Książka na wieczór. Zemsta byłych żon - Anna Matusiak - ebook + książka

Książka na wieczór. Zemsta byłych żon ebook

Matusiak Anna

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Miały wszystko: piękne domy, luksusowe samochody, garderoby wypełnione najelegantszymi markami. Jeździły na egzotyczne wakacje, jadały lunche w najdroższych restauracjach, dbały o siebie w bajkowych spa, wiodąc dostatnie i kolore życie, pełne uważnej troski o... siebie. Aż do chwili, kiedy ich mężowie postanowili zamienić je na nowsze, ulepszone modele. Po pierwszym szoku, wywołanym gwałtowną zmianą życiowego statusu, cztery kobiety zostawione dla młodszych zaczynają planować zimną zemstę. Anna Matusiak śmiało kreśli scenariusz, który pokazuje, co by było, gdyby Zmowa pierwszych żon, amerykański hit ekranowy, została napisana w Polsce w drugiej dekadzie XXI wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 224

Oceny
4,2 (65 ocen)
30
23
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
paulinanow

Nie oderwiesz się od lektury

😄
10
magdala36

Dobrze spędzony czas

Wyszły za bogatych gości, dla kasy, pozycji są w stanie bardzo dużo znieść. Jednak, kiedy małżonkowie postanawiają wymienić je na młodsze partnerki mówią NIE. Tanio nie damy się spławić. Na szczęście do miasteczka wprowadziła się fajna para, która pomoże nowym znajomym. Takie żony Konstancina, a reburs. Spojrzenie z przymrużeniem oka na życie bogatych i nieszczęśliwych. Lekka powieść, która pozwala przyjemnie spędzić wieczór. 
10
mimix86

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka opowiadająca o sile kobiet i o tym do czego mogą doprowadzić mężczyźni
10
Ewacza58

Nie oderwiesz się od lektury

mocne, samo zycie
10
MonikaD1975

Całkiem niezła

Ogólnie nieźle się czyta, ale spodziewałam się czegoś lepszego, na pewno dużo lepiej napisanego.
10

Popularność




Prolog

PRO­LOG

Cześć. Jestem Marika. Do nie­dawna nor­malna dziew­czyna z nor­mal­nego osie­dla. Takiego wie­cie… bez zło­tych kla­mek i pięt­na­stu ochro­nia­rzy przy­pa­da­ją­cych na jedną willę. Mój mąż, Grze­siek, to pro­gra­mi­sta pasjo­nat. Podobno też geniusz, bo swoją pierw­szą cał­kiem ambitną grę zapro­gra­mo­wał na kom­pu­te­rze Atari jako sze­ścio­la­tek. Rok temu skon­stru­ował apli­ka­cję rand­kową, która dzięki ide­al­nie skro­jo­nym algo­ryt­mom zaczęła dobie­rać ludzi w spo­sób nie­mal bez­błędny. Waru­nek był jeden: rze­tel­nie i uczci­wie wypeł­niona ankieta, dostępna tylko dla kan­dy­data. Apli­ka­cja sama doko­ny­wała selek­cji i dobie­rała part­nerkę, która w realu fak­tycz­nie oka­zy­wała się speł­nie­niem marzeń męż­czy­zny. I odwrot­nie.

W świat natych­miast poszła wia­do­mość, że pro­blem samot­no­ści został roz­wią­zany i bez­pow­rot­nie zaże­gnany dzięki Grze­go­rzowi Piąt­kow­skiemu, twórcy apli­ka­cji Love’u. A my nie­mal z dnia na dzień sta­li­śmy się milio­ne­rami. I opu­ści­li­śmy nasze nor­malne osie­dle, by prze­nieść się do mia­steczka dzia­nych Pola­ków o wdzięcz­nej nazwie Boga­czów. Przy­pa­dek? Nie sądzę.

Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ 1

Sylwia i Pierre

SYL­WIA I PIERRE

– Skar­bie, dziś po tre­ningu pędzę na zakupy. Potrze­buję kla­pek do prac domo­wych. – Syl­wia leni­wie prze­cią­gała się na bia­łej skó­rza­nej kana­pie w śnież­no­bia­łym dre­sie od La Banii, z rów­nie bia­łym pome­ra­nia­nem na kola­nach, który zle­wał się z bielą spodni i gdyby nie pysz­czek, pew­nie mógłby zostać uznany za jakąś puchatą ozdobę. Mąż Pierre – a wła­ści­wie Pio­trek, ale uwa­żał, że „Pierre” lepiej brzmi – wes­tchnął roz­ba­wiony fak­tem, że żona szuka cze­go­kol­wiek do jakichś prac domo­wych.

– Do czego ci, kocha­nie, te klapki, bo chyba coś źle zro­zu­mia­łem – zare­cho­tał.

– Och… Dyry­gu­jąc pra­cami Nata­szy i Katii, chyba muszę jakoś wyglą­dać. A widzia­łam w pro­mo­cji cudowne kla­peczki Balen­ciagi, z czte­rech tysięcy na dwa osiem­set. Żal nie wziąć.

– Nie ma mowy! – zapro­te­sto­wał Pierre.

– Ale… – Syl­wia zasko­czona nie dokoń­czyła myśli, bo mąż jej prze­rwał i za nią dokoń­czył:

– Nie ma mowy, żeby moja naj­pięk­niej­sza żona kupo­wała cokol­wiek w pro­mo­cji. Znajdź takie buty, któ­rych nikt nie ośmie­liłby się prze­ce­nić.

– Ach, waria­cie! Wystra­szy­łeś mnie! – Zaśmiała się zado­wo­lona i z poczu­ciem ulgi, że jest po sta­remu. Oboje uwa­żali, że naj­lep­sze równa się naj­droż­sze i o żad­nych pół­środ­kach nie ma mowy.

Pierre, który mówił o sobie, że jest spe­cja­li­stą od urzą­dzeń mają­cych na celu opróż­nie­nie zale­ga­ją­cych w czło­wieku nie­czy­sto­ści, w skró­cie: wła­ści­ciel fabryki kibli – choć zabiłby tego, kto by go tak wła­śnie nazwał – doro­bił się na swoim biz­ne­sie milio­nów. Ale po dwóch głęb­szych wycho­dziła z niego praw­dziwa natura i wtedy z rubasz­nym skrze­kiem lubił mawiać: „Ludzie zawsze będą jeść, cho­ro­wać i srać, więc poza moją branżą poten­cjał widzę jesz­cze tylko w pie­kar­niach i apte­kach”. No cóż, złota myśl godna praw­dzi­wego biz­nes­mena.

