Pieśń serca - TJ Klune - ebook + książka

Pieśń serca ebook

Klune TJ

4,7

Opis

Przez całe życie Robbie Fontaine pragnął jednego: świadomości, że jest tam, gdzie być powinien. W poszukiwaniu tego uczucia przenosił się ze stada do stada, aż wreszcie osiągnął upragniony cel. Tak mu się przynajmniej wydawało. Po jakimś czasie w pozornie uporządkowanym świecie Robbiego pojawia się chaos w postaci niewytłumaczalnych snów, dziwacznego zachowania innych wilków oraz wizji, chwilami trudnych do odróżnienia od rzeczywistości. Niepokój narasta, pojawia się coraz więcej wątpliwości, w pozornie solidnych fundamentach pojawiają się coraz szersze rysy. Robbie czuje, że musi poznać prawdę, choć równocześnie ogromnie się jej boi . Jedno wydarzenie sprawi, że nie będzie już miał odwrotu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 686

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (29 ocen)
23
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaSzczepkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna i czuła opowieść o rodzinie, przyjaźni i poświęceniu. O trosce i nienawiści. A to że głównymi bohaterami są w większości wilkołaki i wiedźmy nadaje jej dodatkowego smaku. Nie mogę doczekać się kolejnego tomu, oby ukazał się jak najszybciej.
00
jinverse
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Jest cudowna. Jak dwie poprzednie. Za każdym razem, kiedy myślę, że TJ Klune nie da rady pobić poprzedniej książki...on to robi. Więc już się nie oszukuję i wiem, że Brothersong też będzie świetne. Czekam na więcej!
00
MariON_89

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna seria
00
baranowska-oliwia99

Nie oderwiesz się od lektury

tak komfortowej serii dawno nie miałam w rękach
00

Popularność




Tytuł oryginału: Heartsong

Projekt okładki: Red Nose Studio

Redakcja: Natalia Popławska

Redaktorka prowadząca: Agata Then

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Maria Śleszyńska, Katarzyna Szajowska

© 2019 by TJ Klune. By arrangement with the author. All rights reserved.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024

© for the Polish translation by Anna Standowicz-Chojnacka

ISBN 978-83-287-3111-0

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Dla tych, którzy starają się odnaleźć drogę do domu.

„Tak, mam w pogotowiu kilka sztuczek, mam kilka asów w rękawie. Ale jestem przeciwieństwem magika. On daje wam iluzję w masce prawdy. Ja dam wam prawdę pod miłym pozorem iluzji”.

Tennessee Williams, Szklana menażeria[*]

drobinki kurzu / coś więcej

W moim śnie promienie światła przesączały się między drzewami pradawnego lasu. Było tam bezpiecznie. Nie wiedziałem, skąd to wiem. Po prostu wiedziałem. Miałem ochotę biec ile sił w nogach. Doprowadzające do szaleństwa pragnienie, by się przeobrazić, pełzało tuż pod skórą, a ja chciałem się mu poddać. Nie zrobiłem tego.

Liście chrzęściły mi pod stopami. Przejechałem ręką po korze wiekowego wiązu. Była szorstka. A potem nagle zrobiła się wilgotna, bo popłynęła po niej strużka soku. Roztarłem go między palcami, był lepki i ciepły. Drzewa szeptały.

Mówiły: tutaj tutaj tutaj.

Mówiły: to twoje miejsce.

Mówiły: to tutaj powinieneś być.

Mówiły: tu jest twoja WATAHA i twoje ŻYCIE, i PIEŚNI, które rozbrzmiewają w powietrzu, bo to twój dom dom dom.

Zamknąłem oczy i odetchnąłem. W ciemności światło zdawało się jaśniejsze. Drobinki kurzu wirowały w powietrzu. Dotknąłem języka opuszkami palców. Żywica smakowała starością. Smakowała intensywnie. I…

Gdzieś po prawej usłyszałem niskie warknięcie. Otworzyłem oczy. W oddali, między drzewami, stał biały wilk. Na piersi, nogach i grzbiecie miał czarne plamki. Nie znałem tego zwierzęcia (jego), ale wydało (wydał) mi się znajome (znajomy), jakby odpowiedź była tuż-tuż, na czubku mojego języka, zmieszana z żywicą wiązu i…

Jego ślepia zaczęły płonąć czerwonym ogniem. Alfa. Nie bałem się. Nie przyszedł, żeby mnie skrzywdzić. Nie wiedziałem, skąd to wiem. Może to przez drzewa. Może to przez to miejsce. Może przez żywicę pokrywającą moje gardło.

– Cześć – przywitałem się, a Alfa prychnął i pokręcił łbem. – Nie wiem, gdzie jestem. Chyba się zgubiłem – ciągnąłem. Wilk poskrobał łapą, rzeźbiąc w ziemi i trawie poszarpane linie. – Wiesz, gdzie ja jestem? – spytałem, a on odpowiedział:

Jesteś bardzo daleko.

Brzmiał jak głos drzew. Był głosem drzew. Alfa powiedział:

Nie należysz do mnie nie jesteś mój nie jesteś MÓJ ale mógłbyś być mógłbyś być z powodu tego kim jesteś.

– Nie wiem, kim jestem – przyznałem i okropnie było powiedzieć to na głos, ale kiedy słowa wydostały się spomiędzy moich warg, poczułem się… lżej. Poczułem się prawie wolny. Alfa zrobił krok w moją stronę.

Wiem dziecko wiem ale się dowiesz obiecuję że się dowiesz jesteś ważny jesteś wyjątkowy jesteś…

Błyskawica przecięła niebo, a ja zobaczyłem, że jestem otoczony. Dziesiątki wilków skradały się między drzewami. Ich oczy były czerwone, pomarańczowe i fioletowe… Drzewa wyginały się to w tę, to w tamtą stronę pod naporem srogiego wiatru. Pomyślałem, że wiatr zaraz mnie zdmuchnie, że uniesie mnie ku czarnemu niebu i zgubię się wśród burzy.

Wilki się zatrzymały. Jak na komendę odchyliły do tyłu łby. I zawyły. Ich głos przedarł się przeze mnie, łamał mnie, kruszył mi kości na proszek. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem oddychać, nie mog­łem znaleźć sposobu, by to zatrzymać, ale wcale tego niechciałem. I to właśnie uderzyło mnie najmocniej, że wcale niechciałem, by to się skończyło. Pragnąłem zostać pochłonięty, pragnąłem poczuć, że moje ciało odrywa się od kości, pragnąłem krwawić na ziemię pod moimi stopami, pragnąłem się poświęcić, by się dowiedzieć, że coś znaczę, dowiedzieć się, że jestem dla kogoś ważny.

Alfa powiedział: nie nie możesz nie o to tu chodzi to coś INNEGOto coś WIĘCEJ bo ty jesteś czymś WIĘCEJ i…

Czyjeś dłonie wylądowały na moich ramionach. Czyjś głos szepnął mi do ucha. Powiedział:

– Robbie. Robbie, słyszysz mnie? Usłysz mój głos. Posłuchaj. Nic ci nie grozi. Jestem przy tobie. Wysłuchaj mnie, kochanieńki, proszę.

Ręce zacieśniły chwyt na moich ramionach, palce wpiły się w skórę i coś szarpnęło mną dotyłu, aż poleciałem pomiędzy drzewa. Wilki krzyczały, krzyczały, wykrzykiwały pieśni wściekłości i przerażenia, a wokół mnie świat zaczął pękać i kiedy roztrzaskał się na kawałki jak szkło, jeden z wilków wyszedł z cienia. Był ciemnoszary z czarnymi i białymi plamkami na pysku i między uszami. A w pysku niósł…

Siadając, wciągnąłem spazmatycznie powietrze, moja pierś falowała gwałtownie. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Widziałem wilki i drzewa, które się rozpadły, a ja musiałem z powrotem je poskładać. Musiałem znaleźć wszelkie sposoby, by kawałki zaczęły do siebie pasować, by stały się znów całością, żebym mógł…

– Wszystko w porządku – powiedział życzliwy głos. – Robbie, nic ci nie jest. To był tylko sen. Jesteś bezpieczny.

Zamrugałem szybko, próbując odzyskać oddech. Stojący obok mojego łóżka mężczyzna wyglądał na zmartwionego, głębokie linie na jego pobrużdżonej twarzy stały się wyrazistsze. Miał na sobie bieliznę nocną. Jego stopy były bose, chude i kościste. Włosów nie miał już od dawna, a skórę na głowie i na grzbietach dłoni pokrywały plamy wątrobowe. Garbił się, bardziej z powodu podeszłego wieku niż z troski. Ale jego oczy pozostawały jasne i pełne życzliwości, a on sam był prawdziwy. Ezra. Natychmiast się uspokoiłem. Wiedziałem, gdzie jestem. Byłem w swoim pokoju. Byłem w domu, który z nim dzieliłem. Byłem w domu.

– Jezu Chryste – wymamrotałem, patrząc na koce skłębione wokół mojej talii i nóg. Ociekałem potem, a serce waliło mi w piersi. Potarłem twarz dłonią, próbując pozbyć się powidoków, które tańczyły mi przed oczami. Ezra pokręcił głową.

– Znów te sny?

Chociaż w sypialni panował chłód, było mi gorąco.

Opadłem z powrotem na łóżko i zakryłem oczy przedramieniem.

– No. Znowu. A już myślałem, że się od nich uwolniłem.

Materac wyczuwalnie się obniżył, kiedy mężczyzna usiadł obok mnie. Tego roku wiosna przyszła późno i na początku maja ziemię pokrywały jeszcze łachy śniegu, chociaż głównie w postaci brudnej brei. Była prawie pełnia księżyca, którego przyciąganie wciąż czułem gdzieś z tyłu głowy, jakby ktoś złapał mnie na haczyk.

Ezra delikatnie odsunął mi rękę od twarzy, po czym przycisnął grzbiet dłoni do mojego czoła. Kiedy się odezwał, z jego głosu wyczytałem, że marszczy brwi.

– Nie możesz tego wymuszać, Robbie. Im usilniej próbujesz, tym gorsza staje się twoja sytuacja. – Zawahał się, ale po chwili ciągnął dalej: – Czy coś się dzisiaj wydarzyło? Byłeś bardzo cicho podczas dzisiejszego obiadu. Chętnie cię wysłucham, kochanieńki, jeśli tylko zechcesz o tym porozmawiać.

Westchnąłem, kiedy odsunął dłoń. Otworzyłem oczy i wpatrzyłem się w sufit. Serce powoli się uspokajało, a sen zaczynał się rozmywać. Poczułem się… w jakiś sposób spokojniejszy. Zdolny do myślenia. Sądziłem, że to dzięki stojącemu obok mnie mężczyźnie. Był moją opoką. Był dla mnie ojcem, którego nie miałem, i już samo to, że znajdował się tak blisko, wystarczyło, bym wrócił do rzeczywistości.

Odwróciłem głowę, żeby na niego popatrzeć. Był zatroskany. Wyciągnąłem rękę i chwyciłem jego dłoń. Poczułem starcze kości pod cienką jak pergamin skórą.

– To nic.

Prychnął.

– Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Może i udało ci się nabrać pozostałych, ale ja nie jestem taki jak oni. Dobrze o tym wiesz. Spróbuj jeszcze raz.

No. Wiedziałem. Szukałem właściwych słów.

– Chodzi o to, że… – Pokręciłem głową. – Zastanawiasz się czasem, czy gdzieś tam jest coś innego? Coś więcej?

– Niż co?

– Niż to. – Nie potrafiłem znaleźć lepszego sposobu, by ubrać mętne myśli w spójne słowa. Ezra pokiwał z namysłem głową.

– Jesteś jeszcze młody. W twoim wieku takie myśli są dość częste. – Spojrzał w dół na nasze złączone dłonie. – W zasadzie uważam, że są całkiem normalne. Kiedy miałem tyle lat, co ty, byłem taki sam.

Poczułem się odrobinę lepiej.

– Czyli kilka stuleci temu.

Zachichotał, a jego śmiech zdawał się suchy i zardzewiały. Nie słyszałem tego dźwięku tak często, jak bym chciał.

– Aleś ty pyskaty – odparł. – Nie jestem ażtak stary. Przynajmniej jeszcze nie. – Jego śmiech zgasł. – Martwię się o ciebie. I wiem, że każesz mi przestać, ale to mnie nie powstrzyma. Nie będę żył wiecznie, Robbie, i…

Jęknąłem.

– Znów to samo. Na razie nigdzie się nie wybierasz. Nie pozwolę ci.

– Nie wiem, czy będziesz miał dużo do powiedzenia w tej sprawie.

– Tak? Zobaczymy. – Nie czułem się komfortowo z tą myślą. Ezra był taki wątły. Taki kruchy. Tak to już było z ludźmi, ale nie potrafiłem znieść myśli, że coś mogłoby mu się stać. Jasne, był wiedźmą, ale magia miała ograniczone możliwości. Spytałem go kiedyś, co by się stało, gdyby został ugryziony. Powiedziałem mu, że moglibyśmy wówczas biegać razem podczas pełni księżyca, a on przytulił mnie mocno i głaszcząc mnie po plecach, odparł, że żadna czarownica nie może zostać wilkiem. Ich magia nigdy by na to nie pozwoliła. Powiedział, że gdyby kiedykolwiek ugryzł go Alfa, wilcza magia i magia czarownic rozerwałyby go na strzępy. Nigdy więcej już go o to nie pytałem.

Ezra ścisnął moją dłoń.

– Wiem, że wiele byś dla mnie zrobił…

– Wszystko – poprawiłem go. – Zrobiłbym wszystko.

– …ale musisz się przygotować. Nie możesz popaść w stagnację, Robbie. A to oznacza, że musisz zacząć myśleć o tym, co czeka cię w przyszłości. To właśnie jest to „coś więcej”, o którym przed chwilą mówiłeś. I chociaż bardzo bym chciał zostać z tobą na zawsze, to nic nie trwa wiecznie.

– Ale nie wybierasz się nigdzie w najbliższym czasie, prawda? – spytałem pospiesznie. Przewrócił oczami, co bardzo mi się spodobało.

– Wszystko ze mną w porządku. Mam jeszcze kilka asów w rękawie. A ty nie masz się czym martwić.

– Zabawne, że akurat ty to mówisz.

Zmarszczył czoło.

– Nie myśl sobie, że nie zauważyłem, jak zmieniłeś temat, żeby porozmawiać o mnie.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Naprawdę mam nadzieję, że nie oczekujesz ode mnie, że w to uwierzę. Co tym razem ci się śniło?

Odwróciłem od niego wzrok. Nie mogłem na niego patrzeć, kiedy o tym rozmawialiśmy. Dziwne, ale czułem się, jakbym dopuszczał się wobec niego zdrady.

– To samo, co zawsze.

– Aha. Wilki pomiędzy drzewami.

– No. – Przełknąłem z trudem ślinę. – One.

– Biały Alfa?

– No.

– Jak myślisz, co to oznacza?

Wzruszyłem ramionami.

– Nie wiem. – To mogło oznaczać cokolwiek. Albo zupełnie nic.

– Rozpoznałeś go? – zapytał, a ja pokręciłem głową. – Były też inne?

– Wiele.

– I wyły?

Śpiewały, prawie mi się wyrwało, ale udało mi się powstrzymać w ostatniej chwili.

– Wydawało mi się, że mnie wołały.

– Rozumiem. Było coś jeszcze? Pojawiła się jakaś różnica?

Tak. Szary wilk z czarnymi paskami na pysku, który niósł między szczękami kamień. Nigdy wcześniej go nie widziałem. Odsunąłem ręce od Ezry i potarłem miejsce, w którym szyja łączy się z barkiem.

– Nie – odparłem. – Nie było niczego więcej.

Wydawało mi się, że mi uwierzył. Dlaczego miałby nie wierzyć? Zawsze byłem wobec niego szczery. Nie miał powodu, żeby myśleć inaczej. Powiedział:

– Zawsze starałeś się znaleźć swoje miejsce w świecie. Wyjaśnienie może być bardzo proste, może w ten sposób manifestuje się twoja chęć przynależenia gdzieś.

– Tutaj jest moje miejsce. Przy tobie. – Słowa paliły mnie w język. Smakowały dymem i popiołem.

– Wiem, Robbie, ale jesteś wilkiem. Potrzebujesz więcej, niż mogę ci dać. Więzi, które połączyły cię z watahą… są tymczasowe. Powstrzymują cię przed zmienieniem się w Omegę. To dla ciebie obciążenie. Ja to widzę, chociaż ty nie.

Odwróciłem się z powrotem przodem do niego i uśmiechnąłem cierpko.

– Na razie to mi wystarczy.

Poklepał mnie po przykrytym kocami kolanie.

– Skoro jesteś tego pewien. – Nie wydawał się przekonany.

– Jestem. Nie chciałem cię obudzić.

Znów się roześmiał.

– Sen to dla mnie ostatnio ulotna rzecz. Tak bywa, kiedy się starzejesz. Pewnego dnia się przekonasz. Późno już. Albo wcześnie, zależy, jak na to spojrzeć. Spróbuj trochę odpocząć, kochanieńki. Potrzebujesz tego.

Wstał ze stęknięciem, strzyknęło mu w kolanach. Rękawy piżamy podsunęły się do góry, odsłaniając stare tatuaże, które wydawały się matowe i wyblakłe. Ezra był już przy drzwiach, kiedy przystanął i obejrzał się na mnie przez ramię.

– Wiesz, że możesz porozmawiać ze mną o wszystkim, prawda? Cokolwiek mi powiesz, zostanie między nami.

– Wiem.

Pokiwał głową. Sądziłem, że zamierza powiedzieć coś jeszcze, ale tego nie zrobił. Zamknął za sobą drzwi, a podłoga naszego małego domku skrzypiała, kiedy szedł korytarzem do swojej sypialni. Wsłuchiwałem się w bicie jego serca. Było powolne i głośne.

Przekręciłem się na bok, wsunąłem ręce pod poduszkę i oparłem na niej policzek. Jedyne okno w mojej sypialni wychodziło na samotny kawałek lasu. Sen już ulatywał. Choć wcześniej wydawał się jasny i żywy, teraz stał się jakby półprzezroczysty. Ledwie pamiętałem smak soku na języku. Wsłuchując się w bicie serca Ezry, zamknąłem oczy. Tamtej nocy nie śniło mi się nic więcej.

to wystarczało / cicho jak myszka

Niedaleko granicy z Kanadą, na skraju Narodowego Rezerwatu Przyrody Aroostook[1] – mieszaniny starodrzewu i młodego drzewostanu, który zdawał się nigdy nie usychać – znajdowało się miasteczko, które w świecie ludzi zostało zapomniane. I tak było lepiej. Z zewnątrz Caswell w stanie Maine było niczym. W odległości wielu mil nie uświadczyło się żadnej autostrady. Jedynym sposobem, w jaki można się było dowiedzieć, że miasteczko ma w ogóle jakąś nazwę, był ustawiony przy dwupasmówce stary znak. Znak miał kolor wyblakłej czerwieni, a podtrzymywały go w górze dwa słupki, z których obłaziła czarna farba. Złote litery głosiły: „WITAJCIE W”, zaś białe na czarnym tle: „CASWELL”. Poniżej widniał napis: „ZAŁ. W 1879 R.”. Na samym dole znajdowały się niewielkie namalowane drzewo i gospodarstwo wiejskie, a w tle za nimi – silos zbożowy.

Każdy, komu udawało się trafić do Caswell (zazwyczaj przypadkiem), widział stare zagrody gospodarskie i ulice bez żadnej sygnalizacji świetlnej. W miasteczku znajdowały się niewielki spożywczak, knajpka z mrugającym neonem z napisem: „WITAJCIE”, stacja benzynowa, a także wiekowe kino, w którym wyświetlano filmy z minionych czasów, głównie ziarniste czarno-białe horrory. I tyle.

Tyle że to wszystko było kłamstwo. Stare gospodarstwa stały zupełnie puste. Ludzie pracowali w sklepie, knajpce i na stacji benzynowej, a nawet w kinie, ale żadna z tych osób nie mieszkała w Caswell. Bo tuż za granicami widmowego miasteczka znajdowało się Butterfield Lake. Ze wszystkich stron było otoczone wysokimi murami z kamienia grubego przynajmniej na półtora metra i wzmocnionego zbrojeniem. Wewnątrz murów krył się kompleks budynków. Właśnie tutaj rezydowała najpotężniejsza wataha w Ameryce Północnej, a może i na całym świecie.

Nie mieszkałem na terenie kompleksu. Wewnątrz murów zdawało mi się, że moja skóra jest naelektryzowana. Nie lubiłem tego miejsca. W pobliżu Butterfield Lake ciągnęła się Woodman Road, droga zrobiona z ziemi i żwiru. Jeśli pojechało się nią do samego końca, trafiało się na metalową bramę. A za bramą, w głębi lasu, stał mały dom. Nic wielkiego. Kiedyś służył za lokum drwalom, którzy ścinali tutejsze drzewa w połowie dwudziestego wieku. W środku były dwie sypialnie. Niewielka łazienka. Kuchnia z wyposażeniem, które wystarczało dwóm mężczyznom. Na zewnątrz ganek, na którym stały dwa krzesła, i tyle. Poza tym nie było nic więcej. Ale to wystarczało. Przez większość czasu.

Bywały takie dni, kiedy potrzebowałem ciszy. Kiedy musiałem pobyć z dala od wszystkich innych. Dni, w które przemieniałem się i biegałem po rezerwacie przyrody, czując mokrą ziemię pod łapami i liście uderzające mnie po pysku. Zatrzymywałem się dopiero wtedy, kiedy opadłem z sił, płuca paliły mnie w klatce piersiowej, a jęzor zwisał z pyska. Znajdowałem się wówczas w głębi rezerwatu, z dala od widoków i dźwięków kompleksu. Z dala od innych wilków. Od wiedźm. Nawet od Ezry. On rozumiał. Padałem wówczas na bok pod jakimś wiekowym drzewem, a moja pierś falowała gwałtownie. Wiódł mnie tam instynkt. Tarzałem się w trawie, przewracałem na grzbiet i pozwalałem, by słońce ogrzewało mi brzuch. Ptaki śpiewały. Wiewiórki biegały dookoła i chociaż mogłem za nimi pognać i je pozjadać, zazwyczaj zostawiałem je w spokoju. Łączyła mnie szczególna więź z drzewami. Matka schowała mnie pod jednym na chwilę przed tym, jak zamordował ją mój ojciec. Miałem wówczas sześć lat.

Wspomnienia to zabawna sprawa. Gdyby ktoś mnie spytał, co robiłem dokładnie rok wcześniej jakiegoś konkretnego dnia, prawdopodobnie bym nie pamiętał dopóty, dopóki ktoś by mi nie przypomniał. Ale ze zdumiewającą klarownością pamiętam, co się działo, kiedy miałem sześć lat. Przynajmniej w niektóre dni. Wspomnienia przybrały formę jasnych rozbłysków, chwil, przez które cierpnie mi skóra.

Pamiętam stado. Było nas sześcioro. Nasza Alfa była silna i dobra. Przyciskała nos do moich włosów i wdychała mój zapach. Towarzyszka jej życia była starszą kobietą, a gdy się śmiała, odchylała głowę do tyłu i łapała się pod boki. Do watahy należała też kobieta o imieniu Denise. Cicha i piękna. Kiedy się poruszała, wydawało się, że prawie nie dotyka stopami ziemi. Kiedyś spytałem ją, czy jest aniołem. Wzięła mnie na ręce i zaczęła łaskotać po żebrach. Towarzyszką jej życia była czarnoskóra kobieta o śnieżnobiałych zębach i szelmowskim uśmiechu. Uprawiała ogródek. Dawała mi wyhodowane przez siebie pomidory, które zjadaliśmy jak jabłka, a sok z nasionkami ściekał nam po brodzie.

Ostatnią kobietą w stadzie była moja matka. Miała na imię Beatrice. Była najwspanialszą osobą w całym moim życiu. Spaliśmy w jednym pokoju. Szeptała do mnie w nocy, powtarzała mi, że tutaj jesteśmy bezpieczni, że już nie musimy uciekać. Że w końcu możemy mieć dom. Że nigdy nie pozwoli, by cokolwiek mi się stało. Wierzyłem jej. Była moją matką.

Nie rozumiałem, dlaczego uciekaliśmy, ani nie wiedziałem, od jak dawna. Bywały takie noce, które spędzaliśmy w jakimś starym samochodzie, nad którym mama się modliła, zanim spróbowała go odpalić. Mówiła:

– No dalej, proszę, Boże, po prostu spełnij moją prośbę. – Przekręcała kluczyk, silnik dławił się i rzęził, ale potem zaskakiwał, a mama piała ze szczęścia, uderzała dłońmi w kierownicę, uśmiechała się do mnie promiennie i oznajmiała: – Widzisz? Nic nam nie jest. Nic nam nie jest!

Denise znalazła nas pewnego dnia śpiących w samochodzie tuż przy drodze gruntowej, ukrytych za zagajnikiem. Matka obudziła mnie i przycisnęła do piersi. Wyjrzałem przez przednią szybę i zobaczyłem dziwną kobietę, która siedziała na ziemi przed maską samochodu. Zamachała do nas.

– Wilczyca – wyszeptała mama. Auto nie chciało odpalić. Silnik nawet nie zaskoczył. Nieznajoma przekrzywiła głowę i przyglądała się nam. Odezwała się cicho, ale miałem ostry słuch i doskonale ją słyszałem. Powiedziała:

– Wszystko w porządku. Nie skrzywdzę was.

Znaleźliśmy się na terytorium innego wilka. Kobieta zaprowadziła nas do Alfy, do starej chaty z dwoma kominami. Matka mocno mnie przytuliła. Oczy Alfy zalśniły czerwienią. Mama zadrżała.

Spytałem:

– Macie coś do jedzenia? Jesteśmy głodni.

Alfa się uśmiechnęła.

– Tak. Wydaje mi się, że tak. Lubisz klops?

Nie wiedziałem, czym jest klops. I tak właśnie jej powiedziałem.

Uśmiech zniknął z jej twarzy.

– W takim razie sprawdźmy, czy ci zasmakuje. Jeśli nie, możemy przygotować coś innego.

Klops bardzo mi zasmakował. Uznałem, że nigdy wcześniej nie jadłem nic równie pysznego. Napychałem brzuch, aż mnie rozbolał. Alfa była zadowolona. Zostaliśmy.

Pierwszej nocy mama owinęła się wokół mnie. Pocałowała mnie w czubek głowy i wyszeptała:

– Co myślisz, szczeniaczku?

Ziewnąłem. Byłem zmęczony i tak miło było spać w prawdziwym łóżku po raz pierwszy od dłuższego czasu.

– No – powiedziała. – Ja też tak uważam.

Mijały dni. Tygodnie.

– Co z jego ojcem? – spytała Alfa. Rysowałem przy kuchennym stole. Członkinie stada dały mi tyle kredek, ile dusza zapragnie. Były tam też mazaki, ale większość z nich wyschła, bo pogubiły się skuwki.

– To myśliwy – wyszeptała matka zdławionym głosem. – Sądziłam, że jest… Sądziłam, że był moim…

Podniosłem wzrok i zauważyłem, że płacze. Czułem jej łzy na końcu języka. W powietrzu unosił się kwaśny zapach, jakby jakieś jedzenie się zepsuło. Wówczas nie rozpoznałem, czym był. Dowiedziałem się później. To był wstyd.

Zanim zdążyłem do niej podejść, Alfa wstała ze swojego miejsca i otoczyła mamę ramionami. Przytuliła ją mocno i zapewniła, że rozumie. Po krótkiej chwili kwaśny zapach się rozwiał.

Mieliśmy kilka miesięcy. Miesięcy, podczas których prowadziliśmy osiadły tryb życia i wydawało nam się, że znaleźliśmy własne miejsce w świecie. Byliśmy jak drzewo, które zapuszcza korzenie w ziemi i z każdym dniem staje się silniejsze. Nasze łóżko zaczęło nami pachnieć. To było miłe. Ale nie trwało długo. Wszystko poszło z dymem.

Obudził mnie zapach, który w niczym nie przypominał wstydu. To był swąd ognia. Wilczyce wyły. Matka podniosła mnie z łóżka. Oczy miała wytrzeszczone i przepełnione paniką. Gdzieś z wnętrza chaty dobiegł nas głośny łoskot, po którym usłyszałem krzyki jakichś facetów. Był to pierwszy raz od dłuższego czasu, kiedy usłyszałem męski głos, bo Alfa nie przyjmowała mężczyzn do watahy. Oznajmiła, że ich nie potrzebuje, i puściła do mnie oczko, mówiąc mi, że ja będę wyjątkiem. Dzięki temu pierwszy raz od dłuższego czasu poczułem się szczęśliwy, bo wiedziałem, że będę dobrym facetem. Najlepszym, jaki kiedykolwiek istniał. Tak powiedziała mi mama.

Wyszliśmy oknem. Było ciemno, kiedy mama opuściła mnie na ziemię. Trafiłem bosą stopą na kamień, na którym rozciąłem sobie skórę. Zapłakałem, chociaż rana od razu zaczęła powoli się zasklepiać. Matka zakryła mi usta dłonią i wzięła mnie na ręce. Puściła się biegiem. Nikt nie potrafił biegać tak szybko jak moja mama. Zawsze tak uważałem. Ale tamtej nocy biegła nie dość szybko.

Drzewo, do którego mnie zabrała, było stare. Wiekowe. Denise powiedziała mi wcześniej, że jest wyjątkowe, że to królowa lasu, która chroni wszystko, nad czym góruje. Wiosną zjawiały się lisy i rodziły młode w jamie pod jej pniem. Była pusta, kiedy matka wepchnęła mnie do środka. Wewnątrz znajdowały się zeschłe liście i trawa, było miękko.

Mama kucnęła nisko, czarne włosy okalały jej głowę. Miała sadzę na twarzy, na rękach. Nosiła okulary, chociaż ich nie potrzebowała. Twierdziła, że dzięki nim lepiej się czuje sama ze sobą. Że w jakiś sposób czuje się mądrzejsza. Uważała, że to głupie, ale ja nigdy nie widziałem nikogo piękniejszego.

– Zostań tutaj – powiedziała. – Cokolwiek się stanie, cokolwiek usłyszysz, nie wychodź, dopóki po ciebie nie wrócę. Nawet jeśli usłyszysz, że ktoś woła cię po imieniu, nie ruszaj się stąd. To taka gra, wilczku. Musisz się ukryć i nie pozwolić, by ktokolwiek cię odnalazł.

Pokiwałem głową, bo grałem już wcześniej w tę grę.

– Cicho jak myszka.

– Tak, cicho jak myszka. Masz, potrzymaj mi je. – Zdjęła okulary i założyła je mnie. Były za duże i zjechały mi na czubek nosa. Mama wyciągnęła rękę i dotknęła mojego policzka. – Kocham cię. Na zawsze. – I się zmieniła. Jako wilczyca była szara jak burzowe chmury. Wzdłuż pyska i między dużymi uszami biegły czarne linie. Obejrzała się na mnie raz, a jej oczy zalśniły oranżem. I już jej nie było.

Zostałem pod drzewem. To była gra, a ja nie chciałem przegrać. Nie wyszedłem nawet wtedy, kiedy usłyszałem, jak wilki wyją z bólu. Nie wyszedłem nawet wtedy, kiedy usłyszałem krzyki mężczyzn. Nie wyszedłem nawet wtedy, kiedy usłyszałem odgłosy wystrzałów z broni palnej, chociaż zakryłem uszy. Nie wyszedłem nawet wtedy, kiedy niebo zaczęło się przejaśniać, a ja usłyszałem głos wołający mnie po imieniu. Męski głos. Wydawał się znajomy, jakbym już go gdzieś słyszał. Nawoływał:

– Robbie, synu, gdzie jesteś? Wyjdź, wyjdź, wyjdź.

Nawoływał:

– Nie poznajesz mnie?

Nawoływał:

– Robbie, proszę. To ja, tatuś.

Ale ja siedziałem cicho jak myszka. W końcu głosy umilkły. A ja siedziałem dalej. Później powiedziano mi, że siedziałem w jamie przez trzy dni. Większości tego czasu nie pamiętam, poza krótkimi chwilami, jak na przykład wtedy, kiedy znalazłem żołędzia i zjadłem go, bo byłem głodny. Albo wtedy, kiedy zachciało mi się siku, więc załatwiłem się w kącie, ale odór przyprawiał mnie o odruch wymiotny jeszcze kilka godzin później.

W końcu znalazły mnie wilki. Zasłoniły mi oczy i wyciągnęły mnie z jamy. Spytały mnie, kim jestem. Co się stało. Kto to zrobił.

– Jestem cicho jak myszka – powiedziałem im, kiedy mnie zabierały. – Pić mi się chce. Macie wodę? Mamie na pewno też będzie chciało się pić. Biega naprawdę szybko. Znajdę ją. Jestem dobry w tropieniu. Nie ucieknie przede mną.

Zobaczyłem szczątki chaty, zwęglone i wciąż dymiące. Nigdy więcej nie widziałem Denise ani towarzyszki jej życia. Nigdy więcej nie widziałem Alfy ani towarzyszki jej życia. Ale zobaczyłem jeszcze raz swoją matkę. Jej futro pokrywała krew, a ja wrzasnąłem na muchy latające dookoła jej głowy, ale wilki mnie stamtąd zabrały.

Wspomnienia to dziwna sprawa. A ja swoje nosiłem niczym blizny.

Z zewnątrz kompleks wśród murów otaczających Butterfield Lake wyglądał jak z pocztówki. Domy były duże i starannie utrzymane. Na tyłach większości z nich znajdowały się nabrzeża prowadzące wprost do jeziora. Dzieciaki biegały gruntowymi ścieżkami, śmiejąc się i pokrzykując na olbrzymiego wilka, który je gonił. Szły do domu położonego na wschodnim krańcu jeziora, który przerobiono na szkołę. Chodziłem do podobnej, daleko stąd, gdzie nauczyłem się pisania i dzielenia, tropienia i analizowania wszystkich smakowitych zapachów, a także wycia do księżyca.

Kilkoro maluchów wpadło na mnie, złapało mnie za nogi i zażądało, bym bronił ich przed dużym złym wilkiem, który je goni. Jeden z wilczków, chłopiec o imieniu Tony, wspiął mi się po nogach na pierś i owinął się wokół mnie. Przekrzywił mi okulary i wrzasnął, że nie chce zostać zjedzony, ratuj, Robbie, ratuj!

Roześmiałem się i okręciłem go dookoła, a inne dzieci otoczyły mnie i zażądały swojej kolejki. Zawarczałem na nie żartobliwie, obnażając zęby. Dzieciaki zrobiły to samo.

– Nie wiem, czy mi się uda – powiedziałem Tony’emu. – Być może to ty będziesz musiał ratować mnie.

Chłopiec wziął gwałtowny wdech.

– Dam radę! Uczyłem się! Patrz! – Spojrzał na mnie spod zmrużonych powiek i zacisnął szczęki tak mocno, że jego twarz zaczęła przybierać alarmujący odcień czerwieni. I wtedy, choć na króciutką chwilę, jego oczy błysnęły oranżem.

– Wow – powiedziałem. – Tylko na siebie popatrz. Nieźle ci idzie. Pewnego dnia będzie z ciebie wspaniały wilk.

Pisnął z zachwytu i zaczął wiercić mi się na rękach tak mocno, że o mało go nie upuściłem. Inne dzieci też chciały mi pokazać swoje oczy. Większości z nich udało się błysnąć oranżem, a te, którym nie wyszło, wyglądały na zawiedzione, ale powiedziałem im, że dadzą radę, kiedy będą gotowe, więc wyszczerzyły zęby w uśmiechu.

Wilczyca, która je goniła – ich nauczycielka – warknęła nisko, więc postawiłem Tony’ego na ziemi. Dzieciaki ruszyły w stronę szkoły.

– Urwanie głowy z nimi, co? – zwróciłem się do wilczycy. Ta prychnęła i przycisnęła się do mnie, aż rozjarzyły się więzi pomiędzy nami. Poczułem się, jakby ktoś szarpał naprężoną strunę, która rozbrzmiewała w mojej głowie. Pod ciężarem tego wrażenia zamknąłem oczy i…

(widzę cię)

Na dźwięk głosu w moim umyśle zrobiłem krok wstecz. Nie wiedziałem, do kogo należał. Nie rozpoznawałem go. Nie należał do nikogo, kogo znałem. Przynajmniej nie do żadnego z mieszkańców kompleksu. Wybrzmiał w ciemności i ucichł.

Wilczyca popatrzyła na mnie, przekrzywiwszy głowę, a ja poczułem pytanie, które mi zadała, nie odzywając się. Zmusiłem się do uśmiechu.

– Wszystko w porządku. Po prostu zeszłej nocy nie spałem zbyt dobrze. Wielki dzień. Wiesz, jak wszystko przeżywam.

Wilczyca sapnęła i podrapała ziemię pazurami. Jeszcze raz przycisnęła się do mnie, zostawiając na mojej skórze słodki, ciepły zapach. Podniosła głowę i nosem podsunęła mi okulary. Szkła na chwilę zaparowały, a kiedy się skrzywiłem, ponownie sapnęła.

– Tak, tak. Musisz poprowadzić lekcję, Sonari. Lepiej się pospiesz.

Poczułem kolejne szarpnięcie łączącej nas nici i wilczyca odbiegła truchtem za dziećmi. Odprowadziłem ją wzrokiem. Czułem, że nadchodzi migrena. Potarłem dłonią kark i zwalczyłem pragnienie, by się przemienić i pobiec między drzewa. Było niczym swędzenie, którego nie da się podrapać. Przynajmniej na razie. Miałem coś do zrobienia.

Wszyscy – zarówno wilki, jak i czarownice – machali do mnie, kiedy przechodziłem przez kompleks. W odpowiedzi wykrzykiwałem słowa pozdrowienia, ale nie zatrzymywałem się, by porozmawiać z mieszkańcami. Musiałem gdzieś iść i z kimś się spotkać. Z osobami, które nie lubiły, kiedy się spóźniałem.

Kilka wilków udało, że mnie nie widzi, ale byłem do tego przyzwyczajony. Osiągnąłem pozycję, na którą według nich nie zasługiwałem, biorąc pod uwagę fakt, jak krótko przebywałem na terenie kompleksu. Gówno mnie obchodziło, co myślą. Cieszyłem się zaufaniem Alfy wszystkich wilków i jej wiedźmy i tylko to się liczyło. Jednak większość watahy zachowywała się wobec mnie przyjaźnie. Wypowiadali moje imię w sposób, który sugerował, że cieszą się na mój widok i że jestem dla nich ważny.

Odetchnąłem powietrzem kompleksu i lasu, wsłuchałem się w odgłosy krzątających się wokół mnie wilków. Dzień dopiero się zaczynał. Było tak samo jak zawsze, odkąd przybyłem do Caswell. Miejsce było ruchliwe i zatłoczone, złożone z wielu ruchomych, wspólnie działających części.

Jeden z domów leżał z dala od innych, między drzewami. Dzieciaki nie zbliżały się do niego. Większość dorosłych również. Był to normalny budynek mieszkalny z ciemnozielonymi okiennicami i pomalowanym na biało sajdingiem. Ale kiedy stawałem obok niego, wydawało mi się, że brnę przez wodę, i zaczynałem kichać. Przed domem stał wilk z rękami założonymi na masywnej piersi i opierał się o drzwi. Kiedy się zbliżyłem, skinął na powitanie głową.

– Robbie.

– Hej, Santos. Znów na warcie?

Popatrzył na mnie spod zmrużonych powiek.

– Uroki ciągnięcia losów.

– Wygląda na to, że ciągle dopisuje ci szczęście.

Wzruszył ramionami.

– Ktoś to musi robić. – Wskazał głową w stronę drzwi za swoimi plecami. – Robota nie jest ciężka. Facet ledwie może się ruszać. A dopóki nie muszę po nim sprzątać, jak się obsra, nie mam nic przeciwko. Znam gorsze prace.

Bariery ochronne wokół budynku przyprawiły mnie o dreszcze i sprawiły, że zaczęło kręcić mnie w nosie. Nie wiedziałem, jakim cudem Santos znosi przebywanie w takiej bliskości magii barier. Istniał pewien kod, coś jak metafizyczna klawiatura, i tylko konkretne osoby znały właściwą kombinację, dzięki której bariery się rozstępowały. Większość osób nie wchodziła do środka, jeśli nie było z nimi Ezry, a nawet wtedy szybko wskakiwały i równie szybko wyskakiwały. Z tym więźniem nie należało zbyt długo przebywać. Potwory należało trzymać pod kluczem dla dobra nas wszystkich. Ale pomimo tego byłem ciekaw, kto to taki i co zrobił. Wiedziała to tylko garstka osób. Nie byłem jedną z nich.

– Odzywa się w ogóle?

Santos pokręcił powoli głową.

– Przecież wiesz, że nie. Całkowita pustka. Facet nawet nie wie, kim jest, a co dopiero gdzie się znajduje. – Na jego twarzy zagościł dziwny wyraz. Nie był złośliwy, ale jakiś taki nieprzyjemny. – A co cię to obchodzi?

Zmarszczyłem brwi.

– Ja… nie wiem. Nie obchodzi mnie.

– Oczywiście, że nie – odparł Santos i wygiął paskudnie wargi. Nie lubił mnie. – Nie powinieneś być gdzieś indziej? Jakiś czas temu przechodził tędy Ezra, a to oznacza, że jesteś już spóźniony.

Zakląłem.

– Nie wiem, dlaczego na mnie nie zaczekał.

– Wie, jaki potrafisz być rano.

– No jasne. Tak trzymaj, Santos. Zobaczymy, jak daleko zajedziesz.

Roześmiał się kpiąco.

– Pewnie, Robbie.

Pomachałem mu ręką i zostawiłem go z jego obowiązkami. Jeszcze raz obejrzałem się przez ramię na dom. Wydawało mi się, że w jednym z okien zobaczyłem jakiś ruch, ale wmówiłem sobie, że to tylko gra światła i cienia.

Największym budynkiem na terenie kompleksu była dwupiętrowa chata z obszerną zadaszoną werandą, która wychodziła na jezioro. Okna były pootwierane, żeby wpuścić do środka chłodne powietrze. Wszedłem po schodach na ganek, a drewno zaskrzypiało mi pod butami. Zawahałem się chwilę, nim otworzyłem drzwi.

Wnętrze chaty było przestronne. Ogień trzaskał na kominku, po parterze krzątały się wilki. Kilka z nich rzuciło mi przelotne spojrzenie, ale większość po prostu mnie zignorowała. Byli zajęci, a Alfa wszystkich wilków lubiła, żeby tak było.

Zacząłem wspinać się po schodach na piętro, przysunąłem się blisko barierki, kiedy kobieta, która wydała mi się mgliście znajoma, popędziła w dół. Mijając mnie, wyszczerzyła zęby w uśmiechu, ale się nie zatrzymała. W budynku było głośno i cały czas panował ruch, ktoś ciągle wchodził i wychodził.

Doszedłem na górę schodów. Po mojej lewej pięcioro drzwi prowadziło do sypialni i łazienek. Po mojej prawej były schowek i podwójne drzwi prowadzące do gabinetu. W środku poczułem silne pulsowanie. Coś przyciągało mnie w stronę podwójnych drzwi. Wiedziała, że przyszedłem, chociaż pomieszczenie zostało wygłuszone. Tak to już było z Alfą wszystkich wilków. Należałem do niej i mogła zawsze mnie znaleźć.

Zapukałem, zanim otworzyłem drzwi. Ezra siedział na krześle naprzeciwko ciężkiego biurka. Obok niego stało drugie, puste krzesło. Wiedźma nie odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć, ale poczułem, jak jej magia owija się wokół mnie. Rozkoszowałem się tym uczuciem bardziej, niż kiedykolwiek zdarzyło mi się w przypadku Alfy. Sądziłem, że ona o tym wie, ale nigdy nie poruszaliśmy tego tematu.

A za biurkiem siedziała Alfa wszystkich wilków. Michelle Hughes trzymała przed sobą złączone dłonie.

– Spóźniłeś się, Robbie – powiedziała.

jawny bunt / wilczku

Kiedy uciekaliśmy, a myśliwi ścigali nas z przerażającą wytrwałością, mama robiła wszystko, co w jej mocy, by moje życie wyglądało jak najbardziej normalnie. Czasami wystarczało nam pieniędzy na wynajęcie pokoju w tanim motelu. Zawsze było tam brudno i okropnie śmierdziało, ale mama powtarzała, że musimy być wdzięczni za drobiazgi.

W niektóre noce mama zostawała ze mną, zwijała się wokół mnie i szeptała mi cicho do ucha. Opowiadała mi o miejscu, w którym moglibyśmy być wolni. W którym moglibyśmy się przemieniać i czuć ziemię pod łapami, i nie martwić się o to, że ktoś mógłby nas skrzywdzić. Mówiła, że słyszała plotki o miejscu gdzieś daleko na zachodzie, gdzie wilki i ludzie żyją razem w harmonii. Kochają się nawzajem, szeptała, bo tak powinno być w stadzie.

Opowiadała mi też inne historie, drobiazgi, przez które czułem ból. O tym, że jej dziadek był słodki i kochający. I zawsze dawał jej landrynki owocowe, kiedy nikt nie patrzył. O tym, jak pierwszy raz się przemieniła i zobaczyła świat w wilczych barwach. O tym, że popełniła w życiu błędy, ale nie może gniewać się za to na siebie, bo to dzięki tym błędom ma mnie. Powiedziała, że w idealnym świecie mój ojciec kochałby nas oboje. Nie obchodziłoby go, czym jesteśmy. Nie wykorzystałby jej. A po moim urodzeniu wszystko by się dla niego zmieniło.

– Nikt nie zrozumie, co myśli mężczyzna – powtarzała, a jej głos przepełniała taka gorycz, że czułem jej smak na języku. – Mówią ci różne rzeczy, a ty im wierzysz, bo nie zdajesz sobie sprawy, jaka jest prawda.

Wyciągałem rączkę i prosiłem ją, żeby przestała płakać. Czasami nawet mnie słuchała.

– Przepraszam – powiedziałem i zamknąłem za sobą drzwi. – Zaatakowało mnie stado szczeniaków.

Ezra zachichotał.

– Wygląda na to, że naprawdę cię lubią.

Stanąłem obok jego krzesła i poklepałem go po ramieniu.

– Dziękuję, że na mnie zaczekałeś.

Spojrzał na mnie spod uniesionych brwi.

– Przecież kazałem ci wstawać. To nie moja wina, że jesteś leniem.

– A to nie moja wina, że twoja wizja poranka obejmuje wstawanie przed wschodem słońca. Z tobą jest coś naprawdę nie w porządku.

– Urocze – odparł Ezra. – Ageizm w najlepszym wydaniu. – Popatrzył na Michelle. – Widzisz, co muszę znosić? – Uśmiechnął się do niej. Kobieta nie odwzajemniła uśmiechu.

Ezra był czarownicą Michelle od lat. Kiedy przejęła władzę jako Alfa wszystkich wilków, on przybył wraz z nią. To on, na jej prośbę, przyjechał po mnie w zeszłym roku i sprowadził mnie z powrotem do Caswell. Nie wiedziałem, jak mam rozumieć ich wzajemną relację. Wszystkie wilcze wiedźmy, które wcześniej spotkałem, żyły niemal w symbiozie ze swoimi Alfami. Wydawało się, że Ezra i Michelle są w dobrych stosunkach, ale łączyła ich przeszłość, w którą nie byłem wtajemniczony. Zastanawiałem się nawet, czy o to nie spytać, ale koniec końców nigdy tego nie zrobiłem. Częściowo dlatego, że nie chciałem zniszczyć tego, co miałem, przez odgrzebywanie wspomnień, o których oni najwyraźniej nie chcieli rozmawiać.

– Podejdź – powiedziała Michelle. – Proszę – dodała jakby po namyśle.

Obszedłem biurko i stanąłem obok starej biblioteczki wypełnionej tekstami i opasłymi księgami, które kryły w sobie historię wilków. Nie chciałem wydać się nazbyt przejęty. Wciąż uczyliśmy się o sobie nawzajem, ale mieliśmy czas. Kiedy ją poznałem, wydała mi się zimna i wyrachowana. Przejrzenie jej zajęło mi dużo czasu. Nie do końca była to maska, raczej skutek uboczny posiadania jej pozycji. Ale kiedy już udało się przebić przez fasadę, okazywało się, że Michelle to dobra Alfa. No i obdarzyła mnie zaufaniem. Dała mi dom. Byłem jej dłużnikiem.

Wstała, a ja przekrzywiłem głowę w geście uległości, obnażając szyję. Oczy Michelle błysnęły czerwienią i kobieta przeciągnęła palcem wzdłuż mojego gardła. Pachniała ostro, korzennie.

– Ezra wspominał, że znów pojawiły się u ciebie sny – powiedziała cicho.

Zerknąłem na niego, zanim znów wróciłem wzrokiem do niej. Była niską, drobną kobietą o bladej cerze. Ale nie dałem się nabrać nawet podczas naszego pierwszego spotkania. Była silniejsza niż jakikolwiek Alfa, na którego kiedykolwiek trafiłem. Częściowo dlatego, że była Alfą wszystkich wilków. Częściowo ze względu na swoje pochodzenie. Gdyby przyszło co do czego, nie stanęlibyśmy do równej walki. Pokonałaby mnie z łatwością.

– To nie było… – Pokręciłem głową. – To nie było nic takiego. Tylko sen.

– Ale znów ten sam. – Postukała paznokciami w blat biurka.

– Chyba tak – przyznałem niechętnie.

– I co o tym sądzisz?

– To naprawdę nic takiego. Tylko… pewnie jakieś wspomnienia z przeszłości.

Wyraz jej twarzy złagodniał.

– On cię już nie skrzywdzi, Robbie. Od dawna nie żyje. Wilki, które cię znalazły, tego dopilnowały. Tamtych myśliwych już nie ma.

– Wiem – odparłem szczerze. – Dlatego nie powinnaś się tym martwić. Wszystko ze mną w porządku. – Uśmiechnąłem się, żeby ją uspokoić. Nie wyglądała na przekonaną.

– Poinformuj mnie, gdyby to się powtórzyło.

– Oczywiście.

– Dobrze. Dziękuję ci, Robbie. Dobry z ciebie wilk. Możesz usiąść.

Poczułem ciepło na dźwięk pochwały z ust mojej Alfy. Obszedłem biurko, żeby wrócić na swoje miejsce. Po drodze posłałem Ezrze wściekłe spojrzenie za to, że otworzył dziób, kiedy nie powinien. Postanowiłem, że później usłyszy ode mnie parę słów. Nie mogłem sobie pozwolić na to, by Michelle we mnie wątpiła. Ezra mnie zignorował, jak miał w zwyczaju.

Usiadłem obok czarownicy i osunąłem się na krześle. Ezra kopnął mnie w stopę, a ja westchnąłem, po czym wyprostowałem się i położyłem na kolanach złączone ręce. Naprzeciwko nas Michelle rozsiadła się wygodnie w swoim fotelu. Podniosła z biurka tablet i zaczęła coś wpisywać na ekranie.

– Mam dla ciebie zadanie. Poza miastem. – Zerknęła na mnie, po czym znów wbiła wzrok w tablet. – Właściwie to nawet poza stanem.

To przykuło moją uwagę. Zazwyczaj nie wysyłała mnie nigdzie dalej niż kilka godzin drogi samochodem od Caswell. Część jej stada mieszkała poza miasteczkiem, niektóre wilki pracowały w różnych częściach Maine, głównie w większych miastach, takich jak Bangor i Portland. Żyły w niewielkich grupkach i pracowały z ludźmi, którzy nie mieli pojęcia, kim są, zwłaszcza w przypadku tych, które zajmowały eksponowane stanowiska w lokalnych władzach. Kiedy pojawiłem się w Caswell po raz pierwszy, popełniłem błąd i nazwałem to jej ukrytym celem. Natychmiast mnie poprawiła i stwierdziła, że nie przyświeca jej żaden ukryty cel. Pragnęła jedynie zwiększyć wpływy wilków. Nie rozumiałem, skąd taka potrzeba, biorąc pod uwagę, że nikt nie próbował z nią walczyć. No i niby dlaczego ktoś miałby to robić? Nie bez powodu została Alfą wszystkich wilków. I chociaż ostatnie słowo należało do niej, jej władza nie była absolutna. Słuchała członków swojego stada. Zwracała uwagę na ich zmartwienia i troski. Pomagała im zawsze, kiedy miała taką możliwość. Z początku myślałem, że wilki się jej boją. Z początku myślałem, że ja się jej boję. Ale między strachem a respektem jest cienka linia.

Spróbowałem okiełznać entuzjazm.

– Mówisz poważnie?

Kiwnęła głową w stronę Ezry.

– On uważa, że jesteś gotowy.

Może koniec końców nie musiałem na niego krzyczeć.

– Jestem.

– W takim razie potraktuj to jako test – ciągnęła Michelle – sprawdzający, czy ma rację.

– Sądzę, że okaże się, że zazwyczaj mam – powiedziała wiedźma łagodnie.

Skóra wokół oczu Alfy na ułamek sekundy się napięła. Zastanawiałem się, o czym rozmawiali, zanim się zjawiłem.

– W takim razie się przekonamy, nieprawdaż? W Wirginii żyje pewne stado. Niewielkie, Alfa i trzy Bety. Nie mieliśmy od nich żadnych wieści od pięciu miesięcy.

Zmarszczyłem brwi.

– Myśliwi?

Pokręciła powoli głową.

– Nic mi o żadnych nie wiadomo. Chodzi raczej o… różnicę zdań na temat zarządzania. Chciałabym, żebyś uzmysłowił im, że otwarte linie komunikacji są nieodzowne dla przetrwania naszego gatunku. To konieczne, zwłaszcza w obecnych niespokojnych czasach, by wspierać się wzajemnie, na ile to możliwe. Przesłałam ci plik.

Wyciągnąłem telefon z kieszeni i włączyłem aplikację Dropbox, żeby ściągnąć załącznik. Na pierwszej stronie zobaczyłem zdjęcie. Pośrodku stała Alfa. Uśmiechała się. Była młodsza, niż się spodziewałem. Mogła być licealistką. Trzymała znak, na którym jaskrawymi literami napisano: „SPRZEDANY!”. Za plecami dziewczyny znajdował się podniszczony dom, który wyglądał na nienadający się do zamieszkania. Koło niej stało trzech mężczyzn. Dwaj byli młodzi. Trzeci wyglądał na tyle dojrzale, że mógłby być jej ojcem, chociaż nie było widać między nimi rodzinnego podobieństwa. On był czarnoskóry, ona – biała. Wszyscy się uśmiechali.

Poza zdjęciem folder zawierał informacje na temat stada. Okazało się, że miałem rację. Alfa była młoda, ledwie skończyła dwadzieścia lat. Nie potrafiłem wyobrazić sobie posiadania takiej władzy w takim wieku. Wyczytałem, że otrzymała ją od matki, która zmarła rok wcześniej.

– Nie mają czarownicy? – spytałem, przeglądając notatki.

– Nie – odparła Michelle. – Stado nigdy nie było na tyle liczne, by jakiejś potrzebować. Jej matka była moją przyjaciółką. Uprzejma. Cierpliwa. Chętna do współpracy dla dobra stada. Jej córka jest zawzięta. Ale wiem, że dostosuje się dzięki odpowiedniej motywacji.

Podniosłem wzrok na Michelle.

– Jak zginęła jej matka?

– O dziwo w wypadku samochodowym. Córka była z nią wtedy w aucie, ale nie odniosła poważnych obrażeń. Moc Alfy przeszła na nią. Od tamtego czasu dziewczyna… sprawia trudności. Ale kiedy ktoś jest tak młody jak ona, lęgną mu się w głowie różne pomysły na temat zarządzania. Nie komunikowała się z nami i wygląda na to, że zerwała wszelki kontakt.

– Pragnie niezależności – zauważyłem, wpatrując się znów w zdjęcie. Uwieczniona na nim grupa wyglądała na szczęśliwą. – Nie możesz jej za to winić.

– Nie winię – odparła Michelle ostro, a ja wychwyciłem szarpnięcie w jej głosie, nuty Alfy. – Ale jest różnica pomiędzy niezależnością a jawnym buntem. Tak się postępuje w takich przypadkach, Robbie. Wiesz o tym. Owszem, ma własne stado, ale wszystkie wilki są pod moją jurysdykcją.

Wiedziałem. Jasne, istnieli outsiderzy, wilki, które próbowały ukrywać się przez władzą Alfy wszystkich wilków. Jeśli nie miały swojego Alfy, to ryzykowały, że zmienią się w Omegi, że ich umysły zatracą się w wilczej naturze, że zapomną, iż kiedykolwiek byli ludźmi. A gdyby do tego doszło, można by było zrobić już tylko jedno. Zawsze robiono to szybko. A przynajmniej tak mi mówiono. Nigdy nie widziałem na własne oczy, jak usypia się Omegi. Nigdy nie chciałem zobaczyć.

– Może po prostu zapomnieli się zameldować – zasugerowałem. – Wiesz, jak to bywa. Są zajęci własnym życiem. To się zdarza. – Nie wiedziałem, dlaczego naciskam. Może dlatego, że rozumiałem pragnienie wolności, pragnienie, by nic nie wisiało ci nad głową.

– Zobaczymy – odezwał się Ezra.

– My?

Spojrzał na mnie.

– Oczywiście, kochanieńki. Chyba nie sądziłeś, że pozwoliłbym ci pojechać samemu, co?

Miałem taką nadzieję. I chociaż jakaś część mnie poczuła ulgę na myśl, że Ezra będzie tam ze mną, inna część pragnęła odrobiny niezależności.

– Alfa Hughes nie będzie cię tutaj potrzebować? – spytałem tonem niewiniątka, a wiedźma wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

– Och, jestem pewien, że obejdzie się beze mnie przez kilka dni. Prawda, Michelle?

– Tak – odparła. – Wydaje mi się, że tak.

– Poza tym nie wyjeżdżamy na długo – ciągnął Ezra. – Do Fredericksburga dojedziemy w jeden dzień, jeśli się postaramy. Wrócimy, zanim ktokolwiek zdąży za nami zatęsknić.

Jęknąłem. Kochałem go, ale myśl o tym, że będę tłoczył się z nim w aucie przez wiele godzin bez przerwy, doprowadzała mnie do szału. Miał fatalny gust, jeśli chodziło o muzykę. Ezra roześmiał się, jakby wiedział dokładnie, o czym myślę.

– Nie będzie tak źle. Daj nam szansę, żebyśmy mogli zrobić sobie przerwę. Spotkać się z innymi wilkami. – Oczy mu błyszczały. – Może nawet poznasz kogoś wyjątkowego.

Jebać to. I jego.

– Nie będziesz mnie stręczył innym wilkom. Kolejny raz na to nie pozwolę.

– No błagam. Nie było żadnego stręczenia. To nie moja wina, że tamta wilczyca wykazała się… no cóż, ogromnym entuzjazmem.

– Entuzjazmem? – wykrzyknąłem z niedowierzaniem. – Cholera, ona zabiła niedźwiedzia i zostawiła go nam pod domem!

– To był mały niedźwiedź – wyjaśnił Michelle Ezra. – Miał może ze dwa lata. Chociaż jak o tym pomyśleć, to i tak imponujące. Nie da się ukryć, że dowiodła swojej wartości. Każdy z radością widziałby Sonari jako towarzyszkę swojego życia.

– Zakradła się do domu i polizała mnie, kiedy spałem!

– Chciała, żebyś nią pachniał. Nie ma w tym nic złego.

Skrzyżowałem ramiona na piersi i zsunąłem się nisko na krześle.

– Masz poważnie wypaczone pojmowanie dobra i zła. Nie liże się osób, które o to nie prosiły. Poza tym ona jest nauczycielką. Kto wie, co opowiada tym dzieciakom na temat zalotów.

– Następnym razem wezmę to pod uwagę. Pozwól starcowi na odrobinę radości, Robbie. Chcę tylko zobaczyć twoje szczęście. Czy proszę o zbyt wiele?

Westchnąłem ze świadomością, że przegrałem. Nie radziłem sobie, kiedy uderzał w sentymentalny ton, i on o tym wiedział.

– Po prostu… na wszystko przyjdzie czas, jasne? Będę wiedział, kiedy spotkam właściwą osobę. Nie chcę niczego przyspieszać.

– Wiem, że nie chcesz. A zatem, jeśli to już wszystko, to się pożegnam. Muszę załatwić kilka spraw, zanim wyjedziemy.

Michelle pokiwała głową.

– W porządku. Chcę, żebyście przez cały pobyt tam byli ze mną w kontakcie, a jeśli stwierdzicie, że potrzebujecie zostać na dłużej niż kilka dni, poinformujcie mnie o tym.

– Oczywiście, Alfo. Robbie, mógłbyś…

– Robbie zostaje.

Jej słowa go zaskoczyły. Popatrywał to na mnie, to na nią.

– Słucham?

Michelle miała srogą minę.

– Muszę porozmawiać ze swoim zastępcą.

Zamrugałem zaskoczony. Nigdy wcześniej mnie tak nie nazywała. Nie miałem nawet pojęcia, że rozpatruje taką opcję. Co prawda, nie było żadnego innego wilka, który mógłby zostać jej zastępcą – a przynajmniej ja o nikim takim nie wiedziałem – ale kiedy usłyszałem, jak mówi to na głos, zapragnąłem zawyć z radości.

– Oczywiście – odparł Ezra i skłonił się nisko. Kiedy ponownie się wyprostował, uścisnął moje ramię.

– Przede mną wiele przygotowań. Jest taka jedna młoda wiedźma, z którą muszę porozmawiać, ma na imię Gregory. Chłopak jest bystry i pełen entuzjazmu, ale ma skłonność do ryzykowania, chociaż nie przestaje zadawać pytań. Przypomina mi kogoś, kogo znam. Zobaczymy się w domu, dobrze? Wyjeżdżamy z samego rana, więc nie siedź za długo.

Pokiwałem głową, ledwie rejestrując jego słowa. Wciąż byłem zafiksowany na „zastępcy”. Ezra zamknął za sobą drzwi, zostawiwszy nas samych. Próbowałem znaleźć odpowiednie słowa, by okazać swoją wdzięczność, niemal drżałem na swoim krześle, ale to Michelle odezwała się pierwsza:

– Jesteś tutaj szczęśliwy, Robbie?

– Tak – odpowiedziałem natychmiast. W większości była to prawda. Alfa przyglądała mi się przez chwilę, zanim kiwnęła głową.

– Ale miewasz sny.

Powierciłem się na krześle.

– Każdemu coś się śni.

– Wiem. Ale czy to nie jest coś innego?

– Jestem wilkiem. Śnią mi się wilki. Nie znam innych snów. Zawsze takie były. – Otarłem się o kłamstwo, ale nie tak blisko, by Michelle mogła to wyczuć.

– Jesteś dla mnie ważny – powiedziała sztywno, jakby była nieprzyzwyczajona do wyrażania emocji. Och, Michelle dbała o swoje stado, ale czasami jej troska wydawała się… mechaniczna. Niemal zdawkowa.

– Dziękuję, Alfo Hughes. Nie zawiodę pani.

– Wiem, że nie. – Spojrzała ponad moim ramieniem, po czym znów przeniosła wzrok na mnie. – Musisz mieć się na baczności.

Poczułem się zdezorientowany.

– Przed czym?

– Przed wilkami z Wirginii. One… Nie wiemy, co zrobią. Co powiedzą.

Nie martwiłem się tym.

– To pewnie tylko zwykły błąd komunikacji. Łatwy do naprawienia.

– Możliwe – odparła. Znów zaczęła stukać paznokciami w biurko. Przypuszczałem, że był to nerwowy nawyk. – Ale jeśli jest inaczej, zrób, co będziesz musiał, żeby się bronić. Oczekuję, że wrócisz cały i zdrowy. Trzymaj się blisko Ezry. Nie schodź mu z oczu.

– Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?

Pokręciła głową.

– Po prostu miej wszystko na oku, dobrze? To wszystko.

Wstałem wtedy, kiedy ona… Zaskoczyło mnie, kiedy obeszła biurko i chwyciła moją dłoń. Jej oczy wypełniły się czerwienią, a mnie zalała fala spokoju. Przebywanie z nią miało na mnie kojący wpływ. Jakaś część mnie wzdrygnęła się przed tym, jakie to było proste, ale znałem swoje miejsce. Byłem wilkiem Beta, potrzebowałem Alfy. Potrzebowałem Michelle.

– Nie musi się pani o mnie martwić. Potrafię o siebie zadbać.

Uśmiechnęła się, ale uśmiech nie sięgnął jej oczu.

– Wiem, że potrafisz. Ale należysz do mnie. A ja nie zwykłam lekceważyć takiej odpowiedzialności.

Zostawiłem ją stojącą pośrodku gabinetu.

Kiedy wyszedłem z budynku, przywitał mnie jasny dzień. Miałem nadzieję, że zima już mija. W powietrzu wciąć było czuć ukłucia zimna, ale słońce dawało ciepło.

Rozważałem powrót do domu, ale nie byłem gotowy, by stanąć twarzą w twarz z Ezrą. Nadal byłem trochę wkurzony, że rozmawiał o mnie z Michelle za moimi plecami. Wiedziałem, że zrobił to z troski, ale i tak mnie to irytowało. A myśl o tym, że będę się z nim tłoczył podczas długiej podróży samochodem, nie pomagała. Dlatego zamiast skręcić w stronę domu, wyszedłem z kompleksu i skierowałem się w stronę rezerwatu.

Gęsto rosnące drzewa zasłaniały większość światła słonecznego. Na ziemi wciąż leżały łachy śniegu. Zatrzymałem się, kiedy przekroczyłem linię drzew, przekrzywiłem głowę i wsłuchałem się w odgłosy lasu. Buzował życiem. W oddali pasły się jelenie. Ptaki śpiewały, śpiewały, śpiewały. Przeszedłem przez starą, rzadko uczęszczaną drogę gruntową. Byłem sam. Wyciągnąłem ręce nad głowę, aż coś chrupnęło mi w kręgosłupie. Musiałem pobiegać. Zostawiłem ubrania i okulary w krzakach nieopodal drogi. Zakopałem paluchy w ziemi, powoli wciągnąłem i wypuściłem powietrze. Zaczęło się w klatce piersiowej. Wilk i ja byliśmy jednym.

Pierwsza przemiana bolała bardziej niż cokolwiek, co w życiu przeżyłem. Byłem wówczas na progu dojrzewania i miałem wrażenie, że moja skóra płonie. Krzyczałem całymi dniami, aż głos mi się łamał i stawał się ochrypły, ale krzyczałem dalej. Wilki, z którymi wówczas przebywałem, nie były moim stadem, ale taka namiastka wystarczyła. Troszczyły się o mnie, chociaż do nich nie należałem. Alfa tulił mnie do piersi, odgarniał z czoła mokre od potu włosy.

– Znajdź go – powtarzał, powarkując. – Znajdź swój postronek, Robbie. Znajdź swój postronek i chwyć go mocno. Niech się owinie wokół ciebie. Niech cię przyciągnie do twojego wilka.

– Nie potrafię – zapłakałem. – Proszę, to boli, spraw, żeby przestało, spraw, żeby przestało.

Jego ręce zacisnęły się mocniej wokół mnie, pazury zostawiły wgłębienia na skórze.

– Wiem, że boli – powiedział. – Wiem doskonale. Ale jesteś wilkiem. W końcu się przemienisz. Jednak zanim ci się to uda, musisz znaleźć drogę powrotną.

Moje plecy wygięły się w łuk przy jego piersi, kiedy dostałem ataku, moje ręce wpiły się w jego uda. Stęknął, kiedy z koniuszków moich palców wystrzeliły pazury i przecięły mu skórę aż do krwi. Jej zapach, miedziany i ostry, sprawił, że moje usta wypełniły się śliną. Drzemiące we mnie zwierzę chciało rozdzierać i szarpać jego ciało tak długo, aż by mnie wypuścił, ale mężczyzna był silniejszy ode mnie. I kiedy już sądziłem, że dłużej nie wytrzymam, że wolałbym umrzeć, niż to ciągnąć, usłyszałem jej głos. Zaśpiewała:

– Wilczku, mały wilczku, czy nie widzisz? Jesteś władcą lasu, strażnikiem drzew. – Roześmiała się. – Zawsze siedziałeś cicho jak myszka. Teraz niech cię usłyszą.

Wspomnienia to zabawna sprawa. Potrafią do ciebie przyjść, kiedy najmniej się tego spodziewasz. I wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebujesz. Tylko tym była. Wspomnieniem. Ale się go uczepiłem.

Moja pierwsza przemiana minęła w oparach instynktu pod najtłustszym księżycem. Niewiele z niej pamiętam poza potrzebą, by ścigać, ścigać, ścigać. Pozostałe wilki pobiegły za mną, wyjąc tak głośno, że od ich głosów drżała ziemia. Później, kiedy nie mogłem dłużej biec, zwinęły się w kłębek koło mnie. Zasnąłem z brzuchem napełnionym mięsem.

Pierwsza przemiana zawsze była najtrudniejsza. A teraz? Teraz było łatwo. Postronek tkwił na swoim miejscu, jak zawsze. Mięśnie zaczęły mi drżeć. Kości zaczęły się przesuwać. Bolało, owszem, ale to był dobry ból, bolało w straszliwie cudowny sposób. Upadłem na kolana i byłem…

Jestem…

wilkiem

jestem wilkiem jestem silny i dumny ten las należy do mnie ten las to mój dom tutaj

jestem

tutaj jestem

to jest

wiewiórka jebana wiewiórka

złapię cię

zjem cię

będę biegać biegać biegać

zawyję zaśpiewam niech usłyszą

jest

(robbie)

(robbie)

(ROBBIE)

????

czy to

co to

czy to inny wilk

kim jesteś

nie ma cię tutaj

gdzie jesteś

nie mogę cię znaleźć

ALE CIĘ CZUJĘ

CZUJĘ CIĘ

(robbie robbie robbie)

dlaczego tu jesteś

dlaczego jesteś ze mną

(widzę cię)

(widzę cię)

co to

kto to

kim jestem

kim ja jestem

jestem

wilkiem

jestem

jestem

ja

wciągnąłem gwałtownie powietrze, kiedy gwałtownie przemieniłem się w człowieka, przewróciłem się na ziemię i wpadłem w poślizg na liściach i sosnowych igłach. Wylądowałem na plecach, a moja pierś falowała, kiedy wpatrywałem się w korony drzew nad głową. Ale czułem jedynie błękit.

– Co, do chuja? – szepnąłem. Odepchnąłem się od ziemi. Skrzywiłem się, kiedy rozcięcie na ramieniu zaczęło się zasklepiać. Potrząsnąłem głową, próbując rozjaśnić umysł. Wstałem powoli i przekrzywiłem głowę. Nasłuchiwałem. Mógłbym przysiąc, że na terenie rezerwatu znajdował się jeszcze jeden wilk. Wilk, którego nie znałem. Stałem w bezruchu. Czekałem, aż coś się wydarzy. Cokolwiek. Nie wydarzyło się nic. Rozejrzałem się dookoła. Tylko drzewa. Byłem sam. Miałem chłodną skórę.

– Świetnie – wymamrotałem. – Zacząłeś słyszeć głosy. Zaje-kurwa-biście.

Zdecydowałem, że wrócę do domu.

Nie wspomniałem Ezrze, co wydawało mi się, że usłyszałem. Mieliśmy inne zmartwienia na głowie.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[*] Fragment dramatu w przekładzie Jacka Poniedziałka, Szklana menażeria, w: Tramwaj zwany pożądaniem i inne dramaty, Kraków 2012 (Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

[1] Rezerwat, utworzony w 1998 r. na terenie dawnej bazy sił powietrznych Loring w hrabstwie Aroostook w stanie Maine, stanowi przyrodniczy ewenement pośrodku rolniczego krajobrazu zdominowanego przez uprawy ziemniaków i brokułów.

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz