Wilki to… zwierzęta. My nie jesteśmy tacy jak oni. Jesteśmy czymś więcej. One wiążą się z ziemią. Alfa bardziej niż pozostałe. Za to my z niej korzystamy. Naginamy ją do własnej woli. One są zniewolone przez nią i przez księżyc nad ich głowami, kiedy wschodzi na niebie pełny i biały. My kontrolujemy ziemię. Nigdy o tym nie zapominaj.

Thomas miał młodszego brata. Brat miał na imię Mark. Był ode mnie starszy o trzy lata. On miał dziewięć lat, a ja sześć, kiedy po raz pierwszy się do mnie odezwał. Powiedział:

– Dziwnie pachniesz.

Obrzuciłem go gniewnym spojrzeniem.

– Wcale że nie.

Skrzywił się i wbił wzrok w glebę.

– No trochę. Jakby… ziemią. Ziemią, liśćmi i deszczem…

Nienawidziłem go bardziej niż czegokolwiek na świecie.

– Znowu za nami lezie. – W głosie Rica pobrzmiewało rozbawienie. Szliśmy do wypożyczalni kaset wideo. Rico powiedział, że zna kolesia, który tam pracuje, i że wypożyczy nam film tylko dla dorosłych i ni­komu nie powie. Rico powiedział też, że jak uda nam się wybrać odpowiedni film, to może nawet zobaczymy jakieś cycki. Nie byłem pewien, czy się z tego cieszę.

Westchnąłem i obejrzałem się przez ramię. Miałem jedenaście lat i miałem zostać czarownicą, ale wtedy nie miałem czasu na zadawanie się z wilkami. Musiałem sprawdzić, czy podobają mi się cycki.

Mark stał po drugiej stronie ulicy, nieopodal warsztatu samochodowego Marty’ego. Udawał, że na nas nie patrzy, ale nie szło mu za dobrze.

– Dlaczego on to robi? – spytał Chris. – Nie wie, że to dziwne?

– Gordo też jest dziwny – przypomniał mu Tanner. – Cała jego rodzina jest dziwna.

– Wal się – bąknąłem. – Po prostu… Po prostu tu zaczekajcie. Zajmę się tym.

Usłyszałem, jak się ze mnie śmieją, kiedy odchodziłem oburzony. Rico wydawał z siebie odgłosy całowania. Nienawidziłem ich wszystkich, ale się nie mylili. Moja rodzina wydawała się dziwna każdemu, kto nie znał prawdy o nas. Nie byliśmy Bennettami, ale równie dobrze moglibyśmy należeć do klanu. Gdy ludzie o nas szeptali, wrzucali nas do jednego worka. Bennettowie byli bogaci, chociaż nikt nie wiedział, skąd brali pieniądze. Mieszkali w dwóch domach stojących pośrodku lasu, do których zewsząd zjeżdżali się obcy. Niektórzy ludzie utrzymywali, że założyli sektę. Inni twierdzili, że byli z mafii. Nikt nie wiedział o wilkach, które pełzały tuż pod ich skórą.

Oczy Marka zrobiły się wielkie, kiedy zobaczył, że się zbliżam. Rozejrzał się dookoła, jakby planował ucieczkę.

– Stój, gdziestoisz – warknąłem na niego. Posłuchał mnie. Był ode mnie większy i miał czternaście lat, co trudno mi było sobie wyobrazić. Z wyglądu nie przypominał ani brata, ani ojca. Obaj byli muskularni i przyciągali uwagę tymi swoimi krótkimi czarnymi włosami i ciemnymi oczami. Mark z kolei miał jasnobrązowe włosy i krzaczaste brwi. Był wysoki i chudy i wyglądał na zdenerwowanego za każdym razem, gdy pojawiałem się w pobliżu. Jego oczy lśniły błękitem niczym lód, a ja rozmyślałem o nich czasem, kiedy nie mogłem zasnąć. Nie wiedziałem dlaczego.

– Będę stał tam, gdzie zechcę – odparował i obrzucił mnie gniewnym spojrzeniem. Strzelił oczami na lewo, a potem znów spojrzał na mnie. Kąciki jego ust opadły jeszcze niżej. – Nie robię nic złego.

– Łazisz za mną – powiedziałem. – Znowu. Moi kumple uważają cię za dziwaka.

– Bo jestem dziwny. Przecież jestem wilkołakiem.

Zmarszczyłem brwi.

– No tak, ale… to nie… Ech. Posłuchaj, czego ty chcesz?

– Dokąd się wybieracie?

– Bo co?

– Bo tak.

– Do wypożyczalni wideo. Chcemy pooglądać cycki.

Zarumienił się wściekle. Na ten widok poczułem dziwną satysfakcję.

– Nie możesz o tym nikomu powiedzieć.

– Nie zamierzam. Ale dlaczego chcesz… Nieważne. Nie łażę za tobą.

Czekałem, bo ojciec powiedział, że wilki nie są tak bystre jak my i czasami potrzebują więcej czasu, żeby coś zrozumieć. W końcu Mark westchnął.

