Wilcza pieśń - TJ Klune - ebook + książka

Wilcza pieśń ebook

Klune TJ

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

TJ Klune zabiera czytelników w kolejną niezwykłą podróż. Do świata amerykańskich miasteczek, chłopców ze złamanym sercem, magii, wilkołaków i miłości, która otula jak ciepły koc.

Oxnard Matheson dorastał w niewielkim, spokojnym Green Creek, w stanie Oregon. Był większy od rówieśników i nieco powolny. Kiedy miał dwanaście lat, jego tata dał mu cenną lekcję. Powiedział, że Ox nie jest nic wart i ludzie nigdy go nie zrozumieją. Potem zabrał walizkę i odszedł.

Ox miał szesnaście lat, kiedy spotkał na drodze chłopca, który nie przestawał mówić. Nastolatek dowiedział się później, że Joe Bennett nie odzywał się przez prawie dwa lata i że właśnie wprowadził się z rodziną do domu położonego na końcu uliczki.

Ox miał siedemnaście lat, gdy odkrył sekret chłopca i jego rodziny. Ta tajemnica zmieniła go na zawsze. Monotonna codzienność wybuchła feerią wcześniej nieznanych barw, zapachów i smaków. Stała się pełna przyjaźni, miłości, krwistoczerwonych oczu i… niebezpieczeństwa.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 706

Oceny
4,2 (198 ocen)
111
44
23
15
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaSold

Nie oderwiesz się od lektury

Epicka i kapitalna :)
60
MarKubiesa

Całkiem niezła

Klune ma lekkie pióro i styl, który trafia do serduszka. W tej powieści mogą uwierać tylko bardzo dosadne, wulgarne wręcz, opisy, przez które książka powinna trafić do działu "romans i erotyka".
60
AureaDicta

Całkiem niezła

Fajne czytadło na zimowe wieczory. Relacje rodzinne między postaciami strasznie pocieszne. Różnica wieku może odstraszać, nawet jeśli bohaterowie nie robią nic bardziej intymnego do dorosłego wieku. Jeżeli jednak dla kogoś jest barierą nie do przeskoczenia, warto sobie darować zabieranie się za książkę, bo nie zmienia to faktu, że sama relacja pomiędzy nimi zawiązuje się baaardzo wcześnie. Od strony technicznej tłumaczenie pozostawia wiele do życzenia, zdania często brzmią dosyć sztywno i niezręcznie. Momentami ciężko się czyta z tego powodu, ale nie wiem na ile można obarczać winą tłumacza, a na ile oryginalny tekst - taka tematyka oraz słownictwo z nią związane może być ciężkie do przełożenia na nasz polski bez pewnych niezręczności językowych 🤔
20
Dominia323

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna
20
atramentowe

Całkiem niezła

Książka zdecydowanie 16+ i nie tak dobra jak dom nad błękitnym morzem. Fabularnie spoko gdzieś do 3/4 potem już przewidywalna. Dużo zbędnych dłużyzn i powtórzeń, odbiegania od fabuły do wspomnień. Styl który na początku książki może się wydawać interesujący, nowatorski i uroczy z czasem staje się coraz bardziej męczący.
10

Popularność




Tytuł oryginału: Wolfsong

Projekt okładki: Red Nose Studio

Redakcja: Natalia Popławska (Lingventa)

Redaktor prowadzący: Agata Then

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Maria Śleszyńska, Katarzyna Szajowska

© 2016 by TJ Klune. By arrangement with the author.

All rights reserved.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka

ISBN 978-83-287-2769-4

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Ely, ta książka jest dla Ciebie ze względu na te wszystkie linki do Tumblra.

Wiesz, o które chodzi.

Pragnienie istnieje naprawdę.

Prosimy cię, zostań z nami! Zjemy cię! Tak cię kochamy!

Maurice Sendak, Tam, gdzie żyją dzikie stwory[1]

drobinki kurzu / chłód i metal

Miałem dwanaście lat, kiedy mój tatko postawił walizkę przy drzwiach.

– A to po co? – zapytałem z kuchni.

Ojciec wydał z siebie ciche, ciężkie westchnienie. Chwilę trwało, nim się odwrócił.

– Kiedy wróciłeś do domu?

– Jakiś czas temu. – Skóra mnie zaswędziała. Wydawało mi się, że coś jest nie w porządku.

Tatko spojrzał na stary zegar wiszący na ścianie. Szybka osłaniająca tarczę była pęknięta.

– Jest później, niż myślałem. Posłuchaj, Ox… – Potrząsnął głową. Wyglądał na skołowanego. Zdezorientowanego. Wiele można było powiedzieć o moim ojcu. Że był pijakiem. Że szybko wpadał w złość, a wtedy w ruch szły wyzwiska i pięści. Że był słodkim diabłem, którego śmiech grzmiał niczym stary harley-davidson WLA, którego zreperowaliśmy poprzedniego lata. Ale nigdy nie widziałem, żeby był skołowany. Nigdy nie bywał zdezorientowany. Nie tak jak teraz.

Zaczęło mnie strasznie swędzieć.

– Wiem, że nie jesteś najbystrzejszym chłopcem – powiedział i spojrzał przez ramię na walizkę.

Nie mijał się z prawdą. Nie grzeszę nadmiarem rozumu. Mama powiedziała kiedyś, że wszystko ze mną w porządku, ale tatko uważał, że jestem powolny. Mama odparła, że przecież to nie wyścig. Tatko był już wtedy przyssany do swojej whisky, więc zaczął krzyczeć i rozwalać różne rzeczy. Ale jej nie uderzył. W każdym razie nie tamtej nocy. Mama strasznie płakała, ale jej nie uderzył. Upewniłem się, że nie. Kiedy w końcu zaczął chrapać w swoim starym fotelu, wślizgnąłem się z powrotem do pokoju i schowałem pod kołdrą.

– Tak jest, proszę pana.

Popatrzył na mnie, a ja mógłbym przysiąc i do końca swoich dni nie zmienię zdania, że w jego oczach zobaczyłem coś na kształt miłości.

– Głupi jak wół[2] – stwierdził, ale w jego ustach nie zabrzmiało to złoś­liwie. Tak po prostu było.

Wzruszyłem ramionami. Nie pierwszy raz mi to mówił, chociaż mama prosiła go, żeby przestał. Nic się nie stało. Był moim ojcem. Wiedział o tym lepiej niż ktokolwiek inny.

– Ludzie będą cię chujowo traktować – zauważył. – Przez większość życia.

– Jestem większy niż przeciętny człowiek – powiedziałem, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Bo tak było. Ludzie się mnie bali, chociaż wcale tego nie chciałem. Byłem duży. Jak mój tatko. Duży facet z obwis­łym bebzonem, który zawdzięczał gorzale.

– Nikt nie będzie potrafił cię pojąć – dodał.

– Aha.

– Nikt cię nie zrozumie.

– Wcale nie muszą. – Bardzo chciałem, żeby mnie rozumieli, ale zdawałem sobie sprawę, dlaczego nie było to możliwe.

– Muszę lecieć.

– Dokąd?

– Po prostu. Posłuchaj…

– Mama o tym wie?

Roześmiał się, ale nie zabrzmiało to tak, jakby coś go rozbawiło.

– No jasne. Możliwe, że tak. Cóż, wiedziała, na co się zanosi. Pewnie już od jakiegoś czasu.

Zrobiłem krok w jego stronę.

– Kiedy wracasz?

– Ox, ludzie będą dla ciebie podli. Po prostu ich ignoruj. Nie wychylaj się.

– Ludzie nie są podli. Przynajmniej nie zawsze. – Nie znałem zbyt wielu ludzi. Tak naprawdę nie miałem żadnych przyjaciół. Ale ludzie, których znałem, nie byli podli. Przynajmniej nie zawsze. Po prostu nie bardzo wiedzieli, co ze mną zrobić. W każdym razie większość z nich. Ale to nic nie szkodziło. Ja też nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić.

A potem tatko powiedział:

– Przez jakiś czas się nie zobaczymy. Może nawet przez dłuższy czas.

– A co z warsztatem? – zapytałem. Ojciec pracował u Gorda. Kiedy wracał do domu, pachniał smarem, olejem silnikowym i metalem. Miał czarny brud pod paznokciami. Miał koszule, na których wyhaftowano jego imię. Czerwoną, białą i niebieską nicią wyszyto na nich słowo „Curtis”. Zawsze uważałem, że to najniezwyklejsza rzecz pod słońcem. Że tylko wielcy ludzie zasługują na koszule z wypisanym na nich ich własnym imieniem. Czasem zabierał mnie ze sobą do pracy. Kiedy miałem trzy lata, pokazał mi, jak się zmienia olej w samochodzie. Kiedy miałem cztery, pokazał mi, jak się zmienia oponę. Kiedy miałem dziewięć lat, pokazał mi, jak wyremontować silnik w chevrolecie Bel Air coupé z 1957 roku. Wracałem wówczas do domu pachnący smarem, olejem silnikowym i metalem i późną nocą marzyłem o koszuli z wyhaftowanym na niej moim imieniem. Na piersi byłby napis „Oxnard”. A może po prostu „Ox”.

– Gordo ma to gdzieś – odparł tatko.

Wydawało mi się, że kłamie. Gordowi bardzo zależało. Był opryskliwy, ale kiedyś mi powiedział, że jak dorosnę, to będę mógł do niego przyjść i pogadać o pracy. „Tacy faceci jak my muszą trzymać się razem” – stwierdził. Nie wiem, co miał przez to na myśli, ale wystarczała mi świadomość, że nie traktował mnie jak powietrze.

– Aha – udało mi się wykrztusić.

– Nie żałuję, że się urodziłeś – powiedział ojciec. – Ale żałuję całej reszty.

Nie zrozumiałem.

– Chodzi o…? – Nie wiedziałem, o co mu chodziło.

– Żałuję, że tu utknąłem – wyjaśnił. – I dłużej tego nie zniosę.

– W porządku – odparłem. – Jakoś temu zaradzimy. – Przecież mogliśmy iść gdzieś indziej.

– Temu nie da się zaradzić, Ox.

– Naładowałeś telefon? – spytałem, bo ciągle o tym zapominał. – Pamiętaj, żeby go ładować, bo w przeciwnym wypadku nie będę mógł do ciebie zadzwonić. W szkole robimy nowe zadania z matmy, których nie rozumiem. Pan Howse powiedział, że mogę poprosić cię o pomoc. – Chociaż i tak wiedziałem, że tatko nie poradzi sobie z zadaniami lepiej niż ja. Nazywało się to „wstęp do algebry” i mnie przerażało, bo chociaż było tylko wstępem, to i tak miałem duże trudności. Bałem się, co będzie, jak zacznie się prawdziwa algebra.

Rozpoznałem minę, którą po moich słowach zrobił tatko. Oznaczała, że jest zły. Jest na mnie wkurzony.

– Czy ty, kurwa, nic nie rozumiesz? – warknął, a ja usiłowałem się nie wzdrygnąć.

– Nie – odparłem, bo naprawdę nic nie rozumiałem.

– Ox – powiedział tatko. – Nie będzie odrabiania zadań z matmy. Nie będzie rozmów przez telefon. Przestań albo pożałuję i tego, że się urodziłeś.

– Aha – stwierdziłem.

– Musisz stać się mężczyzną. Dlatego próbuję ci to wytłumaczyć. Ludzie będą obrzucać cię błotem. A ty masz je z siebie strząsnąć i iść dalej. – Ręce trzymał opuszczone wzdłuż tułowia, dłonie zwinął w pięści. Nie wiedziałem dlaczego.

– Umiem być mężczyzną – zapewniłem go, bo wydawało mi się, że może dzięki temu poczuje się lepiej.

– Wiem – odparł.

Uśmiechnąłem się do niego, ale odwrócił wzrok.

– Muszę już iść – powiedział w końcu.

– Kiedy wracasz? – zapytałem.

Zrobił chwiejny krok w stronę drzwi. Wziął wdech, zarzęziło mu w piersi. Podniósł walizkę. Wyszedł. Słyszałem, jak na dworze odpalił silnik swojego starego auta. Motor zakrztusił się, kiedy nabierał prędkości. Brzmiał tak, jakby potrzebował nowego paska rozrządu. Pomyślałem, że będę musiał później przypomnieć o tym ojcu.

Tamtej nocy mama wróciła do domu późno. Wzięła w knajpce dwie zmiany z rzędu. Znalazła mnie w kuchni. Stałem w tym samym miejscu, co w chwili, gdy tatko wyszedł. Wszystko się zmieniło.

– Ox? – spytała. – Co się dzieje? – Wyglądała na bardzo zmęczoną.

– Cześć, mamo – przywitałem się.

– Dlaczego płaczesz?

– Wcale że nie. – Nie płakałem, bo byłem już mężczyzną.

Mama dotknęła mojej twarzy. Jej dłonie pachniały solą, frytkami i kawą. Przesunęła kciukami po wilgotnych policzkach.

– Co się stało?

Popatrzyłem na nią z góry. Zawsze była drobna, a w którymś momencie, jakoś tak z rok temu, przerosłem ją. Szkoda, że nie pamiętam dnia, kiedy to się stało. To była wiekopomna chwila.

– Zajmę się tobą – obiecałem. – Nie musisz się martwić.

Jej oczy złagodniały. Widziałem zmarszczki, które się wokół nich uformowały. Zmęczenie w ułożeniu jej szczęki.

– Cały czas się mną opiekujesz. Ale to… – Urwała. Wzięła wdech. – Poszedł sobie? – zapytała. Wydawała się taka drobna.

– Tak myślę. – Nawinąłem sobie kosmyk jej włosów na palec. Ciemnych, takich jak moje. Takich jak tatki. Wszyscy byliśmy tacy ciemni.

– Co powiedział? – spytała.

– Jestem już mężczyzną – odparłem. Tylko tyle musiała usłyszeć.

Śmiała się tak, że aż zgięła się wpół.

Nie zabrał pieniędzy, kiedy odchodził. A przynajmniej nie wszystkie. Nie żeby było tego dużo. Nie wziął też żadnych zdjęć. Tylko trochę ubrań. Maszynkę do golenia. Samochód. Niektóre narzędzia. Jakbym nie wiedział lepiej, pomyślałbym, że w ogóle go tu nie było.

Cztery dni później zadzwoniłem do niego. Był środek nocy. Sygnał odezwał się kilkakrotnie, po czym usłyszałem komunikat, że wybrany numer jest nieaktywny. Następnego ranka musiałem przeprosić mamę. Ściskałem telefon tak mocno, że go zgniotłem. Powiedziała, że nic się nie stało, i nigdy więcej o tym nie rozmawialiśmy.

Miałem sześć lat, kiedy tatko kupił mi mój własny zestaw narzędzi. Nie taki zabawkowy. Nie taki z kolorowego plastiku. Chłodny w dotyku, metalowy i całkiem prawdziwy.

Powiedział:

– Dbaj, żeby zawsze były czyste. I niech Bóg ma cię w swojej opiece, jeśli znajdę je rzucone gdzieś na dworze. Jak zardzewieją, to przetrzepię ci skórę. Cholera, nie do tego służą. Zrozumiano?

Dotknąłem ich z szacunkiem, bo dostałem je w prezencie.

– Okej – powiedziałem, bo nie potrafiłem znaleźć odpowiednich słów, by wyrazić, jaką radość czułem w sercu.

Pewnego ranka, kilka tygodni po tym, jak odszedł, stanąłem w ich (jej) pokoju. Mama znów była w restauracji, wzięła kolejną zmianę. Wiedziałem, że wróci do domu z obolałymi kostkami. Światło wpadało do pomieszczenia przez okno na przeciwległej ścianie. Drobinki kurzu unosiły się w jego promieniach. Sypialnia pachniała nim. Pachniała nią. Pachniała obojgiem. Tym czymś, co robi się razem. Miało upłynąć wiele czasu, nim zapach się ulotni. Ale w końcu tak się stało.

Otworzyłem przesuwne drzwi szafy. Połowa była w zasadzie pusta. Zostało w niej jednak parę drobiazgów. Kawałeczki życia, którego nikt już nie wiódł. Na przykład jego koszule do pracy. Z tyłu szafy wisiały cztery. Ze słowami „Warsztat u Gorda” wyhaftowanymi kursywą. Na wszystkich widniał napis „Curtis”. Curtis, Curtis, Curtis. Dotknąłem każdej opuszkami palców. Zdjąłem ostatnią w rządku z wieszaka. Narzuciłem na ramiona. Była ciężka i pachniała mężczyzną, potemi pracą. Powiedziałem sobie:

– W porządku, Ox. Dasz radę.

No i zacząłem ją zapinać. Moje paluchy, zbyt wielkie i szorstkie, z trudem radziły sobie z guzikami. Niezdarny i głupi, taki właśnie byłem. Niezgrabny, pozbawiony gracji i tępy. Za wielki, by mogło mi to wyjść na dobre.

Kiedy ostatni guzik przeszedł w końcu przez dziurkę, zamknąłem oczy. Wziąłem wdech. Przypomniałem sobie, jak tamtego ranka wyglądała mama. Fioletowe cienie pod oczami. Zgarbione ramiona. Powiedziała:

– Zachowuj się dzisiaj grzecznie, Ox. Postaraj się nie wpakować w kłopoty. – Jakbym potrafił tylko wpadać w tarapaty. Jakbym nic innego nie robił.

