Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
37 osób interesuje się tą książką
Miłość można odnaleźć w każdym wieku.
Jan, hutnik szkła kryształowego, po przejściu na emeryturę wpada w depresję. W dniu urodzin za sprawą tajemniczej nieznajomej niespodziewanie w jego życiu zaczynają dziać się rzeczy magiczne. Jan otrzymuje propozycję powrotu do huty, by prowadzić zajęcia ze studentami, a także dostaje się do miłosnego show i zakochuje w poznanej tam Marii.
Mężczyzna brawurowo wraca do aktywności, jednak okazuje się, że za bardzo mu zależy i czasami mija się z prawdą. Gdy kłamstwa wyjdą na jaw, Jan straci osoby, na których mu zależało.
Czy uda mu się zmienić i odzyskać bliskich?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lekki powiew wiatru rozsunął firanki i poruszył kryształowymi dzwonkami zawieszonymi przy oknie. Jan nie spał od ponad godziny, ale nadal brakowało mu motywacji, żeby się podnieść. Obserwował grę promieni słonecznych na ścianie, a bajkowe kolory światła rozszczepionego przez kryształ hipnotyzowały go i sprawiały, że wszystko wydawało się lepsze.
– Nigdy mi się to nie znudzi! – wymamrotał do siebie i zaczął błądzić wzrokiem po półkach, na których pięknie wyeksponowane stały rozmaite kryształowe cudeńka.
Przypominał sobie okoliczności, w których je tworzył. Miał tutaj nawet swoją pracę dyplomową ze szkoły zawodowej, figurkę starogreckiego bożka Pana. Pamięta, że do jej wykonania zabierał się kilkanaście razy. Szkic to jedno, ale zaklęcie skomplikowanego, pełnego detali kształtu za pomocą ciężkiej piszczeli w niewielkiej, kryształowej formie wymagało nie lada wysiłku i zręczności. Nogi bożka i jego ogon były zbyt masywne, to znów nie udawało się ich połączyć z tułowiem, innym razem proporcje nie były odpowiednie. Na szczęście, inaczej niż do ludzi, do szkła Jan miał wiele cierpliwości. Próbował tak długo, aż w końcu wydmuchał kształt, który odpowiadał jego wyobrażeniu i go satysfakcjonował. Nie przeszkadzały mu długie godziny spędzone w gorącej hali. Podczas praktyk w hucie skóra na jego dłoniach szybko pokryła się zgrubieniami i taka już pozostała przez kolejne czterdzieści sześć lat. Prawie pół wieku w hucie szkła, tysiące wydmuchanych kryształów. Kiedyś, gdy kryształy były jeszcze powszechnie pożądanym i cenionym wytworem sztuki użytkowej, zdarzało mu się wydmuchiwać na specjalne zamówienia lub na wystawy różne ciekawe i nietypowe kształty. Kiedyś, gdy jeszcze…
Jan mruknął niezadowolony i zsunął z siebie kołdrę. Te wspomnienia, którymi był opętany, nie nastrajały go najlepiej. Tęsknił do pracy, której oddał całe swoje życie. To kochał: kryształy i książki.
Zostały mu tylko książki.
Wsunął stopy prosto w kapcie i wstał.
– Jesteś jak kloc, niedługo w ogóle przestaniesz chodzić. Człowieku, masz sześćdziesiąt trzy lata, a łazisz pokrzywiony, jakbyś miał dwieście – udzielał sobie półgłosem reprymendy i szurając kapciami po drewnianej podłodze, przemierzał w żółwim tempie sypialnię. Nie mógł uwierzyć, że po przejściu na emeryturę z każdym dniem robił się coraz bardziej niezdarny.
Doczłapał do okna. Z zadowoleniem przyglądał się wróblom harcującym w ogrodzie. Czyste niebo nad górami zwiastowało piękną pogodę. Zatrzymał wzrok na kalendarzu, z którego zerwał kolejną kartkę, po czym skrzywił się poirytowany. Noc świętojańska, jego urodziny, a jakby tego było mało, nazajutrz imieniny. Padł ofiarą zwyczaju, zgodnie z którym dzieciom nadawano imię z kalendarza w dniu ich narodzin, jego rodzina najwidoczniej zasugerowała się tym, że narodził się w wigilię Świętego Jana. Często dumał nad tym, że w tym wypadku mu się poszczęściło. Jego imię było proste i szlachetne, a przecież rodzice trzymający się tej idiotycznej zasady mogliby mu nadać imię dziwne lub śmieszne albo takie, które się głupio rymuje, wystarczy, że urodziłby się kilka dni wcześniej lub później. Mateusz, wajchę przełóż. Łukasz, czego szukasz.
Zmarszczył czoło. Łapał się na tym, że myśli i konkluzje powracały do niego w niezmienionej formie. W duchu śmiał się z własnych żartów, ciągle tych samych, co prowadziło go do nieuchronnego wniosku, że staje się nudnym dziadygą, z którym za chwilę nikt nie będzie chciał rozmawiać, bo bez przerwy powtarza te same, nudne historie. Na razie wszystko to odbywało się w jego głowie, ale jednak! Lepiej zachować czujność.
Starzenie się, upływ czasu to kolejne powody, dla których nie przepadał za urodzinami. Jan lubił swoje imię, ale urodziny chętnie wymazałby z kalendarza. Tak było od zawsze. Gdy jeszcze mieszkały z nim żona i córka, uparcie organizowały mu przyjęcia urodzinowe, a jego zawsze to złościło. Nie lubił zamieszania wokół siebie ani tego nagłego zalewu uczuć ze strony bliskich. Nie potrafił przyjmować prezentów, okazywać radości. Cieszył się z niektórych upominków, owszem, ale po swojemu, czyli w środku, i tym oczywiście zawsze kogoś uraził. W ten sposób miły dzień zamieniał się w taki, który trzeba było jakoś przetrwać. Z tej przyczyny natychmiast po rozwodzie przestał obchodzić urodziny tak, jak tego oczekiwali inni, za to świętował je po swojemu, w samotności. Oddawał się swoim małym przyjemnościom. Nie wszyscy przyjęli to do wiadomości i właśnie również w tej chwili rozdzwonił się telefon. Jan westchnął ciężko, bo odkąd, jak to określał, zesłano go na emeryturę, przypominanie mu, ile ma lat, było ostatnią przysługą, której potrzebował. Czuł się wystarczająco bezużyteczny i wykluczony i bez tego.
Z Jana nagle uleciała wcześniejsza ociężałość i ospałość. Energicznym krokiem zmierzał w kierunku hałaśliwego sprawcy zamieszania, który nie przestawał dzwonić. Telefon stacjonarny, ten zabytek poprzedniej epoki, Jan zachował z przezorności. Uznał, że jeśli padną komórki i ten cały internet, to stała linia będzie jedynym ratunkiem. Wtedy, jak sobie wyobrażał, będzie miał przewagę nad wszystkimi. O jakich wszystkich chodziło, tego Jan w swoich fantazjach nie doprecyzowywał. Wiedział, że oni zostaną bezradni i odcięci od świata, a on będzie mógł się połączyć, z kim tylko zechce. Ciekawe, że w spokojnych czasach z nikim się nie łączył, a raczej nie telefonował, zagadką więc było, do kogo tak bardzo chciał dzwonić w czasie kryzysu. Jan nie likwidował naziemnej linii telefonicznej, bo dzięki niej czuł się bezpiecznie. No może z wyjątkiem urodzin, kiedy to z jej powodu odczuwał zagrożenie. Podszedł do aparatu i jednym ruchem odłączył go od kabla.
– Abonent chwilowo niedostępny. Abonent chwilowo niedostępny – powtórzył pełnym satysfakcji głosem.
Następnie poszedł do kuchni, żeby naszykować swoje emeryckie, proste śniadanie. Zalał kawę, koniecznie mieloną, koniecznie w szklance. Czekał, aż się zaparzy, po czym zamieszał napar, aby fusy mogły delikatnym, okrężnym ruchem opaść na dno szklanki. Przygotował kanapkę i stojąc przy blacie, wziął duży kęs. Zaczął żuć, lecz skrzywił się z niesmakiem. Odłożył kanapkę i przyjrzał się produktom. Masło, ale bez masła, ser, a raczej produkt seropodobny. Dlaczego ciągle nas oszukują? Już naprawdę nie ma na tym świecie niczego autentycznego? Taniocha z Chin i tekturowe jedzenie? Tylko to mi zostało? Być może podobne pomstowanie trwałoby dłużej, ale z tych dramatycznych rozważań wyrwała Jana dzwoniąca komórka. Zaczęło się na dobre! Nie dadzą mu dzisiaj spokoju! Zezłościł się okrutnie. Z gracją wrzucił jedzeniopodobną kanapkę do kosza na śmieci, a telefon komórkowy schował do lodówki. W tej samej chwili do jego kawy spadła wielka kropla wody. Jan zlokalizował miejsce przecieku, sprawnym ruchem wskoczył na taboret i szybko zalepił taśmą izolacyjną przeciek z rury. Chwycił szklankę z kawą i powędrował do miejsca, gdzie przed laty kwitło życie tego domu. Obecnie salon bardziej przypominał magazyn lub zaplecze jakiegoś sklepu. Wszędzie piętrzyły się pudła, a na nich stosy książek. Między tymi zwałami były wytyczone wąskie ścieżki. Dzięki jednej z nich Jan mógł teraz dotrzeć do fotela, rozsiąść się w nim wygodnie i sięgnąć po książkę. Przeczytał może dwa–trzy zdania, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
– Nie, nie, nie, nie! Nikogo nie ma w domu!
Jan nie zamierzał odkładać książki. Z furią wcisnął się mocniej w fotel i, pełen gniewu, zawzięcie czytał. Nie trzeba było długo czekać, by z drugiego końca domu dobiegł okropny łomot i jęk.
Jan uderzył książką w stół, jakby to mogło cokolwiek zmienić, i wstał. Był średniego wzrostu, szczupły, ale przez wiele lat pracy w hucie, gdzie na długiej piszczeli przenosił i wydmuchiwał niezliczone ilości szkła, muskulatura jego ramion i klatki piersiowej rozbudowała się i wydawał się barczysty. Niczym byk na corridzie ruszył w kierunku przedpokoju, gotów zmierzyć się z każdym, kto nieproszony śmiał wtargnąć do jego domu i zniszczyć jego święty poranek.
W przedpokoju, masując łydkę, przez kartony przedzierał się Tadeusz. Tadeusz i Jan znali się od dawien dawna. Tadeusz trafił do zespołu Jana na praktyki. Zawsze potem powtarzał, zapewne na wyrost, że to od Jana nauczył się wszystkiego o kryształach i ich produkcji. Pracowali w jednym zespole i zawiązała się między nimi męska przyjaźń. Pewnie dlatego, że byli najmłodsi, łatwo było im się dogadać i trzymali się razem. Gościli nawzajem na swoich weselach i chrzcinach swoich dzieci. Tadeusz, nieco młodszy, pierwszy został ojcem. Ich żony się polubiły, dzięki czemu często się spotykali poza hutą. Tadeusz, mimo podjętego zatrudnienia, dalej się uczył. Udało mu się zrobić zaocznie maturę, a potem studia, też zaocznie. Po studiach nie odszedł z huty. Z czasem został głównym technologiem, a w końcu dyrektorem. Jan obraził się wtedy na niego i od tego czasu odgrodził się pretensjami za wszystko, co przez te lata działo się z hutą, a działo się niemało.
Tadeusz był postawnym i dobrze zbudowanym mężczyzną, a z zaczesanymi do tyłu siwymi włosami i łagodnym wyrazem twarzy wyglądał jak dobrotliwy olbrzym, który zabłądził do małej, wiejskiej chatki. Gdy wreszcie udało mu się wydostać z przedpokoju, w kuchni napotkał najeżonego Jana.
– Janek, co to za zasieki w przedpokoju ustawiłeś?
– To na takich niechcianych gości jak ty! – Jan splótł ramiona na piersi i zastygł w tej bojowej pozie, dając Tadeuszowi do zrozumienia, że łatwo nie będzie.
– Nie żartuję. Ktoś sobie krzywdę zrobi.
– Nikt cię nie zapraszał.
– Mam propozycję.
– Odesłałeś mnie na emeryturę, już nic lepszego mi nie zaproponujesz! – Jan nadął się jak balon.
– Mam ciekawe zlecenie. Potrzebuję cię, Janek.
– Mogłeś wcześniej o tym pomyśleć. Robisz wszystko, żeby zniszczyć hutę. Wszystko. – Jan cedził teraz każde słowo przez zęby. – Było stu czterdziestu hutników, a ilu pozostało? Czternastu?
Tadeusz ciężko westchnął, spuścił oczy, po czym smutno, lecz zadziwiająco szczerze odrzekł:
– Siedmiu.
– Jeden zespół! Jeden zespół! Jeszcze gorzej. Poza tym to, co produkujecie, to w ogóle nie są kryształy.
– Klienci życzą sobie barwionego produktu. Musimy się dostosować.
– No właśnie, to są produkty kryształopodobne! – Jan zacietrzewił się nie na żarty i nie zamierzał odpuścić.
– To niedorzeczne. Dobrze wiesz, że mody się zmieniają. W dziewiętnastym wieku… – Tadeusz raptem przerwał, bo jego uwagę przykuł piękny kryształ stojący na jednej z półek. Nieco przykurzona, historyczna bomboniera pysznie prezentowała swoje okrągłe kształty. Zaintrygowała Tadeusza. – Skąd to masz?
– Ukradłem!
Tadeusz się zafrasował, bo z Jankiem nigdy nie było wiadomo, czy mówi serio, czy żartuje. Często celowo i z przekory wprowadzał innych w błąd. Ironia i sarkazm, którymi Jan uwielbiał żonglować, denerwowały Tadeusza, jednak potem zawsze mu przebaczał, bo nie potrafił się na nikogo gniewać, a szczególnie na tego starego gamonia, jak w myślach nazywał Jana.
Nagle Tadeusz poczuł na nosie kroplę wody. Podniósł wzrok i zobaczył, że źródłem wilgoci jest przeciek z rury biegnącej pod sufitem. Westchnął.
– Musisz to nareperować!
Nie minęła sekunda, gdy Jan wręczył mu taśmę izolacyjną i nożyczki.
– Bądź tak dobry i zaklej, a potem racz odejść. Mnie ktoś wzywa. – Jan zamaszystym ruchem okrył się połami szlafroka i oddalił się z taką dystynkcją, jakby nie miał na sobie stroju rodem z alkowy, lecz najelegantszy frak.
Rzeczywiście, po przeciwnej stronie domu, zza zamkniętego okna dochodził stłumiony krzyk:
– Janeeeeeek, widziałem, że ta łajza, dyrektor huty, był u ciebie. Czego chciał?
– Gdybyś zmienił zdanie… – Tadeusz usiłował zatrzymać Jana, ale ten już go nie słuchał.
Jan otworzył okno w salonie. W ogrodzie stał jego sąsiad Wiesiek, ubrany jak zwykle w bojówki i kamizelkę z wojskowym kamuflażem oraz śmieszny kapelusik, podobny do tych, które noszą wędkarze. Wiesiek bez cienia kurtuazji przeszedł do meritum:
– Jedziesz dzisiaj do miasta?
– Jadę.
– Odbierzesz mi coś w komputerowym?
– Znowu coś do kamery? – jęknął niechętnie Jan.
– Karty pamięci. Na moje nazwisko. – Wiesiek podał Janowi zwinięte banknoty. – Aaa, a czego dyrektor chciał?
– Szczerze mówiąc…
– No?
– Nie wiem.
– Nie wiesz? – Wiesiek przyglądał mu się badawczo.
– No nie wiem.
Jan zaśmiał się po cichu. Zacietrzewił się i zaatakował Tadka, zanim czegokolwiek się dowiedział. Czasem jesteś starym osłem, nie oszczędził sobie bolesnej autorefleksji.
– Dobra. Nie chcesz, to nie mów – obruszył się Wiesiek, ale Janek nie przejmował się biadoleniem kolegi.
– Dziękuj Bogu, że masz takiego sąsiada, który zawsze we wszystkim ci pomaga.
Wiesiek machnął ręką i ruszył przez ogród w stronę swojego domu. Kroczył nad klombami, a jego długa, lekko zgarbiona sylwetka przypominała czaplę. Mamrotał coś pod nosem, a Jan stwierdził, że sąsiad już całkiem dziwaczeje na starość, zapominając na chwilę o tym, że on też ciągle mówi do siebie.
Jan pospiesznie wrócił do kuchni, lecz Tadeusz w międzyczasie wyszedł. No trudno, jeśli to było coś ważnego, to przyjdzie innym razem, pomyślał Jan. Zerknął na zegarek, następnie przeniósł wzrok na przyklejony do futryny rozkład jazdy autobusów, po czym zaczął się nerwowo kręcić po mieszkaniu.
Pobiegł do łazienki, umył twarz i przeczesał włosy. Nie lubił wychodzić z domu nieogolony, ale tego dnia już było na to za późno. Ubrania przygotował wcześniej. Zresztą jego zestaw do miasta był zawsze taki sam: spodnie z porządnego jasnego materiału i koszulka polo w paski, do tego wygodne brązowe półbuty.
Po drodze chwycił kawałek seropodobnego produktu, który wciąż leżał na desce do krojenia, rozdrobnił go w palcach i zostawił w miseczce przed drzwiami. Zatrzasnął drzwi i pobiegł na przystanek.
Magda, a raczej, jak wolała, by do niej mówić, Magdalena tego poranka obudziła się podenerwowana. Od razu wiedziała, że coś nie gra. Ale szczerze mówiąc, ostatnio miała wiele podobnych poranków. Właściwie to trudno byłoby sobie przypomnieć poranek, gdy czuła, że wszystko jest w porządku. Stojąc przed lustrem, czesała swoje kasztanowe włosy, ale myślami błądziła daleko stąd.
– Magda, śniadanie! – Usłyszała wesoły głos matki i od razu zrobiło się jej raźniej.
– Zaraz przyjdę! – odkrzyknęła, ale wcale nie sprawiała wrażenia, jakby gdzieś się wybierała.
Stanęła przed szafą i bezradnie przyglądała się jej zawartości. Tak wyglądał każdy poranek, odkąd, jak to określiła jedna z jej koleżanek, Magdzie posypało się życie. Potem jeszcze wiele osób tak nazywało jej sytuację. Posypało jej się życie. Magda nie lubiła tego sformułowania i chociaż były momenty, kiedy rzeczywiście wydawało jej się, że wszystko się posypało, to nie chciała się pogrążać w tych żalach i starała się opisywać zmiany na chłodno. Nazywała to, co zaszło, i nie dodawała emocjonalnych określeń. I bez tego przez ostatni rok miała emocji w nadmiarze.
Magda była rozczarowana tym, co ją spotkało i w jakiej formie się to wydarzyło. Oczywiście życie posypało się jej w najbardziej typowy sposób. Oczywiście się rozwiodła. Oczywiście z winy faceta. To wszystko nie byłoby może takie straszne, gdyby nie to, że ten facet nie dość, że ją okłamywał, to jeszcze, znów określenie jednej z życzliwych koleżanek, przeorał ją w ciągu kilku miesięcy przed rozwodem. Wyznał, że zdradził, odchodził, prosił o rozwód, a potem wracał na kolanach i błagał o przebaczenie, a zanim Magda zdążyła dobrze zrozumieć, o co chodzi, on znów odchodził i prosił o rozwód. Problem polegał na tym, że Magda była zawsze uprzejma i nie pozwalała sobie nawet wobec kogoś, kto traktował ją tak okrutnie, na gniew czy wyrażenie innych wrogich emocji. Uczciwie mówiąc, jej mąż był nudnym i pozbawionym temperamentu człowiekiem, a przynajmniej stał się taki po kilku latach domowej idylli. Dlatego z początku Magda była zszokowana, że w ogóle odważył się na taką rewolucję. W duchu nazywała byłego męża draniem albo fantazjowała, że to przez nią się rozwodzą, że to ona go zdradziła i odeszła. Tyle zostało jej na pocieszenie. Nie miała w sobie miejsca na złość, za to miała przestrzeń na smutek, który pomału ją napełniał, aż w końcu zrobiła się szara i bardzo drobna i dlatego każdego ranka stała przed szafą bliska rozpaczy, ponieważ wszystkie ubrania były na nią za duże.
Tymczasem z innej części mieszkania ponownie dobiegło wołanie:
– Magda, chodź, bo całkiem ci wystygnie!
Drgnęła, westchnęła, wzruszyła ramionami, po czym sięgnęła po pierwszą sukienkę z prawej. Narzuciła ją na siebie i z ulgą zauważyła, że choć jest sporo za szeroka, ma przepiękny kolor i dodaje jej blasku.
Magda cieszyła się, że wyjeżdża z dużego miasta, a jeszcze bardziej cieszył ją powrót do prowincjonalnego miasteczka. W mieście pracowała w dużej szkole jako nauczycielka. Potrafiła zarazić uczniów pasją do literatury, ale ciągła presja, by przygotowywać ich do egzaminów i testów, bo wyniki miały budować renomę szkoły, odbierała jej chęć do pracy. Czuła, że część zajęć to strata czasu, bo uczy rozumowania według klucza odpowiedzi zamiast obcowania z literaturą, tak by uczniowie ją rozumieli i czerpali z czytania przyjemność, którą kiedyś rozwiną we własne poszukiwania. Często łapała się na tym, że jest całkowicie przeciwna wszystkim reformom nauczania. Wspominała, że kiedy ona chodziła do szkoły, to owszem, program był rozbudowany nad miarę i trzeba było wbijać sobie do głowy wiele informacji, nie poznając ich zastosowania w praktyce, a mimo to pozostawał dużo większy margines na twórczy wysiłek intelektualny. Dlatego bez żalu porzuciła pracę w szkole.
Miasto też opuściła bez żalu. Miejsce, do którego przyjechała na studia, i jakoś potem tak się wszystko potoczyło, że z rozpędu tam została. Brakowało jej jednak bliskich więzi, czuła się osamotniona. Cieszyła się, że w końcu będzie bliżej rodziców.
No właśnie! Ojciec! Magda chwyciła komórkę i pospiesznie wybrała numer z listy kontaktów. Nikt nie odpowiadał, nie dawała jednak za wygraną. Prawie zastygła ze słuchawką przy uchu. Gdy po wielu próbach wciąż się nie zgłaszał, zrezygnowana opuściła ramię i powędrowała w stronę kuchni.
Kuchnia, serce mieszkania, wydawała się zupełnie innym światem, była jasna i kolorowa. Każdemu, kto przekroczył jej próg, od razu poprawiał się nastrój. Z radia sączyła się kojąca nerwy muzyka, matka kręciła się pomiędzy blatem a stołem i coś tam pichciła w wielkich garnkach. Na stole nakrytym dla dwóch osób w ozdobnych kieliszkach prężyły się jajka na miękko, którym towarzystwa dotrzymywały ładnie podpieczone tosty, ale Magdzie nie w głowie było jedzenie.
– Ojciec nie odbiera! – wykrzyknęła dramatycznie, licząc na wsparcie matki.
– Powiedz mi coś nowego. – Wiola ze stoickim spokojem dokończyła mieszać w garnku, odłożyła drewnianą łyżkę, przykryła garnek pokrywką i dopiero wtedy znad dużych okularów badawczo spojrzała na córkę. – Przecież wiesz, jaki on jest.
– Wiem, ale dzisiaj są jego urodziny – odparła Magda.
– Przecież ojciec nie lubi urodzin.
– Do tego stopnia, żeby…
– Tak, do tego stopnia.
– Mamo, martwię się.
– Niepotrzebnie – stwierdziła Wiola. – To całkiem w stylu Janka.
– Odkąd przeszedł na emeryturę, nie przypomina siebie. Wiesz, ile osób dopada depresja po odejściu z pracy?
– Kochanie, twój ojciec zawsze był gburem i dziwi mnie, że jeszcze tego nie dostrzegłaś.
– Mamo, proszę. – Magda była bardzo przejęta.
– To może spróbuj na stacjonarny?
Magda ożywiła się i wybrała numer podyktowany przez matkę. Wiola usiadła przy stole i nie zważając na to, co robi jej córka, zaczęła jeść. Magda sterczała z telefonem przy uchu i wyczekiwała odpowiedzi.
– Dziwne. – Gapiła się w komórkę bez zrozumienia. – Najpierw był sygnał, a potem nagle pojawił się komunikat, że abonent jest niedostępny.
– Sztandarowy numer Janka! – wykrzyknęła Wiola z dziką satysfakcją. – Wyciągnął wtyczkę telefonu z gniazdka.
– Ale…
– Zjedz śniadanie, córcia. Przynajmniej wiesz, że żyje.
Magda nie mogła się z tym pogodzić. Nie rozumiała, dlaczego ojciec nie chce z nią rozmawiać, ale skoro matka nie okazała jej zrozumienia, zdecydowała, że nie będzie dłużej się uskarżać na tę sytuację, i posłusznie usiadła do stołu. Wiola cieszyła się, że Magda z nią zamieszkała, doceniała ten czas, ale jednocześnie widziała, jak córka się miota, i było jej z tego powodu przykro.
– Za bardzo się przejmujesz ojcem. – Wiola uśmiechnęła się czarująco. – Jest dorosły. Poradzi sobie.
– Ja też jestem dorosła, a nie jestem pewna, czy sobie poradzę – odfuknęła Magda, ale na Wioli nie zrobiło to wrażenia. Zbyt dobrze znała swoją córkę.
– Genów nie oszukasz.
– Słucham? – Magda udawała, że nie zrozumiała aluzji, a przecież słyszała ją nie po raz pierwszy.
– Córeczko, tak się zastanawiam, jak długo już u mnie jesteś?
Magda, zaskoczona tym pytaniem, które wyraźnie miało drugie dno, prawie zakrztusiła się kawą.
– Pięć miesięcy, mamo.
– No właśnie, cudowne pięć miesięcy. Idylla.
– Niedługo się wyprowadzę, nie martw się.
– Ja nie o tym – zaoponowała Wiola. – Miejsca jest przecież pod dostatkiem.
To fakt, mieszkanie było duże, zajmowało całe piętro kamienicy. Oprócz pięknej kuchni i uroczego przestronnego salonu były tam sypialnia Wioli oraz jej biuro, w którym tymczasowo mieszkała Magda. Pomieszczenia były wysokie, a okna duże. Grube, ceglane ściany zapewniały prywatność.
– Mieszkaj sobie, jak długo zechcesz – dodała Wiola. – Zastanawiałam się raczej, czy to już nie pora, żebyś wyszła do ludzi.
– Co przez to rozumiesz? Mam swój biznes, spotykam tam ludzi. – Magda przeczuwała, do czego zmierza matka, więc szybko pakowała resztki jedzenia do ust i zachłannie zapijała je kawą, żeby jak najszybciej ewakuować się z domu i uniknąć kolejnej trudnej rozmowy. – Jeszcze nie słyszałam, żeby inne gatunki opanowały czytanie. Więc tak, spotykam w pracy ludzi!
– Spotykasz, owszem, klientów! A mi chodzi o to, żebyś się pospotykała bardziej towarzysko.
– Wszyscy moi znajomi albo już tutaj nie mieszkają, albo założyli rodziny i są zajęci. Poza tym… – Magda wolałaby przemilczeć tę kwestię, ale słowa wyrwały się same: – Wszyscy uważają, że poniosłam porażkę.
Wiola powiedziałaby coś pokrzepiającego, lecz Magda nie dopuszczała jej do głosu, bo gdy już wymsknęło jej się to, co miała zachować dla siebie, stwierdziła, że najlepiej będzie, jeśli powie wszystko i położy kres tym torturom.
– Nie oszukujmy się. Wróciłam tutaj jako bezdzietna rozwódka biedna jak mysz kościelna i wprowadziłam się do matki. Wszyscy patrzą na mnie z politowaniem, niech więc przestanie cię dziwić, że zupełnie nie mam ochoty na żadne spotkania!
– Znajdź sobie nowych znajomych – stwierdziła matka.
Dla Wioli wszystko było takie proste. To, co w teorii wydawało się łatwym zadaniem, w praktyce przerastało możliwości chorobliwie nieśmiałej Magdy. Nie siląc się na dalsze komentarze, podziękowała za śniadanie i zerwała się do wyjścia.
– Dokąd tak ci się spieszy? – Wiola z dezaprobatą wodziła wzrokiem za biegającą bez sensu w tę i we w tę córką.
– Przecież muszę otworzyć. O dziesiątej!
– Zanim pójdziesz, posłuchaj mnie jeszcze przez chwilę.
– Limit przyjmowania złotych rad jest już na dzisiaj wyczerpany!
– Rozłożyłam dla ciebie karty.
– Nie wierzę.
– Kochanie, wierzysz czy nie wierzysz, to nieważne. Wiesz, że mam dar i już niejednej osobie pomogłam.
Magda spoglądała na matkę z wyraźnym zniecierpliwieniem.
– Idą zmiany – powiedziała Wiola.
– No naprawdę. Superprzepowiednia. Przecież w życiu zawsze idą jakieś zmiany. – Magda nie mogła powstrzymać się od ironii.
– Do ciebie idą dobre zmiany. Może powinnaś wyjść im naprzeciw?
– I poznać nowych ludzi? – Magda, zrezygnowana, otworzyła drzwi, pomachała matce dłonią i wyśliznęła się na korytarz.
Przed mieszkaniem Wioli ustawiła się już kilkuosobowa kolejka. Na drzwiach wisiała lista kolejkowa. Magdę drażnili obcy ludzie wiecznie sterczący pod ich drzwiami. Zbiegając lekko po schodach, za plecami słyszała ciche komentarze – oczekujący podejrzewali, że Magda wepchała się bez terminu, skoro tak wcześnie wychodzi od wróżki – ale puszczała je mimo uszu. Nie będzie się tłumaczyć, jeszcze tego brakowało!
Wiola od zawsze interesowała się wszystkim, co niezwykłe. Opowieści z dreszczykiem, horoskopy, zjawiska nadprzyrodzone – to wszystko powodowało, że krew szybciej krążyła w jej żyłach, a serce kołatało, jakby właśnie się zakochała. Gdy Magda była mała, Wiola nie pracowała. Magda zawsze znajdowała sobie jakieś zajęcie, więc Wiola miała dużo czasu, dzięki czemu mogła czytać i się dokształcać. Któregoś dnia zamówiła wysyłkowo swoją pierwszą talię tarota i to był początek trwającej całe życie przygody. Po tarocie pojawiły się karty anielskie, a potem kolejne przepowiednie i diagramy magiczne. Prawdziwy przełom nastąpił, gdy spotkała szeptuchę, a ta pomogła jej odkryć pragnienie pomagania innym, które Wiola nosiła głęboko w sercu. Od okazjonalnego wróżenia koleżankom przy kawie przeszła do wróżenia wszystkim, którzy tego potrzebowali.
Trzeba przyznać, że była dobrym psychologiem, ale nie wykorzystywała swoich obserwacji, żeby manipulować ludźmi, a jedynie po to, by dać im impuls do działania, do wprowadzania zmian. Czasem to wystarczyło, by ocalić czyjeś życie, bo ludzie przychodzili do niej nie wtedy, gdy wiodło im się dobrze, lecz wówczas, gdy stracili poczucie sensu albo pogubili się w drodze. Nie zawsze przekazywała wszystko, co mówiły karty, nie chciała nikomu odbierać nadziei. Wierzyła, że każdy może kształtować swój los, a karty jedynie pokazują potencjał. Niektórzy odwiedzali ją raz, a inni wracali na każdym życiowym zakręcie. Było pewne, że Wiola nigdy nikomu nie odmówi pomocy. Bliskim wróżyła sporadycznie i zawsze ubierała to w formę zabawy. Nie robiła z tego poważnych przepowiedni. Bała się, że jeśli zobaczy złe wieści, później będzie obsesyjnie oczekiwać najgorszego. Sobie samej nie wróżyła, ponieważ miała niewiele oczekiwań. Była szczęśliwa, wiodąc spokojne życie pełne magii i marzeń, jedynie czasem dziwiła się, iż jej pasja stała się dla niej źródłem utrzymania. Może właśnie ten brak oczekiwań i związana z nim beztroska sprawiły, że zdobyła renomę i ludzie przybywali do niej tłumnie, czasem z daleka. Doskonale ich rozumiała, bo nadzieja na polepszenie swojego losu to potężna siła, która może zaprowadzić człowieka w najbardziej nieoczekiwane miejsca. Na przykład do niewielkiego miasteczka u podnóża Karkonoszy.
Ostatnio jedynymi strapieniami Wioli były Magda i jej życie osobiste. Martwiła się, że młoda dziewczyna zamyka się na prowincji i odgradza od świata. Próbowała wybić jej to z głowy, ale córka była już od dawna dorosłą, samodzielną kobietą i nie brała sobie do serca pobożnych życzeń matki.
Po wyjściu Magdy Wiola szybko posprzątała ze stołu, który zmienił swoją funkcję i stał się magiczną konsoletą. Z dużej szuflady wyciągnęła będący pamiątką po babci piękny, ręcznie obrębiony obrusik. Ustawiła na nim świecznik i kilka innych drobiazgów. Na końcu sięgnęła po trzy kunsztownie zdobione szkatułki, w których przechowywała karty. Gdy wszystko było gotowe, podeszła do drzwi i zaprosiła pierwszą osobę z coraz dłuższego ogonka, który formował się na schodach.
Redakcja: Krystian Gaik
Korekta: Justyna Yiğitler, Anita Rejch
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce: archiwum Mariusza Banachowicza
Skład i łamanie: pagegraph.pl
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
tel. +48 505 636 224
ISBN 978-83-68005-90-5