Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Linus Barker pracuje w Wydziale Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi. Ma czterdzieści lat, mieszka w małym domku z wrednym kotem i kolekcją starych płyt gramofonowych, bardzo poważnie traktuje swoją pracę i wiedzie spokojne, chwilami wręcz nudnawe życie. Do czasu. Konkretnie do chwili, kiedy Niezwykle Ważne Kierownictwo niespodziewanie zleca mu zagadkową, ściśle tajną misję: Linus ma udać się do sierocińca na odległej wyspie, by stwierdzić, czy mieszkające tam dzieci rzeczywiście są tak niebezpieczne, jak się wydaje. Bo wydaje się, że są. Nawet bardzo. Tak bardzo, że mogą spowodować koniec świata…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Tytuł oryginału: The House in the Cerulean Sea
Projekt okładki: © by Red Nose Studio
Redakcja: Iga Wiśniewska
Redaktor prowadzący: Agata Then
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł, Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)
THE HOUSE IN THE CERULEAN SEA by TJ Klune.
Copyright © 2020 by TJ Klune.
By arrangement with the author. All rights reserved.
Copyright for the Polish translation:
© by Justyna Szcześniak
Copyright for the Polish edition:
© by Wydawnictwo Papierowy Księżyc, Warszawa 2022
© by MUZA SA, Warszawa 2022
ISBN 978-83-287-2496-9
Papierowy Księżyc
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
– fragment –
Dla tych, którzy byli ze mną od samego początku:
spójrzcie, co stworzyliśmy. Dziękuję Wam.
– O rety – mruknął Linus Baker, ocierając pot z czoła. – To doprawdy niezwykłe.
Co za niedopowiedzenie. Jak urzeczony obserwował w osłupieniu jedenastoletnią dziewczynkę o imieniu Daisy, która siłą myśli unosiła drewniane klocki wysoko nad głową. Kostki wirowały powoli po koncentrycznych okręgach. Daisy zmarszczyła brwi w wyrazie skupienia, wysuwając spomiędzy zębów koniuszek języka. Demonstracja trwała dobrą minutę, zanim klocki powoli spłynęły na ziemię. Poziom kontroli, jaką wykazywała dziewczynka, był zdumiewający.
– No tak – rzekł Linus, skrobiąc szaleńczo w swoim notatniku. Znajdowali się w gabinecie dyrektorki, schludnym pomieszczeniu z brązową wykładziną typową dla rządowych instytucji i starymi meblami. Ściany były obwieszone okropnymi obrazami lemurów w różnorakich pozach. Dyrektorka pochwaliła się nimi z dumą, oznajmiwszy Linusowi, że malowanie jest jej pasją i że gdyby nie objęła zwierzchnictwa nad sierocińcem, podróżowałaby wraz z cyrkiem jako treserka lemurów, a może nawet otworzyłaby galerię, by podzielić się ze światem swoją twórczością. Linus był święcie przekonany, że świat ma się lepiej, gdy obrazy dyrektorki pozostają w jej gabinecie, ale zatrzymał tę myśl dla siebie. Nie zjawił się tu, by brać udział w krytycznych dyskusjach na temat amatorskiej sztuki. – A jak często… hm, no wiesz, unosisz rzeczy w powietrze, Daisy? – odezwał się do dziewczynki.
Dyrektorka, krępa kobieta o kędzierzawych włosach, zbliżyła się o krok.
– Och, bardzo rzadko – wtrąciła pospiesznie. Wykręcała dłonie, strzelając oczami po kątach. – Raz albo dwa na… rok?
Linus odkaszlnął.
– Na miesiąc – poprawiła się zwierzchniczka sierocińca. – Co też ja wygaduję? Nie wiem, skąd mi się wziął ten rok. Przejęzyczyłam się. Tak, raz albo dwa na miesiąc. Wie pan, jak to jest. Im dzieci robią się starsze, tym większą wykazują… aktywność.
– Daisy, czy to by się zgadzało? – zapytał Linus.
– O tak – potwierdziła dziewczynka. – Raz albo dwa na miesiąc, więcej nie. – Uśmiechnęła się do niego świętoszkowato. Linus zastanawiał się, czy przed jego przybyciem została poinstruowana, jak powinna odpowiadać. Nie byłby to pierwszy taki przypadek i wątpił, by okazał się ostatni.
– Oczywiście – rzekł. Kobieta i dziewczynka czekały, podczas gdy jego długopis niezmordowanie sunął po papierze. Czuł na sobie ich wzrok, ale dalej skupiał się na zapisywanych słowach. Dokładność wymagała uwagi. Był nienagannie skrupulatny, a jego wizyta w tym sierocińcu okazała się co najmniej pouczająca. Musiał zanotować jak najwięcej szczegółów, by dopiąć swój raport końcowy na ostatni guzik, kiedy już wróci do biura.
Dyrektorka zaczęła robić zamieszanie wokół Daisy, ściągając jej niesforne czarne włosy do tyłu i mocując plastikowymi spinkami w kształcie motyli. Dziewczynka, wykrzywiając krzaczaste brwi, ze smutkiem wlepiała wzrok w porzucone na podłodze klocki, jakby pragnęła, by znów uniosły się w powietrze.
– Masz kontrolę nad swoją mocą? – zapytał ją Linus.
Dyrektorka wtrąciła się, zanim Daisy zdołała otworzyć usta.
– Oczywiście, że ma. Nigdy byśmy jej nie pozwolili…
Linus uniósł dłoń.
– Droga pani, wolałbym dowiedzieć się wszystkiego od niej samej. Nie żywię najmniejszych wątpliwości, że ma pani na uwadze jedynie jej dobro, ale jednocześnie wiem, że dzieci takie jak obecna tu Daisy są z reguły bardziej… prostolinijne.
Kobieta wyglądała, jakby chciała znów się odezwać, więc uniósł brew. Wtedy westchnęła, pokiwała głową i odsunęła się o krok od dziewczynki.
Zapisawszy ostatnią uwagę, Linus nasadził zatyczkę na długopis i odłożył go wraz z notatnikiem do swojej aktówki. Potem wstał z krzesła i przykucnął przed Daisy. Jego kolana jęknęły w proteście.
Dziewczynka przygryzała dolną wargę, szeroko otwierając oczy.
– Daisy, czy masz kontrolę nad swoją mocą?
Powoli pokiwała głową.
– Tak mi się wydaje. Odkąd tu jestem, nie zrobiłam nikomu krzywdy. – Wygięła usta w podkówkę. – Oprócz Marcusa. Nie lubię dręczyć ludzi.
Linus niemal był w stanie w to uwierzyć.
– Nikt nie twierdzi, że jest inaczej. Ale czasami bywa tak, że nie zawsze udaje nam się kontrolować… dary, które nam przypadły. I nie jest to koniecznie wina osób, które je posiadły.
Chyba nie zdołał jej tym pocieszyć.
– W takim razie czyja to wina?
Linus zamrugał.
– Cóż, przypuszczam, że w grę wchodzi wiele różnych czynników. Nowoczesne badania dowodzą, że skrajne stany emocjonalne mogą prowokować takie sytuacje jak ta, którą wywołałaś. Smutek. Gniew. Nawet radość. Może byłaś wtedy tak szczęśliwa, że przypadkiem cisnęłaś krzesłem w swojego przyjaciela Marcusa? – To właśnie z tego powodu się tu znalazł. Marcus trafił do szpitala, by opatrzono mu ogon, który zginał się pod dziwnym kątem. Zgodnie z procedurami placówka medyczna powiadomiła bezpośrednio Wydział Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi. Ów raport stał się podstawą do kontroli i dlatego Linusowi trafiła się wizyta w sierocińcu, w którym się właśnie znajdował.
– Tak – rzekła dziewczynka. – Dokładnie tak było. Marcus tak mnie uszczęśliwił, kiedy ukradł moje kredki, że przez przypadek cisnęłam w niego krzesłem.
– Rozumiem – odparł. – Przeprosiłaś go?
Znów spuściła wzrok na klocki i zaszurała nogami.
– Tak. A on powiedział, że się nie gniewa. I nawet naostrzył moje kredki, zanim mi je oddał, bo jemu lepiej to wychodzi niż mnie.
– To bardzo miło z jego strony – skomentował Linus. Rozważył wyciągnięcie ręki i poklepanie jej po ramieniu, ale to by było niestosowne. – I wiem, że tak naprawdę nie chciałaś go skrzywdzić. Może w przyszłości zatrzymamy się na chwilę i pomyślimy, zanim poddamy się naszym emocjom? Jak myślisz?
Z zapałem pokiwała głową.
– O tak. Obiecuję, że zatrzymam się i pomyślę, zanim znowu rąbnę jakimś krzesłem przy użyciu samej tylko mocy mojego umysłu.
Linus westchnął.
– Wiesz, Daisy, nie do końca o to mi…
Gdzieś w głębi starego budynku rozbrzmiał dzwonek.
– Ciastka – szepnęła Daisy i rzuciła się do drzwi.
– Tylko jedno! – zawołała za nią dyrektorka. – Nie zapchaj się słodyczami, żebyś miała potem apetyt na kolację!
– Nie zapcham się! – odkrzyknęła dziewczynka i wybiegła, zatrzasnąwszy za sobą drzwi. Linus usłyszał jeszcze cichy tupot jej stóp, gdy pomknęła korytarzem w stronę kuchni.
– Zapcha się – mruknęła dyrektorka, osuwając się na fotel za biurkiem. – Zawsze to robi.
– Wydaje mi się, że dziś zasłużyła na nagrodę – odparł Linus.
Kobieta potarła dłonią twarz i obrzuciła go pełnym rezerwy wzrokiem.
– No cóż, to by było na tyle. Przesłuchał pan wszystkie dzieci, przeprowadził inspekcję domu. Widział pan, że z Marcusem wszystko jest w porządku. I chociaż zdarzył się ten… incydent z krzesłem, to oczywiste jest, że Daisy nie miała złych zamiarów.
Linus w duchu się z nią zgadzał.
– Owszem – potaknął. Marcus wydawał się bardziej zainteresowany tym, by inspektor podpisał mu się na gipsie, niż wpędzaniem Daisy w kłopoty. Linus zaparł się, obwieszczając, że to mu nie przystoi. Chłopak był zawiedziony, ale niemal natychmiast przestał się tym przejmować. Linus się zdumiał – jak to czasem miał w zwyczaju – jaką odpornością wykazywały się wszystkie dzieci w obliczu przeciwności.
– Przypuszczam, że nie zechce mi pan zdradzić, co zamierza napisać w swoim raporcie…
Urzędnik cały się zjeżył.
– Absolutnie nie ma mowy. Jak pani dobrze wie, dostanie pani jego kopię, kiedy już włączę go do akt. Dopiero wtedy, i ani chwili wcześniej, będzie można zapoznać się z jego zawartością.
– Oczywiście – pokajała się prędko dyrektorka. – Nie miałam zamiaru sugerować, by pan…
– Cieszę się, że się rozumiemy – uciął. – I mogę z całą pewnością stwierdzić, że Wydział Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi również doceni pani współpracę. – Zajął się swoją aktówką, przekładając znajdujące się w niej przedmioty, aż w końcu był usatysfakcjonowany wynikiem. Wtedy zamknął ją i zatrzasnął zamki. – A teraz, jeśli nie ma pani nic więcej do dodania, pozwoli pani, że się pożegnam i…
– Dzieci pana lubią.
– Na zasadzie wzajemności – odparł. – Nie mógłbym pracować w tym zawodzie, gdyby było inaczej.
– Nie zawsze tak jest z takimi jak pan – rzekła dyrektorka, po czym odchrząknęła. – To znaczy… z innymi pracownikami społecznymi.
Linus tęsknie spojrzał w stronę drzwi. Tak mało brakowało, by mógł się stąd wyrwać. Ściskając przed sobą aktówkę niczym tarczę, odwrócił się z powrotem do kobiety.
Dyrektorka podniosła się z fotela i wyszła zza biurka. Linus cofnął się o krok, w dużej mierze z przyzwyczajenia. Nie podeszła bliżej, tylko oparła się o blat mebla.
– Mieliśmy tu… innych – oznajmiła.
– Doprawdy? To oczywiście normalne, ale…
– Oni nie widzą dzieci – rzekła. – Nie widzą tego, kim one są. Zwracają uwagę wyłącznie na ich zdolności.
– Powinno się dać im szansę, tak jak każdemu innemu dziecku. Jaką miałyby nadzieję na adopcję, jeśli traktuje się je jak coś, czego należy się bać?
Dyrektorka prychnęła.
– Na adopcję.
Linus zmrużył oczy.
– Powiedziałem coś śmiesznego?
Potrząsnęła głową.
– Nie, proszę mi wybaczyć. Na swój sposób jest pan miłą odmianą. Pana optymizm jest zaraźliwy.
– Jestem pogodny jak promyk słońca – odparł pozbawionym wyrazu tonem. – A teraz, jeśli to już wszystko, sam trafię do…
– Jakim cudem jest pan w stanie wykonywać tę pracę? – zapytała dyrektorka, po czym pobladła, jakby nie mogła uwierzyć w to, co właśnie powiedziała.
– Nie rozumiem.
– Jak może pan pracować w tej instytucji?
Strużka potu pociekła Linusowi po karku i zmoczyła kołnierzyk jego koszuli. W gabinecie dyrektorki było okropnie duszno. Linus po raz pierwszy od dłuższego czasu zapragnął znaleźć się na dworze, w deszczu.
– A co jest złego w pracy dla Wydziału?
Zawahała się.
– Nie chciałam pana urazić.
– Mam taką nadzieję.
– Chodzi tylko o to, że… – Oderwała się od biurka, wciąż trzymając ręce skrzyżowane na piersi. – Nigdy się pan nie zastanawia?
– Nigdy – odparł natychmiast Linus. A potem dodał: – A nad czym?
– Co się dzieje z miejscami takimi jak nasz sierociniec po tym, jak już złoży pan swój końcowy raport. Co się dzieje z dziećmi.
– O ile moi zwierzchnicy nie wyślą mnie tam ponownie, spodziewam się, że wychowankowie sierocińców żyją w szczęściu i zdrowiu jako dzieci, aż zmienią się w szczęśliwych i zdrowych dorosłych.
– Którzy w dalszym ciągu pozostają pod kontrolą rządu z powodu tego, kim są.
Linus poczuł się zapędzony w kozi róg. Nie był przygotowany na coś takiego.
– Nie pracuję w Wydziale Nadzoru nad Magicznymi Dorosłymi. Jeśli ma pani jakiekolwiek zażalenia w tej kwestii, radzę zwrócić się w tej sprawie do nich. Mnie interesuje jedynie dobro dzieci, nic więcej.
Dyrektorka uśmiechnęła się smutno.
– One nie pozostają nimi wiecznie, panie Baker. Zawsze w końcu dorastają.
– I robią to dzięki narzędziom, które zapewniają im ludzie tacy jak pani, na wypadek gdyby osiągnęły wiek, kiedy muszą opuścić sierociniec, zanim doczekają się adopcji. – Wykonał kolejny krok w stronę drzwi. – A teraz proszę mi wybaczyć, ale spieszę się na autobus. Od domu dzieli mnie szmat drogi, więc nie chciałbym się na niego spóźnić. Dziękuję pani za okazaną gościnność i raz jeszcze przypomnę, że gdy złożę mój raport, otrzyma pani jego kopię, by wpiąć ją do własnych akt. Proszę dać nam znać, jeśli ma pani jakieś pytania.
– Tak w zasadzie, to mam jeszcze jedno…
– Proszę je złożyć na piśmie – zawołał Linus już z korytarza. – Będę na nie czekał z niecierpliwością. – Zatrzasnął za sobą drzwi i zapadka szczęknęła w zamku. Wziął głęboki oddech, a potem powoli wypuścił powietrze. – No to się doigrałeś, chłopie. Teraz pewnie wyśle ci setki pytań.
– Wciąż pana słyszę – odezwała się dyrektorka po drugiej stronie drzwi.
Spłoszony Linus prędko oddalił się korytarzem spod jej gabinetu.
Właśnie miał wyjść frontowymi drzwiami, gdy zatrzymał go w pół kroku żywy wybuch śmiechu dobiegający z kuchni. Wbrew sobie zakradł się bliżej na palcach. Minął przytwierdzone do ścian plakaty z tymi samymi sloganami, wiszącymi we wszystkich sierocińcach usankcjonowanych przez Wydział Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi, które odwiedził. Ukazywały one uśmiechnięte dzieci pod takimi hasłami, jak: „JESTEŚMY NAJSZCZĘŚLIWSZE, GDY SŁUCHAMY NASZYCH OPIEKUNÓW”, „CICHE DZIECKO TO ZDROWE DZIECKO” oraz „KOMU POTRZEBNA MAGIA, SKORO MAMY WYOBRAŹNIĘ?”.
Linus wetknął głowę do kuchni.
Przy dużym drewnianym stole siedziała grupa maluchów.
Był tam chłopiec z niebieskimi piórami wyrastającymi mu z ramion.
Była dziewczynka, która rechotała jak wiedźma, co wydawało się stosowne, jako że według informacji zawartych w jej teczce z takiej właśnie wywodziła się rasy.
Była starsza dziewczynka, która potrafiła śpiewać tak uwodzicielsko, że statki rozbijały się o nadbrzeżne skały. Linus pobladł, gdy przeczytał o tym w raporcie na jej temat.
Był też selkie, młody chłopaczek z foczym futrem okrywającym mu plecy.
Oraz oczywiście Daisy i Marcus. Siedzieli koło siebie, a Daisy z buzią wypchaną ciastkiem perorowała coś z ożywieniem na temat gipsu na ogonie przyjaciela. Marcus, z twarzą jak pole rdzawych piegów, wyszczerzył do niej zęby, opierając ogon na stole. Linus patrzył, jak poprosił dziewczynkę, by narysowała mu na gipsie kolejny obrazek jedną z jej kolorowych kredek. Daisy natychmiast się zgodziła.
– Kwiatek – zasugerowała. – Albo owad z ostrymi zębami i żądłem.
– Uuu – szepnął Marcus. – Narysuj owada. Koniecznie owada.
Linus zostawił ich w spokoju, usatysfakcjonowany tym, co zobaczył.
Ponownie skierował się do wyjścia i westchnął, gdy zdał sobie sprawę, że znów zapomniał parasola.
– Jeszcze tego brakowało…
Otworzył drzwi i wyszedł na deszcz, rozpoczynając długą podróż do domu.
– Panie Baker!
Linus jęknął w duchu. Do tej pory jego dzień był w miarę udany. Tak jakby. Na białą koszulę kapnęła mu kropla pomarańczowego sosu z rozmiękłej sałatki, którą kupił w bufecie. Uporczywa plama tylko się rozmazała, gdy próbował ją zetrzeć. W dach nad jego głową bębnił grzmiąco deszcz, nie dając żadnej nadziei na to, że niedługo ustanie. A Linus znów zapomniał zabrać z domu parasol.
Ale poza tym dzień przebiegał dobrze.
Przez większość czasu.
Stukanie w klawiatury wokół jego biurka urwało się, gdy pani Jenkins ruszyła w jego stronę. Była srogą kobietą z włosami tak mocno ściągniętymi do tyłu, że jej monobrew podjechała aż na środek czoła. Linus od czasu do czasu zastanawiał się, czy kiedykolwiek w życiu się uśmiechała. Podejrzewał, że nie. Pani Jenkins była posępną heterą o usposobieniu drażliwego węża.
Była również jego zwierzchniczką, więc nie śmiał się jej sprzeciwiać.
Nerwowo pociągnął za kołnierzyk koszuli, gdy się zbliżała, klucząc między biurkami i ostro postukując obcasami o zimną betonową podłogę. Jej asystent, podły lizus o imieniu Gunther, kroczył tuż za nią, niosąc podkładkę i obscenicznie długi ołówek, których używał do zaznaczania, kto i jak często obija się w pracy. Pod koniec każdego dnia sumowano liczbę występków i dodawano je do zestawienia z bieżącego tygodnia, a pod koniec tygodnia osoby z pięcioma lub więcej przewinieniami otrzymywały stosowny wpis do akt. Nikt tego nie chciał.
Ci, których mijali pani Jenkins i Gunther, spuszczali nisko głowy i udawali, że pracują, ale Linus wiedział, że tak naprawdę jak najpilniej nadstawiali ucha, by się dowiedzieć, co zrobił źle i jaka spadnie na niego kara. Może zostanie zmuszony do wcześniejszego wyjścia do domu i potrącą mu z pensji nieodpracowane godziny. A może będzie musiał zostać dłużej niż normalnie, a pensję i tak mu obetną. W najgorszym wypadku go zwolnią, jego kariera legnie w gruzach i nie będzie już miał żadnej pensji, z której można by mu było cokolwiek ująć.