Otworzyłem oczy. Spojrzałem w lustro, które wisiało na drzwiach szafy. Koszula była za duża. A może to ja byłem za mały. Nie wiem. Wyglądałem jak dzieciak bawiący się w przebieranki. Jakbym udawał. Spojrzałem spode łba na swoje odbicie. Powiedziałem niskim głosem:

– Jestem mężczyzną.

Nie uwierzyłem sobie.

– Jestem mężczyzną.

Skrzywiłem się.

– Jestem mężczyzną.

W końcu zdjąłem koszulę roboczą ojca i odwiesiłem ją do szafy. Kiedy zamykałem za sobą drzwi, w promieniach zachodzącego słońca wciąż tańczyły drobiny kurzu.

katalizator / śnienie na jawie

Warsztat u Gorda, słucham.

– Cześć, Gordo.

Mruknięcie.

– No, kto mówi? – Jakby nie wiedział.

– Ox.

– Oxnard Matheson! Właśnie o tobie myślałem.

– Poważnie?

– Nie. Czego, kurwa, chcesz?

Wyszczerzyłem zęby, bo wiedziałem. Uśmiech na mojej twarzy wydał mi się dziwny.

– Też się cieszę, że cię słyszę.

– Jasne. Dawno cię nie widziałem, dzieciaku. – Był wkurzony moją nieobecnością.

– Wiem. Musiałem… – Nie wiedziałem, co muszę zrobić.

– Ile to już czasu minęło, odkąd dawca spermy spierdolił z chałupy?

– Będzie chyba kilka miesięcy. – Pięćdziesiąt siedem dni, dziesięć godzin i czterdzieści dwie minuty.

– Jebać go. Kumasz, nie?

Kumałem, ale nie zmieniało to faktu, że był moim tatkiem. Więc może i nie kumałem.

– No pewnie – odparłem.

– U twojej mamy wszystko w porządku?

– Pewnie. – Nie. Wydawało mi się, że nie jest w porządku.

– Ox.

– Nie. Nie wiem.

Wziął głęboki wdech i westchnął.

– Przerwa na papierosa? – spytałem i poczułem ból, bo było to coś, co znałem. Niemal czułem w powietrzu dym. Palił mnie w płuca. Kiedy myślałem o tym wystarczająco intensywnie, widziałem go siedzącego na tyłach warsztatu. Palącego papierosa i patrzącego spode łba. Długie nogi wyciągnięte przed siebie, skrzyżowane w kostkach. Olej silnikowy pod paznokciami. Jasne, kolorowe tatuaże pokrywające ramiona. Kruki i kwiaty, i kształty, których znaczenia nigdy nie potrafiłem rozszyfrować.

– No. Karmię raka, kolego.

– Mógłbyś rzucić.

– Ja z niczego nie rezygnuję, Ox.

– Nawet starego psa można nauczyć nowych sztuczek.

Parsknął.

– Mam dwadzieścia cztery lata.

– Staruszek.

– Ox. – Gordo wiedział.

Dlatego się zwierzyłem:

– Nie radzimy sobie.

– Bank? – spytał.

– Wydaje jej się, że ich nie widzę. Znaczy tych listów.

– Z iloma ratami zalegacie?

– Nie wiem. – Czułem się zażenowany. Niepotrzebnie do niego zadzwoniłem. – Muszę kończyć.

– Ox – warknął. Rzeczowo i wyraźnie. – Z iloma ratami?

– Z siedmioma.

– Pieprzony łajdak – odparł. Był wściekły.

– On nie…

– Przestań, Ox. Po prostu… przestań.

– Tak sobie myślałem…

– O rety.

– Może mógłbym…? – Mój język wydawał się ciężki jak z ołowiu.

– Wyduś to z siebie.

– Może mógłbyś mnie zatrudnić? – rzuciłem pospiesznie. – Chodzi o to, że potrzebujemy pieniędzy. Nie mogę pozwolić, żeby straciła dom. Tylko tyle nam zostało. Poradzę sobie, Gordo. Będę się przykładał do roboty i będę pracował u ciebie już zawsze. W końcu i tak zacząłbym u ciebie pracować, więc czemu nie miałbym zrobić tego już teraz? Mogę zacząć już teraz? Przepraszam, po prostu muszę zacząć pracować, bo teraz ja jestem głową rodziny. – Bolało mnie gardło. Żałowałem, że nie mam pod ręką nic do picia, bo nie mogłem zmusić nóg, by się poruszyły.

Z początku Gordo się nie odzywał. Wreszcie powiedział:

– Chyba nigdy wcześniej nie słyszałem, jak wypowiadasz tyle słów naraz.

– Nie mówię zbyt wiele. – Jak widać.

– Zgadza się. – Wydawał się rozbawiony. – Słuchaj, zrobimy tak…

Gordo dał mojej mamie pieniądze, żeby mogła uregulować spłatę kre­dytu hipotecznego. Powiedział, że odliczy tę kwotę od pensji, którą będzie mi wypłacał pod stołem do czasu, aż będę mógł zacząć u niego legalnie pracować.

Mama się rozpłakała. Najpierw odmówiła, ale potem zdała sobie sprawę, że nie może sobie pozwolić na odmowę. Wtedy ponownie się rozpłakała i zgodziła się, a Gordo kazał jej obiecać, że jeśli znów zrobi się kiepsko, to mu o tym powie. Wydaje mi się, że mama uznała go za naszego zbawcę, być może nawet spróbowała uśmiechnąć się do niego nieco szerzej. Może zaśmiała się beztrosko. Może zakołysała lekko biodrami.

Nie wiedziała, że kiedyś, jak miałem sześć lat czy coś koło tego, zobaczyłem go z innym facetem. Wchodzili razem do kina, a Gordo trzymał tamtego delikatnie za łokieć. Śmiał się w głos, a w jego oczach lśniły gwiazdy. Nie sądzę, że byłby zainteresowany moją mamą. Nigdy więcej nie widziałem go z tamtym mężczyzną. Nigdy nie widziałem go też z nikim innym. Chciałem go o to zapytać, ale wokół jego oczu pojawiło się jakieś napięcie, którego wcześniej tam nie było, więc nigdy się na to nie zdobyłem. Ludzie nie lubią, jak się im przypomina o smutnych sprawach.

Skończyły się listy i telefony z pogróżkami z banku. W zaledwie pół roku udało się spłacić Gorda. A przynajmniej tak nam powiedział. Nie bardzo rozumiałem, jak działają pieniądze, ale zdawało mi się, że powinno to potrwać dłużej. Gordo powiedział, że jesteśmy kwita, i tyle. Później niezbyt często widywałem swoje pieniądze. Gordo oznajmił, że otworzył dla mnie konto w banku, na którym będą narastać odsetki. Nie miałem pojęcia, na czym polega „narastanie odsetek”, ale ufałem Gordowi.

– Na czarną godzinę – powiedział.

A ja nie lubiłem, jak robiło się czarno.

Miałem kiedyś przyjaciela. Nazywał się Jeremy, nosił okulary i na widok wielu rzeczy uśmiechał się nerwowo. Mieliśmy wtedy po dziewięć lat. On lubił komiksy i rysowanie, a pewnego dnia podarował mi własnoręcznie wykonany obrazek, który przedstawiał mnie jako superbohatera. Miałem na nim pelerynę i w ogóle. Pomyślałem, że to najfajniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Ale potem Jeremy przeprowadził się na Florydę, a kiedy sprawdziliśmy z mamą na mapie, gdzie leży Floryda, okazało się, że to po drugiej stronie kraju od naszego domu w Oregonie.

– Ludzie nie zagrzewają miejsca w Green Creek – powiedziała mi, kiedy śledziłem palcem przebieg dróg na mapie. – Tu nic nie ma.

– My zostaliśmy – odparłem.

Odwróciła wzrok.

Mama się myliła. Niektórzy ludzie zostawali. Może niewielu, ale zostawali. Ona została. Ja zostałem. Gordo został. Zostali ludzie, z którymi chodziłem do szkoły, chociaż było możliwe, że i oni w końcu wyjadą. Green Creek umierało, ale nie było jeszcze martwe. Mieliśmy tu spożywczak. Knajpkę, w której pracowała mama. McDonalda. Kino z jedną salą, w którym wyświetlano filmy z lat siedemdziesiątych. Sklep monopolowy z kratami w oknach. Sklep perukarski z głowami manekinów na wystawie, udekorowanymi rudymi, czarnymi i blond włosami. Warsztat samochodowy Gorda. Stację paliw. Dwa skrzyżowania ze światłami. Jedną szkołę dla wszystkich klas. A wszystko to pośrodku lasu w samym sercu Gór Kaskadowych[3].