– No dobra. Może i łażę, ale tylko troszkę.

– Jak można łazić za kimś tylko trosz…

– Chciałem się upewnić, że nic ci nie grozi.

Cofnąłem się o krok.

– Dlaczego miałoby mi coś grozić?

Wzruszył ramionami. Wyglądał na bardziej skrępowanego, niż kiedykolwiek wcześniej.

– Bo… No wiesz. Mogą na ciebie czyhać jakieś bandziory. Albo coś.

– Bandziory – powtórzyłem.

– Albo coś.

– O mój Boże, ale z ciebie dziwak.

– No wiem. Już to mówiłeś.

– Tutaj nie ma żadnych bandziorów.

– Tego nie wiesz. W pobliżu mogą czaić się mordercy. Albo cokolwiek. Włamywacze na przykład.

Pomyślałem, że nigdy nie zrozumiem wilkołaków.

– Nie musisz mnie przed nikim bronić.

– Oj, muszę – powiedział cicho, wbijając wzrok we własne stopy i szurając trampkami.

Ale zanim zdążyłem spytać, co to miało, u diabła, znaczyć, usłyszałem jak zza otwartych drzwi warsztatu wypadło najbardziej kreatywne przekleństwo, jakie kiedykolwiek wypowiedziano.

– Cholerny, pierdolony, jebany skurwysyn. Kurewska pizda z ciebie, co? Tym właśnie jesteś, ty kurewska pizdo.

Mój dziadek pozwalał, żebym podawał mu narzędzia, kiedy naprawiał swojego pontiaca streamlinera z 1942 roku. Pod paznokciami miał olej silnikowy, a z tylnej kieszeni ogrodniczek zwisała mu chustka. Podczas pracy często mamrotał coś pod nosem, mówił rzeczy, których najprawdopodobniej nie powinienem był słyszeć. Pontiac był durną dziwką, która czasami nie chciała dawać, choćby nie wiem jak ją smarował. Tak przynajmniej mawiał. Nie wiedziałem, co to w ogóle znaczy. Uważałem, że dziadek jest wspaniały.

– Klucz dynamometryczny – nakazywał.

– Klucz dynamometryczny – powtarzałem i wręczałem mu narzędzie. Poruszałem się sztywno, bo minęło ledwie kilka dni od ostatniej sesji pod igłą ojca. Dziadek wiedział. Był niemagiczny, ale wiedział. Ojciec odziedziczył dar po swojej matce, kobiecie, której nigdy nie poznałem. Zmarła, zanim się urodziłem.

Następowały kolejne przekleństwa. A potem słyszałem:

– Młotek bezodrzutowy.

– Młotek bezodrzutowy – mówiłem, wkładając mu młotek w dłoń.

Zazwyczaj pontiac zaczynał z powrotem mruczeć, nim kończył się dzień. Dziadek stawał wtedy obok mnie i kładł mi poczerniałą dłoń na ramieniu.

– Posłuchaj jej – mawiał. – Słyszysz to? To, mój drogi chłopcze, jest dźwięk, jaki wydaje szczęśliwa kobieta. Musisz ich słuchać, rozumiesz? Dzięki temu będziesz wiedział, co jest nie tak. Po prostu ich słuchaj, a same ci powiedzą. – Prychał i kręcił głową. – Chyba to samo powinieneś wiedzieć o płci pięknej. Słuchaj kobiet, a same ci powiedzą.

Ubóstwiałem go. Zmarł, zanim mógł zobaczyć, jak stałem się wiedźmą resztek stada Bennettów. Koniec końców zabiła go. Pani jego serca. Skręcił gwałtownie, żeby coś ominąć na nieoświetlonej drodze. Wjechał w drzewo. Ojciec powiedział, że to był wypadek. Najpewniej jeleń. Nie wiedział, że słyszałem, jak ledwie kilka dni wcześniej dziadek i mama szeptali o tym, żeby mnie stąd zabrać.

Abel Bennett powiedział:

– Wilki zrodził księżyc. Wiedziałeś o tym?

Przechadzaliśmy się między drzewami. U mego boku szedł Thomas, mój ojciec – obok Abla.

– Nie – odparłem. Ludzie bali się Abla. Stawali naprzeciwko niego i bełkotali nerwowo. A on błyskał oczami i niemal natychmiast się uspokajali, jakby czerwień sprowadzała na nich spokój. Ja nigdy się go nie bałem. Nawet wtedy, kiedy przytrzymywał mnie dla ojca.

Dłoń Thomasa otarła się o moje ramię. Ojciec powiedział, że wilki to zwierzęta terytorialne, że muszą zostawiać zapach na członkach swojej watahy i to dlatego ciągle nas dotykają. Nie wyglądał na szczęśliwego, kiedy o tym mówił. Nie wiedziałem dlaczego.

– To stara opowieść – ciągnął Abel. – Księżyc był samotny. Ukochane słońce zawsze znajdowało się po drugiej stronie nieba i nigdy nie mogło się z nim spotkać, choćby nie wiem jak się starał. Kiedy jedno spało, drugie wschodziło. Księżyc był nocą, słońce – dniem. Cały świat spał, kiedy lśnił na niebie. Czasem go przybywało, czasem ubywało, a czasem całkiem znikał.

– Nów – wyszeptał mi Thomas do ucha. – Głupia nazwa, jak się nad tym dobrze zastanowić.

Śmiałem się, aż Abel odchrząknął znacząco. Może i trochę się go bałem.

– Był samotny – podjął na nowo Alfa. – I dlatego stworzył wilki, istoty, które śpiewałyby dla niego za każdym razem, gdy pojawi się na niebie. A kiedy będzie najokrąglejszy, czciłyby go z wszystkimi czterema łapami na ziemi i łbami odchylonymi ku nocnemu niebu. Wilki były równe i nie miały hierarchii.

Thomas mrugnął do mnie, a potem przewrócił oczami. Bardzo go lubiłem.

– Nie były słońcem – kontynuował Abel – ale mu wystarczały. Świecił na wilki, a one go wołały. Ale słońce słyszało ich pieśni, kiedy próbowało zasnąć, i zaczęła zżerać je zazdrość. Dążyło do tego, by wypalić wilki z powierzchni ziemi. Ale zanim udało mu się tego dokonać, księżyc stanął przed nim i zasłonił je niemal całkowicie, tak że widoczna była tylko obwódka czerwonego ognia. Z tego powodu wilki się zmieniły. Stały się Alfami, Betami i Omegami. A wraz z tą zmianą przyszła magia, która wypaliła się w ziemi. Wilki stały się kobietami i mężczyznami z czerwonymi, pomarańczowymi i fioletowymi oczami. A kiedy księżyc osłabł, zobaczył potworność, w którą się zmieniły – bestie odczuwające żądzę krwi, której nie sposób było zaspokoić. Ostatkiem sił nadał kształt magii i wtłoczył ją w człowieka. Mężczyzna został wiedźmą i uspokoił wilki.

Oczarował mnie.

– Wiedźmy zawsze były z wilkami?

– Zawsze – odparł, muskając palcami korę starego drzewa. – Są ważne dla stada. Są jak postronek. Czarownica pomaga utrzymać bestię w ryzach.

Mój ojciec nie odezwał się słowem, odkąd opuściliśmy dom Bennettów. Wydawał się nieobecny. Zagubiony. Zastanawiałem się, czy w ogóle słyszał, co powiedział Abel. A może słyszał to już wcześniej niezliczoną liczbę razy?

– Słyszałeś, cherlaku? – powiedział Thomas, mierzwiąc mi włosy. – Masz mnie powstrzymać przed zeżarciem wszystkich mieszkańców miasteczka. Ale bez spiny. – A potem kłapnął na mnie zębami. Roześmiałem się i pobiegłem naprzód, słyszałem, że ruszył za mną w pościg. Byłem jak słońce, a on jak księżyc, który wiecznie za mną goni.

Później ojciec powiedział:

– Nie potrzebujemy wilków. One potrzebują nas, owszem, ale my nigdy nie potrzebowaliśmy ich. Korzystają z naszej magii. Używają jej jako postronka. Ona wiąże ze sobą członków stada. Owszem, istnieją watahy, które nie posiadają czarownic. Takich jest więcej niż tych, które je mają. Ale to te, które mają czarownice, stoją u władzy. Jest ku temu powód. Musisz o tym pamiętać, Gordo. Zawsze będą potrzebować cię bardziej, niż ty kiedykolwiek będziesz potrzebować ich.

Nie podawałem jego słów w wątpliwość. Jakżebym mógł? Był moim ojcem.

Powiedziałem:

– Obiecuję, że będę się starał z całych sił. Nauczę się wszystkiego, czego zdołam, i wykonam dobrą robotę. Zobaczysz. Będę najlepszą czarownicą, jaka kiedykolwiek istniała. – Zrobiłem wielkie oczy. – Ale nie mów mojemu ojcu, że ci powiedziałem.

Biały wilk kichnął. Roześmiałem się. W końcu wyciągnąłem rękę i przycisnąłem dłoń do pyska Thomasa. Przez chwilę wydawało mi się, że w głowie usłyszałem szept: watahawatahawataha. A potem pobiegł za księżycem.

Później przyszedł do mnie ojciec. Nie pytałem, gdzie podziała się matka. Nie wydawało mi się to ważne. Nie w tamtej chwili.

– A to kto? – spytałem go i wskazałem palcem brązowego wilka skradającego się nieopodal Thomasa. Miał wielkie łapy i zmrużone ślepia. Ale Thomas go nie dostrzegał, skupiony na swojej towarzyszce węszył w powietrzu. Brązowy wilk skoczył z obnażonymi kłami. Ale Thomas był przyszłym Alfą. Schwycił tamtego za gardło, jeszcze zanim zwierzę dotknęło ziemi. Przekręcił mu łeb na prawo i brązowy wilk upadł na bok, uderzając w ziemię z wstrząsającym łoskotem. Zastanawiałem się, czy Thomas wyrządzi mu krzywdę. Nie zrobił tego jednak. Podszedł tylko i przycisnął pysk do głowy brązowego wilka. Zaskowytał, a brązowy wilk podniósł się na łapy. Zwierzęta zaczęły się ganiać. Towarzyszka Thomasa usiadła i przyglądała się im przepełnionymi mądrością oczami.

– Ach – odparł ojciec. – To on będzie zastępcą Thomasa, kiedy ten zostanie Alfą. Jest bratem Thomasa, choć nie łączą ich więzy krwi. Nazywa się Richard Collins i spodziewam się, że dokona czegoś wielkiego.

pierwszy rok / znajomość słów

W pierwszym roku ruszyliśmy na północ. Trop zdążył ostygnąć, ale nie zwietrzał zupełnie. Bywały takie dni, kiedy chciałem udusić wszystkich trzech braci Bennettów, bo nie mogłem znieść przysłuchiwania się temu, jak Carter i Kelly warczą na siebie z rozpaczy. Zachowywali się wobec siebie okrutnie i złośliwie. Więcej niż raz niespodziewanie pojawiły się pazury i trysnęła krew.

Czasem nocowaliśmy w SUV-ie zaparkowanym gdzieś w polu, a zardzewiałe maszyny rolnicze zakopane pod przerośniętymi pnączami sterczały w oddali niczym zwaliste monolity. Wilki przeobrażały się wówczas w nocy i biegały, by spalić energię, która przepełniała ich po całym dniu spędzonym w potrzasku samochodu. A ja siadałem na polu ze skrzyżowanymi nogami, zamykałem oczy i oddychałem, wdech, wydech, wdech, wydech. Jeśli znajdowaliśmy się dostatecznie daleko od miasta, wilki wyły. Ale ich pieśni nie były takie jak w Green Creek. Te wyrażały smutek, cierpienie, gniew i wściekłość. Czasem były niebieskie. Ale zazwyczaj płonęły.

Przy innych okazjach zatrzymywaliśmy się w podłych hotelach znajdujących się z dala od utartych ścieżek i spaliśmy wspólnie w zbyt małych łóżkach. Carter chrapał. Kelly kopał przez sen. Joe często siadał z plecami opartymi o zagłówek i gapił się w swój telefon.

Którejś nocy, kilka tygodni po tym, jak wyjechaliśmy, nie mogłem zasnąć. Był środek nocy, a ja byłem wykończony, ale moje myśli pędziły jak szalone, a w głowie huczało. Westchnąłem i przewróciłem się na plecy. Kelly leżał na łóżku obok mnie, zwinięty i odwrócony tyłem do mnie, ściskał poduszkę.

– Nie sądziłem, że tak to będzie wyglądać.

Odwróciłem głowę. Na drugim łóżku Carter posapywał przez sen. Oczy Joego skrzyły się w ciemności, kiedy mi się przyglądał. Westchnąłem i wpatrzyłem się z powrotem w sufit.

– Ale co?

– To – odparł Joe. – Tutaj. To, co robimy. Nie sądziłem, że tak to będzie wyglądać.

– Nie wiem, o czym mówisz.

– Myślisz, że…?

– Wyrzuć to z siebie, Joe.

Chryste, był tak kurewsko młody.

– Zrobiłem to, bo uważałem, że tak należy postąpić.

– Jasne, młody.

– Jestem Alfą.

– No.

– On musi zapłacić.

– Kogo teraz próbujesz przekonać, mnie czy siebie?

– Zrobiłem to, co musiałem. Oni… Oni nie rozumieją.

– A ty rozumiesz?

Nie bardzo mu się to spodobało. W jego głosie słychać było niskie powarkiwanie, kiedy powiedział:

– On mi zabił ojca.

Współczułem mu. To nie powinno było się wydarzyć. Thomas i ja może nie byliśmy najlepszymi przyjaciółmi – nie mogliśmy nimi być, nie po tym wszystkim, co się stało – ale to nie znaczyło, że życzyłem sobie, by cokolwiek z tego się wydarzyło. Ci chłopcy nie powinni byli być świadkami tego, jak ich Alfa pada pod ciężarem zdziczałych Omeg. To nie było fair.

– Wiem.

– Ox… On nie rozumie.

– Tego nie wiesz.

– Jest na mnie wściekły.

O Jezu.

– Joe, jego matka nie żyje. Jego Alfa nie żyje. Jego towa… Ty zaskoczyłeś go złą wiadomością, po czym wyjechałeś. Masz, kurwa, rację, że jest wściekły. Ale jeśli na ciebie, to tylko dlatego, że nie wie, gdzie indziej mógłby skierować swój gniew.

Joe nie odpowiedział.

– Odpisał ci?

– Skąd…?

– Cały czas gapisz się w ten telefon.

– Aha. Hmm. No tak. Odpisał.

– Wszystko w porządku?

Roześmiał się. Dźwięk był pusty.

– Nie, Gordo. Nie jest w porządku. Ale nic nie wróciło do Green Creek.

Gdybym był lepszym człowiekiem, powiedziałbym coś pocieszającego. Ale tak powiedziałem tylko:

– Do tego służą bariery ochronne.

– Gordo?

– No co?

– Dlaczego ty… Dlaczego tu jesteś?

– Bo mi kazałeś.

– Poprosiłem cię.

Do kurwy nędzy.

– Idź spać, Joe. Wyruszamy wcześnie rano.

Powęszył cichutko. A ja zamknąłem oczy.

Nie znam ich. Nie tak dobrze, jak powinienem. Przez bardzo długi czas nic mnie nie obchodziło. Nie chciałem mieć nic wspólnego z watahami, wilkami, Alfami czy magią. Kiedy Ox sypnął, że Bennettowie wrócili do Green Creek, moją pierwszą myślą było: Mark, Mark, Mark, ale odepchnąłem ją od siebie, bo to należało do przeszłości i nie chciałem do tego wracać. Moją drugą myślą było, że muszę trzymać Oxnarda Mathesona z dala od wilków. Nie wyszło. Zanim udało mi się to powstrzymać, sprawy zaszły za daleko.

Trzymałem ich na dystans. Nawet kiedy Thomas przyszedł do mnie ze względu na Joego. Nawet kiedy stanął przede mną i błagał mnie o pomoc, nawet kiedy jego oczy błysnęły czerwienią i zaczął migrozić, nie pozwoliłem sobie na to, by ich poznać, nie takimi, jakimi byli teraz. Thomasa wciąż otaczała ta sama aura potęgi co zawsze, tyle że bardziej intensywna. Bardziej skoncentrowana. Nigdy wcześniej nie była tak silna, nawet w dniu, kiedy został Alfą. Zastanawiałem się, czy w którymś momencie miał inną wiedźmę. Wstrząsnął mną fakt, że na tę myśl zalała mnie fala zazdrości, nienawidziłem się za to, że się tak poczułem.

Zgodziłem się mu pomóc, pomóc Joemu, tylko dlatego, że nie mogłem pozwolić, by Oxowi stała się krzywda. Gdyby po tym wszystkim, przez co przeszedł, Joe nie potrafił zapanować nad przemianą, gdyby powoli dziczał, oznaczałoby to, że Ox znalazł się w niebezpieczeństwie. To był jedyny powód. Moja decyzja nie miała nic wspólnego z poczuciem odpowiedzialności. Nic im nie byłem winien. Moja decyzja nie miała nic wspólnego z Markiem. Mark dokonał wyboru. Ja również. On wybrał stado, nie mnie. Ja zdecydowałem się umyć od nich wszystkich ręce. Ale nic z tego nie miało znaczenia. Już nie. Zostałem zmuszony, by ich poznać, czy tego chciałem, czy nie. Postradałem zmysły, kiedy zgodziłem się jechać z Joem i jego braćmi.

Kelly był najcichszy z nich trzech, zawsze bacznie wszystko obserwował. Nie był tak duży jak Carter i prawdopodobnie nigdy nie dorówna mu rozmiarem. W przeciwieństwie do Joego, który moim zdaniem będzie rósł i rósł, i rósł. Zdarzało się to rzadko, ale kiedy Kelly już się uśmiechał, jego uśmiech był nieznaczny, bezgłośny, ledwie ukazywał kawałek zębów. Chłopak okazał się bystrzejszy niż cała nasza trójka razem wzięta, wiecznie kalkulował, dostrzegał i zapamiętywał różne rzeczy, i przetwarzał informacje, zanim my zdołaliśmy to zrobić. Jako wilk był szary, z plamkami czerni i bieli na pysku i przednich łapach.

Carter reprezentował brutalną siłę. Mało mówił, dużo działał. Kłapał zębami i wyzłośliwiał się, wiecznie wkurwiony na wszystko i wszystkich. Kiedy akurat nie siedział za kółkiem, kładł buciory na desce rozdzielczej i zapadał się głęboko w fotel, a postawiony wokół szyi kołnierz kurtki ocierał mu się o uszy. Słów używał jak broni, zadawał nimi tyle bólu, ile zdołał. Chciał, by postrzegano go jako wyluzowanego i powściągliwego, ale był zbyt młody i zbyt niedoświadczony, by mogło mu się to udać. W wilczej postaci przypominał brata – był ciemnoszary, ale jego tylne łapy plamiły czerń i biel.

Joe był… siedemnastoletnim Alfą, a to nie najlepsza kombinacja. Otrzymać taką władzę po przeżyciu takiej traumy i w tak młodym wieku – tego nie życzyłbym nikomu. Rozumiałem go lepiej niż pozostałych tylko dlatego, że wiedziałem, przez co przechodzi. Może i nie byliśmy tacy sami – magia i likantropia nie były nawet z tej samej piaskownicy – ale istniało między nami pewne pokrewieństwo, które desperacko starałem się ignorować. Jako wilk był bielutki jak śnieg.

Carter i Kelly zawsze chodzili razem, krążyli wokół Joego, choć nie wiem, czy zdawali sobie z tego sprawę, czy nie. Zazwyczaj mu ustępowali, nawet wtedy, kiedy go obrażali i wkurzali. Był ich Alfą, potrzebowali go.

Tak się od siebie różnili, ci zagubieni chłopcy. Ale mieli ze sobą coś wspólnego. Wszyscy byli dupkami, którzy nie wiedzieli, kiedy zamknąć ryj. A ja z nimi utknąłem.

– …nie wiem, dlaczego uważasz, że powinniśmy to ciągnąć – powiedział Carter pewnej nocy, kilka tygodni po tym, jak wyjechaliśmy. Byliśmy w Cut Bank w Montanie, malutkim miasteczku na zadupiu, niedaleko granicy z Kanadą. Niedaleko Parku Narodowego Glacier[3] mieszkała niewielka wataha, do której się wybieraliśmy. Pewien wilk, na którego natknęliśmy się w Lewiston, powiedział nam, że niedawno rozprawili się z jakimiś Omegami. Wilk drżał pod spojrzeniem oczu Alfy, którym uraczył go Joe, a na jego twarzy strach walczył o lepsze z szacunkiem. Zatrzymaliśmy się na noc i Carter od razu zaczął się dopieprzać.

– Daj już sobie z tym spokój – rzucił Kelly zmęczonym głosem. Marszcząc czoło, próbował znaleźć w telewizji jakiś kanał, na którym nie puszczano ostrego porno z lat osiemdziesiątych. Carter bez słów obnażył na niego zęby. Joe gapił się w ścianę. Ja poruszałem palcami i czekałem. W końcu Carter powiedział:

– Dotrzemy do tego stada i co dalej? Czy któryś z was to przemyślał? Powiedzą nam, że owszem, Omegi tam były, ale co, kurwa, więcej? – Spiorunował wzrokiem Joego. – Myślicie, że będą wiedzieć, gdzie się podziewa ten skurwiel Richard? Niebędą. Nikt nie wie. To duch, który nas nawiedza. Jesteśmy…

– On jest Alfą – powiedział Kelly, błyskając oczami. – Jeśli uważa, że to właśnie powinniśmy zrobić, to właśnie to zrobimy.

Carter zaśmiał się gorzko i zaczął przemierzać w tę i we w tę gówniany pokój hotelowy.

– Dobry żołnierzyk. Nigdy nie wychodzi przed szereg. Robiłeś tak przy ojcu, teraz robisz tak przy Joem. Co wy, kurwa, wiecie? Ojciec nieżyje, a Joe to jeszcze dzieciak. To, że był cholernym książątkiem, nie daje mu prawa, żeby nas odrywać od…

– To nie fair – przerwał mu Kelly. – Fakt, że jesteś zazdrosny o to, że to niety zostałeś Alfą, nie oznacza, że masz prawo wyładowywać się na nas.

– Zazdrosny? Myślisz, że jestem zazdrosny? Pierdol się, Kelly. Co ty tam, u diabła, wiesz? Ja byłem pierworodnym. Joe był ukochanym synkiem tatusia. A ty kim, kurwa, jesteś? Co masz do zaoferowania?

Carter wiedział, gdzie ciąć. Wiedział, jak sprawić, by Kelly zaczął krwawić. Jakie zachowanie doczeka się reakcji. Zanim zdążyłem się ruszyć, Kelly rzucił się na brata z wysuniętymi pazurami i jarzącymi się na pomarańczowo oczami. Carter powitał go kłami i ogniem, zęby mu się wydłużyły, a twarz porosła sierścią, kiedy dokonał połowicznego przeobrażenia. Kelly był szybki i waleczny, wylądował na przykucniętych nogach, po tym jak brat trzasnął go na odlew w pysk. Wstałem, czując trzepot kruczych skrzydeł, musiałem coś zrobić, zanim ktoś wezwie cholernych gliniarzy i…

– Dość.

Rozbłysk czerwieni uderzył mnie prosto w pierś. Mówił: przestańcie i natychmiast, i alfa ja jestem alfą. Aż zachwiałem się od jego siły. Carter i Kelly stanęli jak wryci, z okrągłymi oczami, a z ich poranionych, schrypniętych gardeł dobywało się ciche skomlenie.

Joe stał obok łóżka. Jego oczy jarzyły się tak wściekłą czerwienią, jak niegdyś oczy Thomasa. Nie przeobraził się, ale wyglądał, jakby był tego bliski. Usta miał wykrzywione, ręce zwinięte w pięści trzymał po bokach ciała. Zauważyłem krople krwi skapujące na brudną wykładzinę. Najwyraźniej wysunął pazury i wbijał je sobie w dłonie. Emanująca z niego czysta moc była niszczycielska. Była dzika i wszechogarniająca, groziła zmiażdżeniem nas wszystkich. Carter i Kelly zaczęli się trząść, a ich oczy zrobiły się jeszcze większe i wilgotne.

– Joe – powiedziałem cicho. Zignorował mnie. Jego klatka piersiowa falowała.

– Joe.

Odwrócił się, by na mnie spojrzeć, miał wyszczerzone kły. Nakazałem:

– Przestań. Musisz pohamować moc.

Przez chwilę sądziłem, że mnie zignoruje. Że odwróci się z powrotem w stronę braci i odrze ich ze wszystkiego, zostawiając tylko uległe, puste skorupy. Bycie Alfą to niesłychana odpowiedzialność i gdyby chciał, mógłby zmusić braci, by spełnili każdą jego zachciankę. Zmieniłby ich w bezmyślne trutnie, a ich wolną wolę podarłby na strzępy. Powstrzymałbym go. Gdyby do tego doszło. Ale nie doszło. Czerwień uszła z jego oczu i został tylko przestraszony siedemnastoletni chłopak, który stał naprzeciwko mnie z mokrą twarzą i dygotał.

– Jestem… – wychrypiał. – Ja nie… O Boże, och…

Kelly poruszył się pierwszy. Przepchnął się obok Cartera i przycisnął do Joego. Pocierał go nosem koło ucha i między włosami. Joe wciąż zaciskał pięści po bokach ciała, kiedy młodszy z braci otoczył go ramionami. Stał bez ruchu, sztywno, i wpatrywał się we mnie wielkimi oczami. Wtedy podszedł też do niego Carter. Chwycił obydwu braci w ramiona i szeptał im cichutko słowa, których nie mogłem dosłyszeć. Przez cały czas Joe nie spuszczał ze mnie wzroku.

Tamtej nocy spali na podłodze. Ściągnęli z łóżka poduszki i kołdrę z kwiatowym nadrukiem i ułożyli z nich sobie gniazdko. Joe leżał w środku, z braćmi po obu stronach. Głowa Kelly’ego spoczywała na jego piersi. Carter zarzucił nogę na nich obu.

Carter i Kelly zasnęli pierwsi, wyczerpani mentalnym atakiem. Siedziałem nad nimi, na łóżku, i przyglądałem się im. Był środek nocy, kiedy Joe spytał:

– Dlaczego to się dzieje właśnie mnie?

Westchnąłem.

– To musiałeś być ty. To było… – Pokręciłem głową. – Jesteś Alfą. To zawsze miałeś być ty.

Jego oczy zalśniły w ciemności.

– On po mnie przyszedł. Kiedy byłem mały. Żeby zemścić się na tacie.

– Wiem.

– Nie było cię tam.

– Nie.

– Ale teraz tu jesteś.

– Jestem.

– Mogłeś odmówić. A ja nie mógłbym cię zmusić. Nie tak jak ich.

Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Tata by tak nie postąpił. On by nie…

– Nie jesteś swoim ojcem – powiedziałem ostrzejszym tonem, niż zamierzałem.

– Wiem.

– Jesteś panem samego siebie.

– Czyżby?

– Tak.

– Mogłeś odmówić. Ale tego nie zrobiłeś.

– Musisz zapewnić im bezpieczeństwo – stwierdziłem cicho. – To twoje stado. Jesteś Alfą. Bez nich nie ma ciebie.

– A czym ty się stałeś? Kiedy nas nie było?

Zamknąłem oczy. Po tej wymianie zdań Joe nie odzywał się przez długi czas. Wokół nas rozciągała się noc. Już myślałem, że śpi, kiedy oznajmił:

– Chcę wrócić do domu.

Odwrócił głowę, zwracając twarz w stronę gardła Cartera. Obserwowałem ich dopóty, dopóki nie wzeszło słońce.

Czasem śnił, śnił te szalone koszmary, przez które budził się, wołając tatę, mamę i Oxa, Oxa, Oxa. W takich chwilach Kelly chwytał dłońmi jego twarz, a Carter patrzył na mnie bezradnie. Niewiele robiłem w związku z tym. Wszyscy mieliśmy potwory, które nawiedzały nasze sny. Po prostu niektórzy z nas żyli z nimi dłużej.

Wilki z Parku Narodowego Glacier pokierowały nas na północ. Ich wataha była niewielka, mieszkała w kilku chatach pośrodku lasu. Ich Alfa okazała się wredną cholerą, pozerką, która próbowała nas zastraszyć do czasu, aż Joe powiedział:

– Moim ojcem był Thomas Bennett. Został zabity, a ja nie spocznę dopóty, dopóki z tych, którzy mi go odebrali, nie zostanie jedynie kupka zakrwawionych kości.

Po tym sytuacja się uspokoiła. Opowiedzieli nam, że Omegi wkroczyły na ich terytorium. Alfa wskazała nam kopczyk ziemi z wbitym weń krzyżem otoczonym kwiatami. Grób jednej z jej Bet, jak oznajmiła. Wokół nich zaroiło się od Omeg jak od szerszeni, wszystkie miały fioletowe oczy i obślinione pyski. Zginęły, przynajmniej większość z nich. Tym, które uciekły, ledwie udało się ujść z życiem. Ale wcześniej odebrały je jednemu z członków stada. Richarda nie było wśród nich. Ale słyszeli szepty dalej na północ, na terytorium Kanady.

– Znałam Thomasa – powiedziała mi Alfa, nim wyjechaliśmy. Towarzysz jej życia nadskakiwał chłopakom, obdzielił ich miskami z zupą i grubymi pajdami chleba. – Dobra była z niego osoba.

– No – odparłem.

– Ciebie też znam. Nie żebyśmy się kiedyś spotkali.

Nie patrzyłem na nią.

– On wiedział – ciągnęła – przez co przeszedłeś. Jaką cenę zapłaciłeś. Sądził, że pewnego dnia do niego wrócisz. Że potrzebowałeś czasu i przestrzeni, i…

– Zaczekam na zewnątrz – powiedziałem gwałtownie. Carter spojrzał na mnie z wypchanymi policzkami i bulionem ściekającym po brodzie, ale zbyłem go machnięciem ręki.

Powietrze było chłodne, a gwiazdy świeciły jasno. Pierdol się, pomyślałem, wpatrując się w bezmiar. Pierdol się.

Nie odnaleźliśmy Richarda Collinsa w Calgary. Natrafiliśmy na zdziczałe wilki. Zaatakowały nas, zagubione we własnym szaleństwie. Współczułem im. Przynajmniej dopóty, dopóki nie okazało się, że mają przewagę liczebną, i dopóki nie rzuciły się na Joego. Wrzasnął, kiedy rozorały mu skórę, a jego bracia wykrzyknęli jego imię. Kruk rozpostarł skrzydła. Gdy walka się skończyła, byłem wyczerpany i zbryzgany krwią wrogów, a ziemia wokół mnie – usłana trupami.

Joe podpierał się na ramionach Cartera i Kelly’ego, głowę zwiesił nisko, a jego skóra powoli zrastała się z powrotem. Oddech rzęził mu głośno w piersi. Powiedział:

– Ocaliłeś mnie. Ocaliłeś nas.

Odwróciłem wzrok.

Kiedy spał, wyciągnąłem komórkę na kartę, którą nosiłem przy sobie. Wybrałem imię Marka z kontaktów i pomyślałem, jak łatwe by to było. Wystarczyłoby, żebym wcisnął przycisk, a natychmiast usłyszałbym w uchu jego głos. Przeprosiłbym go, powiedział, że nie powinienem był pozwolić, by sprawy zaszły tak daleko. Że rozumiałem wybory, których dokonał tak dawno temu. Ale zamiast tego napisałem SMS-a do Oxa:

Joemu nic nie jest. Wpakował się w tarapaty. Teraz odsypia. Nie chciał cię martwić.

Tamtej nocy śniłem o brązowym wilku, który przyciskał nos do mojego podbródka.

Telefon zadzwonił, kiedy byliśmy na Alasce. Gapiliśmy się na niego, niepewni, co zrobić. Minęły cztery miesiące, odkąd opuściliśmy Green Creek, ale nie byliśmy ani trochę bliżej Richarda niż wcześniej.

Joe przełknął ciężko i podniósł nierejestrowaną komórkę z biurka w kolejnym bezimiennym hotelu gdzieś na zadupiu. Sądziłem, że oleje połączenie. Ale on odebrał. Słyszeliśmy monolog. Calutki.

– Ty pierdolony dupku – warknął Ox, a ja niczego nie pragnąłem bardziej, niż zobaczyć jego twarz. – Nie masz prawa mi tego robić! Słyszysz? Niemasz prawa. Czy tobie, kurwa, w ogóle na nas zależy? No? Jeśli tak, jeśli chociaż jakiejś maleńkiej części ciebie na mnie – na nas – zależy, to musisz zapytać samego siebie, czy to jest tego warte? Czy to, co robisz, jest tego warte? Twoja rodzina cię potrzebuje. Ja cię, kurwa, potrzebuję.

Żaden z nas się nie odezwał.

– Ty dupku. Ty cholerny draniu.

Joe odłożył telefon na skraj łóżka i opadł na kolana. Oparł podbródek na kołdrze i wpatrywał się w urządzenie, podczas gdy Ox tylko oddychał. W końcu Kelly usiadł obok niego. Carter również, i we trzech gapili się w telefon, i wsłuchiwali w odgłosy domu.

Jechaliśmy zakurzoną, podrzędną drogą, a wokół nas rozciągały się płaskie, zielone pola. Kelly siedział za kółkiem. Carter siedział na fotelu obok niego ze stopami opartymi o deskę rozdzielczą, okno po jego stronie było otwarte na oścież. Joe siedział z tyłu obok mnie, wystawiał rękę na zewnątrz SUV-a, a wiatr przepływał mu między palcami. W radiu leciała cicho muzyka. Od kilku godzin żaden z nas się nie odezwał. Nie mieliśmy pojęcia, dokąd jedziemy. To nie miało znaczenia.

Wyobraziłem sobie, jak przebiegam palcami po ogolonej głowie, jak śledzę kciukami linię brwi i małżowiny ucha. Niski pomruk narastający w silnej piersi drapieżnika, przeradzający się w warczenie. To, jak niewielka kamienna figurka leżała po raz pierwszy w mojej dłoni, zaskakująco ciężka.