Kiedy Syl­wia – modelka cha­dza­jąca po coraz bar­dziej zna­nych świa­to­wych wybie­gach – przy­pro­wa­dziła swo­jego uko­cha­nego Pierre’a po raz pierw­szy do domu, ojciec zła­pał córkę w kory­ta­rzu i zapy­tał wprost:

– Syl­wuś, ten łysawy konus z beb­zo­nem jak wujek Sta­szek naprawdę ci się podoba?

– Tatu­siu, liczba zer na jego kon­cie spra­wia, że każ­dego dnia widzę przed sobą dwu­me­tro­wego bru­neta z sze­ścio­pa­kiem na brzu­chu. Sama nie wiem… Powin­nam kupić soczewki czy tak to zosta­wić? – mru­gnęła do taty poro­zu­mie­waw­czo.

– A wiesz, cór­ciu, w sumie to chyba rze­czy­wi­ście cał­kiem przy­stojny ten twój Pio­trek. – Ojciec odmru­gnął w geście peł­nego zro­zu­mie­nia jej wyboru.

Syl­wia od małego była zaradna. Jako pię­cio­latka bawiła się na podwórku z Szy­mon­kiem, syn­kiem sąsia­dów. Bar­dzo się lubili. Mamy śmiały się, że taka miłość z pia­skow­nicy może nawet skoń­czy się przed ołta­rzem. Ale kiedy tylko na osie­dle wpro­wa­dził się Miruś, któ­rego tata jeź­dził do Nie­miec i przy­wo­ził stam­tąd praw­dziwą coca-colę i cze­ko­ladki w kolo­ro­wych sre­ber­kach, Syl­wia szybko zapo­mniała o Szy­monku i stała się naj­lep­szą przy­ja­ciółką Miru­sia, a papierki po cze­ko­lad­kach, gumach do żucia i innych łako­ciach sze­le­ściły przy­jem­nie w uszach dziew­czynki, sym­bo­li­zu­jąc luk­sus.

Jako doj­rze­wa­jąca panienka była piękna i miała świetną figurę. Nic więc dziw­nego, że poszła w mode­ling i osią­gała coraz lep­sze wyniki w tej wcale nie­ła­twej pracy. Jed­nak bar­dziej od kariery inte­re­so­wało ją zna­le­zie­nie dobrego męża, przy któ­rym nie będzie musiała łamać nóg na nie­bo­tycz­nych szpil­kach na wybie­gach. Ow­szem, może para­do­wać w tych szpi­lach, ale tylko przed nim, nawet codzien­nie, na pry­wat­nych, domo­wych poka­zach, byle na jej kon­cie zawsze świe­ciła okrą­gła sumka, dzięki któ­rej naj­droż­sze marki tego świata staną się dla niej osią­galne bez mru­gnię­cia okiem.

Kie­dyś przed poka­zem kre­acji fran­cu­skiego pro­jek­tanta w Paryżu zwie­rzyła się kole­żance:

– Wiesz, chyba męczy mnie już ta robota.

– To sobie znajdź dzia­nego chłopa i rzuć to w cho­lerę. Mnie jesz­cze bawi, ale myślę, że to kwe­stia maks pół roku. A o pie­nią­dze nie muszę się mar­twić – wyznała szcze­rze Mar­lena.

– Masz boga­tego faceta?

– Obrzy­dli­wie boga­tego!

– Szczę­ściara – przy­znała Syl­wia z zazdro­ścią, ale też z sza­cun­kiem.

– Jeśli jesteś zain­te­re­so­wana, popro­szę, żeby przy­szedł na pokaz z jakimś poszu­ku­ją­cym kolegą.

– Mogła­byś?

– Kochana! Spoko z cie­bie laska. Zała­twię ci to!

Uści­skały się ser­decz­nie. I tak wła­śnie Syl­wia poznała Piotrka „Pierre’a”, który wła­śnie wtedy w Paryżu powie­dział, że nie życzy sobie, by kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek nazy­wał go banal­nym, bo pol­skim imie­niem.

Pierre tak naprawdę był bar­dzo zakom­plek­siony. Udało mu się wyrwać z wio­ski zabi­tej dechami. Zosta­wił tam rodzinę i zerwał z nią wszel­kie kon­takty, modląc się, by ni­gdy na nich nie tra­fić choćby przy­pad­kiem, by się nie wydało, z jakiej dziury pocho­dzi. Krył się w nim nie­doj­rzały chło­piec, który z byle powodu potra­fił wpaść w histe­rię jak kil­ku­la­tek – tupał pulch­nymi nóż­kami i pła­kał. Syl­wia zawsze wtedy pocie­szała Pierre’a i przy­tu­lała go jak star­sza sio­stra albo mama, a zaraz potem bie­gła do swo­jej gar­de­roby, robiła szybki prze­gląd naj­now­szych kolek­cji, by przy­po­mnieć sobie, za co „kocha” męża.

Aneta i Richie

ANETA I RICHIE

– Kocha­nie, pakuj się, lecimy na Male­diwy! – oświad­czył żonie Rysiek, który kazał nazy­wać się „Richie”, cho­ciaż na eta­pie zmiany swo­jego imie­nia nie znał jesz­cze Piotrka „Pierre’a”. Powie­dział to z cha­rak­te­ry­stycz­nym uśmie­chem czło­wieka suk­cesu, który ma gest i fun­duje swo­jej uko­cha­nej kolejne już w tym roku waka­cje marzeń.

Aneta aż kla­snęła w dło­nie.

– Misiaczku Naj­droż­szy, kiedy wyla­tu­jemy i na ile? Muszę wie­dzieć, jak dużo rze­czy spa­ko­wać. – Łasiła się jak kotka.

– Skar­bie, kupisz sobie na miej­scu wszystko, co ci się spodoba i będzie ci potrzebne. Po co mamy stąd dźwi­gać?

– Ach… Racja… Ale jestem głu­piutka! – zachi­cho­tała.

Pomy­ślała, że w sumie nie­wier­ność męża nie drażni jej tak bar­dzo. Niech chłop ma od czasu do czasu coś od życia. Jedyny waru­nek: kiedy on zaba­wia się z panien­kami, ona jest na eks­klu­zyw­nych zaku­pach albo moczy tyłek w oce­anach czy base­nach w egzo­tycz­nych miej­scach, o któ­rych ist­nie­niu więk­szość ludzi nawet nie ma poję­cia.

– Ty lecisz poju­trze, a ja dolecę za tydzień – powie­dział Richie. Muszę jesz­cze sprze­dać kilka zamó­wio­nych obra­zów i dokoń­czyć trans­ak­cję. Potem popę­dzę do cie­bie z jesz­cze grub­szym port­fe­lem, skar­bie. – Mru­gnął do żony, a Aneta na samą myśl o gru­bym port­felu uśmiech­nęła się naj­pięk­niej, jak potra­fiła, bo duża ilość wypeł­nia­czy w ustach i w całej zresztą twa­rzy nieco utrud­niała jej swo­bodne ope­ro­wa­nie mimiką.

– A które obrazy zyskają nowego wła­ści­ciela? – zapy­tała z uda­wa­nym zain­te­re­so­wa­niem Aneta, bo prze­cież nie znała się na sztuce. Jej uko­chany, który zaj­muje się sprze­dażą obra­zów, też się na sztuce nie zna, ale w tym jego nie­zwy­kle docho­do­wym biz­ne­sie by­naj­mniej nie o dzieła malar­stwa cho­dzi.

– Awan­gar­dowe dzieła mło­dego, hisz­pań­skiego mala­rza, odkry­cie Madrytu. Długo by opo­wia­dać. – Richie zbył żonę namiastką infor­ma­cji. Wie­dział, że nie będzie dopy­ty­wać. Gdyby ów hisz­pań­ski malarz był twórcą jakie­goś nowego zabiegu likwi­du­ją­cego zmarszczki, to pew­nie sza­nowna mał­żonka chcia­łaby poznać wię­cej szcze­gó­łów. Ale malar­stwo? Bez prze­sady.

Aneta dobrze wie­działa, że zanim Richie dołą­czy do niej na Male­di­wach, zdąży jesz­cze prze­le­cieć kilka panie­nek. Tro­chę ją bolało, że wie­dzą o tym wszyst­kie jej kole­żanki, a zdrady Richiego są tajem­nicą poli­szy­nela. Ale gdy raz w życiu pró­bo­wała się posta­wić i zro­bić mu awan­turę, nie­mal wylą­do­wała na bruku goła i wesoła, bez gro­sza przy duszy, więc uznała, że w sumie kochanki Ryśka – tak go jed­nak nazy­wała w swo­jej gło­wie, po cicha­czu – nie są takie złe. Ważne, by się nie zako­chał. Naj­gor­sze, że nie pamię­tała, kiedy mąż wybrał jej ciało. Od dawna ze sobą nie sypiali. Cza­sami pró­bo­wała prze­jąć ini­cja­tywę. Wyrzu­cała sobie, że może dla­tego mąż sięga po ucie­chy na mie­ście, bo nie dba o niego wystar­cza­jąco, ale choćby wsko­czyła w naj­bar­dziej kuszące koronki, Richie nie miał na nią ochoty i nawet nie­spe­cjal­nie tę nie­chęć ukry­wał. Aneta radziła sobie z tym pro­ble­mem, bo Adam, atrak­cyjny tre­ner per­so­nalny, nie gar­dził jej wdzię­kami, ale mimo to postawa męża godziła w jej ego i od czasu do czasu dawała o sobie znać. Wystar­czyło co prawda prze­je­chać się ze złotą kartą Richiego do Vit­kaca1, by ego zostało nieco ugła­skane, jed­nak nie­smak pozo­sta­wał.

Poznała Ryśka, kiedy była jesz­cze na stu­diach. Dora­biała sobie do sty­pen­dium, pra­cu­jąc w barze, chciała odcią­żyć nieco rodzi­ców. Wtedy jedna roz­mowa z kole­żan­kami na uczelni odmie­niła jej życie.

– Aneta, ile wycią­gasz z napiw­ków? – zapy­tała Klau­dia, która też sobie dora­biała, ale w knaj­pie tuż obok kor­tów teni­so­wych, gdzie mie­sięczny kar­net kosz­to­wał dwa i pół tysiąca zło­tych.

– Ostat­nio było sporo ludzi i udało mi się czte­ry­sta zło­tych przy­tu­lić – pochwa­liła się Aneta, uzna­jąc ten wynik za ogromny suk­ces.

– Kochana, klienci w mojej knaj­pie zosta­wiają napiwki tysiąc­zło­towe! Mnie się udało ostat­nio wycią­gnąć pra­wie pięć tysięcy i to w dzień, kiedy wcale nie było tłu­mów – powie­działa Klau­dia z dumą w gło­sie.

– Boże drogi! Żar­tu­jesz? – Anetę aż zatkało.

– Nie żar­tuję. I powiem ci, że nie to jest naj­lep­sze. Napiwki napiw­kami, ale jak masz szczę­ście, to i faj­nego męża możesz sobie wyha­czyć, bo samot­nych, dzia­nych kawa­le­rów i roz­wod­ni­ków, łypią­cych okiem na atrak­cyjne kel­nerki, nie bra­kuje.

To wła­śnie wtedy Aneta posta­no­wiła, że zosta­nie żoną takiego boga­cza i będzie żyć ina­czej.

Tydzień póź­niej pra­co­wała już w Rese­cie, mie­siąc póź­niej została narze­czoną Richiego, a trzy mie­siące póź­niej – jego żoną i miesz­kanką Boga­czowa.

Laura i Tom

LAURA I TOM

Tuż obok wspa­nia­łej willi Anety i Richiego stała rów­nie impo­nu­jąca willa Laury i Toma. Tom – tak, tak… tak naprawdę Tomek, ale jakże by się mógł zgo­dzić na tak pospo­lite brzmie­nie swo­jego imie­nia? To nie­zwy­kle atrak­cyjny, wypie­lę­gno­wany, przy­stojny, zadbany reży­ser fil­mowy. Baby sikały na jego widok. Laura też ule­gła jego cza­rowi. Trudno było nie ulec. Wyglą­dał jak marze­nie. Wszyst­kie psiapsi w Boga­czo­wie zazdro­ściły jej Toma, nie mając świa­do­mo­ści, że chyba ze wszyst­kich żon milio­ne­rów tra­fiła naj­go­rzej. Po pierw­sze dla­tego, że Toma bar­dziej inte­re­so­wali chłopcy, ale grał macho, bo na powo­dze­niu kobiet opie­rał swoją karierę, a po dru­gie, że kolek­cja luk­su­so­wych oku­la­rów z ciem­nymi szkłami Laury to nie jej fetysz ani sła­bość, raczej zestaw kamu­flaży po zbyt cięż­kiej ręce Toma, który w furii nie potra­fił w porę zatrzy­mać dłoni. Laurę bił regu­lar­nie, co za każ­dym razem tłu­ma­czyła sobie, że mąż ma po pro­stu ner­wową i stre­su­jącą pracę. Nie chciał. Żałuje. Zmieni się. Prze­cież się kochają. Kla­syka… Wła­śnie. Słowo klucz. Kochają się. Laura chyba jako jedyna w Boga­czo­wie naprawdę kochała męża, a nie tylko jego pie­nią­dze. Była maki­ja­żystką. Kie­dyś tra­fiła na zastęp­stwo za kole­żankę na plan filmu reży­serowanego przez Toma. Tak się poznali. A potem…

– Pani Lauro, dziś odwie­dzi nas Oli­vier Janiak z pro­gra­mem Co za tydzień. Czy mogę pro­sić o deli­katny maki­jaż, żebym jakoś wyglą­dał pod­czas wywiadu? – Tom łagod­nie uśmiech­nął się do Laury, a w jej sercu poja­wił się ogień. Już wie­działa, że ten męż­czy­zna ją ocza­ro­wał jak żaden wcze­śniej. Dotych­czas żyła w swoim świe­cie, nie znała się na show-biz­ne­sie, zresztą ni­gdy nie krę­cił jej ten świat. Nawet nie miała świa­do­mo­ści, jak znaną posta­cią jest Tom. Jak cenną w świe­cie filmu i pożą­daną przez media plot­kar­skie. Patrzyła w jego czarne oczy i wie­działa, że poszłaby z nim na koniec świata, jakby jutra miało nie być. Zasob­ność jego port­fela nie miała żad­nego zna­cze­nia.

– Oczy­wi­ście. Pro­szę sia­dać. Będzie pan wyglą­dał ide­al­nie – uśmiech­nęła się i mocno sku­piła, by nie dostrzegł lek­kiego drże­nia rąk, wywo­ła­nego pode­ner­wo­wa­niem i eks­cy­ta­cją jed­no­cze­śnie.

Plan fil­mowy trwał dwa mie­siące. Tom od czasu do czasu przy­pad­kowo tra­fiał na Laurę, a potem zaczął szu­kać jej towa­rzy­stwa. Polu­bił ją. Podo­bała mu się, ale z oczy­wi­stych wzglę­dów czy­sto este­tycz­nie. Laura zaś zako­chała się na zabój.

***

– Tom, masz chwilę? Chodź na fajkę. Poga­damy – zapro­po­no­wał mu któ­re­goś dnia kum­pel, drugi reży­ser. Wyraz jego twa­rzy wska­zy­wał wyraź­nie na fakt, że coś go mocno nie­po­koi, więc Tom natych­miast wyszedł z kolegą na papie­rosa.

– Coś się dzieje? – dopy­ty­wał.

– Słu­chaj… Na mie­ście zaczy­nają plot­ko­wać, że ty… no wiesz… kochasz ina­czej…

Toma zatkało. Bar­dzo pil­no­wał, by nikt się ni­gdy nie zorien­to­wał. Był bar­dzo męskim typem, więc spo­so­bem bycia nie zdra­dzał się abso­lut­nie.

– Cho­lera, to nie­do­brze. Jak się fanki dowie­dzą, to noto­wa­nia mogą nam bar­dzo spaść, co prze­łoży się na suk­ces filmu. Co robić? Co robić? – pytał, myśląc gorącz­kowo.

– Oże­nić się! – bez zawa­ha­nia orzekł Kry­stian. Tom począt­kowo zaśmiał się, uzna­jąc tę radę za żart, ale po chwili rzekł:

– Ty… Stary… To nie jest zła myśl.

– Wiele serc pęk­nie, a jak zaczną się przy­go­to­wa­nia do ślubu, zrobi się dużo szumu wokół cie­bie.

– Masz rację. Tak zro­bimy. Nawet mam już kan­dy­datkę.

– Kogo? – szcze­rze zain­te­re­so­wał się Kry­stian.

– Laurę.

– Tę maki­ja­żystkę? – zdzi­wił się.

– Tak. Bar­dzo ją lubię. Naprawdę. Uwiel­biam z nią roz­ma­wiać. Ona mnie rozu­mie. A przy tym jest chyba we mnie naprawdę zako­chana. Spró­buję dać jej szczę­ście.

Dwa mie­siące póź­niej powie­dzieli sobie sakra­men­talne TAK. Jakaż Laura była szczę­śliwa! I prze­ko­nana, że oto roz­po­czął się naj­bar­dziej baj­kowy czas w jej życiu. Szybko oka­zało się też, że pie­nią­dze są bar­dzo przy­jem­nym bonu­sem i wła­ści­wie z przy­jem­no­ścią je wyda­wała, mimo że dotąd była prze­ko­nana, że nie są ważne. Im dłu­żej była żoną Toma, tym sil­niej kasa zyski­wała na zna­cze­niu. Jed­nak w bar­dzo krót­kim cza­sie prze­ko­nała się, że cie­szą ją w tym mał­żeń­stwie wła­ści­wie już tylko pie­nią­dze.

Laura pra­gnęła miło­ści. I nie uczyła się na wła­snych błę­dach. Tre­ner per­so­nalny Adam, z któ­rego sze­roko poję­tych usług, nie tylko stricte spor­to­wych, korzy­stało wiele żon Boga­czowa, stał się wielką miło­ścią Laury. I znowu ulo­ko­wała swe uczu­cia jak kulą w płot.

– Ada­siu, a kochasz mnie? – pytała w obję­ciach sil­nych i musku­lar­nych ramion chło­paka.

– No pew­nie, że kocham, Laurko – zapew­niał ją, bo nauczył się, że boga­tym klient­kom trzeba mówić wszystko to, co chcą usły­szeć. A poza tym dając upojne chwile kobie­tom, które niby miały wszystko, ale tego im bra­ko­wało – zara­biał dru­gie tyle co na tre­nin­gach per­so­nal­nych. Był więc usta­wiony porząd­nie. A zda­rzało się, że mąż milio­ner jesz­cze dopła­cał, żeby Adaś dłu­żej zaba­wiał się z jego żoną, bo on w tym cza­sie chciał miło spę­dzić czas z kochanką.

Takie to były „roman­tyczne” realia w świe­cie wiel­kich pie­nię­dzy. I pomy­śleć, że tak wiele osób marzyło, marzy i będzie marzyć, by się w tym świe­cie zna­leźć.

Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ 2

Marika

MARIKA

– Grze­siu, jesteś pewien, że my się tu odnaj­dziemy? – pyta­łam męża w trak­cie prze­pro­wadzki do wypa­sio­nej willi w Boga­czo­wie.

Dom był prze­piękny! Jakby wprost wyjęty z naszych marzeń. Do tego baj­kowy ogród, basen, pry­watne spa, a nawet strzel­nica i korty teni­sowe.

– Myszko, nawet jeśli nie będziemy się potra­fili doga­dać z innymi miesz­kań­cami, to zanim sko­rzy­stamy ze wszyst­kiego, co ofe­ruje nasza posia­dłość, minie kilka mie­sięcy, bez koniecz­no­ści wycho­dze­nia z domu – śmiał się Grześ, który mimo milio­nów, które z dnia na dzień poja­wiły się na naszym kon­cie, wyda­wał się wciąż być dokład­nie tym samym chło­pa­kiem. Tym, któ­rego poko­cha­łam kil­ka­na­ście lat wcze­śniej. Skrom­nym, pra­co­wi­tym, wie­rzą­cym w ide­ały. Wie­dzia­łam, że kasa go nie zmieni. Dzi­siaj jest, jutro nie ma. A my potra­filiśmy doce­niać to, co mamy i czego się nie da kupić za żadne pie­nią­dze – sie­bie i naszą miłość.

Kiedy już ogar­nę­li­śmy wszystko, posta­no­wi­łam poznać oko­licę. Zaczę­łam dosyć stan­dar­dowo od zaku­pów w deli­ka­te­sach. Och, jaka byłam naiwna, sądząc, że spo­tkam tam któ­rąś z sąsia­dek i zawrę nową zna­jo­mość. Kobiet, ow­szem, nie bra­ko­wało, ale…

– Dzień dobry, ty jesteś tu nowa, prawda? – usły­sza­łam za ple­cami, wybie­ra­jąc odpo­wied­nie sma­ro­wi­dło do kana­pek, bo Grze­siek uwiel­biał kuli­narne eks­pe­ry­menty, a tutaj zna­la­złam takie cuda, że w życiu na oczy takich nie widzia­łam.

– Tak. Miesz­kam tu dopiero od tygo­dnia. Dzień dobry – przy­wi­ta­łam się cie­pło i uśmiech­nę­łam do mło­dej, dobrze ubra­nej kobiety.

– A u kogo słu­żysz? – dopy­tała, a mnie zatkało.

– Słu­żysz? W sen­sie?

– No… czyją jesteś słu­żącą?

– Niczyją. Wpro­wa­dzi­łam się tu z mężem tydzień temu. Nie mamy jesz­cze służby. – Sama nie wiem, dla­czego dopo­wie­dzia­łam słowo „jesz­cze”. Jak­bym czuła potrzebę wytłu­ma­cze­nia się przed tą kobietą.

– Ojej. To naj­moc­niej prze­pra­szam za mój bez­po­średni ton. Nasze pra­co­daw­czy­nie ni­gdy nie robią zaku­pów same, więc nie jestem przy­zwy­cza­jona do widoku w tym skle­pie kogoś spoza służby. – Zmie­szała się i ode­szła. A ja wła­śnie wtedy posta­no­wi­łam, że będę robić zakupy zawsze sama!

Po tej poran­nej przy­go­dzie wybra­łam się na spa­cer. Prze­cho­dzi­łam koło pla­ców zabaw. Nie byli­śmy jesz­cze rodzi­cami, więc te miej­sca nie miały nale­żeć do szcze­gól­nie czę­sto przeze mnie uczęsz­cza­nych, ale rzu­ca­łam okiem w ich stronę, w nadziei że spo­tkam jakąś rów­no­latkę, która okaże się brat­nią duszą. Ale z dziećmi też prze­by­wały głów­nie nia­nie. Boga­tej matki próżno było szu­kać. Co prawda zorien­to­wa­nie się, kto jest z „per­so­nelu”, a kto nie, wcale nie było takie pro­ste. Szybko bowiem prze­ko­na­łam się, że nawet tutej­sza służba ubrana jest w marki z wyso­kiej półki, bo to rów­nież w tym cho­rym „regu­la­mi­nie żon Boga­czowa” wyzna­czało pewien sta­tus spo­łeczny.

Co one robią całymi dniami, skoro nie zaj­mują się nawet wła­snymi dziećmi?, zasta­na­wia­łam się.

Wtedy wpa­dłam na pomysł, że kolejny dzień roz­pocznę od wizyty na siłowni. Tam na bank spo­tkam moje przy­szłe „kole­żanki”. W końcu co jak co, ale jędrne tyłki to pod­stawa ich bytu, więc na pewno spę­dzają w siłow­niach mnó­stwo czasu. Nie myli­łam się.

Następ­nego dnia już o ósmej rano prze­kra­cza­łam próg siłowni. Budy­nek wyglą­dał niczym biu­ro­wiec przy­szło­ści, a wewnątrz było wszystko. Nawet przy­rządy z holo­gra­mami, które pozwa­lały ćwi­czyć z wir­tu­al­nym tre­ne­rem per­so­nal­nym. Stał taki naprze­ciwko, jak żywy czło­wiek, a był jedy­nie wytwo­rem tech­no­lo­gii. Oczy­wi­ście więk­szość pań wybie­rała tre­nera per­so­nal­nego z krwi i kości, żeby pod­czas tre­ningu móc – niby przez przy­pa­dek – dotknąć wyrzeź­bio­nych i twar­dych jak skała mię­śni.

Kiedy weszłam do kuchni na zaple­czu, byłam prze­ko­nana, że szy­kuje się jakieś przy­ję­cie. A tym­cza­sem oka­zało się, że w tej siłowni tak jest zawsze. Ćwi­czący mają dostęp do wszyst­kich owo­ców i warzyw świata, napo­jów, kok­tajli i innych zdro­wych rary­ta­sów. Nawet nie chcia­łam się zasta­na­wiać, ile tego żar­cia każ­dego dnia się mar­nuje. Bo prze­cież wysu­szone na wiór bywal­czy­nie bały się jeść nawet bez­ka­lo­ryczne pomi­dory, żeby to, co w pocie czoła wła­śnie spa­liły, nie poszło na marne.

Potem zaj­rza­łam do strefy relaksu. Prysz­nice, baseny, jacuzzi, masa­ży­ści i inne bajery. Istny raj! To wszystko cze­kało na „umę­czone” po tre­ningu ciała. Nic więc dziw­nego, że kobiety spę­dzały tam całe dnie, a nia­nie i słu­żące zaj­mo­wały się dziećmi i ogar­niały domy, zakupy i wszel­kie inne ich potrzeby.

– Dzień dobry. Jestem Marika. Nie mam jesz­cze karty, bo nie­dawno się wpro­wa­dzi­łam – poin­for­mo­wa­łam pew­nym tonem czło­wieka w reje­stra­cji, na tyle gło­śno, by zain­te­re­so­wało się mną kilka ćwi­czą­cych pań.

– Dzień dobry. Bar­dzo mi miło. Już zakła­dam pani kartę i pro­fil korzy­sta­nia z naszego kom­pleksu. Życzy sobie pani pełen pakiet?

– Tak, popro­szę – led­wie prze­szło mi to przez gar­dło, ale wie­dzia­łam, że jeśli „przy­osz­czę­dzę”, wybie­ra­jąc opcję inną niż all inc­lu­sive, więk­szość z tych kobiet skre­śli mnie na dzień dobry. Już zdą­ży­łam się zorien­to­wać, że w Boga­czo­wie każdy twój wybór poka­zuje, jakimi dys­po­nu­jesz pie­niędzmi, i okre­śla twoją war­tość, a także poten­cjalną przy­na­leż­ność do któ­rejś z grup towa­rzy­skich w przy­szło­ści. Zale­żało mi na tym, by zna­leźć się w samym środku. Sama nie wiem dla­czego. Praw­do­po­dob­nie z cie­ka­wo­ści i ze wzglę­dów socjo­lo­gicz­nych. Chcia­łam poznać bli­żej kobiety, które zacho­wy­wały się w moim poję­ciu total­nie abs­trak­cyj­nie. Prze­ko­nać się, jakie są naprawdę. Co jest maską, a co nimi. I czy rze­czy­wi­ście to moż­liwe, że pie­nią­dze mogą zaśle­pić każdą war­tość w życiu? Czy kobiety naprawdę są w sta­nie zro­bić dla kasy total­nie wszystko?

Abo­na­ment mie­sięczny na siłow­nię kosz­to­wał cztery tysiące. Kosmos! Jako stu­dentka potra­fi­łam za takie pie­nią­dze prze­żyć dwa mie­siące.

Po skoń­czo­nym tre­ningu poszłam pod prysz­nic i posta­no­wi­łam pole­żeć chwilę w bąbel­kach.

– Można się dołą­czyć? – zaga­iła śliczna blon­dynka, cho­ciaż w sumie nie wiem, czy śliczna, czy zro­biona na śliczną.

– Jasne! Wska­kuj!

– Jestem Syl­wia. A ty Marika, prawda? – nie pró­bo­wała nawet ukry­wać, że dosko­nale wie, kim jestem. Pew­nie wpro­wa­dze­nie się kogoś nowego na ich strze­żone osie­dle jest wiel­kim wyda­rze­niem, komen­to­wa­nym sze­roko w towa­rzy­stwie. Ale z dru­giej strony… O czym one miały całymi dniami roz­ma­wiać?

– Tak. Miło mi cię poznać – przy­wi­ta­łam się, nie dając po sobie poznać, że zasko­czył mnie fakt, że zna moje imię.

– Mamy nadzieję, że tobie i two­jemu mężowi spodoba się w naszym mia­steczku. Jak on ma na imię? Greg, prawda?

– Nie. Mąż ma na imię Grze­siek. Oboje jeste­śmy Pola­kami – odpar­łam szcze­rze, na co Syl­wia par­sk­nęła śmie­chem.

– No tak! Jasne! Nasi mężo­wie też są Pola­kami, a spró­buj tylko nazwać mojego Piotr­kiem, a nie Pierre’em, to cię od razu znie­na­wi­dzi. Anetka, co nie?! – krzyk­nęła do dru­giej blon­dynki, wyglą­da­ją­cej jak jej lustrzane odbi­cie. Jeśli nie były sio­strami, z całą pew­no­ścią miały tego samego chi­rurga pla­stycz­nego.

– Co tam, dziew­częta? – Wywo­łana do odpo­wie­dzi Aneta dołą­czyła do nas.

– Roz­ma­wiamy o imio­nach naszych mężów. Bo wyobraź sobie, że Grze­siek Mariki nie potrze­buje być Gre­giem. A prze­cież twój Rysiek też akcep­tuje tylko Richiego, nie?

– Oj tak. Za Ryśka gotów zabić – zachi­cho­tała.

Zaśmia­łam się razem z nimi, komen­tu­jąc ten śred­nio inte­re­su­jący wywód banal­nym stwier­dze­niem: „Ach, ci męż­czyźni”. Bo co wię­cej mogłam powie­dzieć? I tak się sta­ra­łam, żeby nie było po mnie widać zaże­no­wa­nia.

– Masz już służbę czy potrze­bu­jesz pomocy w castin­gach? – dopy­tała Aneta, a ja poczu­łam, że przed nami jesz­cze wiele tema­tów, przy któ­rych będę się czuła co naj­mniej nie­swojo.

– Na razie radzę sobie sama. Nie potrze­buję pomocy… – zaczę­łam, ale natych­miast prze­rwała mi Syl­wia.

– Chyba żar­tu­jesz! Masz zamiar sama robić zakupy?

– To przy­jemne. Bar­dzo lubię… – znowu nie udało mi się dokoń­czyć.

– W życiu! Natych­miast zosta­niesz odsta­wiona na boczny tor i sporo kobiet tutaj prze­sta­nie cię sza­no­wać.

Pff! Też mi wyróż­nie­nie! Sza­cu­nek idio­tek, dla któ­rych wła­sno­ręczne zro­bie­nie zaku­pów to hańba. Chry­ste, świat zwa­rio­wał!, pomy­śla­łam mocno znie­sma­czona.

– A nie jest wam cza­sami zwy­czaj­nie nudno tak nic nie robić? – nie ugry­złam się w język i usły­sza­łam, jak zadaję to pyta­nie na głos.

Zapa­dła nie­zręczna cisza, po któ­rej, ku mojemu zasko­cze­niu, Aneta posta­no­wiła jed­nak odpo­wie­dzieć:

– Można się przy­zwy­czaić. Zoba­czysz, że dba­nie o sie­bie zaj­muje dużo czasu i ener­gii. W pew­nym momen­cie sama poczu­jesz się zapra­co­wana po czu­bek głowy. O ósmej rano to my już wszyst­kie jeste­śmy po pierw­szym tre­ningu.

Mia­łam na końcu języka, by dopy­tać, czy zaj­mo­wa­nie się wła­snymi dziećmi nie byłoby dla nich przy­jem­no­ścią, ale uzna­łam, że jak na pierw­szy raz i tak wyka­za­łam się mocno kon­tro­wer­syj­nymi komen­ta­rzami. Nie ma co ryzy­ko­wać.

***

Tego samego dnia wie­czo­rem wyzna­łam mężowi:

– Misiek, ja chyba do tej pory żyłam na innej pla­ne­cie. Pozna­łam dziś dwie sąsiadki. Syl­wię i Anetę. Pro­blemy z dupy. A wiesz, czym je naj­bar­dziej zszo­ko­wa­łam? Tym, że sama zro­bi­łam dziś zakupy w skle­pie spo­żyw­czym. Skan­dal! Ostrze­gały mnie, że za takie zacho­wa­nie mogę zostać wyklęta przez śro­do­wi­sko i odrzu­cona z towa­rzy­stwa. Ja pier­dzielę!

Grze­siek pła­kał ze śmie­chu, pod­czas gdy ja byłam poważ­nie zanie­po­ko­jona.

– I co ty wtedy zro­bisz, jak cię śro­do­wi­sko odrzuci? Chyba się zała­miesz psy­chicz­nie, nie? – Po tej uwa­dze śmia­li­śmy się już oboje.

Zła­pa­łam się na tym, że z pew­nego rodzaju nie­zdrową cie­ka­wo­ścią myślę o kolej­nych spo­tka­niach z moimi nowymi „przy­ja­ciół­kami”. I zawczasu przy­go­to­wa­łam sobie świeży strój na kolejny tre­ning na siłowni. Byłam gotowa, by naza­jutrz poja­wić się tam już o siód­mej rano. Bar­dzo chcia­łam zro­zu­mieć, co fascy­nu­ją­cego jest w try­bie życia żon Boga­czowa. Jako socjo­log z wykształ­ce­nia czu­łam, że powsta­nie z tego jakaś książka, a kto wie – może nawet jakaś praca naukowa.

***

Następ­nego dnia już na mnie cze­kały. Zachwy­cone, że posłu­cha­łam ich rad i sta­wi­łam się na siłowni już o siód­mej.

– No, kochana, szybko się uczysz. Zgrabna jesteś, spa­lać kalo­rii nie musisz, ale twoja syl­wetka musi nabrać spor­to­wego cha­rak­teru – lustro­wała mnie Aneta i dzie­liła się swo­imi spo­strze­że­niami tonem zawo­do­wego tre­nera przy­go­to­wu­ją­cego klacz do mistrzostw. Czu­łam się wła­śnie jak owa klacz.

– Musi? A dla­czego musi? A kto o tym decy­duje? – pyta­łam szcze­rze zain­te­re­so­wana, bo uzna­łam, że w tym dziw­nym miej­scu nawet wiel­kość tyłka okre­śla jakiś nie­pi­sany wewnętrzny regu­la­min.

– Marika, musimy cię wszyst­kiego nauczyć i to szybko, zanim się kto­kol­wiek zorien­tuje, że kom­plet­nie nie kumasz zasad. Musisz być wyspor­to­wana i zro­biona. War­tość tutej­szych mężów rośnie wraz z każdą zaletą ich żon. A ta war­tość ma bez­po­średni wpływ na inte­resy, co prze­kłada się na zarobki, a w efek­cie na naszą jakość życia. I koło się zamyka.

– Rozu­miem, że mówiąc „zalety”, nie masz na myśli takich cech, jak lojal­ność, gospo­dar­ność, pra­co­wi­tość czy uczci­wość? – wola­łam dopy­tać, bo do tej pory, przez trzy­dzie­ści pięć lat, byłam prze­ko­nana, że słowo „zaleta” ozna­cza jed­nak zgoła coś innego niż defi­ni­cja pre­zen­to­wana przez słow­niki Boga­czowa. Dziew­czyny uznały moje pyta­nie za żart, bo roze­śmiały się i przy­znały jed­no­cze­śnie:

– Zabawna jesteś! Gospo­dar­ność to wręcz wada. Jak oszczę­dzasz, to zna­czy, że twój mąż ma kło­poty finan­sowe. A jeśli ma kło­poty, to lepiej nie wcho­dzić z nim w inte­resy. Rozu­miesz? Wszy­scy mają widzieć, że stać cię na każdy kaprys, któ­rego cena nie gra żad­nej roli.

– Dziew­czyny, a czy kie­dy­kol­wiek musia­ły­ście się zasta­na­wiać, skąd wysu­płać grosz do kolej­nej wypłaty?

– Marika! Jebać biedę! Nawet jeśli kie­dy­kol­wiek tak było. Wypar­ły­śmy to z naszych pięk­nych umy­słów i nie zamie­rzamy do tych chwil wra­cać – przy­znała z uśmie­chem Syl­wia, a ja nie mogłam pozbyć się wra­że­nia, że przez ten jej nie­zdrowy para­liż twa­rzy nie do końca wiem, czy się uśmie­cha, czy zaraz roz­pła­cze.

Pozna­wa­łam Syl­wię i Anetę bli­żej i nawet zaczy­na­łam je lubić. Trudno to wytłu­ma­czyć. Wyda­wać by się mogło, że dzieli nas abso­lut­nie wszystko, a więk­szość zasad, które trak­to­wały nie­mal jak deka­log, to coś, czym oso­bi­ście gar­dzi­łam, a jed­nak. Było w nich coś szcze­rego i praw­dzi­wego. Tak! Zro­zu­mia­łam, że sza­nuję je za to, że niczego nie udają. One kochały pie­nią­dze. Dla każ­dej z nich pie­nią­dze sta­no­wiły od zawsze cel sam w sobie. Obie były w sta­nie znieść wiele, by nie uszczk­nąć ani gro­sza z wypła­ca­nej im regu­lar­nie przez mężów pen­sji.

– Opo­wiedz­cie mi o tych klu­czo­wych zasa­dach, dziew­czyny – popro­si­łam i zamie­ni­łam się w słuch. Tylko na to cze­kały. W tym tema­cie mogły bry­lo­wać. I obu­dzone w środku nocy wymie­niać punkt po punk­cie, na jed­nym wyde­chu.

– Kochana, musisz zro­bić wszystko, by mąż ni­gdy nie wymie­nił cię na now­szy model… – zaczęły.

– Nie wyba­czy­ła­bym zdrady – odpar­łam z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie naiw­no­ścią. Aneta zaśmiała się, a Syl­wia dołą­czyła do tego śmie­chu, wpra­wia­jąc mnie w pewien rodzaj dez­orien­ta­cji.

– Skar­bie, a kto tu mówił o zdra­dzie? Zdrady to chleb powsze­dni. Każdy facet ma tu baby na boku. Ważne, żeby się nie zako­chał. Rozu­miesz? – uświa­da­miała mnie Syl­wia.

– Ale… Ale… – zaczę­łam się jąkać.

– Tak, Marika. Dosko­nale wiemy, że nasi mężo­wie mają kochanki. Nie­które z nich nawet lubimy, dopóki znają swoje miej­sce w sze­regu i wie­dzą, że są tylko zaba­weczką, bez ambi­cji na coś wię­cej.

– Sorry, ale słowo „ambi­cja” w kon­tek­ście tej roz­mowy jakoś mnie razi – nie mogłam się powstrzy­mać przed tym komen­ta­rzem.

– Marika, jedna ma ambi­cje skoń­czyć stu­dia medyczne i zostać świa­to­wej sławy lekarką, innej wystar­czy zła­pa­nie boga­tego męża, przy któ­rym już zawsze będzie tylko pach­nieć. O gustach i ambi­cjach się nie dys­ku­tuje.

Już chcia­łam dodać od sie­bie coś zło­śli­wego, ale powstrzy­ma­łam się, zda­jąc sobie sprawę, że zarówno Syl­wia, jak i Aneta takie wła­śnie ambi­cje mają – dziany mąż i brak pro­ble­mów. Tylko czy fak­tycz­nie nie ma pro­ble­mów kobieta, która codzien­nie drży, czy jej facet nie powie: „Kocham inną. Wynoś się!”, i zostawi ją z niczym?

– No dobra… Jakie są kolejne zasady? – zapy­ta­łam, chcąc pójść dalej, bo co do pierw­szego punktu raczej nie doszły­by­śmy do poro­zu­mie­nia.

– Dzieci. Jak naj­szyb­ciej musisz uro­dzić. Jak jest dziecko, to już znacz­nie trud­niej na bruk kobietę wyrzu­cić.

Aż mnie zmro­ziło. To po to im dzieci? Czy któ­ra­kol­wiek cho­ciaż wspo­mni o jakimś uczu­ciu, speł­nie­niu i rado­ści, jaką daje jej macie­rzyń­stwo?

Aneta szybko dodała:

– Tylko pamię­taj, od pierw­szego dnia ciąży ostra dys­cy­plina. Nie możesz dopu­ścić do roz­stę­pów, bo usu­wa­nie ich trwa długo, a w tym cza­sie inna może zająć twoje miej­sce… patrz punkt pierw­szy.

– Dziew­czyny, ja was bła­gam! – nie wytrzy­ma­łam. – Nie chce­cie mi chyba powie­dzieć, że męż­czy­zna jest tu sen­sem wszyst­kiego. Miesz­kamy pod War­szawą, a nie w Ara­bii Sau­dyj­skiej.

Popa­trzyły na sie­bie zdez­o­rien­to­wane i chyba naprawdę nie wie­działy, co odpo­wie­dzieć tej Nowej, jak nazy­wały mnie mię­dzy sobą. A może już wtedy zaczy­nało do nich powoli docie­rać, że dla pie­nię­dzy dały się men­tal­nie ubez­wła­sno­wol­nić i zabrać sobie to, co w życiu naj­cen­niej­sze – WOL­NOŚĆ i NIE­ZA­LEŻ­NOŚĆ, choć pozor­nie taplały się w luk­su­sie i bry­lan­tach?

Rozdział 3

ROZ­DZIAŁ 3

Marika

MARIKA

– Cześć, Aneta. W czym mogę ci pomóc? – rzu­ci­łam do tele­fonu, zasko­czona, że dzwoni do mnie, choć nie były­śmy jesz­cze na eta­pie psiapsi-plo­te­czek.

– Marika, zała­twi­łam wam zapro­sze­nie na imprezę do Wik­tora, wła­ści­ciela winiarni. To gruba ryba. W week­end gar­den party połą­czone z degu­sta­cją win ma się rozu­mieć. Zapra­sza tylko wybrane grono osób. Ale jest was cie­kaw i zgo­dził się, byście dołą­czyli.

Gene­ral­nie mia­łam to gdzieś, czy Wik­tor winiarz – kim­kol­wiek był – uzna mnie i Grześka za osoby godne gosz­cze­nia w swoim ogro­dzie, wiel­ko­ści pew­nie Pusz­czy Kam­pi­no­skiej, czy nie, ale sły­sząc, jak pod­eks­cy­to­wana jest Aneta, wypa­dało podzię­ko­wać.

– Bar­dzo nam miło. Na pewno Grze­siu też będzie zachwy­cony. Kiedy ta imprezka?

– Wyślę ci adres, datę i godzinę ese­me­sem. Ale musimy się wcze­śniej spo­tkać i wszystko ci z Syl­wią opo­wie­dzieć. Tam będą naj­gor­sze har­pie. Nie zosta­wią na tobie suchej nitki, jeśli nie zdasz egza­minu.

Jezus Maria! Kto by się spo­dzie­wał, że będę zda­wać jakieś egza­miny przed żonami milio­ne­rów na ogro­do­wej impre­zie jakie­goś alko­ho­lo­wego poten­tata! A jesz­cze nie­dawno jada­li­śmy sobie z Grze­siem pizzę, popi­ja­li­śmy piwem i colą w nor­mal­nej knaj­pie, bez gwiaz­dek Miche­lina. I byli­śmy szczę­śliwi, myśla­łam z gory­czą, coraz bar­dziej tęsk­niąc za daw­nymi przy­zwy­cza­je­niami.

Syl­wia z Anetą dorwały mnie dwa dni póź­niej i wzięły w obroty.

– To co? Jesteś już men­tal­nie gotowa na week­en­dową imprezkę?

– Sama nie wiem – odpo­wie­dzia­łam szcze­rze, bo nie do końca rozu­mia­łam, co tak naprawdę ozna­cza dla nich słowo „goto­wość”.

– No to zestaw pytań na roz­grzewkę – zapro­po­no­wała Syl­wia:

Ulu­bione wino do woło­winy.

Ulu­bione wino do dro­biu.

Ulu­bione wino do ryby.

Ulu­bione wino dese­rowe.

– Nie, no żar­tu­je­cie! Naprawdę ktoś mnie będzie prze­py­ty­wał ze zna­jo­mo­ści win? – wystra­szy­łam się na dobre.

– No, może nie tak bez­czel­nie, ale pomię­dzy wier­szami. Gospo­darz na bank będzie chciał się zorien­to­wać, jaką masz wie­dzę w jego uko­cha­nym tema­cie – ostrze­gła Aneta.

– A może ja nie lubię wina? Czy muszę, do cho­lery, znać się na nim? – zde­ner­wo­wa­łam się.

– Marika, widzę, że jesteś typem bun­tow­niczki – powie­działa Syl­wia. – Jasne, że nie musisz, ale może warto, żebyś tro­chę ogar­nęła temat. Twój mąż z pew­no­ścią byłby bar­dzo zado­wo­lony, gdyby Wik­tor został waszym przy­ja­cie­lem. Z jego smy­kałką do inte­re­sów można szybko pomno­żyć wła­sną for­tunę.

– Słu­chaj­cie, moje kochane, do nie­dawna nie śni­łam, że możemy mieć na kon­cie kasę, jaką mamy teraz. Naprawdę nie potrze­buję do szczę­ścia wię­cej – wyzna­łam szcze­rze i z wiarą, że prze­ko­nam moje przy­ja­ciółki do tego, że pazer­ność nie jest fajna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Naj­więk­szy sklep luk­su­sowy w Pol­sce. [wróć]