Nie rozumiałem, dlaczego ludzie chcieli opuścić to miejsce. Dla mnie było domem. Mieszkaliśmy na uboczu pośród drzew, przy końcu drogi gruntowej. Dom był niebieski. Wykończenia białe. Farba łuszczyła się, ale to nie miało znaczenia. W lecie pachniało tu trawą, bzem, tymiankiem i sosnowymi szyszkami. Jesienią liście kruszyły się z chrzęstem pod stopami. Zimą z komina unosił się dym, który mieszał się z padającym śniegiem. Wiosną ptaki nawoływały do siebie z gałęzi, a nocami sowy pohukiwały aż do wczesnego poranka.

Na samym końcu naszej ulicy stał dom, widoczny między drzewami. Mama powiedziała, że nikt w nim nie mieszka, ale czasami widywałem zaparkowany przed nim samochód osobowy albo ciężarowy i światła palące się nocą w środku. Był to duży budynek z wieloma oknami. Próbowałem przez nie zaglądać, ale zawsze pozostawały zasłonięte. Czasem mijały miesiące, zanim znów zobaczyłem jakieś auto na podjeździe.

– Kto tam mieszkał? – zapytałem ojca, kiedy miałem dziesięć lat.

Tatko stęknął i otworzył sobie kolejne piwo.

– Kto tam mieszkał? – zapytałem mamę, kiedy wróciła z pracy.

– Nie wiem – odparła i pogładziła mnie po uchu. – Stał już pusty, kiedy się tu przeprowadziliśmy.

Nigdy nikogo więcej o to nie pytałem. Wmawiałem sobie, że robię to dlatego, że tajemnica jest lepsza od rzeczywistości.

Nigdy nie pytałem, dlaczego przeprowadziliśmy się do Green Creek, kiedy miałem trzy latka. Nigdy nie pytałem, czy mam dziadków albo kuzynostwo. Zawsze byliśmy tylko my troje, do czasu, aż zostało nas tylko dwoje.

– Myślisz, że on wróci? – spytałem Gorda, kiedy miałem czternaście lat.

– Jebane komputery – wymruczał pod nosem Gordo i wcisnął kolejny guzik na skanerze diagnostycznym Nexiq, który podłączył do samochodu. – Do wszystkiego trzeba ich używać. – Nacisnął kolejny guzik i maszyna zapiszczała na niego gniewnie. – Nie mogę po prostu zajrzeć pod maskę i samemu dojść do tego, gdzie leży problem. Nie. Muszę użyć kodów diagnostycznych, bo wszystko jest zautomatyzowane. Mój dziadek potrafił powiedzieć, co się popsuło, jedynie przysłuchując się pracy silnika na biegu jałowym.

Wziąłem urządzenie z jego rąk i stuknąłem palcem we właściwe miejsce na ekranie. Kiedy pojawił się kod, wręczyłem mu je z powrotem.

– Katalizator.

– No przecież wiedziałem – oznajmił i się skrzywił.

– To będzie sporo kosztować.

– Wiem.

– Pana Fordhama nie stać na taki wydatek.

– Wiem.

– Masz zamiar policzyć mu mniej, prawda? – spytałem, bo takim właśnie człowiekiem był Gordo. Dbał o innych, chociaż nie chciał, żeby ktokolwiek się o tym dowiedział.

Powiedział:

– Nie, Ox. On nie wróci. Wsadź to na podnośnik, dobra?

Mama siedziała przy kuchennym stole, a wokół niej leżały rozłożone papiery. Wyglądała na smutną. Zdenerwowałem się.

– Więcej dokumentów z banku? – spytałem.

Pokręciła głową.

– Nie.

– W takim razie co?

– Ox, to są… – Wzięła długopis i zaczęła się podpisywać. Zatrzymała się, nim jeszcze skończyła pisać pierwszą literę nazwiska. Odłożyła długopis. Spojrzała na mnie. – Będę cię dobrze traktować.

– Wiem – odparłem zgodnie z prawdą.

Podniosła długopis z powrotem i podpisała się. I jeszcze raz. I jeszcze. I jeszcze. Kilkakrotnie coś parafowała. Kiedy skończyła, powiedziała:

– To by było na tyle. – Roześmiała się, wstała od stołu i chwyciła mnie za ręce, a potem tańczyliśmy w kuchni w takt piosenki, której żadne z nas nie słyszało. Niedługo później mama wyszła.

Kiedy zerknąłem na rozłożone na stole dokumenty, zrobiło się już ciemno. Na blacie leżał pozew o rozwód.

Mama wróciła do nazwiska panieńskiego. Callaway. Spytała mnie, czy też chciałbym zmienić swoje. Odparłem, że nie. Postanowiłem, że sprawię, by nazwisko Matheson dobrze się kojarzyło. Myślała, że nie widzę jej łez, kiedy to mówiłem. Ale widziałem.

Siedziałem w szkolnej stołówce. Było głośno. Nie mogłem się skupić. Bolała mnie głowa. Chłopak o imieniu Clint podszedł do mojego stolika razem z grupką przyjaciół. Ja byłem sam. Clint powiedział:

– Pierdolony przygłup.

Jego kumple się roześmiali. Wstałem i zobaczyłem strach w jego oczach. Byłem od niego większy. Odwróciłem się i wyszedłem, bo mama powiedziała, że nie mogę wdawać się w kolejne bójki. Clint powiedział coś za moim plecami, a jego przyjaciele znów wybuchli śmiechem. Powiedziałem sobie w duchu, że jak już się z kimś zaprzyjaźnię, to nie będziemy tacy wredni jak oni.

Nikt mi nie dokuczał, kiedy usiadłem na dworze. Było prawie miło. Kanapka mi smakowała. Czasami spacerowałem po lesie. Tam wszystko wydawało się klarowniejsze. Drzewa kołysały się na wietrze. Ptaki opowiadały mi historie. Nie oceniały mnie.

Pewnego dnia podniosłem z ziemi kij i udawałem, że to miecz. Przeskoczyłem przez strumyk, ale był zbyt szeroki i zmoczyłem sobie stopy. Położyłem się na plecach i patrzyłem na niebo przez gałęzie drzew. Czekałem, aż wyschną mi skarpetki. Zagłębiłem palce stóp w ziemi. Na kamieniu tuż obok mojej głowy wylądowała ważka. Była zielononiebieska. Na skrzydełkach miała błękitne żyłki. Jej oczy były czarne i lśniące. Odleciała, a ja zastanawiałem się, jak długo pożyje. Na prawo ode mnie coś się poruszyło. Kiedy spojrzałem w tamtą stronę, usłyszałem warknięcie. Pomyślałem, że powinienem uciekać, ale nie mogłem zmusić stóp, by się poruszyły. Ani rąk. Nie chciałem zostawiać skarpetek w lesie. Zamiast rzucić się do biegu, powiedziałem:

– Cześć.

Nie doczekałem się odpowiedzi, ale wiedziałem, że coś tam się kryje.

– Jestem Ox. Wszystko w porządku.

Dźwięk wydychanego powietrza. Coś jak westchnienie. Poinformowałem to coś, że lubię las. Mignęła mi plama czerni, ale po chwili już jej nie było. Kiedy dotarłem do domu, we włosach miałem pełno liści, a przed pustym domem na końcu ulicy stał zaparkowany samochód. Następnego dnia już go nie było.

Tamtej zimy pewnego dnia po wyjściu ze szkoły poszedłem do restauracji. Zaczęły się ferie świąteczne. Czekały mnie trzy tygodnie laby, jeśli nie liczyć pracy w warsztacie, więc czułem się szczęśliwy. Zanim dotarłem do Oazy i otworzyłem drzwi, znów zaczął padać śnieg. Nad głową rozległ się dźwięk dzwonka. Niedaleko wejścia stała dmuchana palma. Z sufitu zwisało słońce zrobione z masy papierowej. Cztery osoby siedziały przy ladzie i piły kawę. Wnętrze pachniało tłuszczem. Uwielbiałem ten zapach. Kelnerka o imieniu Jenny strzeliła balonem z gumy do żucia i uśmiechnęła się do mnie. Chodziła do tej samej szkoły co ja, o dwie klasy wyżej. Czasem uśmiechała się do mnie również w szkole.

– Cześć, Ox – przywitała się.

– Cześć.

– Zimno na dworze?

Wzruszyłem ramionami.

– Masz czerwony nos – powiedziała.

– Aha.

Roześmiała się.

– Jesteś głodny?

– No pewnie.

– Siadaj. Przyniosę ci kawy i powiem twojej mamie, że przyszedłeś.

Usiadłem w swoim boksie na tyłach sali. Tak naprawdę boks nienależał do mnie, ale i tak wszyscy wiedzieli, że był mój.

– Maggie! – krzyknęła w stronę kuchni. – Ox przyszedł. – Puściła do mnie oczko i zaniosła talerz z jajecznicą i grzankami panu Marshowi, który flirtował z nią z szelmowskim uśmiechem, chociaż miał już osiemdziesiąt cztery lata. Jenny nie przestawała chichotać, kiedy jadł jajecznicę. Najpierw polał danie keczupem. Pomyślałem, że to dziwne.

– Hej – powiedziała mama i postawiła przede mną dzbanek z kawą.

– Cześć.

Przeczesała palcami moje włosy, strzepując z nich płatki śniegu. Stopiły mi się na ramionach.

– Jak ci poszły sprawdziany?

– Chyba nieźle.

– Wystarczająco dużo się uczyliśmy?

– Chyba tak. Ale zapomniałem, kim był Stonewall Jackson[4].

Mama westchnęła.

– Oj, Ox.

– Wszystko w porządku – uspokoiłem ją. – Napisałem całą resztę.

– Dajesz słowo?

– Tak.

Uwierzyła mi, bo jej nie okłamałem.

– Głodny?

– No. Mógłbym prosić o…?

Rozbrzmiał dźwięk dzwonka nad drzwiami. Do środka wszedł mężczyzna. Odniosłem niejasne wrażenie, że skądś go znam, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć, gdzie mogłem go wcześniej widzieć. Był w wieku Gorda i wyglądał na silnego. Był duży. Miał bujną jasną brodę. Przeciągnął dłonią po gładko ogolonej głowie. Zamknął oczy i wziął głęboki wdech. Powoli wypuścił powietrze z płuc. Otworzył oczy, a ja mógłbym przysiąc, że się zaświeciły. Ale po chwili znów widziałem tylko błękit.

– Daj mi chwilę, Ox – powiedziała mama. Poszła porozmawiać z przybyszem, a ja bardzo się starałem, żeby się na niego nie gapić. Owszem, był nieznajomy, ale chodziło o coś jeszcze. Myślałem o tym, popijając kawę.

Mężczyzna usiadł w boksie obok mojego. Twarzą do mnie. Uśmiechnął się do mnie przelotnie. Miał miły uśmiech, taki radosny, ukazujący wszystkie zęby. Mama wręczyła mu kartę dań i powiedziała, że zaraz wróci. Widziałem, jak Jenny wygląda z kuchni i przygląda się nieznajomemu. Podciągnęła cycki do góry, przeczesała włosy palcami i chwyciła dzbanek z kawą.

– Ja się nim zajmę – burknęła pod nosem. Mama przewróciła oczami.

Jenny była czarująca. Mężczyzna uśmiechnął się do niej uprzejmie. Jenny dotknęła jego dłoni, leciutko przejechała po niej paznokciami. Mężczyzna zamówił zupę. Jenny się zaśmiała. Mężczyzna poprosił o śmietankę i cukier do kawy. Jenny się przedstawiła. Mężczyzna poprosił o jeszcze jedną serwetkę. Jenny odeszła od stolika. Wyglądała na nieco zawiedzioną.

– Posiłek i przedstawienie – wymruczałem. Facet uśmiechnął się do mnie, jakby mnie usłyszał.

– Już wiesz, co byś zjadł, młody? – spytała mama, kiedy wróciła do stolika.

– Hamburgera.

– Już się robi, przystojniaku.

Uśmiechnąłem się, bo ją uwielbiałem.

Mężczyzna przyglądał się jej, kiedy odchodziła. Nozdrza mu się rozszerzyły. Przeniósł wzrok na mnie. Przekrzywił głowę. Jego nozdrza ponownie się rozszerzyły. Zupełnie jakby… węszył? Obwąchiwał? Skopiowałem jego zachowanie i też powęszyłem powietrze. Moim zdaniem pachniało tak samo jak zawsze. Facet roześmiał się i potrząsnął głową.

– Nie chodzi o nic złego – powiedział. Miał głęboki, przyjazny głos. Znów błysnęły białe zęby.

– To dobrze – odparłem.

– Jestem Mark.

– Ox.

Uniósł w zdziwieniu brew.

– Doprawdy?

– Mam na imię Oxnard. – Wzruszyłem ramionami. – Ale wszyscy mówią na mnie Ox.

– Ox – powtórzył. – Silne imię.

– Silne jak wół? – podsunąłem.

Zaśmiał się.

– Często to słyszysz?

– Chyba tak.

Mężczyzna wyjrzał przez okno.

– Podoba mi się tutaj.

Jego słowa niosły ze sobą o wiele więcej treści, niż się wydawało, ale nie potrafiłem rozszyfrować ich znaczenia.

– Mnie też. Ale mama mówi, że ludzie nie zagrzewają tutaj miejsca.

Mark powiedział:

– Ty tutaj jesteś. – Zabrzmiało to przenikliwie.

– Jestem.

– To twoja mama? – Kiwnął głową w stronę kuchni.

– No.

– W takim razie ona także tu została. Może i większość wyjeżdża, ale niektórzy zostają. – Spuścił wzrok i spojrzał na swoje dłonie. – A może niektórzy mogliby wrócić.

– W sensie: do domu? – spytałem.

Na jego usta powrócił ten uśmiech.

– Tak, Ox, wrócić do domu. To… tutaj właśnie tak pachnie. Pachnie domem.

– Ja czuję tylko smażony boczek – odparłem z zakłopotaniem.

Mark się roześmiał.

– Wiem. Jest taki budynek. W lesie. Na końcu ulicy McCarthy’ego. Teraz stoi pusty.

– Wiem, o który chodzi! Mieszkam tuż obok.

Pokiwał głową.

– Tak mi się właśnie zdawało. To by tłumaczyło, dlaczego pach…

Wróciła Jenny. Przyniosła mu zupę. Mark znów zachowywał się uprzejmie, ale nic ponadto. Inaczej niż wobec mnie.

Otworzyłem usta, żeby zapytać go o coś (o cokolwiek), ale moja mama wróciła z kuchni.

– Pozwól klientowi zjeść – zrugała mnie, gdy postawiła przede mną talerz. – To nieuprzejme tak przeszkadzać człowiekowi przy obiedzie.

– Ale ja…

– On nic nie zrobił – wtrącił się Mark. – To ja byłem wścibski.

Mama spojrzała na niego nieufnie.

– Skoro pan tak mówi.

Mark pokiwał głową i zabrał się za jedzenie zupy.

– Zostań tutaj, dopóki nie skończę pracy – nakazała mi mama. – Nie chcę, żebyś wracał do domu piechotą w taką pogodę. Do szóstej nie zostało już dużo czasu. Może później obejrzymy jakiś film?

– W porządku. Obiecałem Gordowi, że jutro zjawię się w warsztacie z samego rana.

– Nie dadzą nam odpocząć, co? – Pocałowała mnie w czoło i zostawiła mnie z moją kolacją.

Chciałem zadać Markowi więcej pytań, ale przypomniałem sobie o dobrych manierach, więc zamiast tego zabrałem się za burgera. Był delikatnie zwęglony, dokładnie taki, jak lubię.

– Gordo? – powiedział Mark. Zabrzmiało to niemal jak pytanie, ale też tak, jakby smakował imię językiem. Uśmiechał się teraz smutno.

– Mój szef. Właściciel warsztatu samochodowego.

– O – powiedział Mark. – Kto by pomyślał?

– Co by pomyślał?

– Pamiętaj, żeby się jej trzymać – odparł bez związku. – Swojej mamy.

Podniosłem na niego wzrok. Wyglądał na zasmuconego.

– Zostaliśmy tylko we dwoje – powiedziałem cicho, jakbym zdradzał mu wielką tajemnicę.

– W takim razie tym bardziej. Ale sytuacja się zmieni. Tak sądzę. Dla ciebie i dla niej. Dla nas wszystkich. – Otarł usta, wyciągnął portfel, wyjął z niego złożony banknot i położył go na stole. Wstał i naciągnął płaszcz na ramiona. Zanim wyszedł, obdarzył mnie spojrzeniem. – Wkrótce się z tobą spotkamy, Ox.

– Kto?

– Moja rodzina.

– Chodzi o tamten budynek?

Pokiwał głową.

– Myślę, że nadchodzi czas, by wrócić do domu.

– Czy moglibyśmy… – Urwałem, bo byłem tylko dzieciakiem.

– O co chodzi, Ox? – Wyglądał na zaciekawionego.

– Czy moglibyśmy zostać przyjaciółmi, kiedy wrócisz do domu? Nie mam ich zbyt wielu. – Właściwie nie miałem żadnych przyjaciół poza Gordem i mamą, ale nie chciałem go odstraszyć.

Ręce, które trzymał wzdłuż ciała, zacisnęły się w pięści.

– Niezbyt wielu? – dopytywał.