Nie mógł uwierzyć, że dzieje się coś takiego, i to w dodatku w piątek.
Poczuł się jeszcze gorzej, gdy zdał sobie sprawę, że tak naprawdę to dopiero czwartek.
Nie przychodziła mu do głowy żadna rzecz, którą mógł zrobić niezgodnie z przepisami, no chyba że wrócił o minutę za późno z przydzielonych mu piętnastu minut przerwy na lunch albo jego ostatni raport uznano za niezadowalający. Myśli zakłębiły mu się szaleńczo w głowie. Czyżby zmitrężył zbyt dużo czasu, próbując pozbyć się plamy z sosu sałatkowego? A może przeoczył w swoim sprawozdaniu jakąś literówkę? Na pewno nie. Było nieskazitelne, w przeciwieństwie do jego koszuli.
A jednak pani Jenkins wykrzywiała twarz w grymasie, który nie wróżył dobrze. W pomieszczeniu, uchodzącym w jego opinii za wiecznie chłodne, zrobiło się teraz nieprzyjemnie ciepło. Mimo że hulał tu przeciąg – a szaruga na zewnątrz tylko pogarszała sprawę – Linusowi i tak pociekła po karku strużka potu. Zielonkawy poblask ekranu komputera wydawał mu się boleśnie jaskrawy. Z trudem usiłował opanować oddech, by był powolny i równy. Na ostatnim badaniu kontrolnym lekarz powiedział mu, że ma za wysokie ciśnienie i musi się pozbyć czynników stresogennych ze swego życia.
Pani Jenkins była czynnikiem stresogennym.
Linus zatrzymał tę myśl dla siebie.
Jego małe drewniane biurko znajdowało się niemal na środku pomieszczenia. Rząd L, biurko nr 7 w sali zastawionej dwudziestoma sześcioma rzędami, po czternaście biurek w każdym. Między stanowiskami prawie nie było wolnego miejsca. Osoba szczupła nie miałaby problemu z lawirowaniem pośród nich, ale taka z ważącą kilka dodatkowych kilogramów oponką na brzuchu (kilka było tu oczywiście określeniem umownym)? Gdyby urzędnicy mogli stawiać na biurkach osobiste drobiazgi, dla kogoś pokroju Linusa skończyłoby się to zapewne katastrofą. Jako że było to jednak niezgodne z obowiązującymi przepisami, zazwyczaj tylko potrącał meble szerokimi biodrami i, piorunowany wzrokiem przez współpracowników, naprędce przepraszał. Był to jeden z powodów skłaniających go do odczekania, aż sala niemal opustoszeje, zanim kończył robotę i udawał się do domu. To i fakt, że niedawno przekroczył czterdziestkę, a mógł się pochwalić jedynie maleńkim domkiem, zrzędliwą kocicą, która pewnie przeżyje wszystkich wokół, oraz nieustannie powiększającą się talią, którą jego lekarz szturchał i dźgał z niezwykłą uciechą, jednocześnie piejąc peany na temat cudownych efektów przejścia na dietę.
Stąd ta rozmokła sałatka z bufetu.
Wysoko nad biurkami wisiały nieznośnie entuzjastyczne transparenty, głoszące: „DOBRZE CI IDZIE” oraz „PRACUJ PILNIE PRZEZ CAŁY DZIEŃ, BO MINUTA STRACONA, TO MINUTA ZMARNOWANA”. Linus nienawidził ich z całego serca.
Teraz położył dłonie płasko na blacie, by powstrzymać się od wbijania w nie paznokci.
Pan Tremblay, który siedział w rzędzie L przy biurku nr 6, posłał mu ponury uśmiech. Był o wiele młodszy od Linusa i zdawał się delektować swoją pracą.
– No to się pan doigrał – mruknął.
Pani Jenkins dotarła do Linusa, zaciskając usta w wąską linię. Zgodnie ze swym przyzwyczajeniem, miała tak mocny makijaż, jakby nakładała go nazbyt obficie po ciemku, i to w dodatku bez lustra. Ciężki róż na jej policzkach był w odcieniu purpury, a szminka przypominała krew. Zwierzchniczka miała na sobie czarne spodnium z guzikami zapiętymi co do jednego, aż po ten tuż pod brodą. Była chuda jak patyk; cała składała się ze szpiczastych kości pokrytych zbyt mocno naciągniętą skórą.
Z kolei Gunther był równie młodzieńczy jak pan Tremblay. Krążyły pogłoski, że to syn Jakiejś Szychy, najprawdopodobniej z Niezwykle Ważnego Kierownictwa. Choć Linus nie rozmawiał często ze swoimi współpracownikami, i tak dobiegały go ich plotkarskie poszeptywania. Pojął w życiu dość wcześnie, że kiedy się nie odzywał, ludzie często zapominali, że był obok, a nawet że w ogóle istniał. Matka rzekła mu kiedyś, gdy był jeszcze dzieckiem, że zlewa się z farbą na ścianie i zostaje zapamiętany tylko wtedy, gdy specjalnie zwróci się komuś na niego uwagę.
– Panie Baker – powtórzyła pani Jenkins, właściwie wywarkując jego nazwisko.
Gunther stanął koło niej, spoglądając na Linusa z góry z uśmiechem na twarzy. Nie był to zbyt miły uśmiech. Młodzieniec miał nieskazitelnie białe, kwadratowe zęby oraz dołeczki w brodzie. Był przystojny w sposób przyprawiający o ciarki. Jego uśmiech powinien być ujmujący, ale nie sięgał oczu. Jedyne chwile, gdy Linus mógł stwierdzić, że uśmiechy Gunthera są szczere, zdarzały się wtedy, gdy chłopak przeprowadzał niezapowiedziane inspekcje i skrobał po kartce swoim długim ołówkiem, wypisując naganę za naganą.
Może o to chodziło. Może Linus miał właśnie dostać swoje pierwsze upomnienie, coś, czego cudem udawało mu się uniknąć od dnia, w którym Gunther przybył tu ze swoim systemem punktacji. Linus wiedział, że pracownicy byli ciągle monitorowani. Wielkie kamery wisiały pod sufitem, nagrywając wszystko. Gdy ktoś został przyłapany na jakiejś niedozwolonej czynności, ogromne głośniki przytwierdzone do ścian ożywały z trzaskiem i rozlegały się z nich okrzyki o naganach dla rzędu K, biurka nr 2 lub rzędu Z, biurka nr 13.
Linusa nigdy jeszcze nie przydybano na marnotrawieniu czasu. Był na to zdecydowanie za mądry. I zbyt bojaźliwy.
Być może okazał się jednak nie dość mądry ani bojaźliwy.
Szykowała się nagana.
A może wlepią mu od razu pięć, przez co dostanie wpis do akt, skazę kalającą siedemnaście lat jego pracy w tym urzędzie. Może przyuważyli tę plamę od sosu. W biurze panowała surowa polityka dotycząca profesjonalnego ubioru. Została szczegółowo opisana w punktach na stronach od dwieście czterdziestej drugiej do dwieście czterdziestej szóstej Zasad i przepisów, regulaminu pracy dla zatrudnionych w Wydziale Nadzoru nad Magicznymi Nieletnimi. Może ktoś zauważył zaciek na jego koszuli i zgłosił jego niechlujstwo. Wcale by się nie zdziwił, gdyby tak było. A czyż ludzi nie zwalniano za mniejsze wykroczenia?
Linus wiedział, że zwalniano.
– Pani Jenkins – przywitał się głosem ledwie głośniejszym od szeptu. – Jak miło panią dzisiaj widzieć. – To było kłamstwo. Nigdy nie było mu miło widzieć pani Jenkins. – Czym mogę służyć?
Gunther uśmiechnął się jeszcze szerzej. A zatem dziesięć nagan. W końcu sos był pomarańczowy. Nie będzie mu nawet potrzebne brązowe pudło. Jedyne rzeczy, które należały tu do niego, to ubrania na jego grzbiecie i podkładka pod myszkę z wyblakłym zdjęciem białej piaszczystej plaży i najbardziej niebieskiego oceanu na świecie. Na górze widniał napis: „NIE ŻAL CI, ŻE CIĘ TU NIE MA?”.
Tak. Każdego dnia.
Pani Jenkins nie zechciała odpowiedzieć na jego powitanie.
– Co pan zrobił? – napadła na niego, unosząc brwi niemal pod linię włosów, co powinno być fizycznie niemożliwe.
Linus z trudem przełknął ślinę.
– Proszę mi wybaczyć, ale chyba nie wiem, o czym pani mówi.
– Trudno mi w to uwierzyć.
– Och. Yyy… przykro mi?
Gunther nakreślił coś na swej kartce. Pewnie wpisał mu kolejny minus za niedające się ukryć plamy potu pod pachami. Linus nie mógł teraz nic zrobić w ich sprawie.
Pani Jenkins nie przyjęła jego przeprosin.
– Musiał pan coś zrobić – oznajmiła głosem nieznoszącym sprzeciwu.
Może powinien się przyznać, że wie o plamie z sosu. Będzie jak z odrywaniem plastra. Lepiej zrobić to szybko jednym pociągnięciem, niż przeciągać odklejenie go.
– Tak. No cóż, widzi pani, próbuję jeść zdrowiej. Jestem na czymś w rodzaju diety.
Pani Jenkins zmarszczyła czoło.
– Diety?
Linus nerwowo pokiwał głową.
– Zalecenie lekarza.
– Jesteśmy troszkę za grubi, co? – zapytał Gunther głosem, w którym pobrzmiewało zdecydowanie za dużo zadowolenia z tej myśli.
Linus oblał się szkarłatem.
– Na to wygląda.
Gunther mruknął ze współczuciem.
– Tak, zauważyłem. Biedactwo. Ale cóż, lepiej późno niż wcale. – Poklepał się po swoim płaskim brzuchu brzegiem podkładki.
Gunther był wstrętny. Linus zatrzymał tę myśl dla siebie i rzekł tylko:
– Wspaniale.
– Nie odpowiedział pan jeszcze na moje pytanie – warknęła pani Jenkins. – Czego się pan dopuścił?
Linus uznał, że równie dobrze może mieć to już za sobą.
– Niedopatrzenia. Taka ze mnie niezdara. Próbowałem zjeść moją sałatkę, ale najwyraźniej jarmuż miał w tej kwestii inne zdanie i ześlizgnął mi się z…
– Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym pan bredzi – przerwała mu pani Jenkins, pochylając się nad nim i kładąc dłonie na biurku. Postukała w drewno pomalowanymi na czarno paznokciami. Dźwięk, który się rozległ, przypominał grzechotanie kości. – Niech pan przestanie gadać.
– Tak, proszę pani.
Zwierzchniczka wlepiła w niego przenikliwy wzrok.
Linus poczuł nagły, ostry ból w żołądku.
– Niezwykle Ważne Kierownictwo – wycedziła powoli kobieta – zażyczyło sobie, by stawił się pan jutro rano na spotkanie z nimi.
Tego Linus się nie spodziewał. Ani trochę. W zasadzie ze wszystkich rzeczy, które Bedelia Jenkins mogła powiedzieć w tym konkretnym momencie, to była najmniej prawdopodobna opcja. Zamrugał zdziwiony.
– Słucham?
Pani Jenkins wyprostowała się i skrzyżowała ramiona pod biustem, mocno chwytając się za łokcie.
– Czytałam pańskie raporty. Są w najlepszym wypadku zaledwie znośne. Niech pan sobie zatem wyobrazi moje zdumienie, gdy otrzymałam notatkę, że góra wzywa do siebie Linusa Bakera.
Linus poczuł, jak ogarnia go chłód. Nigdy jeszcze, w ciągu całej jego kariery, nie poproszono go o spotkanie z Niezwykle Ważnym Kierownictwem. Jedyne okazje, kiedy ich w ogóle widział, zdarzały się podczas świątecznego lunchu. Dyrektorzy stawali wtedy w rzędzie z przodu sali i serwowali suchą szynkę oraz pełne grudek purée z ziemniaków z foliowych tac, szczerząc zęby po kolei do wszystkich swych podwładnych i zapewniając ich, że zasłużyli sobie na ten wspaniały posiłek za całą swą harówkę. Oczywiście pracownicy musieli zjeść go przy biurkach, bo ich piętnastominutowa przerwa upływała na staniu w kolejce, ale cóż z tego.
Tyle że teraz był wrzesień. Od Bożego Narodzenia dzieliły ich jeszcze miesiące.
A grube ryby, wedle słów pani Jenkins, chciały go widzieć osobiście. Linus nigdy wcześniej nie słyszał o podobnym przypadku. To nie mogło oznaczać nic dobrego.
Jego przełożona wyglądała tak, jakby czekała na odpowiedź. Nie wiedział, co rzec, więc wydusił:
– Może zaszła jakaś pomyłka.
– Pomyłka – powtórzyła pani Jenkins. – Jakaś pomyłka.
– Ta-ak?
– Niezwykle Ważne Kierownictwo nie popełnia błędów – wtrącił Gunther, mizdrząc się.
Rzeczywiście, pomyślał Linus, to była prawda.
– W takim razie sam nie wiem – odparł.
Pani Jenkins nie była zadowolona z jego reakcji. Nagle Linus zdał sobie sprawę, że ona również nie wiedziała nic ponad to, co mu powiedziała, i z powodów, których nie chciał zgłębiać, myśl ta sprawiła mu malutką, złośliwą uciechę. Oczywiście była ona lekko zabarwiona niewyobrażalną zgrozą, ale i tak ją poczuł. Nie miał pojęcia, co to mówiło o nim jako osobie.
Och, Linusie – powiedziała mu kiedyś matka. – Nigdy nie wypada napawać się cierpieniem innych. Cóż to za okropne zachowanie.
Linus przenigdy nie pozwalał sobie napawać się cudzym cierpieniem.
– Nie wie pan – powtórzyła po nim pani Jenkins tonem, który sugerował, że szykowała się do ataku. – Może złożył pan jakiegoś rodzaju skargę? Może nie docenia pan metod mojego zarządzania i przyszło panu do głowy, żeby zwrócić się wyżej? Zgadłam, panie Baker?
– Nie, proszę pani.
– A czy lubi pan metody mojego zarządzania?
Absolutnie nie.
– Tak.
Gunther poskrobał ołówkiem po kartce.
– A co dokładnie pan w nich lubi? – drążyła pani Jenkins.
Zagwozdka. Linus nie cierpiał oszukiwać nikogo w żadnej sprawie. Nawet małe, niewinne kłamstewka wywoływały u niego ból głowy. A kiedy już wstąpiło się na ścieżkę łgarstw, każde kolejne przychodziło człowiekowi z większą łatwością, aż w końcu trzeba było pamiętać setki swoich blag. Lepiej było pozostać szczerym.
Niemniej jednak czasem zdarzały się przypadki wyższej konieczności, takie jak ta chwila. No i przecież wcale nie musiał kłamać, nie tak do końca. Prawda mogła zostać nieco nagięta, ale wciąż pozostawała sobą.
– Są bardzo autorytatywne – powiedział.
Brwi pani Jenkins znów wzniosły się do linii włosów.
– Faktycznie.
– O tak.
Zwierzchniczka uniosła dłoń i pstryknęła palcami. Gunther przejrzał część papierów przypiętych do swej podkładki, po czym podał przełożonej kartkę w kremowym kolorze. Ujęła ją w dwa palce, jakby sama myśl, że notatka miałaby dotknąć innych części jej ciała, mogła sprawić, że na skórze wyskoczą jej pęcherze.
– Jutro rano, równo o dziewiątej, panie Baker. Niech Bóg ma pana w swej opiece, jeśli się pan spóźni. Oczywiście nadrobi pan później stracony czas. W weekend, jeśli zajdzie taka potrzeba. Nie ma pan w grafiku żadnych inspekcji w terenie przez co najmniej następny tydzień.
– Oczywiście – zgodził się prędko Linus.
Pani Jenkins znów się pochyliła, ściszając głos tak, że stał się zaledwie szeptem.
– A jeśli się dowiem, że złożył pan na mnie skargę, uczynię panu z życia piekło. Rozumie pan, panie Baker?
Rozumiał.
– Tak, proszę pani.
Upuściła notatkę na jego biurko. Kartka zatrzepotała i spłynęła na sam róg blatu, niemal spadając na podłogę. Nie śmiał po nią sięgnąć, gdy pani Jenkins wciąż nad nim wisiała.
Potem przełożona obróciła się na obcasach, krzycząc, żeby wszyscy lepiej brali się do pracy, jeśli wiedzą, co dla nich dobre.
Wokół natychmiast znów zastukały klawiatury.
Gunther wciąż stał koło biurka Linusa, wpatrując się w niego dziwnym wzrokiem.
Linus zaczął wiercić się na krześle.
– Nie mam pojęcia, dlaczego zażyczyli sobie właśnie pana – rzekł w końcu asystent, a na jego usta powrócił ów ohydny uśmieszek. – Z pewnością znalazłyby się bardziej… odpowiednie osoby. A tak poza tym, panie Baker…
– Tak?
– Ma pan plamę na koszuli. To niedopuszczalne. Wstawiam panu naganę. Proszę dopilnować, by to się więcej nie powtórzyło. – Potem odwrócił się i podążył między biurkami za panią Jenkins.
Linus wstrzymywał oddech, dopóki nie dotarli do rzędu B, po czym gwałtownie wypuścił powietrze. Będzie musiał wyprać koszulę, gdy tylko wróci do domu, jeśli chciał żywić jakąkolwiek nadzieję na wywabienie z niej plam potu. Przejechał dłonią po twarzy, niepewny, co tak w zasadzie czuje. Ani chybi irytację. I najprawdopodobniej strach.
Przy biurku obok pan Tremblay nawet nie próbował się kryć z wyciąganiem szyi, by zerknąć, co napisano na kartce rzuconej przez panią Jenkins. Linus capnął ją szybko, uważając przy tym, by nie pognieść brzegów.
– Zapowiadało się na to, co? – zapytał pan Tremblay takim tonem, jakby perspektywa zwolnienia współpracownika bardzo go cieszyła. – Ciekawe, kto zostanie moim nowym sąsiadem.
Linus zignorował jego słowa.
Zielony blask ekranu komputera podświetlił notatkę, sprawiając, że gruba czcionka wyglądała jeszcze bardziej złowrogo.
Tekst brzmiał:
WYDZIAŁ NADZORU NAD MAGICZNYMI NIELETNIMI
ZAWIADOMIENIE OD NIEZWYKLE WAŻNEGO KIEROWNICTWA
Dw: Bedelia Jenkins
Pan linus baker ma się zgłosić do biura niezwykle ważnego kierownictwa w piątek 6 września o godz. 9:00 Rano.
Sam.
I tyle.
– O rety – szepnął Linus.
Po południu, gdy zegar wybił piątą, ludzie wokół Linusa zaczęli wyłączać swoje komputery i zakładać płaszcze. Gawędzili sobie, rzędem opuszczając salę. Ani jedna osoba nie pożegnała się z Linusem. Większość po prostu gapiła się na niego w drodze do drzwi. Ci, którzy mieli stanowiska zbyt daleko, by podsłuchać jego rozmowę z panią Jenkins, zapewne usłyszeli pełną domysłów szeptaną relację z tego wydarzenia przy automacie z wodą. Plotki były, znając życie, szalone i całkiem nietrafione, ale Linus sam nie wiedział, po co został wezwany, nie mógł więc zaprzeczyć żadnej z teorii swoich współpracowników.
Odczekał pół godziny, po czym też zaczął zbierać się do wyjścia. O tej porze pomieszczenie było już prawie puste, ale dostrzegł wciąż palące się światło w gabinecie pani Jenkins w odległym końcu sali. Cieszył się, że nie będzie musiał go mijać w drodze do drzwi. Nie sądził, by zdołał dziś przeżyć kolejną rozmowę twarzą w twarz z przełożoną.
Gdy ekran jego komputera zgasł, Linus wstał, a potem zdjął płaszcz z oparcia krzesła. Wciągnął okrycie i jęknął, gdy przypomniał sobie, że zostawił parasol w domu. Sądząc po odgłosach, ulewa jeszcze nie ustąpiła. Jeśli się pospieszy, powinien zdążyć na autobus.
Kierując się do drzwi, wpadł tylko na sześć biurek w czterech różnych rzędach, ale poustawiał je równo z powrotem.
Na kolację będzie musiał zjeść kolejną sałatkę. Tym razem bez sosu.
Autobus odjechał.
Linus zobaczył w strugach deszczu jego tylne światła, gdy pojazd poturkotał ulicą. Tył pokrywała reklama z uśmiechniętą kobietą i napisem: „WIDZISZ COŚ, POWIEDZ COŚ! REJESTRACJA SŁUŻY WSZYSTKIM!”, wciąż wyraźna mimo oberwania chmury.
– No jasne – mruknął pod nosem.
Następny autobus miał za kwadrans.
Uniósł aktówkę nad głowę i czekał.
Wysiadł z autobusu (który oczywiście przyjechał spóźniony o dziesięć minut) na przystanku kilka przecznic od swego domu.
– Ale chlapa – odezwał się do niego kierowca.
– Wnikliwa obserwacja – odparł Linus, zstępując na chodnik. – Naprawdę. Dziękuję za…
Drzwi zatrzasnęły się za nim i autobus odjechał. Prawe tylne koło wtoczyło się z pędem w dość sporą kałużę, rozchlapując wodę i mocząc Linusowi spodnie aż do kolan.
Westchnął, po czym mozolnie ruszył do domu.
Okolica była spokojna; zapalone latarnie rozsiewały życzliwe światło nawet w ziębiącym deszczu. Domki były tu niewielkie, ale wzdłuż ulicy Lakewood rosły drzewa, a ich liście właśnie zaczynały zmieniać barwy. Monotonna zieleń ustępowała miejsca nawet bardziej przytłumionym odcieniom czerwieni i złota. W ogrodzie pod numerem 167 rosły kwitnące niepozornie krzewy róż. W domu z plakietką 193 mieli psa, który jazgotał z przejęciem za każdym razem, gdy Linus go widział. Na posesji numer 207 z drzewa zwisała huśtawka z opony, ale mieszkające tam dzieci chyba uznały, że są już zdecydowanie za duże, by wciąż się na niej bawić. Linus nigdy nie miał huśtawki z opony. Zawsze chciał, ale jego matka mówiła, że to zbyt niebezpieczne.
Skręcił w prawo, w krótszą uliczkę Hermes Way, gdzie, przycupnięty po lewej stronie, stał budynek o numerze 86.
Dom.
Nic specjalnego. Był mały, a tylne ogrodzenie nadawało się do wymiany. Za to miał śliczną werandę, na której można było usiąść i obserwować mijający dzień, gdyby właściciela naszła na to ochota. Na rabacie od frontu rosły słoneczniki o długich łodygach, kołyszące się na chłodnym wietrze. Teraz kwiaty były zamknięte, chroniły się przed zapadającym wieczorem i ponurą słotą. Padało od wielu tygodni bez przerwy, zazwyczaj w postaci nieprzyjemnej mżawki urozmaicanej od czasu do czasu monotonną ulewą.
Dom nie był wyjątkowy. Ale należał do Linusa i nikogo innego.
Zatrzymał się przy skrzynce pocztowej przed budynkiem i wyjął dzisiejsze przesyłki. Wszystkie wyglądały na reklamy zaadresowane bezosobowo do „mieszkańca”. Linus nie mógł sobie przypomnieć, kiedy ostatnio otrzymał jakiś list.
Wspiął się na werandę i bezcelowo otrząsał wodę z płaszcza, gdy z sąsiedniego domu ktoś go zawołał. Westchnął, zastanawiając się, czy upiekłoby mu się, gdyby udał, że nic nie słyszał.
– Proszę nawet o tym nie myśleć, panie Baker.
– Nie wiem, o co pani chodzi, pani Klapper.
Edith Klapper, kobieta o niemożliwym do oszacowania wieku (choć Linus uważał, że nie jest już zwyczajnie wiekowa, tylko przeszła do baśniowej krainy starożytności), siedziała na swojej werandzie w szlafroku frotte, jak zwykle z fajką w dłoni. Kręte smużki dymu spowijały jej zaczesane mocno do góry włosy. Sąsiadka odcharknęła mokrym kaszlem w chusteczkę, którą powinna była pewnie wyrzucić dobrą godzinę temu.
– Ten pana kot znów był u mnie w ogrodzie i gonił wiewiórki. Wie pan, jak się na to zapatruję.
– Kaliope robi, co chce – przypomniał jej. – Nie mam nad nią kontroli.
– Może powinien pan spróbować – warknęła pani Klapper.
– No tak. Natychmiast się za to biorę.
– Pyskuje mi tu pan, panie Baker?
– Nie śmiałbym. – Często marzył o tym, że się ośmiela.
– Tak właśnie myślałam. Wieczór w domu?
– Tak, pani Klapper.
– Znowu żadnej randki, co?
Linus zacisnął mocniej dłoń na uchwycie aktówki.
– Nie, żadnych randek.
– Żadnej szczęśliwej przyjaciółki? – Sąsiadka possała fajkę i wydmuchnęła nosem gęsty kłąb dymu. – Oj, proszę wybaczyć. Wypadło mi z głowy. Kobiety to nie pana bajka, prawda?
Wcale o tym nie zapomniała.
– Nie, pani Klapper.
– Mój wnuk jest księgowym. To bardzo poukładany chłopak… przez większość czasu. Ma skłonności do zupełnie niekontrolowanego alkoholizmu, ale kimże jestem, żeby osądzać jego wady? Rachunkowość to ciężki zawód. Wszystkie te liczby. Każę mu do pana zadzwonić.
– Wolałbym, żeby pani tego nie robiła.
Zarechotała.
– Za wysokie progi na jego nogi, co?
– Ja nie… nie… nie mam czasu na takie rzeczy – wykrztusił Linus.
– Może powinien pan rozważyć znalezienie chwilki, panie Baker – zadrwiła sąsiadka. – Samotność w pana wieku nie służy zdrowiu. Wolałabym nie myśleć, do czego by doszło, gdyby postanowił pan odstrzelić sobie łeb. Spadłaby wartość nieruchomości w całej okolicy.
– Nie mam depresji!
Zmierzyła go wzrokiem.
– Nie ma pan? Na miłość boską, jakim cudem?
– Chciała pani czegoś jeszcze, pani Klapper? – zapytał przez zaciśnięte zęby.
Lekceważąco machnęła na niego ręką.
– Proszę bardzo, niech pan zmyka. Proszę włożyć swoją piżamę, włączyć ten stary gramofon i potańcować sobie po salonie, jak to pan ma w zwyczaju.
– Przecież prosiłem, żeby przestała mnie pani podglądać przez okno!
– Oczywiście – odparła. Odchyliła się do tyłu na fotelu i wetknęła fajkę do ust. – Oczywiście, że pan prosił.
– Dobrej nocy, pani Klapper – zawołał, wsuwając klucz do zamka w okrągłej klamce.
Nie czekał na odpowiedź. Zatrzasnął za sobą drzwi i porządnie je zaryglował.
Kaliope, diabelskie nasienie, siedziała na brzegu jego łóżka. Jej czarny ogon drgał, gdy obserwowała go jaskrawozielonymi oczami. Zaczęła mruczeć. W przypadku większości kotów byłby to kojący dźwięk. U Kaliope oznaczał, że knuła przebiegle, obmyślając nikczemne występki.
– Wiesz, że nie wolno ci chodzić do ogrodu sąsiadki – obsztorcował ją Linus, zsuwając marynarkę.
Mruczała dalej.
Znalazł ją pewnego dnia niemalże dziesięć lat temu pod werandą, maleńkiego kociaka skrzeczącego, jakby kurzyło mu się z ogona. Na szczęście tak nie było, ale gdy tylko Linus wczołgał się pod ganek, zasyczała na niego, wyginając grzbiet w łuk i jeżąc czarną sierść. Nie czekał, aż oznakuje mu twarz chorobą kociego pazura. Wycofał się dość pospiesznie i wrócił do domu, uznawszy, że jeśli wystarczająco długo będzie ją ignorował, koteczka w końcu się stamtąd wyniesie.
Nie wyniosła się.
Zamiast tego spędziła większą część nocy na zawodzeniu. Próbował zasnąć. Była za głośna. Nakrył głowę poduszką. Nic nie pomogło. W końcu złapał latarkę i miotłę, zdecydowany szturchać kotkę, aż ta postanowi odejść. Czekała na niego na werandzie, przycupnąwszy pod drzwiami. Tak go zaskoczyła, że upuścił miotłę.
Wparadowała do jego domu, jakby tam było jej miejsce.
I nigdy go nie porzuciła, bez względu na to, ile razy jej wygrażał.
Sześć miesięcy później Linus ostatecznie się poddał. Miał już wtedy w domu pełno kocich zabawek, znalazły się też kuweta i małe miseczki na jedzenie oraz wodę, z imieniem KALIOPE nadrukowanym po bokach. Linus nie był do końca pewien, jak do tego doszło, ale tak właśnie przedstawiała się sytuacja.
– W końcu pani Klapper cię dorwie – ostrzegł ją, zdejmując przemoczone ubrania. – A mnie nie będzie w pobliżu, żeby ratować ci skórę. Będziesz się zajadała wiewiórką, a ona… no dobra, przyznaję, nie wiem, co ona ci wtedy zrobi. Ale coś na pewno. I wcale nie będzie mi cię szkoda.
Kotka zamrugała powoli.
Westchnął.
– W porządku. Będzie mi troszkę szkoda.
Założył piżamę i zaczął zapinać guziki. Koszula miała na piersi wyszyty monogram LB. Był to prezent od Wydziału za piętnaście lat pracy. Wybrał piżamę z katalogu, który dostał w tym szczególnym dniu. Katalog miał w środku dwie strony. Na pierwszej była piżama. Na drugiej świecznik.
Zdecydował się na piżamę. Zawsze chciał mieć na własność coś z monogramem.
Zebrał z podłogi mokre ubrania i wyszedł z pokoju. Głośne łupnięcie za plecami zdradziło mu, że Kaliope ruszyła jego śladem.
Wrzucił zabrudzony strój do pralki i ustawił ją na namaczanie na czas przygotowywania kolacji.
– Niepotrzebny mi żaden księgowy – obwieścił Kaliope, gdy kręciła mu się między nogami. – Mam na głowie inne sprawy. Na przykład to jutrzejsze spotkanie. Dlaczego zawsze muszę się martwić tym, co mnie czeka następnego dnia?
Instynktownie skierował się ku swej starej Victroli. Przejrzał płyty, które trzymał w szufladzie pod spodem i znalazł tę, której szukał. Wysunął nagranie z koperty i położył na talerzu, po czym opuścił ramię z igłą.
Po chwili duet The Everly Brothers zaczął śpiewać, że wszystko, co muszą zrobić, to pogrążyć się w marzeniach.
Linus zakołysał się na boki, ruszając do kuchni.
Kocie chrupki dla Kaliope.
Sałatka z torby dla Linusa.
Oszukał dietę, ale tylko troszeczkę.
Kapka sosu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
– Whenever I want you – zanucił cichutko – all I have to do is dream.
Gdyby ktoś zapytał Linusa Bakera, czy jest samotny, ten zmarszczyłby twarz z zaskoczenia. Podobna myśl byłaby dla niego obca, prawie szokująca. I choć najmniejsze kłamstwo wywoływało u niego ból głowy i nieprzyjemny skręt żołądka, wciąż istniała szansa, że powiedziałby nie, mimo że był samotny, i to niemal desperacko.
Może po części sam w to wierzył. Już dawno przyjął do wiadomości, że niektórzy ludzie, bez względu na to, jakie mieli dobre serca albo ile mieściło się w nich miłości, którą mogliby kogoś obdarzyć, zawsze pozostaną sami. Taki już był ich los, a Linus w wieku dwudziestu siedmiu lat pojął, że i jemu przyjdzie go dzielić.
Och, nie miało miejsca żadne szczególne wydarzenie, które kazało mu tak myśleć. Po prostu czuł się bardziej… niewyraźny niż inni. Jakby był rozmytą postacią w krystalicznie wyostrzonym świecie. Nie było mu przeznaczone być widzianym.
Zaakceptował to wtedy, a teraz miał czterdziestkę na karku, wysokie ciśnienie i nieco za duży obwód w pasie. Oczywiście zdarzały się chwile, gdy wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze, zastanawiając się, czy dostrzega coś, czego inni nie potrafią zobaczyć. Był blady. Ciemne włosy nosił krótko i równo ostrzyżone, choć zdawały się rzednąć na czubku głowy. Miał małe zmarszczki wokół ust i oczu oraz pyzate policzki. Oponka na brzuchu wyglądała, jakby pasowała na skuter, ale przy braku ostrożności z jego strony mogłaby się zmienić w taką od ciężarówki. Wyglądał… dobrze.
Tak, jak wyglądała większość osób dobiegających czterdziestki.
Jedząc sałatkę z paroma kroplami sosu w swej maleńkiej kuchni w swym maleńkim domku, podczas gdy bracia Everly zaczęli prosić Małą Susie, by się obudziła, Linus zamartwiał się, co też przyniesie jutrzejsze spotkanie z Niezwykle Ważnym Kierownictwem, a rozważanie własnej samotności w ogóle nie przyszło mu na myśl.
W końcu istnieli ludzie, którzy posiadali o wiele mniej niż on.
On miał dach nad głową, żarcie dla królików w brzuchu i piżamę z monogramem.
Poza tym to była zupełnie nieważna kwestia.
Linus nie miał czasu, żeby siedzieć w ciszy i dumać nad takimi trywialnymi tematami, bo czasami cisza okazywała się najgłośniejszym dźwiękiem, a to mu nie odpowiadało.
Zamiast pozwolić myślom błądzić swobodnie, wziął do ręki Zasady i przepisy (dziewięćsetczterdziestosiedmiostronicową cegłę zakupioną za prawie dwieście dolarów; miał swój egzemplarz w pracy, ale wydawało mu się, że powinien posiadać jeden również w domu) i zaczął czytać drobny druk. Cokolwiek przyniesie jutro, lepiej było się na to przygotować.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz