Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Leonard jest artystą, synem cenionego fotoreportera. Przyzwyczajony do sławy, jaką już na starcie zapewniło mu znane nazwisko ojca, zdaje się, że wiedzie niemal książęcy żywot. Funkcjonuje według własnych reguł i nie liczy się przy tym z uczuciami innych. Wciąż gna przed siebie, poszukując wyłącznie dobrej zabawy i wygody. Pozornie niczego nie brakuje mu do szczęścia. Do czasu. Dokładnie do momentu, aż na jego drodze staje Michalina. Dziewczyna o niesamowitym kolorze włosów i z równie niesamowitą, ale niełatwą historią, wkracza przypadkiem w jego życie i brutalnie zdziera maskę, za którą przyzwyczaił się chować prawdziwą twarz. Chwila poznania wystarcza, żeby zrozumieli, że wcale nie różnią się od siebie tak bardzo, jak mogłoby się wydawać.
Dwoje ludzi doświadczonych przez los.
Oboje nauczeni żyć na półoddechu.
Oboje nieświadomi tego, co jeszcze niesie im przyszłość.
Czy są na to gotowi? Czy wspólnie znajdą siłę, aby uporać się z przeciwnościami i wreszcie zacząć tak naprawdę żyć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 636
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Monika Gajos, 2019Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021 All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta I: Paulina Aleksandra Grubek
Korekta II: Magdalena Zięba-Stępnik
Ilustracje w środku: © by pngtree.com
Projekt okładki: Adam Buzek
Zdjęcie na okładce: © by solominviktor/Shutterstock.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-66754-98-0
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
1. Kolory, które mówią
2. Marudny niedźwiedź
3. Sesja zdjęciowa
4. Powrót, którego nie chciałam
5. Wina i kara
6. Twarda jak skała
7. Pewne trudne słowo
8. Nie wszyscy ludzie są źli
9. Malinowe usta
10. Bilans zysków i strat
11. Prawdziwy przyjaciel
12. Rozwiązanie problemów
13. Koronkowy interes
14. Nieoczekiwana pomoc
15. Coś niezauważalnego
16. Bo czasem brakuje mi sił
17. Gra w niepoznanie
18. Bohater z odzysku
19. Wizytówka
20. Miłe złego początki
21. Trochę się posypałam
22. Płonę w poczuciu win
23. Patrzę na ciebie jakoś inaczej
24. Jarmark świąteczny
25. Po prostu się uśmiechnij
26. Przed tobą się otwieram
27. Uruchom wyobraźnię
28. Spotkanie
29. Rodzina
30. Życzę ci…
31. Przyjacielska przysługa
32. Pomożesz mi?
33. Konflikt biznesów
34. Blaski i cienie
35. Coś poszło nie tak
36. Kwestia zaufania
37. Jedno zdjęcie za daleko
38. Prawda
39. Światło w ciemności
40. Samotna wyspa
41. To nie powinno tak wyglądać
42. Ucieczka
43. Powroty
Epilog
Podziękowania
Prolog
Nigdy nie potrzebowałem zbyt wiele, choć mogłem mieć wszystko, czego bym tylko zapragnął. Szczęście samo chciało się do mnie uśmiechać i cieszyło się, kiedy na nie łaskawie spoglądałem. Byłem przecież niezniszczalny oraz samowystarczalny. Byłem najlepszy w byciu najgorszym. To wywoływało zachwyt, zapychając pozornym poczuciem spełnienia.
Do czasu.
Potem jednak zjawiłaś się ty. Przyszłaś, chociaż nie dostałaś zaproszenia.
Nie miałaś go nigdy otrzymać, a tym bardziej odpowiadać, kiedy już przypadkiem trafiło w twoje dłonie. Próbowałem cię wyprosić, ale nie słuchałaś. Wtargnęłaś w moje życie z zimowym powiewem wiatru i jeszcze bardziej lodowatą determinacją. Wyciągnęłaś na wierzch brudy nagromadzone głęboko pod warstwą idealności. Zdarłaś ze mnie maskę. Zrobiłaś to w sposób pozbawiony delikatności. Otworzyłaś drzwi, które nie powinny były zostać otwarte, i pokazałaś, jak bardzo nie umiem grać w tę grę, nazwaną przesadnie życiem.
Nie spodziewałem się, że to właśnie ty mnie tego nauczysz… A zrobiłaś to. Zrobiłaś i odeszłaś bez słowa, a ja znów odczuwam brak tchu.
Bez ciebie nie radzę sobie zoddychaniem.
Próbuję.
Oddech. Drugi. Za dużo. Zamało.
Nie umiem znaleźć złotego środka, który przy tobie był największą oczywistością. Nabieram zbyt wiele powietrza i czuję, że nie jestem w stanie poradzić sobie z jego nadmiarem w pojedynkę. W płucach żarzy się ogień, ale tak inny od tego, którego dostarczała mi twoja obecność. Nie chcę go, próbuję się pozbyć, lecz nieudolnie. Ulegam.
Chciałbym, aby ktoś mi pomógł, ale wokół nie ma nikogo. Są tylko cisza i ciemność, które powinny otulić delikatną woalką spokoju, a powodują jedynie, że drżę z przerażenia. Irracjonalnie, bo przecież odkąd sięgam pamięcią, zawsze dążyłem do izolacji i stroniłem od ludzi. Powinienem być szczęśliwy. Nie jestem. Ta pustka boli i ciągnie w dół, z którego wiem, że nie będę w stanie wygrzebać się na powierzchnię wpojedynkę.
Ty jesteś moją ostatnią nadzieją.
Przyjdź. Zjaw się ponownie, bo zaraz udusi mnie samotność.
Przyjdź, przypomnij dawne lekcje i napełnij płuca tym cholernym tlenem.
Ten ostatni raz przyjdź i mi pomóż.
A ja pozwolę ci znowu zniknąć.
Ostatecznie.
Albo inie?
Zawsze robiłem ci na złość. Czemu teraz miałoby się to zmienić?
1. Kolory, które mówią
Leonard
Mamdość.
Kark zdrętwiał mi od zbyt długiego siedzenia w jednej pozycji, nadgarstek wcale nie ma się lepiej. Cały jestem jakiś prawie sparaliżowany. I to nie koniec tych katuszy! Tępy ból głowy daje o sobie znać raz po raz, a oczy pieką nieprzyjemnie, sprawiając wrażenie zbliżone do tego, które zapewniłby wiejący w nie wiatr pustynny. W gardle też jakoś podejrzanie sucho… Tylko sucho? Nie, nie. Toż to kosmiczne niedopowiedzenie! Sahara! Umieram!A dookoła nawet kropli wody ani innego lepszego trunku, mogącego ukoić te cierpienia.
Przez chaos myśli przedziera się ta jedna, prawie racjonalna, co to twierdzi, że wczoraj nie trzeba było szaleć tak bardzo, skoro wiedziałem, że dziś będę musiał odbębnić swoją zmianę w studio. Mądralińska. Może i ma rację, ale stało się. Samo. A teraz niech ktoś mnie dobije! Praca w takim stanie powinna być zabroniona i surowo karana. Tylko z drugiej strony, jak radzić sobie bez tego? Na trzeźwo moja kreatywność siada, a tej przecież potrzeba mi jak powietrza.
Zbieram się na odwagę i spoglądam jeszcze raz na fotografię, nad którą pracowałem do tej pory. Wciąż mi w niej coś nie gra. Bębnię nerwowo palcami o blat biurka, w drugiej dłoni obracam pióro od tabletu graficznego. Zastanawiam się nad fenomenem nieszczęsnego zdjęcia, ale nie dostrzegam nieprawidłowości. Wiem tylko tyle, że im dłużej je męczę, tym mniej mi się podoba. Nędzny efekt, choć histogram ustawiony jest bez zarzutu. To nie mój dzień. Zdecydowanie nie.
I do tego te kolory! One mówią! Przemawiają, szydząc z chwilowej nieudolności. Kłócą się między sobą o to, który z nich jest dominujący. Magenta obraża się, gdy w myślach nazywam ją wściekłym różem, a cyjan przypomina, żeby przypadkiem nie przyszło mi do głowy określenie go zielononiebieskim. Nie zamierzam. Ten błąd pamiętam zbyt dobrze. Tyle wyniosłem ze studiów. O, właśnie tyle. Nic więcej. A nie, jeszcze jeden długopis, który pożyczyłem od cycatej blondynki z drugiego rzędu na którymś z początkowych wykładów. Miałem go oddać. Przysięgam, że miałem! Okazja była, ale jej nie wykorzystałem. A raczej wykorzystałem i to zbyt dobrze. Tylko o tym przeklętym długopisie zapomniałem. Leży teraz na dnie szuflady i szerzy wyrzuty sumienia. Okropieństwo. Nigdy jej nie otworzę.
Kolory krzyczą nadal, a mnie zaraz wybuchnie mózg od ich upierdliwości.
Litości!
Nie, nie dam rady. Czas na przerwę.
Zamykam powieki i przecieram twarz niespiesznym gestem. Góra i dół. Mocno dociskam dłonie do oczu, jakbym chciał wcisnąć gałki w głąb czaszki. Wiem, że to fizycznie niemożliwe, ale nie odpuszczam. Przestaję, dopiero kiedy zaczynam dostrzegać rozbłyski białych oraz czarnych plamek. Mrugam, a one wciąż tańczą gdzieś na obrzeżach pola widzenia. Mam nadzieję, że zaraz znikną. Jeszcze by brakowało, żebym zepsuł sobie wzrok przez własną głupotę.
Odchylam się na fotelu, a ten trzeszczy niepokojąco, jakby jego oparcie jednak nie miało dać rady udźwignąć mojego ciężaru i lada moment zamierzało złamać się wpół. Głupota! Przecież nie mam problemu z nadwagą! BMI pokazuje idealną wartość. Wielogodzinne treningi na siłowni i wieczorne biegi nie poszły w las. Moja figura jest wzorowa, mięśnie niczym ze stali! Najwyraźniej lichy mebel nie radzi sobie z utrzymaniem tego potencjału. Nie będę go więcej testował imęczył.
Rzucam kontrolne spojrzenie w stronę młodego chłopaczka, który zajmuje stanowisko ustawione nieopodal, po mojej prawej stronie. Młody pracuje u nas niespełna tydzień. Stara się. Nie powiem, że nie. Tylko jakiś taki małomówny jest.
Przywita się, bąknie trzy po trzy i zagłębia się w tym wirtualnym świecie, nie pozwalając poznać się lepiej. Teraz też. Nie, żebym narzekał. Nie mam ochoty nawiązywać z nikim bliższych znajomości. Tylko że to milczenie potrafi być męczące.
Chłopak niczym zahipnotyzowany wpatruje się w ekran. Na uszach ma duże słuchawki, a jego palce błądzą po klawiaturze w dzikim szale. Czyżby do niego też przemówiły kolory? Chyba tak, bo bełkocze coś pod nosem, jakby próbował kogoś przekonać do swoich racji, załagodzić konflikt. Staję tuż za nim, a on wciąż pertraktuje z monitorem. To nie zadziała!Próbowałem nieraz! Ale przecież jestem miły. Nie pozbawię go tak okrutnie złudzeń. Niech przejdzie swoją szkołę życia. Ja nie będę przeszkadzać. Skoro tak namiętnie przemawia do komputera, dam im chwilę sam na sam. Taktowność to przecież moje drugie imię.
Opuszczam pokój zabaw. Przechodzę krótkim korytarzykiem i kieruję się do łazienki. Głowa boli nadal, muszę coś z tym zrobić. W białej szafce umieszczonej nad umywalką odszukuję apteczkę i wyciągam z niej pudełeczko z aspiryną. Łykam dwie pastylki, popijam wodą z kranu i odkładam wszystko na swoje miejsce. Nie wiem, czy to wystarczy, ale nic więcej nie zdziałam. Wycofuję się do mojego królestwa.
Ponownie przemierzam ciasny korytarz i przystaję przy pierwszych drzwiach. Z ciekawością zaglądam do środka, gdzie mieści się główne studio, chcąc podpatrzeć co nieco. Nie mam szczęścia, bo wewnątrz nie dzieje się jeszcze nic interesującego. Sprzęt jest poustawiany, ale ludzi brak. Kwestia czasu. Niedługo ma rozpocząć się przecież ta wyczekiwana sesja do kalendarza dla jednego z przodujących producentów części samochodowych. To nasz stały klient. Co roku, w połowie listopada, zleca podobną akcję, a przygotowane przez nas produkty rozdaje swoim kontrahentom jako świąteczny prezent od firmy. Dba o PR. Cwane, taktyczne zagranie. Popieram.
I jednocześnie ubolewam.
Tym razem to nie ja będę bawił się w fotografa. Łukasz pierwszy zaklepał sobie to zlecenie. Farciarz! Wykorzystał moment mojej dekoncentracji, kiedy akurat wiązałem sznurówki, i dopadł do grafiku jako pierwszy, gdy ustalaliśmy plan pracy na ten miesiąc. To był ewidentny falstart. W głębi duszy uważam, że zawody powinny zostać powtórzone. Ale nie. Nie będę się kłócić. Mam swoją godność.
Stwierdzam, że tym razem wystarczy mi, gdy ograniczę się do roli widza, ale koniecznie powinienem uzbroić się w cierpliwość. Pomieszczenie jest wciąż puste, dookoła nie widać żywego ducha. Chociaż liczyłem na tłum gorących panienek paradujących w skąpych strojach, muszę zadowolić się widokiem zacisków i innych zębatek.
Nudy. Pustki.
Aneta, główna wizażystka, która zwykle dwoi się i troi, aby szkła naszych obiektywów nie popękały pod wpływem dwojakiej urody tych niedorobionych pseudomodeleczek, zdążyła tylko rozłożyć cały swój kram w kącie i sama gdzieś się ulotniła. Po prostu znikła we mgle papierosowego zaczadzenia. Magia. Dzień cudów. Może i mi uda się dokonać jakiejś niezwykłej sztuczki?
Spróbować nie zaszkodzi.
Porzucam rolę przyczajonego obserwatora. Wycofuję się z planu i kieruję ku głównemu pomieszczeniu, gdzie znajdują się niewielkie biuro oraz stanowisko kasowe, a także drzwi. Wolność. To ku niej zmierzam.
Nikt mnie nie zatrzymuje. Przyspieszam, aby komuś ten pomysł nie wpadł nagle do głowy.
Jeszcze trzy kroki i będę wolny. Dwa…
– Nawet się nie waż.
Brzmi surowo, ale czy z całą stanowczością mogę uznać, że było to ostrzeżenie skierowane pod moim adresem? Nie sądzę! Takie bezbarwne, bezosobowe. Rzucone w przestrzeń. Wprost proszące się ozignorowanie.
Mimo to zwalniam, a po chwili całkiem przystaję. Przekrzywiam lekko głowę i wstrzymuję oddech. Mogę zaryzykować? Ryzykuję! Robię kolejny krok, czując na sobie palący wzrok obecnego w pobliżu mężczyzny. Testuję, sprawdzam go. Nie wiem, czy to do niego dociera, ale początkowo nie reaguje.
Niczym w zwolnionym tempie podnoszę i po chwili stawiam stopę na następnej płytce, już całkiem niedaleko drzwi. Poruszam się płynnie i cichutko. Jak ninja. Nie ma szans, bym został przyłapany. Niejeden włamywacz prosiłby, żebym został jego mentorem. Nic z tego, zapracowany jestem.
Kładę rękę na klamce.
Tak! Tak! Tak!
– Leonardzie, nie radzę…
Nie!
Tego zignorować już nie potrafię. W końcu użył imienia. Cholernego imienia, na które zostałem skazany przez okrutnego, zapatrzonego w sztukę renesansu człowieka, którego nazywać muszę moim ojcem.
Odwracam się powoli w stronę lady. Mieszczą się na niej kasa fiskalna i laptop. Przy komputerze siedzi mężczyzna. Dużo starszy od chłopaczka rozmawiającego z kolorami, ale nie mniej szalony. Wszyscy przecież jesteśmy obłąkani. Zmieniamy rzeczywistość, czarujemy, oszukujemy ludzi. Czy to nie szczyt szczytów? Pójdziemy smażyć się w piekle. Bez wyjątków. Zarezerwowałem sobie już główny kocioł. Nie zadowolę się żadnym pobocznym ni mniejszym. Jak się bawić, to się bawić. Zklasą.
Łysy jak kolano facet patrzy w moją stronę, a ja już wiem, że mam kłopoty, choć jeszcze nie do końca dociera do mnie ich rozmiar.
– Rozmawiałem z twoim ojcem. Do ciebie jak zwykle nie mógł się dodzwonić.
Duże kłopoty. Gigantyczne. Spoglądam szczenięcym wzrokiem na zielony znaczek umieszczony nad drzwiami. Wyjście ewakuacyjne. Tego mi trzeba! Właśnie tego!
Łysy okularnik ledwie zauważalnie kręci głową, gdy moja noga leciutko drga. To skurcz! Żadna próba ucieczki, a gdzie tam znowu! Jestem przecież pełnoletni i to już od kilku dobrych lat. Ucieczka przed odpowiedzialnością to poniżej godności. Chociaż z drugiej strony…
– Przyjeżdża dzisiaj. Wieczorem powinien tu dotrzeć i chce, żebyś był wtedy na miejscu. Chyba dotarło do niego, co zrobiłeś, i to mu się nie spodobało.
Nie dziwi mnie to. Niewiele rzeczy mu się podoba. Ojciec należy do osób, którym trudno zaimponować, bo jak sam mówi, widział już w życiu wiele. Może i prawda. Jest fotoreporterem. Najlepszym z najlepszych. Proste, że tak. Po kimś musiałem to odziedziczyć. Śmiało mógłbym ruszyć jego śladem, ale nogi rozbolały mnie już na samym początku tej wycieczki objazdowej. Musiałem przysiąść i w efekcie na nieco dłużej wybrałem osiadły tryb życia. On wtedy nie czekał. Nikomu do tej pory nie udało się go usidlić. Pomimo swojego wieku nadal czerpie pełnymi garściami. Jeździ po świecie. Podróżuje, zwiedza, pracuje. Błądzi. Głównie błądzi. Nie trafiło na ślepca, wzrok ma doskonały, a momentami sprawia wrażenie osoby niewidomej i zamkniętej na największe oczywistości. Wada jakby mu się pogłębiła po śmierci mamy. Stał się nieznośny i wydaje mi się, że już nikt nie będzie w stanie z nim wytrzymać. Ja sam ledwo daję radę, a rzekomo jestem jego podobieństwem!
Bartek milczy, ale oceniający wzrok nie przestaje mnie świdrować. Sprawia, że głowa zaczyna na nowo pobolewać, a poranny kac znowu daje o sobie znać. On się nie przejmuje. Wymusza reakcje, choć osobiście najchętniej poprzestałbym na zgrywaniu idioty. Ostatnio wychodzi mi to coraz lepiej…
– A co ja takiego zrobiłem? – pytam, choć wiem, co usłyszę.
– Serio muszę ci to tłumaczyć?
Serio. Lubię słuchać, jak inni o mnie opowiadają. Nie krępuj się. Śmiało.
Wzruszam beztrosko ramionami, a Bartek wzdycha ciężko. Znowu. Ręki za to uciąć sobie nie dam, ale zaraz się zapowietrzy, jeżeli nad tym nie zapanuje i będzie zbyt często powtarzał. Lepiej dla niego, żeby tak się nie stało. Uciekłem z zajęć z udzielania pierwszej pomocy. Będę mógł jedynie wspierać go mentalnie, gdy wyda ostatnie tchnienie.
– Nie przygotowałeś się na czas do obrony. – Podejmuje temat. Odważnie. – W ostatniej chwili wpadłeś na genialny pomysł, aby wykorzystać zdjęcia wykonane przez twojego ojca. Podpisałeś je swoim imieniem…
– Właśnie! Tylko imię zmieniłem! – bronię się. Nie wiem, dlaczego inni nie dostrzegają tej oczywistości. – Nazwisko mamy to samo. Dorobek rodzinny zaprezentować chciałem, a oni się wściekli, jakbym im co najmniej Mona Lisę z Luwru uprowadził i przedstawił jako swoją własną!
Bartek patrzy na mnie litościwie, jak spogląda się na dziecko, które dopiero stawia pierwsze kroki i co rusz zalicza upadek.
Śmiało, możesz podłożyć mi nogę. Upadnę. Będzieśmiesznie.
– To nadal plagiat, Leo.
– Wielkie mi coś.
– Karalny jest. To przestępstwo, człowieku. Ciesz się, że skończyło się tylko na unieważnieniu dyplomu i wywaleniu ze studiów. Mogłeś trafić do kicia na parę latek albo zabulić sporą grzywnę. Myślę, że jednak ojciec mógł się za tobą wstawić, dlatego ograniczyli się wyłącznie do takiej kary. W końcu podobno ma znajomości na uczelni.
Patrzę na niego z uwagą, przybierając najbardziej inteligentną minę, na jaką jestem w stanie się zdobyć.
Chyba go to nie przekonuje, bo mieli w ustach szpetne przekleństwo, rozpaczając nad moją głupotą. Chucherkowate ramionka mu opadają, zwiesza smętnie głowę.
Stary, nie poddawaj się! Nie zmienię się dzisiaj ani jutro, ale może kiedyś? Próbuj! Warto! Albo i nie? Oj, zdecydowanienie.
– Nie rozumiem, czemu zachowujesz się w ten sposób – rzuca krótko, a jego wzrok znowu wraca do ekranu. – Jesteś podobno inteligentnym facetem, a błaznujesz. Przecież wiedziałeś, co się stanie, gdy to zrobisz. Co chciałeś ugrać? Zrobić komuś na złość? Udowodnić coś tacie? Chyba nie wyszło? Bo widzę, że na razie zaszkodziłeś samemu sobie.
Gadaj zdrów! Szkoda, która nie szkodzi, szkodą nie jest! A ja czuję się rewelacyjnie, wreszcie wolny! I będę taki do momentu, aż nie uwięzi mnie pogardliwe spojrzenie staruszka. Może jednak się przebranżowię? Zostanę magikiem? Niczym Houdini prysnę z zamknięcia i zniknę. Chyba że wcześniej zostanę wsadzony w kaftanik… A tej sztuczki jeszcze nie opanowałem! To wyższy level. Będę skończony…
– Barti, chociaż ty mógłbyś oszczędzić mi wyrzutów. Nie mam pięciu lat, a ty moim rodzicem nie jesteś – mruczę niezadowolony, ale posłusznie odsuwam się od drzwi.
A gdyby tak z rozpędu? Chyba nie zdążyłby mnie złapać i uziemić. Z tego, co pamiętam, zapasy i to te w parterze nie są jego ulubionym sportem. Ja bym nie pogardził. W sensie, gdyby tylko nie był mężczyzną. W dodatku łysym i ślepym jak kret bez tych swoich denek od słoika.
Bartek na nowo wodzi za mną wzrokiem, a jego spojrzenie jasno zdradza, że myśli, abym nawet tego nie próbował. Chyba przestanę go… akceptować.
– Ale jestem twoim kumplem, stary! Boli mnie, że dla głupiego widzimisię niszczysz sobie życie!
Kumpel? Od kiedy ja mam przyjaciół? A to ci nowość! Samozwańczy bohater się znalazł! Męczennik roku, co trudne dusze zbawiać będzie swoim kosztem…
Brwi same unoszą się w wyrazie zdziwienia. Brzydki gest, ale nie panuję nad nim.
Chcę coś na to odpowiedzieć, ale w tym samym momencie drzwi postanawiają się otworzyć i do wnętrza dostaje się promyk nadziei. No dobra, może sztuczny jak cholera i wykreowany przez światło latarki, ale to jednak nadzieja.
Trzy młode dziewczyny wchodzą do środka i spoglądają na mnie znacząco. Odwzajemniam te spojrzenia. Taksuję je bezczelnie wzrokiem od góry do dołu, a one chichoczą. Puste lale. Puste, ale ładne. Skłamałbym, gdybym uznał, że nie są atrakcyjne. Są. Seksowne jak diabli. Łukasz wiedział, kogo zaprosić na sesję, aby efekty były jak najlepsze.
Na krótki moment ponownie skupiam się na okularniku, który kręci potępieńczo głową i opada na fotel, z którego poderwał się przed momentem w niezrozumiałym porywie. On już wie, co stanie się za chwilę. Nie próbuje żadnych sztuczek. Ogarnia tę swoją wielką potrzebę niesienia pomocy. Rezygnuje z walki. Idobrze.
Powracam wzrokiem do dziewczyn i serwuję im swój firmowy uśmiech, który nigdy jeszcze mnie nie zawiódł. Szczególnie skupiam się na środkowej. Wysoka brunetka o brązowych ślepiach okalanych wachlarzem niesamowicie ciemnych i długich rzęs. Zbyt długich, abym mógł uznać je za naturalne. Oko fotografa i retuszera nie kłamie. Ktoś tu próbuje oszukiwać. Nieładnie! Gdyby nie to i masa tapety pokrywającej jej twarzyczkę mógłbym uznać ją za całkiem zacną sztukę. O, taką akurat w moim typie.
– Cześć, przyszłyśmy na sesję – odzywa się ta, której udało się pozyskać największą uwagę.
Uśmiecha się tymi pełnymi, czerwonymi usteczkami. Mąci w głowie, kokietuje.
Nie przeszkadza mi to. Wcale. Może robić tak dalej.
2. Marudny niedźwiedź
Michalina
Lubię podróżować pociągiem. Spokojny stukot, który ten pojazd wydaje podczas przemieszczania się wzdłuż torów, działa na mnie kojąco. Nie ma odgłosu klaksonów, agresywnych gestów impulsywnych kierowców ani pisków hamulców. Jest spokój i ma on wręcz relaksujący wpływ na moje zszargane gwałtowną codziennością nerwy. Podobne uczucia wywołują niespiesznie przesuwające się za oknem widoki – odmienne od miejskiej, surowej i widocznej każdego dnia infrastruktury. Są inne, pod wieloma względami dużo piękniejsze. Tak cudowne, aż zapierają dech w piersi. Szczególnie kiedy wcześnie rano albo późno wieczorem słońce znajduje się bliziutko granicy z ziemią, a jego promienie wymykają się spod kontroli horyzontu i muskają delikatnie okoliczne wzgórza, przemykając przez pola i znacząc je tym żółto-pomarańczowym kolorytem. Bajka.
Zwykle, podczas podróży, staram się zajmować miejsce przy oknie, dzięki czemu przyglądam się temu wszystkiemu bez ograniczeń, opierając czoło o chłodną powierzchnię szyby. Czasami. Niekiedy bywa tak, że nie mam takiej możliwości, więc przystaję na zastane warunki. W takich momentach rzucam krótkie spojrzenie na krajobraz i po prostu przymykam powieki, po czym wsłuchuję się w dobiegające do moich uszu dźwięki, a rozbuchana wyobraźnia próbuje sprostać rzeczywistości i odtworzyć te widoki, pomimo ciemności, którą ją raczę.
Uwielbiam to.
Chyba że akurat muszę wrócić do rodzinnego domu. W piątek. Przed dłuższym weekendem, gdy akurat wszystkie okoliczne uczelnie postanawiają wykazać się niebywałą łaską i zapewnić swoim studentom kilka dni wolnych gratis, a oni wszyscy nagle przypominają sobie o swoich, dawno zapomnianych, rodzinach. Wtedy tego nie znoszę. Tak jak teraz.
Nie jestem pewna, kto dba o całe logistyczne zaplecze, jeżeli chodzi o podstawianie odpowiedniego taboru i częstotliwość kursowania pociągów, ale ten tajemniczy ktoś zdecydowanie jest sadystą. Introwertycznym sadystą-terrorystą, co to ludzi z całą pewnością nie znosi, a teoretycznie został zatrudniony, aby im służyć i jednak ułatwiać życie. Najwyraźniej działa odwrotnie i z premedytacją. Kto wie? Może, gdybym znalazła się na jego miejscu, robiłabym podobnie. Ot, ze zwykłej zgryźliwości albo dla zabicia codziennej rutyny. Może.
Ale nie jestem.
Znajduję się za to na jednym z przepełnionych ludzką masą peronów, oczekując na pociąg, który notuje już półgodzinne spóźnienie a wyświetlane komunikaty na niebieskich, informacyjnych tablicach nie wróżą, aby miało się to jakoś drastycznie zmienić w ciągu najbliższych paru minut.
Spoko. Przywykłam. Nie zdarza się to przecież pierwszy ani drugi raz. Poczekam. Jestem cierpliwa.
Zwykle dla zabicia czasu próbuję rozchodzić to oczekiwanie, przemierzając peron w jedną i drugą stronę, ale poruszanie się, gdy jest się obładowanym bagażami, nie stanowi łatwego ani przyjemnego zadania. Szczególnie wśród takich tłumów, których dzisiaj nie brakuje. Nie, nawet nie próbuję. Od razu odpuszczam i przystaję pod ścianą, chcąc zyskać chociaż odrobinę prywatnej przestrzeni. Podróżnych przybywa z każdą minutą coraz więcej, a wewnątrz mnie narasta dziwna frustracja, której nie do końca potrafię sprostać.
Nie lubię takich zgromadzeń. Nie czuję się wśród nich pewna, bo sama obecność ludzi przytłacza. Oni wszyscy mówią za dużo, robią zbyt wiele. Niepotrzebnie. Nie doceniam tego, zwłaszcza że osobiście do osiągnięcia szczęścia potrzebuję tylko odrobiny spokoju i wolnej chwili, aby móc pobyć samej ze swoimi myślami, wziąć ukochany szkicownik i po prostu tworzyć. Czy to takwiele?
Pociąg w końcu powoli wtacza się na stację i zatrzymuje, a oczekujący gromadzą się ciasno przy drzwiach, jakby właśnie od tego miało zależeć ich życie. Bez cienia żalu przepuszczam te rozhisteryzowane tłumy, które zachowują się, jakby pierwszy raz widzieli na oczy ten cud komunikacji publicznej. Ja nie próbuję stawać do tej walki. Wiem, że nie ma szans, aby udało mi się przepchnąć przed nimi wszystkimi i zająć miejsce siedzące. Nie jest to coś wykonalnego, skoro oprócz sporych wymiarów walizki na kółkach, którą ciągnę za sobą, dźwigam na ramieniu jeszcze większą, czarną teczkę wypełnioną niedokończonymi projektami. Zabrałam ją ze sobą, aby móc popracować nad nimi spokojnie w zaciszu swojego domu rodzinnego, bo ciszę w akademickim pokoju trudno wywalczyć. Cóż, chciałam być cwana i nadrobić zaległości. Teraz żałuję.
Chociaż czy powinnam? Może, gdyby nie bagaż, też bym przyłączyła się do tej jatki? Kto wie? Czasem nawet mnie zdarza się zachowywać irracjonalnie.
Na razie stoję spokojnie z tyłu i obserwuję. Niewiele widzę, ale kilka ciekawych momentów mi nie umyka. Na przykład ten, gdy chudziutka staruszka z siłą godną King Konga szarpie za klamkę, próbując otworzyć drzwi. Nie słucha młodego chłopaka, który zatrzymał się tuż obok niej i tłumaczy cierpliwie, że to automatyczne jest i ciągnąć nie trzeba, bo się zepsuje. Babcia może dobrego słuchu nie ma, bo nie reaguje na te powtarzające się upomnienia, ale w jej bicepsach zgromadziła się niebywała siła, której mogę śmiało pozazdrościć. Chyba nie chciałabym znaleźć się przypadkiem w pobliżu, gdy ją ponosi.
Nie muszę. Drzwi w końcu się otwierają i tłumy wdzierają się do środka pojazdu. Czekam jeszcze moment, a potem potulnie udaję się do ostatniego wagonu, gdzie zwykle przewożone są rowery. Tam jest nieco więcej miejsca i liczę, że będzie spokojniej. Mam olbrzymią nadzieję, że wcisnę się gdzieś w kąt i po prostu przeczekam najgorsze, ale szczęście mi dzisiaj nie sprzyja.
Nawet to niezbyt popularne miejsce jest tym razem oblegane. Wchodzę do wnętrza i muszę walczyć z impulsem, który nakazuje mi natychmiastowy odwrót. Nie mogę. Już obiecałam, że przyjadę, czego nadal nie potrafię odżałować, ale wycofać się też jest mi głupio.
Zostaję wepchnięta między tęgiego mężczyznę a kobietę w średnim wieku. Facet nie jest do końca trzeźwy. Łypie na mnie rozbieganym wzrokiem i buja się do przodu oraz tyłu, grożąc niechybnym upadkiem, gdy pociąg szarpnie zbyt mocno. Mam nadzieję, że gdy do tego dojdzie, to nie ja znajdę się na drodze tej katastrofy. Jego oddech cuchnie wódą, co powoduje, że sama cofam się o krok i mocniej przytulam plecami do ściany. Z drugiej strony nie jest lepiej. Kobieta prowadzi właśnie rozmowę telefoniczną, głośnym i piskliwym tonem uskarżając się na swój niegodziwy los, jaki spotkał ją w tym okropnym miejscu. Jakby ją jedną! W drugiej dłoni ściska siatkę pełną zakupów i długi, ociekający wodą parasol, który raz po raz wbija się w moją nogę, przy okazji mocząc materiał jeansów.
Oszaleję. Czuję, że lada moment zwariuję. Migrena atakuje, coraz trudniej przychodzi mi łapanie głębszego oddechu. Jedynie myśl, że może pociąg opustoszeje po zatrzymaniu się na kilku kolejnych stacjach, trzyma mnie przy zdrowych zmysłach i pozwala wytrwać w bezruchu. Przymykam powieki. Próbuję stworzyć wokół siebie mentalną blokadę i czekam na moment, który dostarczyłby jakiejkolwiek ulgi, ale on nie następuje. Jest jeszcze gorzej. Dużo gorzej. Ludzie wciąż wsiadają, niewielu wysiada, a zwykłe zmęczenie i skutki niewyspania śmiało dają o sobie znać.
W końcu, po godzinnej podróży, docieramy do mojego przystanku. Teoretycznie tu powinny skończyć się wszelkie schody. Powinny… Staram się kulturalnie opuścić przedział, ale to nie działa. Drzwi powoli się zamykają, a ja przez moment obawiam się, że nie zdążę wysiąść i pociąg ruszy dalej, zabierając mnie ze sobą. Wrzeszczę, ile sił w płucach, aby ktoś nacisnął przycisk, a kiedy jakiś łaskawca spełnia polecenie, przepycham się łokciami. Mam w nosie podstawy kulturalnego zachowania. Muszę uciec. Nie jest to łatwe, zwłaszcza że wciąż obłożona jestem tym cholernym bagażem, ale jakoś się udaje.
Wysiadam.
Przyjemny chłodny wiaterek owiewa moje policzki, co jest cudowną odmianą po duchocie, w jakiej przyszło mi niedawno podróżować. Nawet wilgotna mgiełka oraz krople deszczu miarowo uderzające o podłoże nie są mi straszne, choć moje włosy są innego zdania i puszą się niemiłosiernie.
Biorę głęboki oddech, zaciągając się jesiennym powietrzem, chwytam za rączkę walizki i ruszam przed siebie. Chcę jak najszybciej znaleźć się w domu, ale mój pech wciąż nie daje mi spokoju. Robię krok do przodu i w tym samym momencie ktoś popycha mnie łokciem.
Leciwa teczka, którą miałam wymienić na nową już na początku roku akademickiego, ale wciąż tego nie zrobiłam, zsuwa mi się z ramienia i uderza o ziemię. Metalowy zatrzask nie wytrzymuje siły uderzenia i ulega z hukiem. Cały stosik kartek zgromadzonych przez półtora miesiąca nauki wysuwa się z niej, zanurzając w największej z możliwych kałuż. Zamieram przerażona tym faktem. Normalną reakcją byłoby, gdybym natychmiast schyliła się i próbowała ratować cokolwiek, ale potrafię jedynie stać i patrzeć, jak papier nasiąka coraz bardziej.
Nie mam szczęścia. To nie mój dzień.
Łzy napływają mi do oczu i już sama nie wiem, czy powoduje je głęboka rozpacz, czy jednak jeszcze mocniejsza frustracja. W końcu decyduję się podjąć działanie iprzykucnąć.
Z obrzydzeniem wynurzam z bajorka kolejne prace, które nie nadają się już do niczego. Tyle z mojej nadgorliwości. Kiedy niby to nadrobię? Zawalę semestr.
– Miśka? Michalina Zarzycka? To ty? Rany, prawie bym cię nie poznał!
Unoszę podbródek i widzę, że tuż obok klęczy mężczyzna, który jest sprawcą tego nieszczęścia. Kojarzę go. Z liceum? Z sąsiedztwa? Może jedno i drugie. Nie wiem. Nie mam pamięci do ludzi, do twarzy. Zapamiętuję tylko tych, których szkicuję. Tego osobnika rysować nie miałam okazji. A szkoda, bo zdecydowanie się do tego nadaje. Ma wyraźnie zarysowane kości policzkowe, na których błąka się kilka jasnych piegów. Powyżej osadzone są ładne, duże oczy o kształcie migdała i pięknej, czekoladowej barwie. Proporcjonalne. Podobnie jak kształtny, prosty nos, którego idealne odwzorowanie pewnie spędziłoby mi sen z powiek. Moja wyobraźnia szaleje, pokazuje linie, które powinnam postawić na kartce, aby oddać ten profil z jak największą dokładnością.
Głupota! Ten facet jest odpowiedzialny za zrujnowanie moich dotychczasowych wysiłków, a ja podziwiam jego atuty? Kretynka!
Karcę się za to w duchu i brutalnie wyrywam z dłoni nieznajomego kilka kartek, które udało mu się pochwycić przede mną. Bezceremonialnie mnę je w palcach i wpycham ciasno do teczki, nie przejmując się, że po takim potraktowaniu nie ocalę ani jednej. Co za różnica? I tak pewnie bym tego nie zrobiła.
– Ej, tak się chyba rysunków nie traktuje, co? – rzuca ze śmiechem, jakby nie dostrzegając własnych przewinień, a ja mrożę go wzrokiem.
Nie odpowiadam. Podrywam się na równe nogi i kieruję w stronę budynku dworca, za którym usytuowany jest przystanek autobusowy. Deszcz, który do tej pory dawał o sobie znać w niepewny, mało uciążliwy sposób, przybiera na sile. Oberwanie chmury. Moknę straszliwie, różowe kosmyki lepią mi się do twarzy i sama nie wiem, co może się jeszcze wydarzyć, aby bardziej wyprowadzić mnie zrównowagi.
Ach. No tak. Zapomniałam. Tenfacet.
– Czekaj, no! – Nie poddaje się i biegnie za mną. Dogania bez trudu, bo ja uciekać nie mam w zwyczaju, gdy sytuacja tego wyraźnie nie wymaga. – Miśka!
Chwyta mnie za ramię, ale odskakuję jak oparzona i mierzę go rozzłoszczonym spojrzeniem.
– Miśków to sobie w Bieszczadach szukaj, palancie! – warczę, ale zaraz potem mocno zaciskam zęby, uznając ten wybuch za niepotrzebny i poniżej mojej godności. Jego to nie rusza. Uśmiecha się psotnie, jakbym go niezmiernie rozbawiła.
Nie rozumiem. Nie chcę zrozumieć.
– Mała, przestań się boczyć! Przecież to nie moja wina, że we mnie weszłaś!
– Mała to jest twoja… – zaczynam, ale momentalnie gryzę się wjęzyk.
Czy ja mam naście lat, aby wdawać się w gimnazjalne pyskówki? Nie wina chłopaka, że trafił na dzień, gdy nic nie idzie po mojej myśli. A i nie jestem pewna, kto ostatecznie był winowajcą tego zajścia. Równie dobrze mogłam to być ja. Przecież nigdy nie patrzę na to, co mnie otacza, i mimowolnie zdarza mi się wpadać na ludzi.
– Po prostu jestem niewysoka. Nieważne. Muszę iść. Tak jakby… nie lubię moknąć? Cześć!
Miło było. Albo inie?
Odwracam się, idę. Facet chyba nie rozumie słowa „nie”, bo gdy tylko spoglądam w bok, dostrzegam jego uśmiechniętą twarzyczkę. Przynajmniej on ma dobry humor. Mój najwyraźniej nie zabrał się dzisiaj ze mną wpodróż.
Mężczyzna nadal dotrzymuje mi kroku.
– W takim razie może podwiozę cię do domu? Jadę w tę samą stronę. Mieszkamy niedaleko i w końcu sąsiadom trzeba pomagać. Dość już nieszczęść na jeden dzień, co nie? Moje auto stoi tam. – Kiwa głową jak jakiś odpustowy piesek z wiecznie poruszającym się łbem, którego wystarczy posmarować klejem i postawić na półce w samochodzie, a frajda murowana.
– Po co jechałeś pociągiem, skoro masz auto? – pytam.
Nabieram podejrzeń, ale i tak posłusznie idę we wskazanym kierunku. Przecież gorzej nie będzie, a w każdym razie zawzięcie staram się przekonać o tym samą siebie. Najwyżej wywiezie mnie poza miasto i ukatrupi gdzieś pośród złocistych łanów żyta… A nie, przecież to październik. Już po żniwach. Nie będzie malowniczego widoczku.
– Nie jechałem. – Jego łagodny, choć lekko chropowaty, głos ponownie przywołuje mnie do porządku i powoduje, że mimowolnie skupiam na nim swój wzrok. – Podwoziłem siostrę i pomagałem wsiąść jej do pociągu. Mamę poniosło z pakowaniem słoiczków.
Mruczę coś pod nosem, czego sama nie rozumiem. Nadal jestem poirytowana całym zajściem, ale on się nie poddaje. Przejmuje rączkę walizki i po chwili bagaż ląduje na tylnym siedzeniu. Podjął decyzję, a mi nie pozostaje nic innego, jak zająć miejsce pasażera.
– Nie kojarzysz mnie, co nie?
Siada za kierownicę i podejmuje temat. Spogląda w moją stronę, a ciemne tęczówki błyszczą z tłumionej radości. Jakby to wszystko było jakąś pieprzoną wersją gry Zgadnij, kto to?, a on zgarniał wszystkie punkty.
Wzruszam ramionami, uznając, że to najbezpieczniejsza odpowiedź. Niezobowiązująca.
– Pracuję u twojego ojca w warsztacie. Cały poprzedni rok byłem na stażu z biura pracy, ale chyba się sprawdziłem, bo na początku miesiąca zaproponował mi pełny etat.
Zerkam na niego, próbując odtworzyć w pamięci wspomnienia zeszłorocznych wizyt w warsztacie i coś faktycznie wskakuje na swoje miejsce, ale nie jest zbyt wyraźne.
– Aa, Jarek! – Celuję na chybił trafił, choć gry hazardowe nigdy nie były moją mocną stroną.
– Radek.
Pudło.
– Ale byłaś blisko. Prawie zgadłaś.
Jarek, Radek – co zaróżnica?
Dla niego chyba żadna, bo nadal się szczerzy. Głupi jakiś? Wariat? Szaleniec?
Przed oczami niespodziewanie pojawia się niepokojąca wizja mojego martwego ciała porzuconego gdzieś na leśnej ścieżce, a dłoń mimowolnie wędruje do klamki. Postanawiam, że jeżeli w odpowiednim momencie nie skręci w uliczkę, gdzie mieszkam, po prostu spróbuję wyskoczyć. Poturbuję się pewnie przy tym nieźle, ale jak wystarczy mi szczęścia, to może przeżyję. W nosie mam te historyjki ze stażem u ojca. To żadna gwarancja.
Dalszą drogę milczymy i w mojej głowie pojawia się myśl, że może będzie już tak do końca, ale mężczyzna pozbawia mnie złudzeń.
– Chyba nieźle dają wam w kość na tych studiach, co? – zagaduje, a moje palce bębnią o powierzchnię w pobliżu klamki. Trochę je odsunęłam, ale zdążę pociągnąć. Tak sądzę. – Sypiasz ty cokolwiek?
Spoglądam na niego nieufnie, bo nie podoba mi się, że najwyraźniej jest wtajemniczony w te wszystkie sprawy, kiedy ja nie wiem o nim praktycznie nic.
– Skąd takie pytanie?
– Widzę, że nie wyglądasz najlepiej.
– No dzięki.
– Te podkrążone oczęta cię zdradzają – szepcze konspiracyjnie i zaraz znowu się uśmiecha. Cały czas się śmieje, a ja mam ochotę go zamordować. Chyba role się odwrócą i to on będzie ofiarą z mojej wizji. – A tak na serio, to ojciec się o ciebie martwi. Rozmawialiśmy trochę więcej ostatnio. Dużo mi o tobie opowiada. Podobno długo się do niego nie odzywałaś. Czemu to robisz, Miśka?
Nie odpowiadam od razu. Łapię za końcówki rękawów szarej bluzy, które wystają spod skórzanej kurtki, i mocno naciągam je na dłonie. Odruch bezwarunkowy. Nie panuję nad tym. Momentami wydaje mi się, że nie panuję już nad niczym, co dzieje się w moim życiu.
– Nie mów do mnie Miśka! Chyba że z tobą też mam przestać rozmawiać!
Bronię się, choć to beznadziejny sposób. Zachowuję się niczym dzieciak, a nie jak dojrzała kobieta.
Poza tym on tego nie kupuje. Widzę po nim, po tej minie pełnej sceptycyzmu. Nie zna mnie zbyt dobrze, ale wysnuwa wnioski, a ja nie chcę się zastanawiać, na ile są one prawdziwe.
Jestem fatalną aktorką i nie potrafię ukryć tej psychozy, która gdzieś tam we mnie drzemie.
– Czemu się tak denerwujesz? – pyta spokojnie.
Zatrzymuje auto według zaleceń sygnalizacji świetlnej i odwraca głowę w moją stronę, a jego spojrzenie staje się jeszcze bardziej intensywne. Pod jego wpływem wiercę się i staję się nerwowa. To mu nie umyka. Już otwiera usta, aby coś powiedzieć, ale jednak odpuszcza. Ponownie skupia się na drodze przed sobą. Rusza.
Nabieram do płuc znacznie więcej powietrza, niż tego potrzebuję, i niespiesznie je wypuszczam. Próbuję odzyskać utraconą równowagę.
– Po prostu nie lubię tego zdrobnienia. Mam na imię Michalina. Żaden Misiek, Miśka ani inny pieprzony pluszak. A co do reszty… To wszystko wina tego, że na uczelni mam dużo zajęć. To pierwszy rok, po sesji zimowej pewnie będą chcieli odsiać tych słabych, co to do niczego się nie nadają, więc cisną niesamowicie. Brakuje mi czasu, aby zjeść obiad, nie mówiąc już o urządzaniu sobie pogaduszek. Mówiłam to tacie. Powinien zrozumieć – plotę bez ładu i składu. Próbuję się tłumaczyć, choć to nie ma sensu, bo przecież jego to nie interesuje. Nie powinno interesować, bo nie zna prawdy. Nie wie praktycznie nic. Jest kompletnie obcy.
– Myślałem, że studiujesz w szkole artystycznej, a nie wojskowej…
– A ja nie wiedziałam, że mój ojciec płaci pracownikom dodatkowo za psychoanalizy. Oboje dowiedzieliśmy się czegoś nowego.
– Robię to dobroczynnie. Wolontariat taki. – Mruga porozumiewawczo, choć nie jest już tak rozluźniony jak wcześniej. Nabrał ostrożności, a i mnie się to udziela. Zaczynam się zastanawiać, co konkretnie przekazał mu ojciec na mój temat.
Mam ochotę coś odpowiedzieć, dopytać się o cokolwiek, co mogłoby zetrzeć to fatalne wrażenie, które zostawiłam po sobie tym wybuchem, ale Radek właśnie zatrzymuje auto przed moim domem i spogląda sugestywnie, bez słów przekazując, że to już koniec naszej podróży i powinnam wysiąść. To wybija mnie z rytmu. Nie przeciągam tego spotkania. Natychmiast opuszczam pojazd, zabieram swoje rzeczy, rzucam słowo podziękowania, po czym oddalam się pospiesznie. Staram się zbytnio nie rozmyślać ani nad nieznajomym, który okazał się bardziej znajomym, niż wydawało mi się to na początku, ani też nad jego słowami dotyczącymi mojego rodzica. Nie, nie mam na to siły. Może później do tego wrócę.
Jestem przemoknięta do suchej nitki, głodna, zmęczona i zwyczajnie zła, a dzień jeszcze się nie skończył.
3. Sesja zdjęciowa
Leonard
Postanawiam odprowadzić dziewczyny na plan, żeby przypadkiem nie pobłądziły w zakamarkach naszego dobytku. Taki jestem pomocny! Liczę, że będą umiały mi prawidłowo podziękować za okazaną troskę. Przecież się staram! Niech ktoś spróbuje powiedzieć, że nie!
Zostawiamy Bartka samego, choć czuję, jak wlepia we mnie to osądzające, surowe spojrzenie, dopóki nie znikam za rogiem. To ma być kumpel? Chyba nie bardzo! Nie rozumiem go, ale nawet nie próbuję tego zmienić. Szybko przekierowuję myśli na zupełnie inne tematy, które umożliwiają mi zdobycie się na niezobowiązującą pogawędkę z dziewczynami, a w każdym razie do momentu, aż nie docieramy do celu.
Pomieszczenie, w którym mieści się główne studio, jest największym i najjaśniejszym ze znajdujących się w budynku. Śmiało mógłbym stwierdzić, że ma wymiary małej hali. Zresztą całe ma mocno produkcyjny charakter. Wrażenie to podbijają ciężkie, betonowe słupy, które podpierają sufit w kilku miejscach, i ciemne, drewniane belki, które go przecinają. Mimo to nie jest wcale ponuro. Temu zapobiegają olbrzymie okna rozciągające się niemalże na całej wschodniej ścianie. W czasie sesji, gdy jest to konieczne, zaciąga się blaszane rolety, ale w tym momencie są one uniesione i nic nie zasłania widoku na niewielki ogródek, który przylega z tej strony do budynku studia. Dzięki temu do środka wpada przyjemne, miękkie światło jesiennego słońca. Na podłodze w pomieszczeniu rozciągnięte jest jasne linoleum, a ściany zostały pomalowane na biało i przykryte gdzieniegdzie ozdobnym kamieniem o tej samej barwie. Te elementy dają złudzenie sterylnej wręcz czystości.
Czystości… Gdzie tam! Porządku to tutaj nigdy nie było. Chyba że zaraz po otwarciu i tylko przez kilka dni, gdy jeszcze nie ruszyliśmy pełną parą. No ale ważne, aby sprawiać dobre wrażenie, a to nasza ekipa opanowała do perfekcji. Studio też wypada całkiem nieźle w oczach klientów. Bartek twierdzi, że przypadkiem, ale przy urządzaniu tego wnętrza, wyszedł nam tak popularny współcześnie loftowy styl. Architekt od siedmiu boleści! Wiem, że nie zna się na tym zbyt dobrze, ale nie pozbawię go przecież tak okrutnie złudzeń. Niech sobie kreuje swoją rzeczywistość. Ja widzę to inaczej. Nigdy się do tego głośno nie przyznam, ale mnie osobiście całość przywodzi na myśl wyłącznie wystrój psychiatryka. Nie, żebym kiedyś tam gościł, ale na filmach widziałem! Identyczny klimat! Może dlatego czuję się tu tak dobrze. Pasuje do nas albo to my idealnie wpasowaliśmy się w to miejsce. Kto to zgadnie… W każdym razie jest dość przyjemnie i dziewczynom też się chyba podoba, bo rozglądają się zaciekawione dookoła.
Prezencja zaliczona napiątkę!
Nie opuszczam ich od razu. Przedstawiam im Anetę, która wróciła już z przerwy na papierosa i stoi przy swoim stanowisku pracy. Z lekką obawą, ale przekazuję jej opiekę nad nimi. Na krótki moment przystaję nieopodal, opierając się ramieniem o chłodną, chropowatą ścianę. Chcę sprawdzić, czy będą umiały się dogadać, choć przeczucie jasno mówi mi, żebym wiał, bo będzie drama. I jest. Chwilę wysłuchuję, jak wizażystka warczy na nie oraz marudzi, że miały przecież przyjść bez makijażu, bo teraz straci tylko cenny czas na skrobanie ich buziek z grubych warstw zaprawy. Dziewczyny tłumaczą się, że musiały przyjechać pół miasta, a bez kamuflażu by im się to nie udało. Oczywiście. Jeszcze ktoś by zobaczył i poznał ich prawdziwe oblicza, co byłoby tragedią na miarę tej narodowej. Zwłaszcza że podróżowały komunikacją publiczną! Biedne istotki!
Robi mi się ich prawie żal, więc próbuję załagodzić konflikt i wtrącam swoje trzy grosze, ale Aneta jest nieubłagana. Harda baba. Komu jak komu, ale jej podpaść bym nie chciał. Dlatego też, gdy mrożące krew w żyłach spojrzenie niewysokiej, rudowłosej kobiety koncentruje się na mnie, ja już wiem, że jeżeli będę brnął dalej, wyjdę na tym gorzej niż źle. Wolę dmuchać na zimne, więc usłużnie unoszę ręce w poddańczym geście i wycofuję się ostrożnie. Modlę się, żeby przypadkiem nie uruchomiła tych morderczych laserów z oczu, które najpewniej spaliłyby mnie na popiół.
Wracam do pracowni, choć wcześniej jeszcze zaglądam do krainy Bartka i kradnę mu butelkę wody z biurka, gdy on akurat nie patrzy. Potem kieruję się do pokoju. Złapałem trochę oddechu, ból głowy nieco odpuścił, więc liczę, że tym razem pójdzie mi lepiej. A jeżeli nie, to po prostu chwycę się kolejnego projektu. Mistrz rzeczy zaczętych, a niedokończonych – to ja.
Plany mam ambitne, ale wystarczy, że zagłębiam się w tym felernym fotelu i już mi się wszystkiego odechciewa. Tak, to zdecydowanie wina mebla. Dziwną aurę wydziela. Feng shui nie działa, jak powinno. Trzeba przemeblować! No bo to przecież nie tak, że się obijam. Ależ skąd! Lubię tę pracę. Wypalenie zawodowe jeszcze mnie nie pochwyciło w swoje szpony i jeżeli chcę, potrafię być produktywny. To po prostu nie jest mój czas. I to się nie zmienia. Ani w ciągu godziny, ani dwóch.
Kiedy patrzenie w ekran staje się męczące i nawet układanie po raz kolejny pasjansa nie przynosi ulgi, sięgam po przyniesioną butelkę z wodą. Wstrętną, niegazowaną, bo Bartek się odchudza. Też mi coś! Prawdziwy facet powinien katować się na siłowni, a nie wymyślać diety! Mimo to niespiesznie popijam łyk za łykiem, bo przecież to lepsze niż nic, a mnie nadal lekko suszy w gardle. Nie do końca świadomie, ale zaczynam kręcić się na krześle obrotowym. A ono skrzypi. Niemiłosiernie! Jeden obrót. Skrzyp. Drugi obrót. Skrzyp.
Młodemu najwyraźniej popsuły się słuchawki. Leżą bezużyteczne obok klawiatury, a on sam rzuca mi nerwowe spojrzenia. Nie jest dziś w sosie. Od rana jakiś taki podenerwowany. Najpierw mamrotał do komputera, a teraz dziwne tiki mu się włączyły. Może trzeba byłoby spytać, zagadać. Może ma problemy. Nie, nie. Wali mnie to. Każdy niech sobie radzi ze swoimi demonami.
Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.
– Możesz przestać? – rzuca w końcu i zaraz zaciska nerwowo usta, jakby wcale tego nie planował.
No ale powiedział.
Niemowa przemówiła! Zapisałbym sobie to w kalendarzu, gdybym akurat wiedział, co z nim zrobiłem. Nie wiem. Mam to w dupie. To jeden z tych dni, gdzie dokładnie wszystko i wszystkich mam w czterech literach. Wizja nadciągającego starcia z ojcem tylko zaognia atmosferę.
Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.
– Kurwa!
Młody odwraca się w moją stronę, koncentrując na mnie całą uwagę. Skończyły się żarty. Chyba. Uśmiecham się z kpiną, bo mimo wszystko nadal jestem rozbawiony.
– Aa, bo to ci przeszkadza? – Udaję głupka.
– Troszeczkę.
– Wybacz.
Skrzyp. Skrzyp. Skrzyp.
Dzieciak podrywa się gwałtownie z miejsca, a jego fotel odjeżdża odrobinę wtył.
Jest cały czerwony na twarzy. Boi się mnie i wiem, że nie chce mi podpaść, bo w końcu jestem synem osoby, która zgodziła się go zatrudnić, choć doświadczenia nie miał za grosz. Cóż, najwyraźniej jeszcze bardziej chce mi przypierdolić i to przysłania mu zdrowy rozsądek. Wiele bym dał, aby zobaczyć, jak chociaż próbuje. To dopiero będzie!
– Co tu się dzieje?
Do pomieszczenia wchodzi znajomy mi blondyn, płosząc nerwową atmosferę. Jest rok starszy ode mnie. Chyba. Nie pamiętam. Nie przechowuję w pamięci takich głupot jak daty urodzin czy rocznic. W każdym razie przybywa jako wybawiciel uciśnionych. Niebieskie oczęta, którymi czaruje te wszystkie łatwe panny, skierowane są tym razem w moją stronę i rzucają mi pełne oskarżenia spojrzenie, jakby doskonale wiedział, że to ja jestem winowajcą.
Świetnie.
Wydał wyrok bez procesu. Co z tego, że sprawiedliwy? Boli, że nie mam szansy na obronę. Zdrajca. Otaczają mnie sami zdrajcy!
Krzyżuje ręce na piersi w taki sposób, że obcisła, czarna koszulka mocno opina jego wytatuowany jakimiś abstrakcyjnymi wzorami biceps. Jak na mój gust to ubranie jest na niego za małe i za moment pójdą szwy. Nie jestem pewien, czy facet ma świadomość, że nawet głupie ciuchy posiadają swoje rozmiary. Zwykle ubiera się tak, jakby wszedł do sklepu, wziął pierwszą lepszą rzecz z brzegu i przypadkiem trafił na S. Za każdym razem. Taki niefart.
– Leo ci się naprzykrza? – zwraca się do młodego tak troskliwym tonem, jakim zwykle przemawia się do małych dzieci, od których próbuje się wyłudzić informacje, co za łobuz zrobił im kuku.
Słysząc to, nie potrafię powstrzymać parsknięcia, przez co obrywa mi się kolejnym miażdżącym spojrzeniem od blondyna.
– Nie powinieneś dać mu włazić sobie na głowę – kontynuuje – bo zaraz jego rozbuchane, książęce ego przygniecie nas wszystkich.
A co to niby ma znaczyć? Dzisiaj jest jakiś dzień piętnowaniaLeo?
– Ej! – wykrzykuję niby oburzony, ale złośliwy uśmiech powraca na moje usta jak bumerang i uparcie nie chce zniknąć.
Nie czuję się urażony tym strofowaniem. I tak wiem, jak wygląda sytuacja, a Łukasz zna mnie najlepiej z całej tej ferajny. Jeżeli kogoś z bandy dziwolągów miałbym określić mianem swojego kumpla, to on byłby najbliżej uzyskania tego tytułu. Blisko, choć nadal cholernie daleko.
– Nie, to nic – bąka Młody.
Wstydzi się i płoszy. Przysuwa sobie fotel, dla niepoznaki nakłada na uszy te niedziałające słuchawki i koncentruje wzrok na ekranie komputera. Udaje, że go nie ma. Kolejny mistrz kamuflażu.
Łukasz nabrać się nie chce, że to rzeczywiście takie nic, jak przedstawia dzieciak. Unosi brwi i palcem wskazuje na chłopaka, który siedzi już odwrócony do nas tyłem. Wiem, do czego blondynek dąży. Planuje wymusić na mnie wyznanie własnych przewinień, ale ja tylko wzruszam ramionami i wykrzywiam usta w kpiącym uśmieszku. Sorry, stary, za buzujące hormony młodocianych odpowiedzialności nie biorę! Takim zgredem jeszcze niejestem!
Łuki wzdycha ciężko, ale tematu nie drąży. Nerwowo przeczesuje palcami tę swoją misternie ułożoną fryzurę, powodując, że ta już taka misterna nie jest. Ale może to zamierzony efekt? Ja się nie znam. Nie mnie oceniać.
– Co tu robisz? – pytam, udając szczere zaciekawienie. – Nie powinieneś ustawiać sprzętu? Aneta zaraz skończy i dziewczyny będą się nudzić. Trzeba będzie się nimi odpowiednio zająć, żeby nie wyrobiły sobie o nas błędnego zdania, a raczej trudno będzie ci to zrobić i jednocześnie ogarniać plan.
– Właśnie po to przyszedłem. Wiem, że masz trochę do nadrobienia i nawet widzę, jak bardzo jesteś zajęty – stwierdza, wskazując ruchem podbródka na moje miejsce pracy.
Od niechcenia podążam za jego spojrzeniem i przekierowuję je na monitor, gdzie na ekranie widnieje otwarty program graficzny i nic więcej. Nie zdążyłem otworzyć żadnego pliku. Ups, jednak chyba się wydało, że pracownikiem miesiąca niezostanę.
– W każdym razie może zrobisz sobie przerwę od przerwy i mi pomożesz? – kontynuuje.
Przerwa? Oj tak, dziękuję, tego mitrzeba!
Podrywam się chętnie z fotela i ruszam w kierunku planu. Wymijam Łukasza w progu i lekko szturcham go ramieniem. Łuki kręci głową z rozbawieniem, ale nie komentuje tego w żaden sposób. Wie doskonale, że wolę się ruszać niż tkwić nad obróbką i nudnymi projektami. Potrzebuję jakiejkolwiek aktywności, bo bezruch mnie męczy. Dlatego nie narzekam, nawet gdy Łukasz stawia sam siebie w roli nadzorcy i zaczyna dyrygować, jakby on był tu szefem.
Niech się chłopak połudzi przez moment albo dwa. Potem sobie to odbiję znawiązką.
Zaczynamy tak jak zawsze – od przygotowania technicznego zaplecza. Dlatego też przez kolejne minuty rozkładamy statywy, rozciągamy odpowiednie tło, testujemy lampy i przekaźniki, podmieniamy softboxy oraz inne modyfikatory, a także ustawiamy blendy pod różnymi kątami i co rusz je przestawiamy, aby zapanować nad światłem. Chcemy jak najlepiej wykorzystać jego potencjał, żeby efekty sesji zadowoliły marudnego klienta.
Łukasz wypożyczył rano od znajomego generator ciężkiego dymu i koniecznie chce go wykorzystać do kilku ujęć, choć nigdy wcześniej tego nie robił, więc w pewnym momencie odłącza się ode mnie i udaje prosto ku maszynie. Zerkam na niego od czasu do czasu i widzę, jak ślęczy w kącie, próbując rozpracować instrukcję obsługi. Nie pomogę. Nie znam się na tym, a popsuć też bym nie chciał. Z moimi niebywałymi zdolnościami wszystko jest możliwe. Wolę się skupić na tym, czego jestem pewien, a w każdym razie na czymś, co należy do mnie i co popsuć mogę bez ryzyka narażenia się na potępiające spojrzenia obcych osób. Kilka nadprogramowych stówek, które pewnie musiałbym wtedy komuś wybulić, wcale nie parzą mojej kieszeni.
Walczę chwilę z obciążnikiem do statywu i próbuję dobrać odpowiednią wysokość, ale przeklęta lampa nie chce współpracować. Szarpię i przeklinam, a kropelki potu zaczynają spływać po moim czole. Nie poddaję się, choć wiem, że to nie pomoże. Durne urządzenie jest nieporuszone. Dosłownie. W pamięci notuję, że należy rozejrzeć się za nowym sprzętem, bo jak tak dalej pójdzie, nabawię się nerwicy i wrzodów na żołądku.
W końcu wygrywam tę nierówną walkę. Usatysfakcjonowany uśmiecham się sam do siebie i w tym samym czasie wyczuwam na sobie czyjeś uważne spojrzenie, które niemalże pali mnie wplecy.
Lasery Anety! To na pewno telasery!
Ale nie. Zerkam dyskretnie przez ramię. Ruda właśnie znęca się nad ostatnią z naszych modelek i jest tak mocno na tym skupiona, że nie zwraca uwagi na nic innego. Dwie pozostałe dziewczyny siedzą na parapecie. Niby rozmawiają ze sobą, ale brunetka wzrok skoncentrowany ma wyłącznie na mnie. Kiedy łapiemy kontakt, uśmiecha się zalotnie i przygryza dolną wargę. Na tyle delikatnie, aby nie zetrzeć nałożonej na nią szminki o krwistej barwie, ale nadal widocznie. Dłonią niby przypadkowo przesuwa po swojej nodze, zaczynając od kolana, a kończąc na krańcu króciutkich, postrzępionych szortów, które więcej odsłaniają, niż zasłaniają. Czerwone szpony szarpią niespiesznie za pojedyncze niteczki, powodując, że przez moment nie potrafię oderwać od nich wzroku. Cwaniara! Prowokuje mnie, proponuje grę, w którą mam olbrzymią ochotę zagrać, choć jeszcze nie do końca się z tym zdradzam, a przynajmniej trzymam się takiej nadziei. Przecież jestem profesjonalistą!
Ale też facetem…
A ona nie przestaje i niczego nie ułatwia.
Sesja się rozpoczyna. Łukasz włącza lampy, zasłania okna, po czym chwyta za aparat, podpina do niego wyzwalacz radiowy i zaczyna dyrygować, ustawiać i podążać za własnymi wizjami. Jest w swoim żywiole, a ja staram się mu nie przeszkadzać. Przystaję bardziej z tyłu, na granicy światła rzucanego przez sztuczne oświetlenie i półmroku panującego w dalszej części studia. Opieram się plecami o jeden z betonowych filarów i obserwuję te jego poczynania z przymrużeniem oka. Nie idzie mu najgorzej, ale osobiście zrobiłbym to lepiej.
Łukasz się stara, nie powiem, że nie, ale nie wykorzystuje w pełni potencjału tych uroczych istotek. Kilka ujęć pomija, jakby zupełnie nie dostrzegając tych możliwości, kilka pozycji dobiera bardzo nietrafnie. Za wszelką cenę chce wyeksponować produkty, nie do końca skupiając się na tym, aby modelki wyglądały korzystnie, a to przecież najważniejsze! Nie ukrywajmy. Gdyby chodziło o zaprezentowanie jedynie kilku części samochodowych, zrobilibyśmy sesje stricte produktową, jaką przecież już wykonywaliśmy do stworzenia katalogu. Wtedy nie angażowalibyśmy tylu osób. Ale kto by chciał patrzeć na kalendarz ozdobiony zdjęciami dennych mechanizmów? To te dziewczyny robią robotę! Fotografia nie może być zła, gdy one tak prężą się, wyginają i rozchylają seksownie podkreślone różnobarwnym kolorytem usteczka. Pobudzają wyobraźnię. Zdecydowanie kupiłbym wszystko, co próbowałyby mi sprzedać. I to nawet, gdybym zupełnie tego nie potrzebował!
Przyglądam się, a w międzyczasie moja komórka zaczyna wibrować. Sięgam po nią i wyświetlam wiadomość od ojca, w której zawarł krótką informację, że samolot ma opóźnienie, a wskutek tego on sam dotrze jednak dopiero rano i spotkamy się w mieszkaniu. Mnie to pasuje, humor znacznie szybuje w górę, choć gdzieś w głębi duszy wiem, że to tylko czasowe odsunięcie wykonania egzekucji. Chowam telefon do kieszeni i ponownie zwracam się w stronę dziewczyn.
Dwie blondynki skupiają się bezbłędnie na swoim zadaniu. Brunetka nie. Ona wciąż wzrok utkwiony ma we mnie, co frustruje Łukasza. Facet pstryka zdjęcia raz za razem, przegląda je kontrolnie na szybkim podglądzie i wzdycha z niechęcią, obdarzając nas zniecierpliwionym spojrzeniem. Jakby to była moja wina, że wpadłem lasce woko!
– Dość! Potrzebuję krótkiej przerwy na fajkę! – warczy i odsuwa od twarzy aparat, gdy następna seria zdjęć również zostaje zepsuta poprzez rozkojarzenie jednej niepokornej istotki. Podrywa się z kucającej pozycji, po czym chwyta mnie za ramię i odciąga na bok. – Zrób coś z tym, bo nie wyjdziemy stąd do jutra.
– Niby co?
– Ta laska. Zero skupienia, tylko maślane oczka do ciebie strzela.
– Łuki, przecież sam ją tu zaprosiłeś! Zatrudniasz po taniości amatorki i masz pretensje? Ogarnij się, człowieku!
– Wiem, wiem. Mój błąd. Dałem się na ładną buzię nabrać. Ale widzisz, jak jest. Psuje ujęcia, wczuć się nie potrafi, a nie wyproszę jej tak po prostu, bo strzeli focha i obsmaruje nas w necie, a wtedy twój tatuś zabije mnie. Afera gotowa.
– To może ja po prostu sobie pójdę?
Proponuję najprostsze rozwiązanie, chociaż wiem, że jego to nie przekona. Laska mu podpadła. Nie będzie chciał już z nią współpracować. Męska duma albo inny artystyczny foch mu na to nie pozwalają i profesjonalizm odchodzi w zapomnienie. A niby moje ego miało go przygnieść!
– Jak chcesz, to idź, ale razem z nią. – Potwierdza wszelkie przypuszczenia. – Te dwie blondyneczki zrobią nam całą sesję. Pati tu nie pasuje. Wymyśl coś. Zajmij ją czymś, a ja w tym czasie to skończę. Stary, wierzę wciebie!
– Trochę asertywności by ci nie zaszkodziło – mamroczę mało zrozumiale, ale przecież nie zostawię tego tchórza w potrzebie, skoro tak ładnie prosi.
Muszę mu pomóc.
4. Powrót, którego nie chciałam
Michalina
Zmierzam szybkim krokiem w stronę domu, a z nieba cały czas siąpi deszcz. Już nawet nie próbuję się przed nim zasłaniać. Jest mi wszystko jedno, czy zmoknę jeszcze bardziej. I tak koszmarnie przemokłam, a podwózka, jaką zaoferował Radek, trwała zbyt krótko, abym mogła choć odrobinę wyschnąć. Włosy lgną do twarzy i szyi, jakbym dopiero co opuściła kabinę prysznicową, a z końcówek różowych kosmyków skapują pojedyncze kropelki. Skórzana kurtka błyszczy od wilgoci, a w butach niemalże chlupocze woda. Chociaż mi to nie pasuje, muszę uznać, że jednak sportowe obuwie zdecydowanie powinno powędrować na dno szafy i zostać zastąpione przez to dostosowane do jesiennej aury.
Zimny wiatr owiewa moją twarz i zziębnięte palce zaciśnięte kurczowo na rączce walizki, a ja drżę niczym w febrze i nie potrafię nad tym zapanować. Nic nie pomaga. Z każdym krokiem czuję się coraz gorzej i jedynym pocieszeniem jest to, że od budynku dzieli mnie już zaledwie niedługi odcinek. Mam tylko nadzieję, że to wszystko nie spowoduje, że następnego dnia przeziębienie rozłoży mnie na łopatki. Jeszcze tego by brakowało! Nie mogę zachorować. Przez pechową przygodę na dworcu namnożyło mi się prac do nadrobienia i pewnie nie odejdę od tego przez cały długi weekend. Będę desperacko próbować zdążyć, aby móc oddać prace zgodnie z ustalonymi terminami, choć szanse na powodzenie mam marne.
Mogłam nie przyjeżdżać. Nic by się wtedy niestało!
Iskierka niedawnej złości daje o sobie znać, ale gaszę ją, nim spowoduje pożar. Nie zamierzam rozpamiętywać tego, na co nie mam wpływu. Radka winić też nie chcę. Wydaje się całkiem sympatyczny, a nie mogę jednoznacznie wskazać, kto na kogo wpadł i czyja wina jest większa. Bez sensu.
Śmiało wchodzę na podwórko i docieram do drzwi. Przystaję na moment na schodach pod zadaszeniem i wyszukuję w niewielkiej, sportowej torebce, którą mam przewieszoną przez ramię, klucze do domu. Zajmuje mi to dłuższą chwilę, ale w końcu wydobywam je z tej prawie bezdennej czeluści, dziwiąc się, jak wiele rzeczy udało mi się upchać do środka. Będę musiała nad tym zapanować, bo sama niedługo zgubię się w bałaganie. Koncentruję się na zamku i już planuję się z nim rozprawić, kiedy drzwi otwierają się niespodziewanie bez mojej pomocy. Drgam niespokojnie, dając się zaskoczyć i unoszę wzrok, spostrzegając przed sobą starszego mężczyznę.
Do tej pory byłam przekonana, że w domu nikt na mnie nie czeka. Zwłaszcza że pora jest dość wczesna. Wysuwam z kieszeni spodni telefon i zerkam przelotnie na jego ekran, aby utwierdzić się w tym przekonaniu. Cyfrowy zegar wskazuje prawie godzinę szesnastą.
Ojciec zwykle pracuje całe dnie i nie ma w zwyczaju kończyć przed czasem. Jest olbrzymim pracoholikiem i wymuszenie na nim jakiejkolwiek bezczynności czy wcześniejszego powrotu stanowi coś niezwykle trudnego, a czasami wręcz niemożliwego do osiągnięcia. Na przestrzeni lat zdołałam się przyzwyczaić, choć nadal nie jestem zadowolona z jego zachowania. Uważam, że ma przecież swoje lata i powinien więcej odpoczywać. To jednak do niego nie dociera. Czasami wydaje mi się, że gdyby mógł, zamieszkałby na stałe w warsztacie. Kto wie? Może, gdy nie ma mnie na miejscu i nikt na niego nie fuka, rzeczywiście tak robi? Tylko czy to powinno dziwić? Przecież kocha swoją robotę i odkąd pamiętam, to w niej szuka ucieczki przed problemami.
W każdym razie myślałam, że tego dnia też będzie chciał jak najbardziej produktywnie wykorzystać tych ostatnich kilka godzin przed wolnym weekendem i wywiązać się z podjętych zleceń. Tymczasem to właśnie on stoi na progu i uśmiecha się w ten przepełniony czułością sposób, w który jednak tym razem wkrada się pewna nerwowość. Dłoń mu zauważalnie drży, gdy przesuwa nią po obsypanym zarostem policzku, a usta raz po raz zaciskają się w wąską linijkę, choć stara się nad tym zapanować. Nie daje rady. Dostrzegam to i nie czuję się wcale spokojniejsza. Nabieram ostrożności.
– Tak wcześnie w domu? Stało się coś? – pytam mało ufnie i mijam go w progu, a on usłużnie się cofa. Robi mi więcej miejsca, abym mogła bez problemu przejść zbagażami.
– Czy coś się musiało stać, żebym chciał pobyć kilka chwil z własną córką, gdy ta wreszcie raczy wrócić do domu po tygodniach nieobecności? – odpowiada pytaniem na pytanie.
Wiem, czemu to robi. Próbuje odwrócić moją uwagę, ale niezbyt udolnie. Mimo wszystko nie naciskam i pozwalam mu myśleć, że osiągnął sukces.
– Michasiu, czemu nie powiedziałaś mi wczoraj, o której przyjeżdżasz? I dlaczego nie dzwoniłaś, żebym odebrał cię z dworca? Przecież potwornie zmokłaś! A ja bym wyrwał się z pracy na moment! I tak skończyłem wcześniej…
– Nie było takiej potrzeby, twój pracownik zaproponował mi podwózkę.
– Radek?
Bingo.
Nie jestem pewna, ilu zatrudnia obecnie ludzi, ale dość szybko odgadł, o kogo chodzi. Może jestem zbytnio podejrzliwa, lecz mimowolnie zaczynam się zastanawiać, czy tamto spotkanie rzeczywiście można uznać za tak przypadkowe, jak przedstawiał to sam zainteresowany. Lada moment okaże się pewnie, że Radek jest jedynakiem, nie dźwigał żadnych słoiczków, a na dworzec przybył na zlecenie mojego ojca. Co prawda nie znali godziny, o której planowałam przyjechać, ale nawet nieszczególnie bym się zdziwiła, gdyby chłopak koczował tam od rana. Jak cholerny anioł stróż z połamanymi skrzydłami i kilometrowym pechem, którym mnie zaraził.
Kiwam głową, ale nie ciągnę tego tematu. Odkładam na bok teczkę, opierając o walizkę, a torebkę kładę na szafce. Niespiesznie zdejmuję buty, rozsuwam kurtkę i ściągam ją z ramion, po czym odwieszam na wieszaku. Od czasu do czasu spoglądam na ojca i widzę, że podążył moim śladem – zdążył już wycofać się do środka i zamknął za sobą drzwi, a teraz stoi przy ścianie, krzyżując ręce za plecami niczym uczeń wezwany do odpowiedzi, do której nie zdołał się przygotować na czas.
– No więc? – podejmuję temat, podchodząc do niego bliżej. Coś mi mocno nie gra w jego zachowaniu, lecz nie potrafię od razu stwierdzić, co takiego. – Powiesz, o co chodzi? Bo czaisz się niesamowicie. To do ciebie niepodobne.
Zbywa mnie. Rzuca jakimś płytkim „Zdaje ci się” i myśli, że to wystarczy, a ja mu odpuszczę.
Nie odpuszczam. Nie od razu.
Tata jest wysokim, nadal przystojnym mężczyzną, choć czas i tak odcisnął na nim swoje piętno. Nie ma już idealnej sylwetki, o którą dbał za młodych lat. Obecnie pod zbyt dużą koszulką chowa kilka nadprogramowych kilogramów skoncentrowanych głównie w okolicach brzucha, ale też ramion. Ciemny zarost oraz równie czarne włosy ma poprzecinane siwymi pasemkami, a w kącikach niebieskich oczu dostrzegalne są urocze, kurze łapki. Jego szerokie czoło naznaczone jest licznymi zmarszczkami od zbyt częstego marszczenia. Wiem, że robi to, gdy tylko coś go martwi lub złości, a ja akurat ten jeden gest chyba przejęłam od niego w genach. Pewnie powinnam z tym walczyć, bo jeżeli tak dalej pójdzie, to na stare lata również najpewniej skończę z pofalowaną skórą, ale momentami to silniejsze ode mnie. Tak jak teraz.
Ściągam brwi i splatam ręce na piersi. Chcę prawdy. Domagam się jej! Czemu on tego nie widzi? Przecież potrzebuję tego jak powietrza! Niestety, ojciec nie pali się, aby zdradzić, co go trapi. Jest cholernie uparty. Milczy, a ja nie mam siły, aby z nim walczyć. Chciałabym usłyszeć to, czego on wyraźnie nie chce mi powiedzieć, ale jednocześnie nie zamierzam ciągnąć go za język za wszelką cenę. Nie bawią mnie te gierki. Liczę, że zmądrzeje i nie będzie tłamsił w sobie zbyt długo tajemnic.
Prycham cicho, po czym przechodzę dalej, w głąb domu. Tata nagle przytomnieje i próbuje coś z siebie wykrztusić, ale jest za późno – dzieje się samo.
Wchodzę do salonu i zamieram w pół kroku. Mój wzrok ze mną nie współpracuje.
Zamiast posłusznie zatrzymać się razem z resztą ciała, on mknie dalej i dopada do postaci, która siedzi na sofie przed telewizorem.
W pierwszej chwili jej nie poznaję. Zmieniła się znacząco. Schudła, obcięła włosy na króciutko i potraktowała je jasną farbą. Mój umysł pozwala się oszukać, ulega temu złudnemu wrażeniu. Przez zaćmienie umysłu traktuję ją jak kogoś obcego i nawet uśmiecham się nieznacznie, jak często to robię w kierunku przypadkowych sąsiadek, a słowa powitania niemalże opuszczają moje usta. Prawie. Jakoś udaje mi się powstrzymać.
Mrugam kilkukrotnie, a potem uświadamiam sobie, kim tak właściwie jest ta kobieta. To mnie przeraża. Zimny dreszcz przebiega przez moje ciało, wprawiając w stan podobny do paraliżu i z miejsca ustawiając na pozycji ofiary. Zachowuję się jak dzikie zwierzątko pochwycone przez światła zbliżającego się z zastraszającą prędkością pojazdu. Powinnam uciec, ratować się za wszelką cenę, lecz nadal tkwię w tym samym miejscu.
Nierozumiem.