– Za wolno mówię – odparłem i spuściłem wzrok na swoje dłonie. – Albo wcale. Ludziom się to nie podoba. – A może to mnie nie lubią, ale nie dodałem tego na głos. Już i tak powiedziałem za dużo.

– Nie ma nic złego w sposobie, w jaki mówisz.

– No może. – Skoro przynajmniej niektóre osoby tak twierdzą, to musi to chociaż częściowo być prawda.

– Ox, zdradzę ci tajemnicę, dobrze?

– Pewnie. – Czułem się podekscytowany, bo przyjaciele dzielą się sekretami, więc to mogło oznaczać, że jesteśmy przyjaciółmi.

– Często to ci, którzy są najcichsi, mają do powiedzenia najwspanialsze rzeczy. I tak, myślę, że zostaniemy przyjaciółmi.

Po tych słowach wyszedł. Nie widziałem swojego nowego przyjaciela przez następne siedemnaście miesięcy.

Tamtej nocy, kiedy leżałem w łóżku i czekałem na nadejście snu, z głębi lasu dobiegło mnie wycie. Wzniosło się niczym pieśń, aż nabrałem pewności, że już nigdy nie zapragnę zaśpiewać nic innego. Pieśń trwała i trwała, a moje myśli krążyły wokół jednego: dom, dom, dom. W końcu ucichła, a ja zasnąłem. Wmówiłem sobie później, że to był tylko sen.

– Trzymaj – powiedział Gordo w dniu moich piętnastych urodzin. Wcisnął mi w dłonie kiepsko zapakowaną paczkę. Na papierze widniały bałwanki. Byli tam też pozostali chłopacy z warsztatu. Rico. Tanner. Chris. Wszyscy młodzi, naiwni i pełni życia. Przyjaciele Gorda, którzy dorastali razem z nim w Green Creek. Wszyscy szczerzyli do mnie zęby w uśmiechu, czekali. Jakby znali jakąś wielką tajemnicę, o której ja nie miałem pojęcia.

– Przecież jest maj – zauważyłem.

Gordo przewrócił oczami.

– No otwórz to cholerstwo. – Rozparł się w podniszczonym krześle stojącym w pomieszczeniu na tyłach warsztatu i pociągnął długiego macha z papierosa. Jego tatuaże wydawały się jaskrawsze niż zazwyczaj. Zastanawiałem się, czy nie poprawił ich ostatnio.

Rozdarłem papier. Zaszeleścił głośno. Chciałem rozkoszować się tą chwilą, bo nieczęsto dostawałem prezenty, ale nie mogłem się doczekać. Zajęło mi to tylko chwilę, lecz zdawało mi się, że całą wieczność.

– To – powiedziałem, kiedy zobaczyłem, co było w środku. – To jest…

To był wyraz szacunku. To była łaska. To było piękno. Zastanawiałem się, czy to oznacza, że będę mógł w końcu odetchnąć. Jakbym wreszcie znalazł swoje miejsce w świecie, którego nie rozumiałem.

Haft. Czerwień. Biel. Błękit. Dwie litery wyszyte idealnym ściegiem. Napis na koszuli roboczej głosił: „Ox”. Jakbym się liczył. Jakbym coś znaczył. Jakbym był ważny. Mężczyźni nie płaczą. Tego nauczył mnie tatko. Mężczyźni nie płaczą, bo nie mają na to czasu. Najwidoczniej nie byłem jeszcze mężczyzną, bo się rozpłakałem. Pochyliłem głowę i zacząłem płakać.

Rico dotknął mojego ramienia. Tanner pogłaskał mnie po głowie. Chris przytknął stopę obutą w roboczy kamasz do mojej. Stanęli wokół mnie. Pochylali się nade mną. Skrywali mnie, na wypadek gdyby ktoś niespodziewanie wpadł do warsztatu i zobaczył łzy. A Gordo przytknął swoje czoło do mojego i powiedział:

– Teraz należysz do nas.

Coś we mnie rozkwitło i zrobiło mi się ciepło. Jakby słońce wybuchło w mojej piersi. Poczułem się bardziej żywy, niż czułem się od dłuższego czasu.

Później chłopacy pomogli mi założyć koszulę. Leżała idealnie.

Któregoś dnia tamtej zimy poszedłem z Gordem na przerwę na papierosa.

– Mógłbym jednego zapalić?

Wzruszył ramionami.

– Nie mów mamie. – Otworzył paczkę i wyciągnął dla mnie papierosa. Uniósł zapalniczkę i osłonił dłonią płomień od wiatru. Włożyłem fajkę między wargi i zbliżyłem ją do ognia. Zaciągnąłem się. Paliło. Rozkaszlałem się. Oczy mi załzawiły, a z nosa i ust buchnął szary dym. Drugie sztachnięcie poszło łatwiej. Chłopacy się śmiali. Pomyślałem, że może jesteśmy przyjaciółmi.

Czasami wydawało mi się, że śnię, ale potem zdawałem sobie sprawę, że wcale nie śpię. Budzenie się przychodziło mi z coraz większym trudem.

Cztery miesiące później Gordo zmusił mnie, żebym rzucił palenie. Powiedział, że to dla mojego dobra. Odparłem, że to dlatego, że nie chce, żebym mu dłużej podbierał szlugi. Trzepnął mnie w tył głowy i kazał zabrać się za robotę. Od tamtego czasu nie paliłem. Wszyscy wciąż się przyjaźniliśmy.

Zapytałem kiedyś Gorda o jego tatuaże. Kształty. Wzory. Jakby stał za nimi jakiś zamysł. Żywe barwy i dziwne symbole, które sądziłem, że powinienem znać. Jak słowo, które się ma na końcu języka. Wiedziałem, że ciągną się wzdłuż całych jego ramion. Nie miałem pojęcia, gdzie się kończą. Odparł:

– Każdy ma jakąś przeszłość, Ox.

– Czy one są twoją?

Odwrócił wzrok.

– Coś w tym stylu.

Zastanawiałem się, czy ja kiedykolwiek wyryję swoją przeszłość na własnej skórze za pomocą zawijasów, kolorów i kształtów.

W dniu moich szesnastych urodzin wydarzyły się dwie rzeczy. Zostałem oficjalnie zatrudniony w warsztacie Gorda. Dostałem wizytówki i w ogóle. Wypełniłem druk zeznania podatkowego, z którym Gordo mi pomagał, bo nic a nic z niego nie rozumiałem. Tym razem się nie popłakałem. Chłopacy poklepali mnie po plecach i rzucili kilka żartów na temat tego, że wreszcie przestali pracować w zakładzie wykorzystującym do pracy dzieci. Gordo dał mi mój własny komplet kluczy do warsztatu i wysmarował twarz towotem. W odpowiedzi tylko się do niego wyszczerzyłem. Chyba nigdy wcześniej nie widziałem go tak szczęśliwego.

Tamtego popołudnia wróciłem do domu i powiedziałem sobie, że od teraz jestem mężczyzną. A potem wydarzyła się druga rzecz. Pusty dom na końcu ulicy już nie był pusty, a na gruntowej drodze w lesie stał jakiś chłopiec.

tornado / bańki mydlane

Szedłem ulicą w stronę domu. Było ciepło, więc zdjąłem koszulę roboczą. Zostałem w białej koszulce bez rękawów. Wiaterek chłodził moją skórę. Klucze do warsztatu ciążyły mi w kieszeni. Wyciągnąłem je i przyjrzałem się im. Nigdy wcześniej nie miałem aż tylu kluczy. Czułem się za coś odpowiedzialny. Wsadziłem pęk z powrotem do kieszeni. Nie chciałem ryzykować, że je zgubię. I wtedy on zawołał:

– Hej! Hej tam! Ty! Hej, koleś!

Podniosłem wzrok. Pośrodku gruntowej drogi stał chłopiec, obserwował mnie. Nos mu drgał, a oczy miał szeroko otwarte. Były niebieskie i bystre. Dzieciak miał krótkie blond włosy. Skórę opaloną niemal tak mocno jak moja. Był młody i drobny, a ja zacząłem się zastanawiać, czy znów śnię.

– Cześć – przywitałem się.

– Kim jesteś? – spytał.

– Jestem Ox.

– Ox? Ox! Czujesz to?

Powęszyłem w powietrzu. Nie czułem nic oprócz zapachu lasu.

– Czuję drzewa – powiedziałem.

Pokręcił głową.

– Nie, nie, nie. To coś większego.

Podszedł do mnie, coraz szerzej otwierając oczy. I wtedy rzucił się do biegu.

Nie był duży. Nie mógł mieć więcej niż dziewięć, dziesięć lat. Kiedy się zderzył z moimi nogami, zrobiłem ledwie krok w tył. Chłopak zaczął się po mnie wspinać. Zahaczał nogami o moje uda i podciągał się, aż zarzucił mi ramiona na szyję i znalazł się ze mną twarzą w twarz.

– To ty!

Nie wiedziałem, co się dzieje.

– Co: ja?

Tkwił teraz w moich ramionach. Nie chciałem, żeby spadł. Chwycił moją twarz w dłonie i ścisnął policzki.

– Dlaczego tak pachniesz? – zażądał odpowiedzi. – Skąd się tu wziąłeś? Mieszkasz w lesie? Czym jesteś? Dopiero przyjechaliśmy. Nareszcie. Gdzie znajduje się twój dom? – Przytknął swoje czoło do mojego i wziął głęboki wdech. – Nie łapię tego! – wykrzyknął. – Co to jest? – Po chwili już wspinał się na moje barki, wciskając mi nogi w klatkę piersiową i szyję, aż wdrapał się na plecy, oplótł szyję rękami i oparł brodę na ramieniu. – Musimy iść spotkać się z moimi rodzicami – powiedział. – Mama i tata będą wiedzieli, o co chodzi. Oni wiedzą wszystko.

Dzieciak był niczym tornado złożone z palców, stóp i słów. A ja znalaz­łem się w oku cyklonu. Wplątał mi dłonie we włosy i pociągnął głowę do tyłu, po czym powiedział, że mieszka w domu na końcu ulicy. Że przyjechali dopiero dzisiaj. Że przeprowadził się z bardzo daleka. Że jest mu smutno, bo musiał zostawić przyjaciół. Że ma dziesięć lat. Że ma nadzieję, że jak dorośnie, to będzie taki duży jak ja. Spytał, czy lubię komiksy. Czy smakuje mi purée ziemniaczane. Kto to jest Gordo. Czy czasami zdarza mi się naprawiać ferrari. Czy wysadziłem kiedykolwiek samochód w powietrze. On chciałby zostać astronautą. Albo archeologiem. Ale nie może zostać nikim takim, bo pewnego dnia będzie musiał zostać przywódcą. Po tym, jak to powiedział, zamilkł na chwilę. Wbił mi kolana w boki. Złapał mnie dłońmi za szyję. Już sam jego ciężar był dla mnie niemal nie do zniesienia.

Doszliśmy do mojego domu. Kazał mi się zatrzymać, żeby mógł mu się przyjrzeć. Nie zszedł mi z pleców. Zamiast tego podsadziłem go wyżej, żeby lepiej widział.

– Masz własny pokój? – spytał.

– Tak. Teraz mieszkam sam z mamą.

Milczał. Po chwili powiedział:

– Przykro mi.

Dopiero co się poznaliśmy. Nie miał powodów, by było mu przykro.

– Z jakiego powodu?

– Bo coś cię zasmuciło. – Jakby wiedział, o czym myślę. Jakby wiedział, co czuję. Jakby tam był, prawdziwy.

– Miewam sny – powiedziałem. – Czasami mam wrażenie, że to jawa. A po chwili już nie jest.

A on odparł:

– Teraz nie śpisz. Ox, Ox, Ox. Nie rozumiesz?

– Co mam rozumieć?

Wyszeptał w odpowiedzi, jakby powiedzenie tego chociaż odrobinę głośniej mogło sprawić, że przestanie to być prawdą:

– Mieszkamytakbliskosiebie.

Odwróciliśmy się w stronę domu stojącego na końcu ulicy.

Popołudnie miało się ku końcowi. Cienie zaczęły się wydłużać. Szliśmy pomiędzy drzewami, a przed nami widać było światła. Jaskrawe światła. Sygnał naprowadzający kogoś do domu.

Trzy auta. Jeden SUV. Dwie ciężarówki. Wszystkie pojazdy młodsze niż rok. Wszystkie z tablicami rejestracyjnymi stanu Maine. Dwie ciężarówki do przeprowadzek o długości ponad dziewięciu metrów. No i ludzie. Wszyscy stali. Obserwowali. Czekali. Jakby wiedzieli, że nadchodzimy. Jakby usłyszeli nas z bardzo daleka.

Dwie osoby były młodsze. Jeden chłopak w moim wieku. Drugi może ciut młodszy od niego. Obaj jasnowłosi i drobniejsi ode mnie, ale niewiele. Mieli niebieskie oczy i zaciekawienie wymalowane na twarzach. Wyglądali zupełnie jak tornado na moich plecach.

Była tam też kobieta. Starsza. O tym samym ubarwieniu co pozostali. Nosiła się po królewsku, a ja zastanawiałem się, czy kiedykolwiek widziałem piękniejszą osobę. Patrzyła na mnie uprzejmie, ale i ostrożnie. Była spięta, jakby w każdej chwili gotowa do ruchu. Obok niej stał mężczyzna. Był ciemniejszy od reszty grupy, bardziej podobny do mnie niż pozostali. Wyglądał groźnie i niepokojąco i choć nigdy wcześniej go nie widziałem, w mojej głowie kołatało się tylko jedno słowo: szacunek, szacunek, szacunek. Jedną rękę trzymał na plecach kobiety. A obok nich stał… och!

– Mark – odezwałem się. Wyglądał dokładnie tak samo.

Mark wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Ox. Jak miło znów cię widzieć. Widzę, że zyskałeś nowego przyjaciela. – Wyglądał na zadowolonego.

Chłopiec na moich plecach zaczął się wiercić, żeby zejść. Kiedy puściłem jego nogi, zeskoczył za mną na ziemię. Złapał mnie za rękę i pociągnął w stronę pięknych ludzi, jakbym miał prawo tam być. Znów zaczął się kręcić niczym tornado, jego głos to wznosił się, to opadał, a słowa były akcentowane silnie, lecz bez ładu i składu.

– Mamo! Mamo. Musisz go powąchać! Pachnie jak… jak… Nawet nie wiem jak co! Chodziłem po lesie, patrolowałem nasze terytorium, żebym mógł być jak tata, i nagle… rany! On tam stał i z początku w ogóle mnie nie zauważył, bo robię się coraz lepszy w polowaniu. Pomyślałem: „wrrr” i „grrr”, ale potem znów to poczułem i to był on, no i bum! A ja nawet nie wiem! No nie wiem, no! Musicie go powąchać i powiedzieć mi, dlaczego pachnie laskami cukrowymi i sosnowymi szyszkami, tak epicko i kapitalnie.

Wszyscy wpatrywali się w niego, jakby natknęli się na coś, czego się nie spodziewali. Na twarzy Marka malował się tajemniczy uśmiech, który zakrywał dłonią.

– Doprawdy? – odezwała się w końcu kobieta. Jej głos drżał, jakby był czymś kruchym. – „Wrrr”, „grrr” i „bum”?

– I te zapachy! – wykrzyknął chłopak.

– Nie możemy o nich zapominać – powiedział cicho stojący obok kobiety mężczyzna. – Laski cukrowe, sosnowe szyszki, epickie i kapitalne.

– A nie mówiłem? – zwrócił się do nich Mark. – Ox jest… inny.

Nie miałem pojęcia, o co chodzi. Ale dla mnie nie było to nic nowego. Zastanawiałem się, czy coś przeskrobałem. Czułem się podle. Próbowałem wyszarpnąć dzieciakowi rękę, ale nie chciał mnie puścić.

– Hej – powiedziałem mu.

Obejrzał się na mnie. Błękitne oczy były wielkie jak spodki.

– Ox – rzucił. – Ox, muszę ci pokazać różne rzeczy!

– Jakie rzeczy?

– Na przykład… Nie wiem… – bełkotał. – No, wszystko.

– Dopiero co przyjechaliście – odparłem. Czułem się nie na miejscu. – Nie musicie…? – Nie wiedziałem, co chcę powiedzieć. Słowa mnie zawodziły. Właśnie dlatego nie rozmawiałem z ludźmi. Tak było łatwiej.

– Joe – powiedział mężczyzna. – Daj Oxowi chwilę, dobrze?

– Ale, tato…

– Josephie. – Zabrzmiało to prawie jak warknięcie.

Chłopak (Joe, pomyślałem, Joseph) westchnął i puścił moją dłoń. Cofnąłem się o krok.

– Przepraszam – powiedziałem. – On tam po prostu był, nie miałem złych zamiarów.

– W porządku, Ox – powiedział Mark i zszedł z werandy. – To chyba trochę… za dużo.

– Jakie „to”? – spytałem.

Wzruszył ramionami.

– Życie.

– Powiedziałeś, że możemy zostać przyjaciółmi.

– Zgadza się. Powrót zajął nam trochę dłużej, niż sądziłem. – Za jego plecami kobieta pochyliła głowę, a mężczyzna odwrócił wzrok. Dłoń Joego powoli wślizgnęła się w moją, a ja zorientowałem się, że coś stracili, chociaż nie wiedziałem co. Ani nawet skąd to wiem.

– To jest Joe – powiedział Mark, przełamując nagłą ciszę. – Ale to już chyba wiesz.

– Chyba – odparłem. – Nie przedstawił mi się. Za dużo gadał.

Wzrok wszystkich znów skierował się na mnie.

– Wcale że nie gadałem za dużo – sarknął Joe. – To ty za dużo gadasz. Tą swoją twarzą – stwierdził, ale nie opuścił mojego boku. Rozkopywał trampkami ziemię. W jednym z jego butów poluzowała się i prawie rozwiązała sznurówka. Na mniszku lekarskim siedziała biedronka, czerwień czerń i żółcień. Wietrzyk zawiał i odleciał.

– Joe – powiedziałem, wypróbowując brzmienie imienia.

Popatrzył na mnie i wyszczerzył w uśmiechu wszystkie zęby.

– Cześć, Ox. Ox! Muszę ci coś… – Urwał i posłał ojcu ukradkowe spojrzenie, po czym ponownie westchnął. – W porządku – powiedział, a ja nie wiedziałem komu.

– A to jego bracia – Mark kontynuował prezentację. – Carter. – Wskazał na chłopaka w moim wieku, który uśmiechnął się do mnie szeroko. Pomachałem mu. – Kelly. – To był ten młodszy. W wieku gdzieś pomiędzy Carterem a Joem. Kelly skinął mi głową. Wyglądał na nieco znudzonego.

Pozostały jeszcze dwie osoby. Nie bałem się ich, chociaż wydawało mi się, że powinienem. Czekałem, aż Mark ich przedstawi, ale on milczał. W końcu kobieta powiedziała:

– Ciekawy z ciebie okaz, Ox.

– Tak, proszę pani – odparłem, bo mama nauczyła mnie szacunku do starszych.

Kobieta zaśmiała się. Jej śmiech wydał mi się piękny.

– Jestem Elizabeth Bennett, a to mój mąż, Thomas. Jego brata, Marka, już poznałeś. Wygląda na to, że będziemy sąsiadami.

– Miło mi państwa poznać – powiedziałem, bo mama nauczyła mnie dobrych manier.

– A co z poznaniem mnie? – zapytał Joe, ciągnąc mnie za rękę.

Spojrzałem w dół na niego.

– Ciebie również miło mi poznać.

Uśmiech powrócił.

– Zechciałbyś zostać na kolację? – spytał Thomas, przyglądając mi się uważnie.

Pomyślałem jednocześnie „tak” i „nie”. Aż mnie od tego głowa rozbolała.

– Mama niedługo wraca do domu. Jemy wieczorem razem kolację, bo mam dzisiaj urodziny. – Skrzywiłem się. Nie miałem zamiaru tego mówić.

Joe wziął gwałtowny oddech.

– Co? Dlaczego mi nie powiedziałeś! Mamo! Dzisiaj są jego urodziny!

W głosie Elizabeth słychać było rozbawienie, kiedy stwierdziła:

– Stoję tuż obok, Joe. Słyszałam. Wszystkiego najlepszego, Ox. Ile lat kończysz?

– Szesnaście. – Wszyscy wciąż się we mnie wpatrywali. Po karku spływały mi strużki potu. Powietrze było gorące.

– Fajnie – powiedział Carter. – To tak jak ja.

Joe posłał mu gniewne spojrzenie i obnażył zęby.

– Ja go pierwszy znalazłem. – Stanął przede mną, jakby chciał odciąć mnie od brata.

– Wystarczy – wtrącił się ich ojciec. Tembr jego głosu wydawał się nieco głębszy.

– Ale… ale…

– Hej – powiedziałem do Joego.

Chłopak popatrzył na mnie sfrustrowany.

– Wszystko gra – kontynuowałem. – Słuchaj taty.

Joe westchnął, pokiwał głową i znów ścisnął moją dłoń. Sznurówka mu się rozwiązała, kiedy kopnął mlecz.

– Mam dziesięć lat – wymamrotał w końcu. – Wiem, że jesteś stary, ale to ja cię pierwszy znalazłem, więc najpierw musisz zostać moim przyjacielem. Przepraszam, tato.

A potem dodał:

– Ja tylko chcę dać ci jakiś prezent.

Wobec czego ja powiedziałem:

– Już to zrobiłeś. – Chyba nigdy wcześniej nie widziałem uśmiechu tak szerokiego jak ten, którym obdarzył mnie w tamtej chwili Joe.

Wtedy się pożegnałem. Wiedziałem, że przyglądali mi się, kiedy odchodziłem.

– Ktoś się tam wprowadził? – spytała mama po powrocie do domu.

– No. Bennettowie.

– Poznałeś ich? – W jej głosie brzmiało zaskoczenie. Wiedziała, że nie rozmawiam z ludźmi, jeśli mogę tego uniknąć.

– Taa.

Czekała.

– No i?

Podniosłem wzrok znad podręcznika do historii. W przyszłym tygodniu miały się odbyć egzaminy końcowe, a mnie czekały jeszcze sprawdziany, na które nie byłem przygotowany.

– Co: „no i”?

Przewróciła oczami.

– Są mili?

– Tak mi się wydaje. Mają… – Zastanawiałem się, co właściwie mieli.

– Co?

– Dzieci. Jedno jest w moim wieku. Pozostałe są młodsze.

– A skąd ten uśmiech?

– Przez tornado – powiedziałem, choć nie miałem takiego zamiaru.

Mama pocałowała mnie w głowę.

– A ja już myślałam, że jak zrobisz się starszy, to będziesz mówił z większym sensem. Wszystkiego najlepszego, Ox.

Tamtego wieczoru zjedliśmy razem kolację. Klops. Moje ulubione danie, specjalnie dla mnie. Razem się śmialiśmy. Nie robiliśmy tego od dłuższego czasu. Mama dała mi prezent zawinięty w komiksy z niedzielnego wydania gazety. Instrukcję napraw buicka z 1940 roku, starą i podniszczoną. Książka miała pomarańczową okładkę. Pachniała stęchlizną i była cudowna. Mama powiedziała, że jak tylko ją zobaczyła w Goodwill[5], od razu o mnie pomyślała.

W paczce znalazłem też nowe spodnie do pracy. Stare zaczynały się już rozlatywać. Była tam też kartka okolicznościowa. Z przodu był wilk wyjący do księżyca, a w środku dowcip: „Jak się nazywa sierść wilka? Wilkokłaki!”. Pod spodem mama napisała siedem słów: „Ten rok będzie lepszy. Kocham Cię, Mama”. Dookoła słowa „kocham” narysowała serduszka, małe wiotkie kształty, które – jak przypuszczałem – odfrunęłyby w dal, gdyby porwał je mój oddech.

Pozmywaliśmy naczynia przy muzyce płynącej z jej starego radia, które stało w otwartym oknie nad zlewem. Mama podśpiewywała cicho i co jakiś czas ochlapywała mnie wodą, a ja zastanawiałem się, dlaczego pachnę laskami cukrowymi i sosnowymi szyszkami. Dlaczego pachnę epicko i kapitalnie.

Na nosie mamy osiadła bańka mydlana. Mama powiedziała mi, że ja mam jedną na uchu. Chwyciłem ją za rękę i obróciłem, kiedy muzyka nabrała tempa. Oczy błyszczały jej jasno, gdy mówiła:

– Pewnego dnia sprawisz, że ktoś stanie się bardzo szczęśliwy. A ja nie mogę się doczekać tej chwili.

Gdy położyłem się do łóżka, zobaczyłem przez okno światła zapalone w domu na końcu ulicy. Pomyślałem o nich. O Bennettach.

„Ktoś”, powiedziała mama. „Sprawisz, że ktoś stanie się bardzo szczęśliwy”. Nie „jakaś kobieta”. Ktoś.

Zamknąłem oczy i zasnąłem. Śniły mi się tornada.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] W przekładzie Jadwigi Jędryas, Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa 2014.

[2] Zdrobnienie imienia narratora powieści, Ox, w języku angielskim znaczy wół (przyp. tłum.).

[3] Pasmo górskie położone w Ameryce Północnej, na terenie Stanów Zjednoczonych i Kanady, stanowiące część Kordylierów (przyp. tłum.).

[4] Generał Thomas „Stonewall” Jackson dowodził wojskami Południa podczas amerykańskiej wojny secesyjnej. Był jednym z najbardziej znanych dowódców Konfederacji (przyp. tłum.).

[5] Po angielsku „dobra wola”, „życzliwość” – amerykańska sieć sklepów z używanymi rzeczami (od ubrań przez książki i zabawki po meble i elementy wyposażenia wnętrz), z których sprzedaży dochód jest przeznaczany na cele charytatywne (przyp. tłum.).

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz