Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
10 osób interesuje się tą książką
"Pieśń braterstwa" to czwarta i ostatnia odsłona cyklu Green Creek TJ Klune’a.
Wśród zgliszczy Caswell w stanie Maine Carter Bennett zrozumiał, jak ważny jest dla niego szary wilk.
Ale dlaczego?
Desperacko poszukując odpowiedzi, Carter rusza w drogę, porzuciwszy rodzinę i bezpieczeństwo, które dawało mu stado. Czyni to dla kogoś, kogo zna jako zdziczałego wilka. Im dłużej trwa jego samotność, tym bardziej i on zbliża się do krawędzi szaleństwa Omegi.
Mimo to Carter uparcie podąża tropem zostawionym przez Gavina, syna Roberta Livingstone’a. Przyrodniego brata Gorda Livingstone’a. To, co odkryje, na zawsze zmieni los wilków. Ponieważ wspólna historia Gavina i watahy Bennettów sięga dalej, niż ktokolwiek podejrzewa. Jednak za wiedzę przyjdzie zapłacić ogromną cenę: grzechy ojców spoczną na barkach synów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 684
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Brothersong
Projekt okładki: Red Nose Studio
Redakcja: Natalia Popławska
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Łobodzińska-Pietruś, Maria Śleszyńska
© 2020 by TJ Klune. By arrangement with the author. All rights reserved.
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka
ISBN 978-83-287-3262-9
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Dla mojej watahywatahywatahy
słyszę bicie twojego serca
ogłuszający dźwięk
mój bracie, mój przyjacielu
zaśpiewaj swoją pieśń, poprowadź mnie do domu
Wilk – powiedział mi kiedyś ojciec – jest tak silny jak jego postronek. Bez postronka, bez czegoś, co przypominałoby mu o jego człowieczeństwie, zgubi się.
Wpatrzyłem się w niego szeroko otwartymi oczami. Sądziłem, że nigdy nie spotkam nikogo wspanialszego od niego. Świata poza nim nie widziałem.
– Naprawdę?
Pokiwał głową i wziął mnie za rękę. Szliśmy przez las. Kelly chciał iść z nami, ale tata powiedział, że nie może. Kelly zaczął płakać i przestał dopiero wtedy, gdy mu powiedziałem, że jak wrócę, pobawimy się w chowanego.
– Obiecujesz?
– Obiecuję.
Miałem wtedy osiem lat. Kelly miał sześć. Dotrzymywanie obietnic było dla nas ważne.
Dłoń ojca otoczyła moją, a ja zastanawiałem się, czy kiedy dorosnę, będę taki jak on. Wiedziałem, że nie zostanę Alfą, bo nim miał być Joe, chociaż nie rozumiałem, jakim cudem mój dwuletni braciszek miałby zostać Alfą czegokolwiek. Poczułem się zazdrosny, kiedy rodzice nam oznajmili, że Joe zostanie kimś, kim ja nigdy nie będę, ale zazdrość minęła, kiedy Kelly powiedział, że nic nie szkodzi, Carter, bo to znaczy, że ty i ja już zawsze będziemy tacy sami. Później już nigdy się tym nie przejmowałem.
– Już wkrótce – powiedział ojciec – będziesz gotowy na swoją pierwszą przemianę. To będzie straszne i dezorientujące przeżycie, ale dopóki będziesz miał swój postronek, dopóty wszystko będzie dobrze. Będziesz mógł biegać razem z mamą, ze mną i z resztą naszego stada.
– Już i tak to robię – przypomniałem mu. Roześmiał się.
– No tak, rzeczywiście. Ale staniesz się szybszy. Nie wiem, czy dam radę cię dogonić.
Jego słowa mną wstrząsnęły.
– Ale przecież ty jesteś Alfą. Alfą wszystkich.
– Jestem – przyznał mi rację. – Ale nie to jest najważniejsze. – Zatrzymał się pod rozłożystym dębem. – Liczy się serce, które bije w twojej piersi. A ty masz wielkie serce, Carterze, serce, które bije tak mocno, że myślę, że możesz być najszybszym wilkiem, jaki kiedykolwiek żył na ziemi.
– Wow – szepnąłem. Tata wypuścił moją dłoń i usiadł na ziemi oparty plecami o drzewo. Skrzyżował nogi i wskazał mi gestem, żebym zrobił to samo. Spełniłem jego polecenie, i to prędko, żeby nie zmienił zdania co do mojej szybkości. Naśladując jego pozę, zderzyłem się z nim kolanami. Uśmiechnął się do mnie i powiedział:
– Postronek jest dla wilka czymś bardzo cennym, czymś, czego strzeże się jak oka w głowie. Może nim być myśl lub idea. Przywiązanie do stada lub do domu. – Jego uśmiech zbladł nieznacznie. – Czy też miejsca, w którym powinien znajdować się dom. Weź nas na przykład. Mieszkamy w Maine, ale nie wiem, czy to nasz dom. Przyjechaliśmy tu, bo nas o to poproszono. Przyjechaliśmy ze względu na to, co muszę zrobić. Ale kiedy myślę o domu, myślę o małym miasteczku na Zachodzie, za którym strasznie tęsknię.
– Możemy wrócić – powiedziałem mu. – Ty tu rządzisz. Możemy jechać, dokądkolwiek zechcemy.
Pokręcił głową.
– Mam obowiązki, i to takie, za które jestem wdzięczny. Bycie Alfą nie polega na robieniu tego, co się chce, tylko na braniu pod uwagę potrzeb ogółu. Tego nauczył mnie twój dziadek. Bycie Alfą oznacza przedkładanie innych ponad siebie.
– I Joe ma kiedyś zostać Alfą? – powiedziałem z powątpiewaniem. Kiedy widziałem brata ostatnim razem, siedział w kuchni w krzesełku do karmienia, a mama strofowała go za to, że wkłada sobie cheeriosy do nosa.
Tata się roześmiał.
– Pewnego dnia. Ale musi minąć dużo czasu. A dzisiaj chodzi o ciebie. Jesteś równie ważny, jak twój brat, Kelly także. Chociaż to Joe zostanie Alfą, będzie was prosił o rady. Alfa potrzebuje kogoś takiego jak wy dwaj, komu może zaufać, do kogo może się zwrócić, kiedy ogarnie go niepewność. Wy będziecie musieli być dla niego silni. I właśnie dlatego tu dzisiaj jesteśmy. Nie musisz jeszcze wiedzieć, co jest twoim postronkiem, ale proszę cię, żebyś zaczął o tym myśleć…
– Czy to może być osoba?
Milczał przez chwilę, a potem powiedział:
– Dlaczego pytasz?
– No, ale może?
Przyglądał mi się przez dłuższy czas.
– Może, ale kiedy postronkiem staje się osoba, bywa… trudno.
– Dlaczego?
– Bo wszyscy się zmieniamy. Nie jesteśmy ciągle tacy sami. Uczymy się i dojrzewamy dzięki nowym doświadczeniom, które nas kształtują. Czasami niektóre osoby okazują się, no cóż… okazują się kimś innym, niż powinny być, lub kimś innym, niż sądziliśmy. Zmieniają się w sposób, w jaki się nie spodziewamy, i chociaż chcielibyśmy, by pamiętały to, co dobre, one skupiają się na tym, co złe. I do ich świata wkradają się cienie.
Na twarzy ojca pojawił się wyraz, jakiego nigdy wcześniej nie widziałem, a który sprawił, że zrobiło mi się nieswojo. Zniknął jednak, zanim zdążyłem o niego zapytać.
– Czy postronek trzeba trzymać w tajemnicy?
Tata pokiwał głową.
– Można. Postronek to… to nasz skarb. Niepodobny do niczego innego na świecie. Niektórzy mówią nawet, że jest ważniejszy niż towarzysz życia.
Skrzywiłem się.
– Nie interesują mnie takie rzeczy. Dziewczyny są dziwne. Nie chcę towarzyszki życia. To głupota.
Tata zachichotał.
– Przypomnę ci o tym, kiedy nadejdzie ten dzień. I już nie mogę się doczekać, aż zobaczę twoją minę.
– A co jest twoim postronkiem? Mnie możesz powiedzieć. Nikomu nie wypaplam.
Oparł głowę o pień drzewa.
– Obiecujesz?
Pokiwałem z zapałem głową.
– No.
Kiedy mój ojciec naprawdę szczerze się uśmiechał, było to widać w jego oczach. Jakby rozświetlało go wewnętrzne światło.
– Jesteście nim wy wszyscy. Moja wataha.
– Aha.
– Wydajesz się rozczarowany.
Wzruszyłem ramionami.
– Nie jestem. Po prostu… zawsze mówisz tylko o stadzie. – Zmarszczyłem czoło. – Chyba ma to sens.
– Cieszę się, że tak myślisz.
– Czy w przypadku mamy jest tak samo?
– Tak, a przynajmniej było. Postronek może z czasem się zmienić. One ewoluują podobnie jak my. Jeśli kiedyś była nim idea stada, teraz może stać się bardziej sprecyzowany. Bardziej konkretny. Dla mamy jesteście nim wy, jej synowie. Ty, Kelly i Joe. Zaczęło się od ciebie, a potem postronek ewoluował, bo urodzili się Kelly i Joe. Dla was zrobiłaby wszystko.
W mojej piersi zapłonął ogień, gorący i dający poczucie bezpieczeństwa.
– Mój nigdy się nie zmieni.
Tata spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
– Dlaczego?
– Bo mu nie pozwolę.
– Mówisz, jakbyś już wiedział, co to jest.
– No bo wiem.
Pochylił się do przodu i wziął mnie za ręce.
– A powiesz mi?
Podniosłem na niego wzrok, zbyt młody, by zrozumieć głębię swojej miłości do niego. Wiedziałem tylko, że ojciec jest przy mnie i pyta o coś, co wydaje się ważne, o coś tylko między nami dwoma. O sekret.
– Ale nie możesz nikomu wygadać.
Wargi mu drgnęły.
– Nawet mamie?
Zmarszczyłem brwi.
– No, jej chyba możesz. Ale nikomu innemu!
– Przysięgam – powiedział, a jako że był Alfą, to wiedziałem, że mówi poważnie.
– Kelly. Kelly jest moim postronkiem – oznajmiłem.
Tata zamknął oczy. Coś pstryknęło mu w gardle, kiedy przełykał ślinę.
– Dlaczego?
– Bo on mnie potrzebuje.
– To nie…
– A ja potrzebuję jego.
Tata otworzył oczy. Wydawało mi się, że widzę mignięcie czerwieni.
– Opowiedz mi o tym.
– Nie jest taki jak Joe. Joe zostanie kiedyś Alfą, będzie wielki i silny jak ty i wszyscy będą go słuchać, bo będzie wiedział, co robić. Ty mu to powiesz. Za to Kelly zawsze będzie Betą jak ja. Jest taki sam jak ja.
– Zauważyłem.
Chciałem, żeby zrozumiał.
– Kiedy śnią mi się koszmary, on się ze mnie nie nabija, tylko mówi mi, że wszystko będzie dobrze. Kiedy rozwalił sobie kolano i ono długo nie chciało się goić, opatrywałem mu je i mówiłem, że nie ma nic złego w tym, że sobie popłacze, chociaż jesteśmy chłopakami. Bo chłopacy też mogą płakać.
– Mogą – wyszeptał ojciec.
– I cały czas o nim myślę – ciągnąłem. – Kiedy jestem smutny albo wściekły, myślę o nim i zaraz czuję się lepiej. Od tego są postronki, prawda? Dzięki nim jesteś szczęśliwy. Ja jestem szczęśliwy dzięki Kelly’emu.
– To twój brat.
– Chodzi o coś więcej.
– Jak to?
Poczułem się sfrustrowany. Nie wiedziałem, jak ubrać w słowa myśli, które kłębiły mi się w głowie. W słowa, które pokazałyby mu, jak daleko to sięga. W końcu powiedziałem:
– To… On jest dla mnie wszystkim.
Przez chwilę myślałem, że powiedziałem coś nie tak. Zacząłem się wiercić, bo ojciec dziwnie na mnie patrzył. Ale zamiast mnie zbesztać, przyciągnął mnie do siebie. Poczułem się znów jak szczenię, kiedy się odwróciłem i umościłem między jego nogami, z plecami przyciśniętymi do jego piersi. Otoczył mnie ramionami, oparł podbródek na czubku mojej głowy. Wciągałem jego zapach, a gdzieś z tyłu głowy cichutki dotąd głosik szepnął głośniej, niż kiedykolwiek słyszałem:
watahawatahawataha
– Zaskakujesz mnie – powiedział ojciec. – Zaskakujesz mnie każdego dnia. Jestem szczęściarzem, że ktoś taki jak ty należy do mojego stada. Nigdy, przenigdy o tym nie zapominaj. A skoro twierdzisz, że twoim postronkiem jest Kelly, to tak właśnie będzie. Wyrośniesz na dobrego wilka, Carterze. A ja nie mogę się doczekać, aż poznam mężczyznę, którym się staniesz. Niezależnie od tego, gdzie będę, niezależnie od tego, co się wydarzy, nigdy nie zapomnę o tym prezencie, którym mnie obdarzyłeś. Dziękuję, że podzieliłeś się ze mną swoją tajemnicą. U mnie będzie bezpieczna.
– Ale nigdzie się nie wybierasz, prawda?
Znów się roześmiał i chociaż nie widziałem jego twarzy, wiedziałem, że uśmiech sięga mu oczu.
– Nie, nigdzie się nie wybieram. Jeszcze przez bardzo długi czas.
Siedzieliśmy tam, pod drzewem w rezerwacie niedaleko Caswell w stanie Maine, zdawało mi się, że całymi godzinami. Tylko we dwóch. A kiedy w końcu wróciliśmy do domu, Kelly czekał na nas na ganku, przygryzając dolną wargę. Rozchmurzył się, kiedy mnie zobaczył, i prawie się przewrócił, zbiegając ze schodów. Udało mu się utrzymać równowagę i powalił mnie na trawę, a tata się nam przyglądał. Kelly wyrzucił ręce nad głowę i zawył triumfalnie łamiącym się głosem, tak niepodobnym do wycia innych wilków. Wyszczerzyłem się do niego w uśmiechu.
– Wow, jesteś taki silny!
Dał mi pstryczka w nos.
– Nie było cię całewieki. Nudziło mi się. Dlaczego to tyle trwało?
– Ale teraz tu jestem – odparłem. – I nigdy więcej cię nie opuszczę.
– Obiecujesz?
– No, obiecuję.
Kiedy tuliłem mocno swój postronek i słuchałem, jak opowiada podekscytowany, że Joe wcisnął sobie do nosa ażdwa cheeriosy, a mama się wściekła, kiedy wujek Mark zaczął się śmiać, obiecałem sobie, że tej obietnicy nigdy nie złamię.
– Jezu, kurwa, Chryste – warknąłem. – Czy ty musisz wszędzie za mną łazić? Stary, serio. Daj spokój.
Szary wilk spojrzał na mnie spode łba. Przekrzywiłem głowę i zacząłem nasłuchiwać. Wszyscy byli w domu. Słyszałem, jak mama i Jessie śmieją się z czegoś w kuchni. Kiwnąłem głową w stronę lasu. Wilk wypuścił z sapnięciem powietrze. Pobiegłem. Ruszył za mną. Zaśmiałem się, kiedy podgryzł mnie w pięty, żeby mnie pospieszyć, i zacząłem udawać, że słyszę w głowie jego głos mówiący: szybciej szybciej szybciej musisz biec szybciej żebym mógł cię gonić żebym mógł cię schwytać żebym mógł cię zjeść.
Weszliśmy głęboko w las, ominęliśmy polanę, skierowaliśmy się ku najdalszym ostępom naszego terytorium. Wilk nigdy nie wybiegał przede mnie, cały czas trzymał się mojego boku z wywieszonym z pyska jęzorem. Przebiegliśmy wiele kilometrów, a zapach wiosny był tak zielony, że czułem go na języku.
W końcu się zatrzymałem. Klatka piersiowa falowała mi gwałtownie, mięśnie paliły z wysiłku. Padłem na ziemię z rozrzuconymi rękami i nogami, a wilk chodził dookoła mnie ze wzniesionym łbem i drgającymi uszami, węsząc w powietrzu. Kiedy już stwierdził, że nic nam nie grozi, położył się obok mnie z głową na mojej piersi i ogonem zwiniętym na moich nogach. Poirytowany chuchnął mi w twarz. Przewróciłem oczami.
– Muszę zachować pozory. Mam reputację do utrzymania. Wiesz, jakby się ze mnie nabijali, gdyby ktokolwiek się dowiedział? – Dałem mu pstryczka w czoło. Zawarczał na mnie i obnażył kły. – Wiem, wiem, ale przecież nie kłamałem. Naprawdę wszędzie za mną łazisz. A czasem muszę się wysrać w spokoju i niepotrzebny mi wtedy przerośnięty pies drapiący w drzwi od kibla. Ja się na ciebie nie gapię, jak kucasz w ogródku. – Zamknął oczy, a ja ponownie dałem mu pstryczka w czoło. – Nie olewaj mnie. – Otworzył jedno oko. Jak na coś nie do końca ludzkiego świetnie sobie radził z okazywaniem irytacji. – Jak sobie chcesz, stary. Tak tylko mówię. – Kichnął na mnie. – Ty dupku pieprzony – wymamrotałem, ocierając twarz. – Czekaj, czekaj, dostaniesz za swoje. Sucha karma. Już ja dopilnuję, żebyś od tej pory dostawał wyłącznie suchą karmę.
Nad naszymi głowami przepłynęły ciężkie chmury. Roześmiałem się, kiedy na jego łbie wylądowała ważka, rozpłaszczając mu uszy. Półprzezroczyste skrzydła zatrzepotały, zanim odleciała. Skoczył na mnie i przygniótł swoim ciężarem, który kiedyś uznawałem za miażdżący. Teraz wydawał mi się kotwicą utrzymującą mnie w miejscu. Powinno mnie to bardziej martwić. Stęknął, zadając pytanie bez słów, przez cienką koszulkę poczułem na piersi gorący oddech.
– Ciągle to samo. Kim, jak, dlaczego. Przecież wiesz, jak to leci.
Kim jesteś? Jak się takim stałeś? Dlaczego nie możesz zmienić się w człowieka? Pytania, które zadawałem na okrągło.
Warknął, a wargi odsłoniły kły.
– Wiem, stary. Ale nieważne, wiesz? Dojdziesz do tego, jak będziesz gotowy. Po prostu… może mogłoby to nastąpić prędzej niż później? Znaczy korona by ci z głowy nie spadła, jakbyś… Przestań na mnie warczeć, kutasie jeden! Och, wal się, stary. Nie mów do mnie takim tonem.
Przesunął łeb i zaczął mnie trącać nosem w ramię. Zignorowałem go, więc przycisnął nos mocniej, bardziej natarczywie. Westchnąłem.
– Jesteś rozpuszczony jak dziadowski bicz. I na tym polega problem. Myślisz, że jesteś na wygranej pozycji. I masz rację. Może nawet aż za bardzo – gderałem, ale i tak zrobiłem, co chciał. Położyłem mu rękę na głowie i podrapałem za uszami. Znów zamknął oczy i ułożył się wygodniej.
Odpływaliśmy, tylko we dwóch. Świat wokół nas zrobił się mglisty, krawędzie rozmyły się jak we śnie. Mijały godziny, a my czasem drzemaliśmy, a czasem po prostu… byliśmy.
Powiedziałem:
– Wiesz, że możesz?
Powiedziałem:
– Jeśli tylko chcesz.
Powiedziałem:
– Nie wiem, co ci się przydarzyło.
Powiedziałem:
– Nie wiem, skąd się wziąłeś ani przez co przeszedłeś.
Powiedziałem:
– Ale tutaj jesteś bezpieczny.
Powiedziałem:
– Z nami jesteś bezpieczny. Ze mną. Możemy ci pomóc. Ox… jest dobrym Alfą. Joe też. Mogliby być twoimi Alfami, gdybyś zechciał.
Powiedziałem:
– Może wtedy mógłbym usłyszeć twój głos. Znaczy na pewno nie jestem gejem, ale sądzę, że… byłoby miło.
Zaczął się trząść. Popatrzyłem na niego, myśląc, że coś jest nie tak. Nie było. Jebaniec się ze mnie śmiał. Zepchnąłem go z siebie.
– Dupek.
Przewrócił się na grzbiet, uniósł łapy w powietrze i zaczął poruszać ciałem na boki, żeby podrapać się o trawę. Nagle opadł na bok i rozdziawił pysk, ziewając rozdzierająco.
– Czy to by było takie złe? – szepnąłem. – Gdybyś przemienił się z powrotem? Nie możesz zostać w tej postaci na zawsze. Nie możesz zatracić się w swojej wilczej naturze. Bo wtedy zapomnisz, jak wrócić do domu.
Odwrócił ode mnie łeb. Dość naciskałem jak na jeden dzień. Zawsze mogłem spróbować ponownie nazajutrz. Mieliśmy czas.
Walnął ogonem w ziemię.
– Okej, to gdzie skończyliśmy ostatnim razem? A tak, racja. No więc Ox i Joe stwierdzili, że czas najwyższy na gody. Szczerze mówiąc, staram się o tym za bardzo nie myśleć, bo to mój młodszy brat, wiesz? A kiedy jednak o tym pomyślę, to mam ochotę dać Oxowi w zęby, bo Joetomójmłodszybrat. Ale co ja tam, kurwa, wiem, nie? No więc Ox i Joe… Cóż. No wiesz. Bzyknęli się. To było dziwne i takie obrzydliwe, bo to poczułem. Och, zamknij się, nie to miałem na myśli. Chodziło mi o to, że poczułem, jak wytworzyła się między nimi więź towarzyszy życia. Wszyscy to poczuliśmy. To było jak… światło, które zapłonęło w całym stadzie. Mama powiedziała, że nigdy nie słyszała o watasze, której przewodziłyby dwie Alfy, ale w sumie ma to sens, że przytrafiło się to akurat nam, w końcu już i tak byliśmy ostro pokręceni. Ox jest… Cóż. Ox to Ox, co nie? Wilkołaczy Jezus. A potem on i Joe wyszli z domu. Nie chcę nigdywięcej czuć od mojego braciszka takiego zapachu. Śmierdział, jakby wytarzałsię w spermie, a mnie i Kelly’emu zebrało się na wymioty, no bo co to miało być, dochuja. Daliśmy mu nieźle popalić. To… To był dobry dzień. – Spojrzałem na niego. Przyglądał mi się fioletowymi ślepiami. – I tak to się skończyło. A przynajmniej pierwsza część. Bo zostali jeszcze Mark i Gordo… – Jego ogon zadrgał ostrzegawczo, ciało się spięło. Moja ręka zamarła. – Dlaczego się tak zachowujesz za każdym razem, gdy wspominam o Gordzie? Wiem, że jesteś Omegą i w ogóle, i że pewnie masz w sobie złą magię starego Livingstone’a, ale to nie wina Gorda. Musisz w końcu przeboleć to, co cię, u licha, gryzie. Gordo to dobry człowiek. Znaczy, jasne, kutas z niego, ale z ciebie też. Wy dwaj macie ze sobą więcej wspólnego, niż ci się wydaje. Czasami nawet miny robicie takie same. – Kłapnął na mnie zębami. Roześmiałem się i ległem na trawie, podkładając ręce pod głowę. – Dobra. Niech będzie po twojemu. Nie musimy dzisiaj o tym rozmawiać. Zawsze zostaje nam jutro.
Zostaliśmy tam, tylko we dwóch, do czasu, aż na niebie pojawiły się czerwone i pomarańczowe pasma.
Kiedy pewnego chłodnego zimowego poranka siedziałem po raz ostatni za biurkiem swojego nieżyjącego ojca, zastanawiałem się, co by sobie o mnie pomyślał. Kiedyś mi powiedział, że trudne decyzje trzeba podejmować, zachowując trzeźwy umysł, bo to jedyny sposób, by się upewnić, że są właściwe.
W domu panowała cisza. Wszyscy wyszli.
Mój ojciec był dumnym mężczyzną. Silnym mężczyzną. Był taki czas, kiedy myślałem, że nie potrafi postąpić źle, że jego władza jest absolutna, a on sam – nieomylny. Ale tak nie było. Jak na kogoś takiego jak on, Alfę wywodzącego się z długiej linii wilków, był niewiarygodnie ludzki, jeśli chodziło o błędy, które popełniał, osoby, które krzywdził, wrogów, którym ufał. Ox. Joe. Gordo. Mark. Richard Collins. Osmond. Michelle Hughes. Robert Livingstone. Mylił się co do nich wszystkich. I zrobił takie rzeczy… A jednak… wciąż był moim ojcem. Kochałem go. Jeśli wystarczająco mocno się postarałem, niemal wyczuwałem jego zapach, który osiadł w kościach naszego domu, w ziemi naszego terytorium, które było świadkiem tylu śmierci. Kochałem go. Ale i nienawidziłem. Sądziłem, że to właśnie oznacza być czyimś synem: wierzyć w kogoś tak mocno, że ślepnie się na wszystkie jego wady. A potem odzyskałem wzrok. Thomas Bennett nie był nieomylny. Nie był idealny. Teraz to widziałem.
Wiele dni temu stanąłem na krawędzi. Pode mną ziała przepaść. Zawahałem się. Ale pomyślałem sobie, że już od dawna spadam. Po prostu wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy. Ostatni krok okazał się łatwiejszy, niż się spodziewałem. Byłem już przygotowany. Opróżniłem swoje konta bankowe. Spakowałem bagaże. Przygotowałem się do zrobienia tego, co wydawało mi się, że zrobić muszę. To wszystko doprowadziło mnie do tego. Do teraz. Do chwili, w której zrozumiałem, że już nic nigdy nie będzie takie samo.
Spojrzałem na stojący na biurku monitor komputerowy. Zobaczyłem, jak jakaś wersja mnie wpatruje się we mnie z ekranu. Wersja, której nie rozpoznawałem. Ten Carter miał martwe oczy i ciemne cienie pod nimi. Ten Carter stracił na wadze, miał uwydatnione kości policzkowe. Ten Carter miał anemiczną cerę. Ten Carter wiedział, co to znaczy stracić coś cennego, a mimo to chciał pogorszyć sytuację. Ten Carter obrywał raz za razem, i po co? Ten Carter był mi obcy. A jednak był mną.
Dłoń mi się zatrzęsła, kiedy położyłem ją na myszce, ale wiedziałem, że jeśli nie zrobię tego teraz, to nie zrobię nigdy.
I w tym rzecz, szepnął mój ojciec. Jesteś wilkiem, ale jesteś też wciąż człowiekiem. Dajesz z siebie wszystko, a mimo to wciąż krwawisz. Dlaczego chcesz pogorszyć sytuację? Dlaczego chcesz to sobie zrobić? Swojemu stadu?Jemu?
No tak, on. Bo zawsze wszystko sprowadzało się do niego. Sądziłem, że zawsze tak będzie. I właśnie dlatego, kiedy kliknąłem mała ikonkę na ekranie, żeby zacząć nagrywać, jego imię było pierwszym słowem, które wydostało się spomiędzy moich warg.
– Kelly, ja…
Och, wszystkie te rzeczy, które mogłem mu powiedzieć. Czysty ogrom tego, czym dla mnie był. Kiedy byłem mały, mama mi powiedziała, że nigdy nie zapomnę swojej pierwszej miłości. Że nawet kiedy wszystko będzie wydawało się mroczne, kiedy wszystko zostanie stracone, wciąż będzie istnieć, schowane gdzieś głęboko, małe pulsujące światełko wspomnienia. Mówiła o bezimiennej dziewczynie. Albo bezimiennym chłopaku. Nie wiedziała, że już spotkałem swoją pierwszą miłość.
W gardle mnie paliło. Czułem się tak strasznie zmęczony.
– Kocham cię bardziej niż cokolwiek na tym świecie. Proszę, pamiętaj o tym. Wiem, że to będzie bolało, i przepraszam. Ale muszę to zrobić.
Odwróciłem wzrok. Nie mogłem patrzeć na tego złamanego człowieka dłużej, niż było to konieczne.
– Widzisz, był sobie pewien chłopak. I on jest najlepszą rzeczą, która mi się kiedykolwiek przytrafiła. Dał mi odwagę, bym trzymał się tego, w co wierzę, i walczył za tych, których kocham. Nauczył mnie, czym jest siła miłości i braterstwa. Dzięki niemu jestem lepszą osobą.
Próbowałem się uśmiechnąć, by dać mu znać, że ze mną wszystko w porządku. Uśmiech rozciągnął szeroko moje wargi, obcy i nieprzyjemny, po czym pękł i znikł.
– To byłeś ty, Kelly – powiedziałem ochryple. – Zawsze ty. To ty jesteś najlepszą rzeczą, jaka mi się kiedykolwiek przytrafiła.
Wyjrzałem przez okno. Szybę pokrywał szron. Zaczynał padać śnieg.
– Jesteś moim pierwszym wspomnieniem. Mama trzymała cię na ręku, a ja chciałem cię zabrać dla siebie i ukryć cię, by nikt cię nie skrzywdził.
Wspomnienie było zamglone, a jego krawędzie rozmyte, jakby to był tylko sen. Mama miała na sobie dres, była nieumalowana. Jej skóra wyglądała na miękką, jaśniała. Mówiła coś cicho, ale ja nie słyszałem jej słów, cichy szept znikł na widok tego, kogo trzymała w ramionach. Mała rączka wyciągnęła się do góry, piąstka to zaciskała się, to otwierała. W zakamarkach swojego umysłu usłyszałem, jak mama wymawia cztery słowa, które zmieniły wszystko to, kim byłem. Powiedziała:
– Patrz. On cię zna.
Wtedy nie rozumiałem tego trzęsienia ziemi, które się we mnie rozpętało. Dźgnąłem palcem pulchny policzek i podziwiałem, jak w skórze zrobił się dołeczek. Maluch zamrugał, miał takie jasne, błękitne, błękitne, błękitne oczy. Wydał z siebie dźwięk. Ciche kwilenie. A ja narodziłem się na nowo.
– Jesteś moją pierwszą miłością – powiedziałem w pustym pokoju, zagubiony we wspomnieniu jego rączki, która delikatnie owinęła się wokół mojego palca. – Wiedziałem, bo zawsze uśmiechałeś się na mój widok i było to dla mnie jak wpatrywanie się prosto w słońce.
Przełknąłem z trudem i odwróciłem wzrok od okna.
– Jesteś moim sercem – poinformowałem go, wiedząc, że być może nigdy mi nie wybaczy. – Jesteś moją duszą. Kocham mamę. To ona nauczyła mnie dobroci. Kocham tatę. To on nauczył mnie, jak być dobrym wilkiem. Kocham Joego. To on nauczył mnie, jak wykorzystać siłę, która płynie z wnętrza.
Oddech uwiązł mi w piersi, ale udało mi się go odzyskać. Musiał to ode mnie usłyszeć. Musiał wiedzieć dlaczego.
– Ale to ty byłeś moim najwspanialszym nauczycielem. Bo dzięki tobie zrozumiałem życie. Zrozumiałem, co to znaczy kochać kogoś bezgranicznie i bez zastrzeżeń. Jak to jest mieć cel. Jak to jest mieć nadzieję. Przez większość życia byłem starszym bratem i to najlepsza rola, jaką mogłem odgrywać. Bez ciebie byłbym niczym.
Bolało, kiedy oddychałem.
– Wiem, że się wściekniesz. Ale mam nadzieję, że zrozumiesz, przynajmniej trochę. – Spojrzałem ponownie w ekran. – Bo w mojej piersi zieje dziura. Próżnia. I wiem dlaczego. Naprawdę. To przez niego.
Wyjedziemy. Z tobą. Pójdę. Z tobą. Nie rób. Nie rób krzywdy. Im.
– Muszę go odnaleźć, Kelly. Muszę go odnaleźć, bo sądzę, że bez niego jakaś część mnie zawsze będzie się czuła niekompletna. Powinienem był bardziej cię słuchać, kiedy zniknął Robbie. Powinienem był mocniej walczyć. Wtedy nie rozumiałem. Ale teraz rozumiem i przepraszam. Bardzo przepraszam. Może nie będzie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Może…
Nie. Nie.Zbliżajsię. Nie chcę. Tego. Nie chcę. Stada. Nie chcę. Brata. Nie chcę.Ciebie. Jesteś. Dzieckiem.Dzieckiem. Nie jestem. Taki jak ty. Nie jestem.Członkiemwatahy.
– Muszę spróbować – błagałem w pustym pokoju. – I wiem, że Ox, Joe i wszyscy pozostali go szukają, szukają ich obu, ale to nie wystarczy. Kelly, on nas uratował. Teraz to rozumiem. Uratował nas wszystkich. A teraz ja muszę zrobić to samo dla niego. Muszę.
W uszach zaczęła mi szumieć krew. Zwężało mi się pole widzenia. Na piersi poczułem ogromny ciężar i nie mogłem złapać tchu. Powiedziałem:
– Kiedyś złożyłem ci obietnicę. Przyrzekłem, że zawsze do ciebie wrócę. Wtedy mówiłem poważnie i mówię poważnie teraz. Zawsze do ciebie wrócę. Niezależnie od tego, gdzie będę, niezależnie od tego, co będę robił, będę o tobie myślał i wyobrażał sobie dzień, w którym znowu cię zobaczę. Nie wiem, kiedy ten dzień nadejdzie, ale po tym, jak skopiesz mi dupsko, jak na mnie nawrzeszczysz, proszę, przytul mnie mocno, jakbyś miał mnie nigdy nie puścić, bo nie będę chciał, byś to zrobił.
Próbowałem powiedzieć coś więcej, próbowałem mówić dalej, ale ciężar mnie przygniatał, więc zwiesiłem głowę i wbiłem pazury w blat biurka.
– Kurwa. Nie mogę oddychać. Nie mogę…
Ramiona mi się zatrzęsły. Poddałem się emocjom. Oczy mnie zapiekły, kiedy zdławiłem szloch. Musiałem to skończyć, dopóki jeszcze mogłem. Chociaż już i tak czułem, że jest za późno. Dla mnie. Dla niego. Dla nas wszystkich.
– Zapamiętaj coś dla mnie, okej? Kiedy księżyc w pełni będzie świecił jasno, a ty będziesz śpiewać, by usłyszał cię cały świat, ja będę wpatrywał się w ten sam księżyc i będę śpiewał do ciebie. Dla ciebie. Zawszedla ciebie.
Otarłem oczy. Ekran widziałem jak przez mgłę, ale nieznajomy, który się na mnie z niego gapił, wyglądał na udręczonego i zagubionego.
– Kocham cię, braciszku, bardziej, niż jestem w stanie wyrazić słowami. Musisz być dla mnie dzielny. Pilnować, by Joe zachowywał się porządnie. Nabijać się z Oxa. Nauczyć Rica, jak być wilkiem. Pokazać Chrisowi i Tannerowi głębię swojego serca. Uściskać mamę i Marka. Powiedzieć Gordowi, żeby zluzował majty. Kazać Jessie skopać dupsko każdemu, kto się wychyli. I kochać Robbiego, jakby to miała być ostatnia rzecz, którą zrobisz w życiu.
O Boże, było jeszcze tyle rzeczy, które chciałem mu powiedzieć, tyle rzeczy, których nigdy mu nie powiedziałem, tyle rzeczy, które musiał ode mnie usłyszeć. Że byłem dobrą osobą wyłącznie dzięki niemu. Że nasz ojciec byłby dumny z tego, kim się stał. Że kiedy zatraciłem się w Omedze, kiedy orała moje ciało pazurami, kiedy groziła, że wciągnie mnie w ocean fioletu, z całej siły trzymałem się postrzępionych resztek swojego postronka, odmawiałem wypuszczenia go, nie pozwalałem, by mi go odebrano. Żyję dzięki tobie, chciałem powiedzieć. Ale tego nie zrobiłem.
Powiedziałem:
– Wrócę do ciebie i nic już nas nie zrani.
Powiedziałem:
– Widzimy się, okej?
I tyle. To było wszystko. Całe życie sprowadzone do kilku minut błagania mojego stada, by zrozumiało straszną decyzję, którą miałem za chwilę podjąć.
Wyłączyłem nagrywanie. Rozważałem, czy usunąć film. Po prostu… usunąć go i zapomnieć o tym wszystkim. To byłoby takie łatwe. Usunąłbym go i wstał. Wyszedłbym z gabinetu. Usiadłbym na schodach ganku i czekał, aż ktoś wróci do domu, a potem powiedziałbym tej osobie, co zrobiłem i co miałem zamiar zrobić. Może byłaby to mama. Uśmiechnęłaby się na mój widok, ale jej uśmiech by zbladł, gdyby zobaczyła wyraz mojej twarzy. Rzuciłaby się w moją stronę, a ja wszystko bym jej opowiedział. Że myślałem, że tracę rozum, że nie domyśliłem się, czym był Gavin, aż było za późno. Że powinienem był bardziej o niego walczyć, że powinienem był mu powiedzieć, że nie może iść z Robertem Livingstone’em, że nie może iść ze swoim ojcem, że nie może mnie opuścić. Nie kiedy w końcu zrozumiałem. Nie, kiedy w końcu wiedziałem to, co powinienem był wiedzieć już od dawna.
A może tą osobą byłby Kelly. Może domyśliłby się, że coś jest nie tak. Kurz leciałby spod kół jego radiowozu, kogut na dachu mrugałby światłami, syrena wyła. Otworzyłby gwałtownie drzwi, a na jego twarzy troska mieszałaby się z gniewem.
– Co ty wyprawiasz? – zapytałby ostro.
– Nie wiem – odparłbym. – Pogubiłem się, Kelly. Nie wiem, co się dzieje, nie wiem, o co chodzi, proszę, proszę, proszę, ratuj mnie. Proszę, zwiąż mnie, żebym nigdy cię nie opuścił. Proszę, nie pozwól mi tego zrobić. Proszę, nie pozwól mi wyjechać. Nakrzycz na mnie. Uderz mnie. Zniszcz mnie. Kocham cię, kocham cię, kocham cię.
Ale zamiast zniszczyć nagranie, zapisałem je. Wstałem. Teraz albo nigdy. Zanim wyszedłem z gabinetu, obejrzałem się przez ramię, tylko raz. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę, jak ojciec stoi za biurkiem z wyciągniętą ku mnie ręką. Zamrugałem. Nikogo tam nie było. Złudzenie optyczne. Po raz ostatni zamknąłem drzwi.
A jednak… stojąc na ganku, zawahałem się. U moich stóp leżał worek marynarski. Wmawiałem sobie, że próbuję wszystko zapamiętać. To miejsce. Nasze terytorium. Odetchnąć domem po raz ostatni, by przygotować się na to, co mnie czeka. Ale byłem kłamcą. Zerknąłem na drogę gruntową. Padały tumany śniegu, który oblepiał drzewa. Nikt się nie pojawił. A ja wciąż czekałem. Jedna minuta zmieniła się w dwie, potem trzy, siedem. Kiedy minęło ich dziesięć, wiedziałem, że teraz albo nigdy. Zmarnowałem już dość czasu.
Podniosłem worek. Zszedłem z ganku. Podszedłem do swojej furgonetki. Wsiadłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Wpatrzyłem się w dom. Wyobraziłem sobie, że Kelly jest ze mną, że siedzi na miejscu pasażera. Powiedział:
– Trzymaj się mnie.
Powiedział:
– Tak mocno, jak potrafisz.
Powiedział:
– Wiem, że to boli.
Powiedział:
– Wiem, jak to jest.
Zacisnąłem dłonie na kierownicy.
– Wiem, że wiesz.
Westchnąłem i sięgnąłem do torby. Otworzyłem małą boczną kieszonkę i wyciągnąłem z niej zdjęcie. Dotknąłem zastygłych, uśmiechniętych twarzy moich braci, po czym położyłem fotografię na tablicy rozdzielczej, za kierownicą. I odjechałem.
Zatrzymałem się, jak tylko byłem dostatecznie daleko. Zebrałem resztki sił. Wewnątrz siebie odnalazłem więzi, jasne, żywe i silne. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jestem w stanie to zrobić. Odkryłem, że tak. Zerwanie ich okazało się łatwiejsze, niż myślałem. Przynajmniej na początku. Dopiero kiedy było po wszystkim, otworzyłem drzwi furgonetki i zwymiotowałem na ziemię. Twarz miałem śliską od potu. Rzygałem, kiedy więzi zanikały. W ustach czułem kwaśny posmak. Splunąłem na ziemię.
– Kelly – wymamrotałem. – Kelly, Kelly, Kelly.
To wystarczyło. Postronek. To wystarczyło. Wziąłem się z powrotem w garść i zerknąłem we wsteczne lusterko. Nieznajomy wpatrywał się we mnie. Błysnąłem oczami. Pomarańczowe. Wciąż pomarańczowe. Zamknąłem drzwi. Odetchnąłem. Spojrzałem na ciągnącą się przede mną drogę. Jak daleko sięgnąłem wzrokiem, nie było widać żadnego samochodu. Wjechałem z powrotem na jezdnię. Kilka minut później minąłem znak, który poinformował mnie, że opuszczam Green Creek w stanie Oregon i żebym szybko wrócił! Wrócę, obiecałem.
To było tak:
Urodziłem się. Nie pamiętałem. Byłem jednym. Nie pamiętałem. Byłem dwoma. Nie pamiętałem. A potem nagle już tak. Bo była tam moja mama, siedziała na krześle. Była zmęczona, ale się uśmiechała. Włosy miała związane w niechlujny kok, a jej skóra wyglądała na miękką. Spytała:
– Carter, chciałbyś poznać braciszka?
Wcześniej był w jej brzuchu. A teraz był tutaj.
Tata stał w drzwiach i się nam przyglądał. Nie pamiętałem niczego innego. Jak znalazłem się w pokoju. Gdzie byłem wcześniej. Co robiłem. To nie miało znaczenia. Bo tu działo się coś ważnego. Naprawdę ważnego.
Tata powiedział:
– Bądź ostrożny.
W ramionach matki leżało coś różowego i pomarszczonego. Miało nosek i usta, i zezowate oczka. Ziewnęło.
– Mój? – spytałem.
– Tak – odparła mama. – Twój. Nasz.
– Mój – powtórzyłem i próbowałem jej odebrać to różowe coś. Chciałem to zabrać i ukryć, żeby nikt inny nie mógł dotknąć tego, co moje.
Tata powiedział:
– Nie, Carter, jesteś za mały. Mógłbyś zrobić mu krzywdę.
– Nie zlobię, nie zlobię.
– Tak – przytaknęła mama. – Zgadza się. Żadnej krzywdy. Nie robimy mu krzywdy. Nie robimy krzywdy Kelly’emu.
– Kelly – powiedziałem po raz pierwszy.
– Twój brat – oznajmił tata.
– Kelly, Kelly, Kelly. – Spojrzał na mnie. Wyciągnął do mnie rączkę. – Mój – szepnąłem.
To było tak:
Słyszałem wrzaski. Gordo krzyczał. Mój ojciec krzyczał. Moja matka płakała. Kelly leżał w łóżeczku i wymachiwał rączkami.
– Kelly – powiedziałem. Dosunąłem krzesło do łóżeczka. Było mi trudno. Byłem mały. Wszedłem na krzesło, kiedy Kelly zaczął wyć. Wspiąłem się po szczebelkach łóżeczka. Tata twierdził, że dobry ze mnie wspinacz.
Zachowywałem się ostrożnie. Nie chciałem zrobić bratu krzywdy. Wspiąłem się po szczebelkach i wszedłem do łóżeczka. Położyłem się obok Kelly’ego i zakryłem mu uszka rękami, bo ja byłem wilkiem i on był wilkiem, i słyszeliśmy dźwięki, których nie słyszeli inni. A było bardzo głośno. Gordo krzyczał. Mój ojciec błagał. Moja mama jakby się dławiła.
– Kelly – powiedziałem, a on walnął mnie w głowę. To był wypadek. Wcale nie bolało. Przypomniałem sobie, co robiła mama, kiedy się tak zachowywał. – No już, już – uspokajałem go, gładząc po policzku. – No już, już.
Przestał płakać. Popatrzył na mnie wilgotnymi oczami. Pocałowałem go w nosek. Uśmiechnął się.
To było tak:
Pudełka. Tak dużo pudełek. Wszystko popakowane.
– Wyjeżdżamy – oznajmił ojciec.
– Dlaczego? – spytałem.
– Bo musimy.
– Dlaczego? – spytałem.
– Bo tak musimy zrobić.
– Dlaczego? – spytałem.
– Bo nie mam wyboru.
– Dlaczego? – spytałem.
Tamtego dnia dowiedziałem się, że nawet mój ojciec czasami płacze.
To było tak:
– Gordo?
Popatrzył na mnie. Był jakiś inny niż wcześniej. Nie odzywał się. Nie uśmiechał się. Wystawiłem język w jego stronę, bo zawsze go to rozśmieszało. Nie tym razem. Powiedział:
– Nie możesz o mnie zapomnieć.
Spytałem:
– Zapomnieć?
Powiedział:
– Nie możesz.
Nie zrozumiałem.
To było tak:
Patrzyłem przez okno. Wujek Mark i Gordo stali na ganku.
– Proszę – powiedział Mark.
– Pierdol się – powiedział Gordo.
– Nie chcę tego robić.
– A jednak to robisz.
– Wrócę do ciebie.
– Nie wierzę ci.
Tamtego dnia dowiedziałem się, że mogę poczuć smak tego, co wyczuwam węchem. Było tak, jakby płonął cały las.
To było tak:
Były luki i przeskoki. Dziury w pamięci, postrzępione, poszarpane krawędzie. Miałem dwa lata, potem trzy, a potem sześć, sześć, sześć i Kelly powiedział:
– Carter!
Siedzieliśmy na trawie przed jakimś domem. Za nami znajdowało się jezioro. Mama mówiła, że nie możemy chodzić nad jezioro bez niej, bo moglibyśmy się utopić. Stała na ganku i trzymała rękę na brzuchu. Rodzice powiedzieli, że w środku jest kolejny dzidziuś. Nie wiedziałem po co. Przecież mieli już mnie i Kelly’ego.
Marka nie było, chował się w lesie. Ciągle tam chodził. Tata mówił, że rozpamiętuje. Raz mama powiedziała, że to przez nich Mark się tak zachowuje. Od tamtej pory tata już tak nie mówił. Nie wiedziałem, co to znaczy rozpamiętywać, ale nie brzmiało to dobrze.
– Carter – powtórzył Kelly, a ja podniosłem na niego wzrok. Miał na sobie szorty. Było lato. Buzia mu się lepiła, włosy miał potargane i szczerzył się do mnie w uśmiechu. W ziemi przed nim ziała dziura, którą wykopał. Powiedziałem mu, że to największa dziura, jaką widziałem. Spojrzał na nią, a potem z powrotem na mnie.
– Najwięksa?
– Tak, dobry z ciebie kopacz.
– Dobly kopac – zgodził się ze mną.
Przyszły chłopaki. Inne wilki. Szczenięta. Jeden z nich powiedział:
– Carter, chodź się z nami pobawić.
Powiedziałem: „Okej” i „Jasne” i „Kelly też może iść?”, a chłopak powiedział:
– Nie, to tylko dziecko. Dzieci są głupie.
Kelly się rozpłakał. Powaliłem chłopaka na ziemię za to, że przez niego mój brat płacze. Mama mnie z niego ściągnęła. Leciała mu krew z nosa.
– Carter – powiedziała mama – co ty, u licha, wyprawiasz?
– Kelly nie jest głupi – warknąłem na chłopaka, który właśnie gramolił się z ziemi. Chciałem znów się na niego rzucić, ale mama mnie przytrzymała.
– Wszystko powiem! – krzyknął chłopak, zanim uciekł. Pozostałe szczeniaki pobiegły za nim.
Mama odwróciła mnie przodem do siebie i przybliżyła twarz do mojej. Zmarszczyła brwi.
– Nie bijemy innych osób.
– Ale on powiedział, że Kelly jest głupi.
– Tak czy inaczej nikogo nie bijemy. To nie jest miłe.
Nie miała racji. Nie powiedziałem tego na głos, ale to pomyślałem. Pomyślałem to wyraźnie. Nie miała racji, bo jeżeli ktoś jeszcze nazwałby Kelly’ego głupim, to ja na pewno bym go uderzył. Uderzyłbym go tak mocno, jakbym potrafił. Biłbym go tak długo, aż nie mógłby już tego więcej powiedzieć. Powiedziałem:
– Aha.
– Tak. Aha. Musisz pomyśleć, zanim cokolwiek zrobisz. Nie możesz rozwiązywać problemów za pomocą pięści. – A potem się skrzywiła, wyprostowała i przyłożyła rękę do brzucha. – Ktoś się obudził. Ojej.
Dzidziuś w jej brzuchu. Nie obchodził mnie. Jeszcze nie był prawdziwy.
– Carter. – Kelly pociągnął nosem, a ja do niego podszedłem. Podniosłem go. Byłem bardzo silny. Położył mi głowę na ramieniu. Nie chciałem znów wpaść w kłopoty, więc obiecałem sobie w myślach, że już nikt nigdy nie nazwie go głupim.
– Pokopies ze mną? – spytał. – Najwięksą dziulę?
Powiedziałem: „Okej” i tak właśnie zrobiliśmy. To było lepsze niż zabawa z innymi szczeniakami.
To było tak:
Tata powiedział, że nasz braciszek już niedługo przyjdzie na świat. Że musimy grzecznie się zachowywać i być cicho, żeby mama mogła się skupić.
– Będzie potrzebowała wszystkich swoich sił – powiedział, klęcząc przede mną i Kellym. Kelly wyciągnął rękę i dotknął jego twarzy, a tata kłapnął zębami, jakby chciał odgryźć mu palce, i Kelly się roześmiał. – Mama jest bardzo dzielna. Czy wy też postaracie się być dzielni?
– Dzielni – zgodził się Kelly.
– Zostańcie tutaj z wujkiem Markiem. Kiedy będzie po wszystkim, wrócę tu i zabiorę was, żebyście go poznali.
I sobie poszedł. Mark powiedział:
– To zajmie dużo czasu.
– Duzo casu – powiedział Kelly, bo cały czas powtarzał wszystko, co mówili inni. To było wkurzające, chyba że robił tak mnie.
Mark powiedział:
– Ale wszystko będzie z nią w porządku.
– W poządku – powiedział Kelly.
Mark się uśmiechnął, ale wyglądał jak duch.
To zajęło bardzo dużo czasu. Zmęczyliśmy się tym czekaniem i kiedy Mark ułożył nas do snu, zupełnie o tym zapomniałem. Mark powiedział, że ja i Kelly możemy spać w jednym łóżku, a Kelly miał resztkę pasty do zębów w kąciku ust. Leżeliśmy twarzami do siebie, trzymając głowy na tej samej poduszce. Mark pocałował mnie w policzek. Mark pocałował Kelly’ego w policzek.
– Dobranoc, szczeniaczki – powiedział.
Kelly ziewnął. Mark zostawił drzwi do pokoju otwarte i nie zgasił światła na korytarzu. Niebo na zewnątrz było ciemne.
– Carter? – odezwał się Kelly.
– Co?
– Musimy mieć młodsego braciska?
Nie wiedziałem. Powiedziałem:
– Tak mi się wydaje.
– Aha. A będę mógł go potsymać?
– Możliwe. Ale może będziesz musiał poczekać.
– Dlacego?
– Bo dzidziusie są kruchutkie – powiedziałem, bo przypomniało mi się, co mówił ojciec. – Są małe i kruchutkie.
– Co to znacy: kluchutkie?
Nie miałem pojęcia.
– To znaczy: obrzydliwe.
Zmarszczył nosek.
– Jak pieldy.
Roześmiałem się. To ja nauczyłem go tego słowa. Mama i tata nie byli ze mnie zadowoleni.
– No, to taki mały pierd.
– Pield, pield, pield – powtórzył Kelly, a potem zamknął oczy. – Nie wiem, cy lubię młodsych blaci.
– A ja tak – powiedziałem mu. – Bardzo lubię młodszych braci.
Ale on już spał. Trzymałem oczy otwarte tak długo, jak się dało, bo tata był z mamą, a ja musiałem chronić Kelly’ego. Nie byłem Alfą, ale mogłem udawać, że jestem.
– Mam czerwone oczy – wyszeptałem w ciemności. – I jestem duży i silny.
Nie pamiętałem, kiedy zasnąłem.
To było tak:
– Ma na imię Joe – powiedziała mama.
– Joseph Bennett – powiedział tata. – Wasz młodszy brat.
– Joe – wyszeptał Kelly z podziwem. Nie byłem z tego zadowolony. A potem go zobaczyłem. I od razu wiedziałem, czym jest. Czym się stanie. Powiedziałem:
– Alfa.
Mama się spłoszyła. Tata zrobił krok do przodu.
– Co powiedziałeś, Carter?
– Alfa – powtórzyłem, a mój głos był tak pełen zdumienia, że myślałem, że odlecę.
– Skąd wiesz? – spytał tata. Wzruszyłem ramionami. Rodzice wpatrywali się w siebie przez dłuższy czas. W końcu tata powiedział: – Tak, Joe będzie Alfą. Mogę wam zdradzić pewną tajemnicę na temat Alf?
Kelly i ja odwróciliśmy się przodem do niego. To było coś ważnego. Teraz już wiedziałem, co oznacza to słowo. Alfy miały wiele tajemnic, a kiedy dzieliły się z kimś jedną z nich, to było coś ważnego.
Tata ukucnął przed nami. Złapał nas za ręce. Powiedział:
– Alfa to przywódca. Ale nie możemy przewodzić sami. Joe będzie się do was zwracał, do was obydwu, po radę. Bez braci byłby nikim. Wy będziecie jego watahą i uczynicie go silnym. Jesteście tak samo ważni, jak on. Nadejdzie czas, kiedy wszyscy zaczną przywiązywać wagę do koloru jego oczu, ale pamiętajcie, że wy jesteście tak samo ważni. Czerwony nie istnieje bez pomarańczowego. Rozumiecie?
Obaj pokiwaliśmy głowami, chociaż nie mieliśmy pojęcia, o co mu chodzi. Joe zapłakał. Poszliśmy do niego. Kelly dotknął jego policzka. Ja pocałowałem go w rączkę.
– Nie ma nikogo takiego jak on – wyszeptała mama. – Ale nie ma też nikogo takiego jak wy. Wszyscy jesteście na swój sposób wyjątkowi. A ja w was wierzę. – Spojrzała na Joego ze zmęczonym uśmiechem na twarzy. – Wierzę w was wszystkich.
To było tak:
Joe urósł. Ja odkryłem swój postronek. Przemieniłem się po raz pierwszy. Ból był wyborny, a ja
jestem wilkiem
wącham
czuję wszystko
biegnę szybko biegnę szybko biegnę biegnę biegnę
polować chcę polować i
ojciec wilk
matka wilczyca
joe się śmieje on się śmieje mówi jesteś ślicny caltel jesteś taki ślicny
nie jestem śliczny
jestem wspaniały
kelly mówi
wow
kelly mówi
popatrz na siebie
kelly mówi
jesteś taki duży
kelly mówi przestań mnie lizać carter przestań mnie lizać przestań lizać
nie przestaję
nigdy nie przestanę i
Nadszedł dzień, w którym tata zabrał Kelly’ego.
– Nie musisz się martwić – powiedziała mama. Miałem wrażenie, że stara się nie wybuchnąć śmiechem. Spojrzałem na nią spode łba, ale ona pocałowała mnie w czoło i zmierzwiła mi włosy.
– Dlacego Caltel się maltwi? – spytał Joe, kiedy weszła z powrotem do środka, zostawiając mnie na ganku. – Kelly jest z tatą.
– Bo to wielki dzień – odpowiedziała mama, gdy ja chodziłem w tę i z powrotem.
Nie było ich kilka godzin. Zanim wrócili, o mało nie wyszedłem z siebie. Kelly szczerzył się w uśmiechu. Zbiegłem z ganku i złapałem go za ramiona.
– Zrobiłeś to? – dopytywałem. – Udało ci się to rozgryźć?
Przewrócił oczami.
– No. Ale to tajemnica.
Popatrzyłem na niego gniewnie.
– Ja ci swoją wyjawiłem!
Zaczął się ze mnie śmiać. Tata przyglądał się nam obu. Wyglądał, jakby miał zamiar coś powiedzieć, ale tylko pokręcił głową.
– Ktoś jest głodny?
Ale zanim zdążył ruszyć za nami do domu, pojawił się mężczyzna. Nie lubiłem go. Przez niego swędziała mnie skóra.
– Osmond – powiedział tata.
Mężczyzna spojrzał na nas lekceważąco, po czym przeniósł wzrok z powrotem na tatę.
– Musimy porozmawiać.
– Czy to nie może zaczekać do jutra? Zaraz siadamy do obiadu.
– Nie, musimy teraz.
Tata westchnął.
– Dobrze. – Spojrzał na nas. – Wejdźcie do środka. Ja zaraz przyjdę.
Patrzyłem, jak odchodzą.
– Chodźmy! – zawołał Kelly z ganku.
Tamtej nocy ktoś zapukał do drzwi mojego pokoju. Drzwi uchyliły się odrobinę i Kelly wsadził głowę do środka.
– Przestań walić konia.
– Pierdol się – szepnąłem wystarczająco głośno, by on mnie usłyszał, ale nie na tyle, by usłyszeli mnie rodzice.
Kelly parsknął śmiechem, wszedł do mojego pokoju i zamknął za sobą drzwi. Podszedł do łóżka i wskazał gestem, żebym się przesunął.
– Masz własne łóżko – burknąłem.
– Tak, tak, rusz to tłuste dupsko.
Walnąłem go w twarz poduszką. Roześmiał się i położył się obok mnie, wyciągając ręce i nogi. Usłyszałem, jak coś chrupnęło mu w kręgosłupie, zanim się rozluźnił i zarzucił swoją nogę na moją. Czekałem. Powiedział:
– To ty.
Ledwie mogłem oddychać.
– Co: „ja”?
– Wiesz co.
Wiedziałem i miałem ochotę zawyć i wstrząsnąć domem w posadach.
– Jesteś pewien?
– Jasne, stary. Jestem pewien.
– Aha. – Po chwili spytałem: – Dlaczego?
Obrócił głowę, żeby na mnie popatrzeć. Jego oczy lśniły w ciemności. Spytał:
– A dlaczego ja jestem twoim postronkiem?
– Bo jesteś moim bratem.
– Joe też.
– Ale ty byłeś tu pierwszy.
Wypuścił z sapnięciem powietrze.
– Wiedziałem. Od dłuższego czasu.
– I nic nie powiedziałeś?
Wzruszył ramionami.
– Myślałem, że to oczywiste.
Odczułem zdenerwowanie. Jeszcze nigdy coś tak doniosłego nie sprawiło, że poczułem się taki mały.
– Postronki się zmieniają.
– Ten się nie zmieni.
– Tego nie wiesz.
– Wiem – odparł. – Nieważne, co się stanie. Jeśli znajdę towarzysza życia…
– Fuj!
– Zamknij się. Wiesz, co mam na myśli.
– Stary, to takie gejowskie.
Walnął mnie w pierś.
– Nie mów tak, to niemiłe.
– Jasne, przepraszam. Ja… – Zabrakło mi słów.
– Czy to w porządku? – spytał cicho. W jego głosie usłyszałem niepewność. Nie mogłem pozwolić, żeby się tak czuł.
– Tak, w porządku.
Przez jakiś czas leżeliśmy cicho, po prostu oddychając. A potem Kelly powiedział:
– Brachole na postronku. Tym właśnie jesteśmy. Bracholami na jednym postronku.
I było tak, jakbyśmy znów byli mali, tylko on i ja. Śmialiśmy się i śmialiśmy, i śmialiśmy. Staraliśmy się zachowywać cicho, ale w ogóle nam to nie wychodziło. Kiedy tata przechodził pod drzwiami, zatrzymał się, a my zakryliśmy sobie nawzajem usta rękami. We wnętrzu dłoni czułem jego gorący oddech i to było obrzydliwe, ale nie zabrałem ręki. Tata poszedł dalej. W końcu udało nam się opanować. Właśnie zasypiałem, kiedy Kelly powiedział:
– To zawsze miałeś być ty.
To było tak:
– Joe! – krzyknąłem w stronę lasu. Padało i było ciemno. Błyskawica rozdarła niebo nad moją głową. – Joe!
Nie mogłem go znaleźć.
– Carter? – odezwał się Kelly. Był przemoczony i przygnębiony. Ściskał moją dłoń tak mocno, że myślałem, że zetrze mi kości na proch. – Musimy wracać.
– Nie – warknąłem na niego i poczułem się winny, kiedy zrobił nieszczęśliwą minę. – Nie możemy. Musimy go odnaleźć.
Miałem piętnaście lat, a naszego brata porwał potwór.
– Joe! – krzyknąłem ponownie. Nic.
– Joe! – wrzasnął Kelly. – Joe, gdzie jesteś?!
Chciałem się przemienić, żeby go wywęszyć, ale rodzice powiedzieli, że nie mogę się przemieniać, kiedy ich nie ma w pobliżu. Miałem swój postronek, a on miał mnie, ale to i tak nie było bezpieczne. W lesie czaiły się różne niebezpieczeństwa. Jednak Joe zniknął i nikt nie wiedział, gdzie jest. Minęły zaledwie trzy dni, ale ja go zawiodłem. Rodzice kazali mi go chronić, a ja zawiodłem.
Weszliśmy głębiej w las. W końcu znalazł nas tata.
– Co wy wyprawiacie? – ryknął na nas. Miał czerwone oczy. Skuliliśmy się ze strachu. Kiedy Kelly zaskomlał, wepchnąłem go sobie za plecy. Ojciec padł na kolana i rozłożył szeroko ramiona. Podbiegliśmy do niego. – Przepraszam – powiedział, tuląc nas mocno. – Tak mi przykro. Nie mogłem was znaleźć i się przestraszyłem. Nie chciałem na was krzyknąć. Nie chciałem was wystraszyć. Co wy tutaj robicie? Powinniście leżeć w łóżkach.
– Musimy znaleźć Joego – odparł Kelly.
– Och – powiedział tata. – Och, och, och.
To był drugi raz, kiedy zobaczyłem, jak mój ojciec płacze.
To było tak:
Joe wrócił. Ale nie był taki sam. Wyglądał jak ten sam Joe. Nie brakowało mu żadnego palca u rąk ani u stóp. Nie brakowało mu żadnego zęba. Jego nos znajdował się na swoim miejscu, a kolana wciąż mu sterczały. Ale w jego oczach ziała pustka. Były ciemne, jakby ktoś zgasił w nich światło. Wszędzie go zabierałem. Nosiłem go po domu. Nosiłem go po lesie. Nosiłem go wokół jeziora. Tata powiedział:
– Daj mi go, Carter.
Cofnął się, kiedy na niego zawarczałem, błyskając oczami, a kły same wyskoczyły mi z dziąseł.
– Przestań – rzuciłem ostro. – Przestań, przestań, przestań.
Tata odsunął się powoli. Zabrałem Joego. Powiedziałem:
– Hej, Joe, popatrz na ptaki.
Powiedziałem:
– Hej, Joe, popatrz na tego robaka.
Powiedziałem:
– Hej, Joe, jesteś głodny?
Powiedziałem:
– Hej, Joe, opowiedzieć ci dowcip?
Powiedziałem:
– Hej, Joe, mógłbyś wymówić moje imię? Proszę.
Ale Joe nigdy nie odpowiadał.
– Został wydrążony – oznajmił Kelly, kiedy Joe leżał pomiędzy nami. Miał zamknięte oczy i oddychał głęboko.
– Zamknij się – syknąłem na Kelly’ego i poczułem wyrzuty sumienia, kiedy się wzdrygnął. – To nie… Mógł cię usłyszeć.
– Przepraszam – wymamrotał Kelly, ale zanim zdążył się odwrócić, sięgnąłem nad Joem, złapałem go za rękę i położyłem ją Joemu na piersi, tuż nad sercem. Przycisnąłem. Przez dłoń Kelly’ego czułem bicie serca młodszego z moich braci. Było powolne i miarowe.
– Co teraz zrobimy? – wyszeptał Kelly.
– Nie wiem – odszepnąłem. – Ale będziemy trzymać się razem. We trzech. Bez względu na wszystko.
Kelly pokiwał głową. Zasnął przede mną, wciąż trzymając dłoń na piersi Joego. Już miałem pójść w jego ślady, kiedy serce Joego zaczęło potykać się i zacinać. Młody wydał z siebie dźwięk jak ranne zwierzątko. Przycisnąłem rękę Kelly’ego mocniej do jego piersi i przysunąłem wargi do jego ucha. Powiedziałem:
– Jesteś tutaj. Jesteśmy przy tobie. Nic ci nie grozi. Jesteś w domu. Nie pozwolimy, by znów przytrafiło ci się coś złego. Jesteśmy twoimi starszymi braćmi. Ochronimy cię. Zawsze przy tobie będziemy. Kocham cię, kocham cię, kocham cię.
Serce Joego zwolniło. Zmarszczki zniknęły z jego czoła. Jego usta przestały się wykrzywiać. Westchnął i odwrócił się twarzą w moją stronę. Przyglądałem mu się przez długi czas.
To było tak:
Pudła. Te wszystkie pudła. Kiedy między nimi stałem, usłyszałem dobiegające z góry głosy. Właśnie wtedy dowiedziałem się, jakie grzechy popełnił mój ojciec.
– Jesteś pewien? – spytał Mark tatę.
– Tak.
– Czy ty… dzwoniłeś do Gorda?
Tata westchnął.
– Nie.
– Nie spodoba mu się, że wracamy.
– To nie jest jego terytorium – warknął tata. A potem powiedział: – Cholera, przepraszam. Nie powinienem był…
– Za późno na rozpamiętywanie, co powinieneś, a czego nie powinieneś był zrobić – odparł Mark. Nigdy wcześniej nie słyszałem go tak wściekłego. – Naprawdę myślisz, że powita nas z otwartymi ramionami? Że nie będziesz musiał się z nim skonfrontować? Green Creek to małe miasteczko, Thomasie. Prędzej czy później na niego wpadniesz, i to raczej prędzej.
– Co według ciebie mam teraz zrobić? – spytał tata, a mnie strużka potu spłynęła po karku. – Powiedz mi, proszę. Po prostu powiedz mi, co mam zrobić. Powiedz mi, co jest właściwe. Co powinienem był zrobić? Co powinienem zrobić teraz? Powinienem był zrobić więcej, żeby uratować ojca? Powinienem był umieć powstrzymać myśliwych przez zniszczeniem naszego stada? A może powinienem był umieć powstrzymać Roberta Livingstone’a przed zamordowaniem tych wszystkich ludzi? Przepraszam, Mark. Przepraszam za wszystko, co zrobiłem. Za wszystkie błędy, które popełniłem. Proszę, powiedz mi, jak mam to naprawić. Powiedz mi, co powinienem zrobić, żeby moje dziecko nie budziło się z krzykiem, bo mężczyzna, któremu kiedyś ufałem, rozbił je na kawałeczki, zanim udało mi się je odnaleźć. To ty powinieneś był zostać moim zastępcą, nie Richard. Nie powinienem był słuchać taty, kiedy powiedział, że…
– Pierdol się – powiedział Mark zimno. – Gówno mnie takie rzeczy obchodziły, dobrze o tym wiesz. Jesteśmy złamani, Thomasie. Jesteśmy złamani, a ja nie wiem, jak nas naprawić. Poszedłem za tobą nawet wtedy, kiedy każda cząstka mnie krzyczała, że powinienem pozwolić ci iść beze mnie. Zostawiłem swoje serce w Green Creek, bo powiedziałeś, że to wszystko dla większego dobra. I po co to było? Co nam to dało? Jaki z ciebie Alfa, że nie potrafisz…
– Dość.
Głos ojca zatrząsł ścianami. Nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem oddychać. Ale Mark jeszcze nie skończył.
– Co ty robisz? Wiesz w ogóle? Sytuacja wymyka ci się spod kontroli, Thomasie. Ludzie gadają. Sądzą, że już nie wrócisz.
– Wrócimy.
– Taa, no cóż, być może wrócisz sam.
– W porządku. W takim razie ja wrócę. Michelle to bardziej niż zadowalający wybór. Poradzi sobie na moim miejscu, a ja zyskam czas, by wszystko z powrotem poukładać. – Westchnął. – Muszę myśleć przede wszystkim o swoich dzieciach. Muszę myśleć przede wszystkim o Joem.
Mark roześmiał się gorzko.
– Och, gdyby ojciec mógł cię teraz usłyszeć. Co to on zawsze powtarzał? Dla Alfy potrzeby ogółu są ważniejsze niż potrzeby jednostek. Wataha, wataha i wataha.
– Myślisz, że tego nie wiem?
– A co z Richardem? To jeszcze nie koniec.
– To też wiem.
– Doprawdy? Co, jeśli znów się pojawi?
– Wtedy oderwę mu łeb od reszty ciała – warknął ojciec głosem Alfy. – Niech przyjdzie. Będzie to ostatnia rzecz, jaką zrobi w życiu.
– Nie możemy tego dłużej ciągnąć – powiedział Mark. Prosił mojego ojca, błagał go. – Nie możemy w ten sposób funkcjonować. Niszczymy samych siebie i nie wiem, jak to powstrzymać. Kocham cię, ale nienawidzę cię za wszystko, co zrobiłeś.
Mój ojciec nic nie odpowiedział. Zamilkli. Wyobraziłem ich sobie stojących po drugiej stronie ściany, przodem do siebie, z rękami skrzyżowanymi na piersi, unikających patrzenia sobie w oczy. Dwa kamienne posągi, wyrzeźbione i nieruchome. Zdumiałem się, kiedy to ojciec odezwał się pierwszy.
– Ta rodzina. W niebieskim domu.
– Co w związku z nimi?
– Syn.
Mark powiedział:
– Ox.
– Tak. Mówiłeś, że… go spotkałeś. I jego matkę też.
– W knajpce. Miał urodziny. Był… Sam nie wiem. Jest inny. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Poczułem się, jakby piorun we mnie walnął. Nigdy wcześniej nie czułem nic podobnego.
– Może to magia. Jest wiedźmą?
– Nie, nigdy nie słyszałem o czarownicach o nazwisku Matheson.
– Będziemy musieli zachować ostrożność. Mieszkanie tak blisko nich… To może być niebezpieczne.
– W takim razie nie powinieneś był sprzedawać domu.
Usłyszałem, jak tata się poruszył. Mark powiedział:
– Przestań. Nie dotykaj mnie.
Tata powiedział:
– Kiedy byłeś mały, często nosiłem cię na barana. Pamiętasz?
– Nie.
– Kłamiesz. Wplątywałeś mi palce we włosy i ciągnąłeś tak mocno, że bolało, ale ja nigdy cię nie powstrzymywałem.
– Odwal się ode mnie, odwal się ode mnie, odwal się…
– Nie chciałem, żeby sprawy tak się potoczyły – szepnął ojciec. Jego głos był stłumiony. – Niczego z tego nie chciałem. Nie byłem gotowy. Na to, co będzie się z tym wiązało. Bycie Alfą jest…
– Trudne – powiedział Mark niechętnie.
– Tak, zgadza się. A ja wcale nie jestem w tym dobry. Ty powinieneś zostać Alfą.
Mark wydał odgłos, jakby się dusił.
– Przestań. Proszę, przestań.
– Wiem, że mnie nienawidzisz – ciągnął ojciec. – I masz do tego pełne prawo. Ale zrobiłem to, co uznałem za najlepsze dla nas wszystkich. Sądziłem, że Gordo…
– Przestań. Nie masz prawa wymawiać jego imienia.
– Myślałem, że bez nas będzie mu lepiej. Że będzie mógł żyć wolny od…
– Ty go porzuciłeś! – wykrzyknął Mark. – Nie dałeś mu wyboru. Odpieprz się ode mnie, ty draniu. Jak śmiesz? Wiem, co zrobiłeś. Wiem, że myślałeś, że Livingstone coś mu zrobił, wiem, że myślałeś, że ukrył to w jego tatuażach, więc ani mi się waż odwracać kota ogonem.
– Skąd ty… Lizzie ci coś powiedziała?
– To bez znaczenia – odparował Mark. – Tu nie chodzi o nią ani o nikogo innego. Tu chodzi o ciebie. Odpowiedzialność spoczywa na twoich barkach. Zawsze powtarzasz, że jesteśmy stadem, ale, cholera, wydaje mi się, że nie masz pojęcia, co to tak naprawdę znaczy. Pierdol się. Pierdol się, Alfo wszystkich wilków. – Wciągnął ze świstem powietrze, a potem dodał: – Może najwyższy czas, by zakończyć rządy Bennettów.
– Nie mówisz poważnie…
– Ależ mówię. Jestem śmiertelnie poważny. Pozwól Michelle dowodzić. Pozwól Osmondowi być jej sługusem. Mówisz, że musisz myśleć przede wszystkim o Joem, Kellym i Carterze, ale jak się do tego zabierasz? Joe jest złamany, Thomasie. Został złamany. I wierz mi, wiem, jakie to uczucie. Kurwa, nie kiwnąłeś nawet palcem, żeby mi pomóc. Nie rób tego samego jemu.
Mark wypadł z gabinetu jak burza. Jego kroki dudniły głośno, kiedy schodził sztywno po schodach. Wychodząc z domu, nawet mnie nie zauważył. Zatrzasnął za sobą drzwi. Nade mną nieruchomo stał ojciec. A ja czułem od niego tylko błękit.
To było tak:
Mama urządzała sobie pracownię. Tata układał książki na półkach. Mark siedział na górze, zamknął się w swoim pokoju. Kelly i ja byliśmy na ganku, brat trzymał stopy na moich kolanach. Czytał. Ja zamknąłem oczy i chłonąłem zapachy i dźwięki rosnącego wokół nas starodrzewu. Na podjeździe przed domem stały trzy samochody. Dwie furgonetki. Jeden SUV. Dwie długie ciężarówki do przeprowadzek. Powinniśmy byli przywieźć więcej rzeczy, ale na to będzie mnóstwo czasu później.
I wtedy usłyszałem głos, którego nie słyszałem od bardzo dawna. Spytał:
– Masz własny pokój?
Oddech uwiązł mi w piersi. Kelly usiadł, oczy miał wilgotne.
– Czy to…
– Zamknij się i słuchaj.
Jakiś głębszy głos powiedział:
– Tak. Teraz mieszkam sam z mamą.
– Przykro mi – odparł Joe. Jego głos był szorstki i zgrzytliwy.
– Z jakiego powodu?
– Bo coś cię zasmuciło.
– Miewam sny. Czasami mam wrażenie, że to jawa. A po chwili już nie jest.
Mama i tata wypadli na ganek dokładnie w chwili, kiedy Joe powiedział:
– Teraz nie śpisz. Ox, Ox, Ox. Nie rozumiesz?
– Co mam rozumieć?
– Mieszkamy tak blisko siebie.
Ojciec zakrył twarz rękami. Głęboko w nas wszystkich, zderzając się i rozbijając o siebie, pojawiły się trzy słowa: watahawatahawataha. Cienie wydłużyły się, kiedy popołudnie zaczęło chylić się ku końcowi. Mark wyskoczył na ganek, chciał wiedzieć, czy to Joe, czy to Joe, czy to…
Wyszli zza niebieskiego domu. Joe siedział na plecach potężnego chłopaka, oczy mu płonęły. Ojciec opuścił ręce i z drżeniem wciągnął powietrze do płuc. Nie spuszczaliśmy wzroku z Joego. I z tego nieznajomego, który wpatrywał się w nas szeroko otwartymi ciemnymi oczami. Zatrzymali się tuż przed nami.
– Mark? – spytał chłopak, a Mark się uśmiechnął.
– Ox. Jak miło znów cię widzieć. Widzę, że zyskałeś nowego przyjaciela.
Joe zeskoczył z pleców Oxa, stanął u jego boku, złapał go za rękę i zaczął ciągnąć w naszą stronę. Coś się zmieniło, a ja nie wiedziałem co. Zmiana była ogromna i poczułem się przytłoczony. Czułem się jak tego dnia, kiedy urodził się Kelly. Jak tego dnia, kiedy Joe do nas wrócił. No i Joe. Joe, Joe, Joe. Powiedział:
– Mamo! Mamo. Musisz go powąchać! Pachnie jak… jak… Nawet nie wiem jak co! Chodziłem po lesie, patrolowałem nasze terytorium, żebym mógł być jak tata, i nagle… rany! On tam stał i z początku w ogóle mnie nie zauważył, bo robię się coraz lepszy w polowaniu. Pomyślałem: „Wrrr” i „Grrr”, ale potem znów to poczułem, i to był on, no i bum! A ja nawet nie wiem! No nie wiem, no! Musicie go powąchać i powiedzieć mi, dlaczego pachnie laskami cukrowymi i sosnowymi szyszkami, tak epicko i kapitalnie.
Wszystkich nas zamurowało. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, kim miał się stać. Gdybym wiedział, zrobiłbym, co w mojej mocy, by go odepchnąć. Powiedziałbym mu, że Bennettowie są przeklęci, że powinien trzymać się od nas jak najdalej. Był nierozumiany. Jego ojciec powtarzał mu, że przez całe życie ludzie będą go chujowo traktować. Jego matka, sama niedoceniana, mogłaby przeżyć nadejście Richarda Collinsa. Kim stałby się Ox, gdyby nie wilki? Często o tym rozmyślałem.
Kiedyś, na długo po tym, jak nasz ojciec wrócił do księżyca, byliśmy sami z Kellym. Byliśmy za duzi na spanie w jednym łóżku, ale i tak to robiliśmy. Kelly leżał odwrócony twarzą do mnie, obijał się kolanami o moje kolana. Powiedział:
– To wszystko jest nieuniknione, prawda?
Chciałem zaprzeczyć. Chciałem mu powiedzieć, że nie ma czegoś takiego jak przeznaczenie, że budujemy swoje własne ścieżki. Że nazwisko to tylko nazwisko. Wiedział, o czym myślę. Wiedział, co kryje się w mojej głowie i w moim sercu. Powiedział:
– To, co zwiemy różą, słodko pachniałoby pod każdym innym imieniem[1].
Zamknąłem oczy i śniłem o wilkach biegających w blasku księżyca w pełni.
To było tak:
Miałem siedem lat i Kelly powiedział:
– Chcę być tak duży jak ty.
Miałem trzy lata i tata trzymał mnie w ramionach, tuląc mocno.
Miałem dziesięć lat i wybrałem swój postronek.
Miałem dwanaście lat i Joe siedział mi na barana w przebraniu wilka, które uszyła mu mama, bo chciał być wilkiem, tak jak ja. Szliśmy przez las, trzymałem Kelly’ego za rękę, a Joe ciągnął mnie za włosy i powtarzał:
– Szybciej, Carter, idź szybciej.
Miałem cztery lata i Kelly stawiał pierwsze kroki, wyciągając do mnie ręce, jak zawsze.
Miałem jedenaście lat i księżyc mnie przyzywał, śpiewał, śpiewał, śpiewał, a mama powiedziała:
– Chodź, synku, chodź, pozwól, by to cię ogarnęło, poczuj zew. Nie pozwolę, by stała ci się krzywda. Nie pozwolę, by to mi cię zabrało.
Miałem trzynaście lat i Kelly po raz pierwszy przemienił się w wilka. Pobiegliśmy razem tak szybko, jak potrafiliśmy, czując ziemię pod łapami i wiatr rozwiewający futro.
Miałem szesnaście lat i byłem o włos od zamordowania w szkolnym kiblu chłopaków, którzy ośmielili się tknąć Oxa.
Miałem dwadzieścia trzy lata, kiedy do miasteczka przybył potwór i wydarł dziurę w naszych głowach i sercach. Mój ojciec zmarł, zanim udało mi się do niego dotrzeć. Ostatnią rzeczą, którą mi powiedział przed śmiercią, było:
– Broń braci ze wszystkich sił.
Miałem dwadzieścia siedem lat. Wypadłem jak burza z baru pełnego ludzi, wysuwając pazury i zgrzytając zębami. I zobaczyłem tam wilka, szarego wilka większego niż jakikolwiek, którego wcześniej widziałem. I wtedy on się na mnie rzucił. Rzucił się na mnie i tuż przed tym, nim się zderzyliśmy, tuż przed tym, nim jego ciało uderzyło w moje, wyczułem zapach niepodobny do niczego, co wcześniej wąchałem. I zapłonąłem.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Za: W. Szekspir, Romeo i Julia, akt II, scena I, tłum. M. Słomczyński, Warszawa 2006 (przyp. tłum.).
Wydawnictwo Akurat
imprint MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz