Zanim powiesz TAK - Anna Matusiak - ebook + audiobook + książka

Zanim powiesz TAK ebook

Matusiak Anna

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy na kilka dni przed ślubem Lena słyszy od narzeczonego, że ślubu nie będzie, bo ten się zakochał – jej świat się wali. Zrozpaczona Lena postanawia zmienić swoje życie, ale równocześnie planuje słodką i okrutną zemstę.

Zraniona i upokorzona paradoksalnie postanawia rozpocząć pracę jako organizatorka ślubów. Paradoks tym większy, że absolutnie już nie wierzy w miłość.

Pary, które trafiają do Leny zaskakują swą różnorodnością.

Nie zabraknie cwanej Klaudii, która poluje na męża bez urody, za to z kasą.

Jest i pewny siebie producent filmowy Chris, który kobiety zmienia jak rękawiczki. Czy znajdzie się taka, która usidli casanovę?

Czy Mikiemu i Adiemu uda się zorganizować ślub, mimo tragedii, która ich dotyka?

Czy pochodzący z małych wsi Sylwia i Tomek przekonają swoich rodziców, że nie zależy im na typowym wiejskim weselu?

Czy dzieci deweloperów – piękni, młodzi i bogaci Domi i Szymon – odnajdą w sobie też miłość?

I wreszcie… Jaka zemsta czeka na Przemka? Czy Lenie uda się sprawić, by były narzeczony cierpiał równie mocno, jak ona?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 242

Oceny
4,4 (134 oceny)
75
38
17
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
po_czytam_sobie

Dobrze spędzony czas

czasem liryczna, czasem sarkastyczna...trochę śmiechu, sporo wzruszeń - jednym słowem (no dobrze, jie jednym) - dobrze spędzony czas
00
Elwira1980

Nie oderwiesz się od lektury

fajna i wesoła książka. polecam
00
breeAnna

Dobrze spędzony czas

Bardzo przyjemnie się słuchało, książka lekka w sam raz na jeden wieczór. Autorko, jeżeli znudzi Ci się pisanie śmiało możesz zabrać się za pracę lektorki.
00
Dziubcius

Nie oderwiesz się od lektury

Fajnie się czyta
00
Anna-60

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




Historia Leny

Histo­ria Leny

To nie była miłość od pierw­szego wej­rze­nia, nasz zwią­zek nale­żał raczej do tych „wycho­dzo­nych”. Prze­mek łaził za mną tak długo, aż zdo­był naj­pierw moje zaufa­nie, a potem serce. Cho­ciaż zawsze myśla­łam, że jeśli nie zaiskrzy od razu, to już nic pło­mien­nego się nie wyda­rzy. Bo nie da się zro­bić dwa razy dobrego pierw­szego wra­że­nia. Mia­łam roman­tyczną wizję rodzą­cego się uczu­cia – motyle w brzu­chu, głos dzwo­nów kościel­nych, świat w slow motion. Prze­mek był star­szym bra­tem mojej kole­żanki z pracy. I ni­gdy nie zwró­ci­łam na niego uwagi. Ja jed­nak podobno od razu wpa­dłam mu w oko. Lubił wspo­mi­nać, że kiedy zoba­czył mnie po raz pierw­szy na przej­ściu dla pie­szych, usły­szał w gło­wie głos: „To będzie twoja żona”. Twier­dził, że już wtedy się zako­chał w zupeł­nie obcej dziew­czy­nie, w dodatku widzia­nej z daleka, bez szans na roz­mowę, bo świa­tła na skrzy­żo­wa­niu się zmie­niły, a szli­śmy w prze­ciw­nych kie­run­kach. Podobno miał zamiar pobiec za mną, ale zanim świa­tło ponow­nie zmie­niło się na zie­lone, ja już znik­nę­łam mu z pola widze­nia. Mówię „podobno” – bo dziś każde jego słowo podaję w wąt­pli­wość. Nie wie­rzę w szcze­rość żad­nej wspól­nie spę­dzo­nej chwili. Bo czy można zosta­wić kogoś, kogo się tak bar­dzo kochało – nie­mal przed ołta­rzem – i skwi­to­wać wspólne lata żało­snym: „Zako­cha­łem się. Prze­pra­szam”?

Skur… Wybacz­cie, wciąż nie panuję nad języ­kiem. Dziwne. Przed­tem ni­gdy nie prze­kli­na­łam. Teraz zauwa­ży­łam, że agre­sja i wul­ga­ry­zmy dają mi namiastkę poczu­cia ulgi. Kiedy porząd­nie rzucę mię­sem, myśląc o Prze­mku, i okra­szę te wspo­mnie­nia chu­jami, kur­wami i innymi podob­nymi, czuję się lepiej. Co prawda tylko na chwilę, ale mimo wszystko warto. Tak naprawdę mało o sobie wiemy. Zapewne wielu swo­ich cech oso­bo­wo­ści nie udaje nam się poznać, bo omi­jają nas sytu­acje, które by je z nas wydo­były. A jeśli mia­łaby to być paskudna cecha, szczę­śliwy, kogo los przed tym uchro­nił.

Nie spo­dzie­wa­łam się po sobie aż tak ogrom­nego pra­gnie­nia zemsty, jakie mi towa­rzy­szyło od chwili, kiedy porzu­cona, opusz­czona i zma­sa­kro­wana emo­cjo­nal­nie prze­sta­łam pła­kać, bo zabra­kło mi łez. Wtedy po raz pierw­szy poczu­łam nie­od­partą chęć ode­gra­nia się. Ja. Lena. Ta Lena, która innym w podob­nych sytu­acjach powta­rzała: „Nie mścij się. Nie warto. Zemsta zrobi więk­szą krzywdę tobie niż jej czy jemu. Bądź ponad. Nie zni­żaj się do tego poziomu. Nie pozwól, żeby ból zro­bił z cie­bie złego czło­wieka”. Teo­ria i prak­tyka to cza­sami prze­ciw­le­głe bie­guny. W książ­kach coachin­go­wych i psy­cho­lo­gicz­nych wszystko brzmi logicz­nie. Wystar­czy prze­czy­tać i zasto­so­wać, a szczę­ście i spo­kój zagosz­czą w twoim sercu na zawsze. Taaa, jasne… Szczę­ście i spo­kój. A co to w ogóle jest szczę­ście?

Wróćmy jed­nak do chro­no­lo­gii wyda­rzeń. W każ­dym razie Prze­mek zako­chał się we mnie – jak twier­dził – od pierw­szego wej­rze­nia. A kiedy kilka dni póź­niej ujrzał mnie w miesz­ka­niu swo­jej sio­stry, którą posta­no­wił odwie­dzić – aku­rat tego dnia, kiedy razem opra­co­wy­wa­ły­śmy pre­zen­ta­cję do pracy – uznał, że to znak. Oto wszech­świat potwier­dza jego przy­pusz­cze­nie, że wła­śnie ja jestem drugą połówką jabłka. Wiem, wiem… Banalne. Brzmi jak z taniej kome­dii roman­tycz­nej. Ale, kur­czę… Kiedy po raz pierw­szy mi to opo­wia­dał, uzna­łam tę histo­rię za nie­zwy­kle roman­tyczną. Chyba już wtedy zaczy­na­łam coś do niego czuć. Kasia, jego sio­stra, śmiała się, że brat ni­gdy wcze­śniej nie bywał dla niej tak pomocny jak teraz, kiedy każda przy­sługa dawała szansę na ponowne spo­tka­nie mnie – zwłasz­cza przy­jeż­dża­nie po Kasię do pracy, by ją pod­wieźć do domu, bo „aku­rat tędy jecha­łem”, bo „trzeba dbać o swoją sio­strę”, bo „pogoda kiep­ska, pomy­śla­łem, że ci pomogę, w końcu jeste­śmy rodziną”… Kaśka się śmiała i pro­siła:

– Lena, weź ty się z nim umów, bo mu się już, bied­nemu, ściemy koń­czą… Przez całe życie w sumie nie wyświad­czył mi tylu przy­sług, co w ciągu ostat­niego mie­siąca. I za każ­dym razem jest tak wypach­niony i odstrze­lony, jakby wła­śnie wra­cał z rewii mody, a nie „zupeł­nie przy­pad­kowo” prze­jeż­dżał koło naszego biura i pomy­ślał, zupeł­nie przy­pad­kowo, rzecz jasna: „Pomogę sio­strze, bo aku­rat zupeł­nie przy­pad­kowo zaraz koń­czy pracę”.

Impo­no­wało mi to. Przy­jem­nie jest być ucie­ka­ją­cym kró­licz­kiem, któ­rego ktoś goni. Próż­ność kobieca dała o sobie znać. A Prze­mek w sumie nie był taki zły. Przy­stojny bru­net. Wysoki. Tro­chę za szczu­pły, ale prze­cież mama zawsze mówiła, że kiedy się poznali, tata też był jak szczy­pior, a potem zmęż­niał i do dziś jest – nie da się ukryć – bar­dzo przy­stoj­nym męż­czy­zną. Podo­bało mi się też to, że w cza­sach, kiedy przed­wo­jenna kin­dersz­tuba sta­nowi kom­plet­nie nie­moż­liwą do przy­wró­ce­nia normę zacho­wa­nia, ten chło­pak zabiega o mnie, nie pod­daje się. Nie chcia­łam prze­gi­nać, bo z gonie­niem kró­liczka jest tak, że jeśli będzie zbyt zwinny i nie­ustę­pliwy, goniący może się zmę­czyć, kolkę jakąś zła­pać i dać się sobą zaopie­ko­wać innej, napo­tka­nej po dro­dze kró­licy. A mnie też już zaczy­nało zale­żeć, więc uzna­łam, że czas na ruch z mojej strony. Popro­si­łam Kasię, żeby napi­sała do brata ese­mes: „A może odwió­zł­byś dziś moją kole­żankę do domu, bo aku­rat auto jej się zepsuło. Taka sym­pa­tyczna. Pew­nie koja­rzysz… Lena ma na imię”. Prze­mek odpi­sał w sekundę prze­ko­nany, że sio­stra wła­śnie pomaga mu nas wyswa­tać zupeł­nie bez mojej wie­dzy: „Jesteś kochana! Chyba za rzadko ci to mówi­łem w dzie­ciń­stwie!”.

Poszli­śmy na kawę, potem kolejną, innym razem na her­batę, lunch, spa­cer, obiad, kola­cję, wresz­cie kola­cję ze śnia­da­niem. Miłość kwi­tła, krótko mówiąc, a ja naprawdę uwa­ża­łam, że tra­fiło mi się wiel­kie szczę­ście w postaci faceta, jakich już nie­wielu na świe­cie – lojal­nego, odda­nego, wier­nego, zaan­ga­żo­wa­nego, pra­co­wi­tego i porząd­nego. Czy miał jakieś wady? Jasne… Każdy jakieś ma, cho­ciaż trzeba przy­znać, że nawet deskę od sedesu opusz­czał i skar­petki wrzu­cał do kosza na pra­nie. Więc jeśli cho­dzi o ste­reo­ty­powe męskie wady, to nic z tych rze­czy. Bywał tro­chę zbyt zazdro­sny, co cza­sami mile łech­tało moje ego, ale bywało też tro­chę męczące i nie­jed­no­krot­nie sta­wało się powo­dem spo­rów w naszej sie­lan­ko­wej rela­cji. Nie kłó­ci­li­śmy się jed­nak zbyt czę­sto. Mie­li­śmy wspólne pasje i zain­te­re­so­wa­nia. Kocha­li­śmy podróże. Wypeł­nia­li­śmy kolejne albumy zdję­ciami z poby­tów na krań­cach świata, bo oboje uwa­ża­li­śmy, że naj­lep­sze fotki trzeba wydru­ko­wać i wło­żyć do tra­dy­cyj­nego albumu, żeby­śmy na sta­rość mogli je prze­glą­dać i wspo­mi­nać, bo z dys­kami to kto wie, jak będzie… Dziś na przy­kład dys­kietki już nie odczy­tasz. A co wymy­ślą za kil­ka­dzie­siąt lat? Skoro ta tech­ni­cy­za­cja w takim tem­pie postę­puje…? Papier to papier. Mimo mło­dego wieku w wielu kwe­stiach byli­śmy raczej sta­ro­modni, i to też mi się w Prze­mku podo­bało.

Dobra, stresz­czam się, bo nie warto takiemu fra­je­rowi poświę­cać zbyt dużo czasu. Pod­czas jed­nej z podróży oświad­czył się mi i zaczę­li­śmy pla­no­wać ślub. Pamię­tam jak dziś, że już od rana czu­łam, że tego dnia mój chło­pak poprosi mnie o rękę. Dobrze go zna­łam. Kilka (wów­czas sześć) wspól­nych lat robi swoje. Cza­sami po drob­nym, nie­zau­wa­żal­nym dla kogoś innego geście byłam w sta­nie stwier­dzić, o czym Prze­mek wła­śnie myśli. Zna­łam go na wylot.

Byli­śmy w pięk­nym hotelu. Po pięk­nym, leni­wym poranku poszłam do łazienki wziąć prysz­nic. Zapo­mnia­łam zabrać gumkę do wło­sów, więc wypa­dłam z łazienki, by ją zgar­nąć z szafki noc­nej, i przy­ła­pa­łam Prze­mka na tym, że… porząd­kuje łóżko. Jakoś dziw­nie się zacho­wy­wał. Nie­na­tu­ral­nie.

– Co robisz? – spy­ta­łam.

– A nic. Ścielę łóżko i popra­wiam prze­ście­ra­dło – odpo­wie­dział mocno spe­szony.

Już wie­dzia­łam. Prze­mek był pomocny i pra­co­wity, ale na litość boską – jesz­cze mu się nie zda­rzyło porząd­ko­wać łóżka nawet w naszym domu, a co dopiero na waka­cjach w hotelu, w któ­rym po powro­cie z plaży nie tylko łóżko było zawsze pięk­nie zaście­lone, ale także – kiedy się zosta­wiło ze trzy euro – łabę­dzie z ręcz­ni­ków „pły­wały” wśród roz­sy­pa­nych na narzu­cie płat­ków róż. Potem oka­zało się, że Prze­mek pró­bo­wał zapa­ko­wać do ple­caka prze­ście­ra­dło, by potem roz­ło­żyć je na kamie­ni­stej nie­stety, ale i tak baj­ko­wej grec­kiej plaży. Chciał spę­dzić tam ze mną wie­czór z winem i kwia­tami, by zadać to sakra­men­talne pyta­nie dokład­nie w momen­cie, kiedy zacho­dzi słońce, zamie­nia­jąc niebo w malow­ni­czy pej­zaż. A że wysko­czy­łam z łazienki jak popa­rzona, nie zdą­żył scho­wać prze­ście­ra­dła, więc ner­wowo zaczął je popra­wiać, uda­jąc, że ścieli łoże.

Wró­ci­łam pod prysz­nic i ku wła­snemu zasko­cze­niu zamiast rado­ści, jaką chyba powin­nam czuć w takim momen­cie, ogar­nęła mnie strasz­liwa panika. Prze­szło mi przez myśl, że odpo­wiem: „NIE”. Prze­ra­zi­łam się tym odczu­ciem, ale uzna­łam, że chyba jest nor­malne. Prze­cież naj­bar­dziej zako­chane żony cza­sami wspo­mi­nają, że w dniu ślubu zaczy­nały mieć wąt­pli­wo­ści, zasta­na­wiały się, czy na pewno dobrze robią. To chyba natu­ralny mecha­nizm psy­cho­lo­giczny, który uak­tyw­nia się w jakimś prze­ło­mo­wym momen­cie życia. Chęć ucieczki. Czy­ta­łam kie­dyś, że odpo­wiada za nią tak zwany mózg gadzi, który w obli­czu nie­zna­nego natych­miast chce ucie­kać. I że wszy­scy go mamy. A prze­cież mimo abso­lut­nej pew­no­ści, że jeste­śmy dla sie­bie stwo­rzeni, wizja bycia żoną była defi­ni­tyw­nie czymś „nie­zna­nym”. Może gdy­bym wtedy posłu­chała intu­icji i powie­działa: „NIE”, dziś nie mia­ła­bym w sobie tyle żalu, gory­czy, poczu­cia bycia oszu­kaną i odartą z god­no­ści. Powie­dzia­łam: „TAK” i po pierw­szym szoku zaczę­łam się cie­szyć zja­wi­sko­wym pier­ścion­kiem, któ­rego blask przy­cią­gał uwagę z daleka, a jesz­cze bar­dziej tym, co ów pier­ścio­nek sym­bo­li­zo­wał – odda­nie, miłość, wier­ność i przy­na­leż­ność duchową do dru­giej, naj­bliż­szej mi na świe­cie osoby. Prze­cież nie każdy miał w życiu tyle szczę­ścia, by odna­leźć tego jedy­nego.

Prze­mek uznał, że jeśli cho­dzi o ślub i wesele, wszystko zosta­wia w moich rękach, bo ja – z moim gustem i poczu­ciem este­tyki – zajmę się tym naj­le­piej, a on po pro­stu wszel­kie moje baj­kowe pomy­sły sfi­nan­suje. Oczy­wi­ście w gra­ni­cach roz­sądku. Prze­mek był nie­złym infor­ma­ty­kiem. Czo­ło­wym pro­gra­mi­stą w liczą­cej się na rynku fir­mie, więc zara­biał naprawdę dobrze, ale ja nie chcia­łam tego nad­uży­wać. Pra­gnę­łam, by było pięk­nie, magicz­nie, wyjąt­kowo, ale też praw­dzi­wie i bez prze­ro­stu formy nad tre­ścią, a więc nie­win­nie i uro­czo. Nie za miliony, ale z takim sma­kiem, żeby w pamięci gości wła­śnie czy­stość, nie­win­ność i szcze­rość naszych uczuć pozo­stały na zawsze. Marzy­łam, że jesz­cze przez wiele lat będą wspo­mi­nać, że najpięk­niejsze wesele, na jakim byli, to Leny i Prze­mka, bo wszystko było dokład­nie takie, jakie powinno być – smaczne zarówno kuli­nar­nie, jak i este­tycz­nie, z klasą, ale też dające każ­demu poczu­cie, że jest w odpo­wied­nim miej­scu i cza­sie, by wspól­nie świę­to­wać miłość dwojga mło­dych ludzi, któ­rzy chcą spę­dzić ze sobą życie. O, ja nie­po­prawna roman­tyczka… A wła­ści­wie powin­nam rzec: o, ja idiotka…!

Na miej­sce wesela wybra­li­śmy uro­czą oran­że­rię pod War­szawą. Była cała prze­szklona. Czy­sta. Przej­rzy­sta. Oto­czona zie­le­nią. A przy oran­że­rii nowo­cze­sny budy­nek, jeśli cho­dzi zarówno o bryłę, jak i wystrój wnę­trza. Tak więc wybór był pro­sty, bo nie­wiele jest takich miejsc w Pol­sce. Nie chcia­łam żad­nej góral­skiej chaty, baj­ko­wych zamecz­ków, rusty­kal­nych sto­dół ani innych takich. Marzy­łam o pary­skich kli­ma­tach. Nie chcia­łam abso­lut­nie niczego, co koja­rzy się z typo­wym pol­skim wese­lem: jedze­nia na sto­łach, wodzi­reja bawią­cego gości, przy­śpie­wek, ocze­pin z poczu­ciem humoru roz­we­se­la­ją­cym tylko pod­pi­tych wuj­ków z wąsem, świ­niaka z jabł­kiem w pysku i ogo­rza­łych od wódki gąb utkwio­nych w sałatce jarzy­no­wej.

Nie­opo­dal znaj­do­wał się uro­czy drew­niany kośció­łek. Taki, w jakim marzy­łam powie­dzieć to sakra­men­talne: „TAK”. Ślubu miał nam udzie­lić wspa­niały ksiądz. Sta­ru­szek o gołę­bim sercu. Zale­żało mi na tym, żeby nie tra­fić na przy­pad­ko­wego kapłana, bo nie­spe­cjal­nie mia­łam ochotę na poli­tyczne apele pod­czas wła­snego ślubu, a duchowni czę­sto lubią pokry­ty­ko­wać z ambony tych, a tam­tych wes­przeć. Pod­czas mszy zazwy­czaj w takich momen­tach wycho­dzę, ale z wła­snego ślubu chyba nie wypada…

Zadba­łam o każdy szcze­gół. Każdy, nawet naj­drob­niej­szy ele­ment, był nie­przy­pad­kowy i zgodny z zasa­dami two­rze­nia świa­to­wych przy­jęć. Liczba gości – sto dwa­dzie­ścia. Ide­alna. Nie za dużo, nie za mało. Na tyle dużo, by roz­krę­cić imprezę do bia­łego rana, i na tyle mało, że da się zamie­nić kilka zdań z każdą zapro­szoną osobą. Długo by opo­wia­dać, ale po co? Skoro żad­nego ślubu nie było…

– Lena… Musimy się spo­tkać i poroz­ma­wiać – oznaj­mił mi przez tele­fon nie­zwy­kle poważ­nym tonem mój narze­czony, a za trzy dni mąż.

– Koniecz­nie, koniecz­nie. Jest jesz­cze sporo spraw do omó­wie­nia. Słu­chaj… Umó­wi­łam cię do fry­zjera na trzy­na­stą. Tak, abyś się spo­koj­nie wyro­bił, ale też nie musiał cho­dzić na bacz­ność od rana, żeby fry­zury nie zbu­rzyć. I koniecz­nie przy­po­mnij mi, żebym wcze­śniej zawio­zła do sali plan sto­łów, pudełko na koperty i… Co to ja mia­łam jesz­cze zawieźć wcze­śniej, żeby nie musieć pamię­tać w dniu ślubu? No patrz, już nie pamię­tam… – wymie­nia­łam jed­nym tchem z cha­rak­te­ry­styczną dla każ­dej panny mło­dej ner­wo­wo­ścią.

– Lena… Daj mi dojść do słowa. O któ­rej mam po cie­bie przy­je­chać?

– No… Na sie­dem­na­stą musimy jesz­cze sko­czyć do kościoła, ogar­nąć te papiery, pamię­tasz? Więc może spo­tkajmy się od razu tam na miej­scu – przy­po­mnia­łam sobie, bo prze­cież zała­twie­nie ślubu kościel­nego w para­fii innej niż ta, do któ­rej należy panna młoda, było ope­ra­cją tak skom­pli­ko­waną i wyma­ga­jącą doku­men­ta­cji, jak­by­śmy się sta­rali o oby­wa­tel­stwo Ghany, a nie ślub.

– Pocze­kaj na mnie w domu. Będę za pół godziny – oznaj­mił nie­na­tu­ral­nie sta­now­czo, ale nie wywo­łało to nie­po­koju w moim sercu. Żad­nego. Dziś myślę, że ton jego głosu wyraź­nie wska­zy­wał, że chce mi powie­dzieć coś bar­dzo trud­nego. Ale kiedy się myśli o szar­lot­kach, winiet­kach, wypo­ży­cze­niu krze­seł, żeby nie mieć tych w obrzy­dli­wych pokrow­cach, i o milio­nie innych rze­czy, to nie dociera do nas myśl, że może wła­śnie dzieje się coś, co na zawsze zmieni tor życia.

Przy­je­chał. Był blady jak ściana.

– Kocha­nie, tak bar­dzo się stre­su­jesz? – zapy­ta­łam prze­ko­nana, że to reak­cja na zbli­ża­jącą się „godzinę zero”. Umówmy się, męż­czyźni nie­spe­cjal­nie mają ochotę na całą tę maska­radę. Mimo że pla­nu­jąc naszą uro­czy­stość, sta­ra­łam się ogra­ni­czyć liczbę żenu­ją­cych atrak­cji, sam fakt bycia w cen­trum zain­te­re­so­wa­nia dla wielu face­tów jest nie­zbyt kom­for­towy. I robią to raczej dla swo­ich kobiet. Gdyby mieli sami decy­do­wać, poszliby we dwoje do kościoła albo urzędu stanu cywil­nego i tyle.

– Powiem szybko, żeby nie prze­dłu­żać. Lena… Znie­na­wi­dzisz mnie. Pró­bo­wa­łem zapo­mnieć. Odsu­nąć od sie­bie te myśli. Ale to by było straszne oszu­stwo, na jakie nie zasłu­gu­jesz. Jakiś czas temu pozna­łem kogoś. I zako­cha­łem się. Po pro­stu się zako­cha­łem. Nie mogę tego zro­bić. Prze­pra­szam – wyre­cy­to­wał jed­nym tchem i wyszedł, nie cze­ka­jąc na moją reak­cję.

Zresztą nie docze­kałby się, bo szok ode­brał mi mowę i oddech na dłuż­szą chwilę. A kiedy oddech wró­cił, patrzy­łam w bli­żej nie­okre­ślony punkt przed sobą i – mam wra­że­nie – nie byłam w sta­nie nawet mru­gnąć. Nie widzia­łam sie­bie, ale wydaje mi się, że mia­łam jakiś dziwny wytrzeszcz oczu. Przy­po­mnia­łam sobie sceny w fil­mach, kiedy kobieta w histe­rii rzuca się na nie­do­szłego i krzy­czy teatral­nym tonem: „Ty dra­niu! Ni­gdy ci tego nie wyba­czę!” albo coś w ten deseń. Skąd one biorą na to siłę? Ja wiem jedno – w tam­tym momen­cie nie byłam w sta­nie nawet podejść do krze­sła czy kanapy. Osu­nę­łam się po pro­stu na pod­łogę i zosta­łam tam kil­ka­dzie­siąt minut, pró­bu­jąc zebrać myśli i uło­żyć jakiś plan. Natych­miast. Taki mam cha­rak­ter. Gdy dzieje się coś zaska­ku­ją­cego, muszę mieć plan. Wtedy poczu­cie bez­pie­czeń­stwa wraca. Jeśli nie wiem, co dalej robić, czuję się, jak­bym grzę­zła w bagnie, nie mając się czego zła­pać, żeby sta­nąć na twar­dej ziemi.

To zabawne… Wie­cie, co było dla mnie wów­czas naj­więk­szym pro­ble­mem? Wcale nie utrata miło­ści życia. Wcale nie poczu­cie wszech­ogar­nia­ją­cej pustki i osa­mot­nie­nia. Naj­gor­sze było odwo­ły­wa­nie wszyst­kich gości i tłu­ma­cze­nie każ­demu z nich z osobna, że ślubu nie będzie. Mama chciała wziąć to na sie­bie, ale nie wie­dzieć czemu, upar­łam się, że to moja rola, i koniec. Jak­bym chciała sie­bie dodat­kowo uka­rać – za nie swoje winy. Maso­chizm czy co? Mało tego, nie sta­ra­łam się wymy­ślać żad­nej bajeczki. Z otwartą przy­łbicą wykrę­ca­łam numery wszyst­kich cio­tek po kolei i mówi­łam: „Ślubu nie będzie. Mój narze­czony się zako­chał w innej i wła­śnie mnie porzu­cił. Prze­pra­szam za kło­pot”. Tro­chę mecha­nicz­nie, jakby sprawa doty­czyła kogoś innego.

Po kilku tele­fo­nach zaczęły mnie fascy­no­wać reak­cje ludzi. Czy wie­cie, że nawet w takiej chwili znajdą się osoby, które nie potra­fią ukryć cie­nia satys­fak­cji w gło­sie? To są ci ludzie, któ­rzy po weselu – bez względu na to, jak zna­ko­mi­tym – obro­bi­liby nam tyłek, wymie­nia­jąc błędy i nie­do­cią­gnię­cia. To te ciotki, z któ­rymi nie ma żad­nego kon­taktu przez cały rok, ba, całe życie, ale kartkę z bar­dzo dro­gich zagra­nicz­nych waka­cji zawsze wyślą. A niech cała rodzina wie, że je stać. A niech zazdrosz­czą! W pew­nym momen­cie zaczęło mnie to bawić i sytu­acja, która była moim naj­więk­szym życio­wym upo­ko­rze­niem, zmie­niła się w rodzaj żartu. Nawet czarny humor jest zawsze lep­szy niż zale­wa­nie się łzami. Mimo to moja mama wzdy­chała prze­ra­żona:

– Boże, dziecko… Ty chyba zmy­sły tra­cisz z tej roz­pa­czy…

A ja się coraz lepiej bawi­łam, cho­ciaż wydaje się to irra­cjo­nalne. Dziś myślę, że był to śmiech przez łzy, ale widocz­nie taki mecha­nizm obronny przed totalną roz­pa­czą wytwo­rzył sobie mój mózg. Prze­mek znik­nął. Jego rodzina też. Po tym wszyst­kim nawet Kasia nie miała odwagi się do mnie ode­zwać. Więc wszel­kie for­mal­no­ści, takie jak odwo­ły­wa­nie usłu­go­daw­ców, też spa­dły na mnie. Wielu z nich oddało mi całą zaliczkę, mimo że według zapi­sów każ­dej umowy na chwilę przed ślu­bem nie ma o tym mowy, bo wtedy żaden już nie ma szans zna­leźć sobie pracy w tym ter­mi­nie. A kochli­wość pana mło­dego nie jest winą usłu­go­dawcy. Widok dziew­czyny zro­bio­nej w trąbę nie­któ­rych po pro­stu roz­tkli­wiał jed­nak na tyle, że odda­wali kasę i życzyli, mimo wszystko, szczę­ścia. Porządni ludzie.

Została mi też wycieczka – podróż poślubna. „A wła­śnie, że polecę! A dla­czego nie?”, posta­no­wi­łam. „W dodatku nie zabiorę nikogo: mamy, sio­stry ani przy­ja­ciółki. Sama sobie polecę. Na Flo­rydę. Podróż życia. Speł­nię marze­nie. Nie pozwolę, żeby ten burak zepsuł mi ide­alny obraz tego miej­sca, który mam w gło­wie”. Od kiedy skoń­czy­łam dzie­sięć lat, wła­śnie podróż na Flo­rydę była moim naj­więk­szym marze­niem. Uko­chany wybrał Flo­rydę, wie­dząc o nim. To było na eta­pie, kiedy dekla­ro­wał speł­niać moje marze­nia do końca świata. W sumie dotrzy­mał słowa, świat się prze­cież dla mnie skoń­czył…

Pole­cia­łam… Poobi­jana. Upo­ko­rzona. Dotknięta. Z posta­no­wie­niem stwo­rze­nia nowego planu na życie, by chwilę póź­niej stwier­dzić, nie­ty­powo dla sie­bie, że po raz pierw­szy posta­na­wiam nie posta­na­wiać niczego. Bo nic nie jest pewne. Poza jedną, abso­lut­nie wów­czas dla mnie pewną sprawą – NIE MA MIŁO­ŚCI! NIE IST­NIEJE!

Przez pierw­sze trzy dni leża­łam na plaży i piłam dużo drin­ków, dba­jąc o to, by nie­ustan­nie utrzy­my­wać stan lek­kiego upo­je­nia, pozwa­la­ją­cego z jed­nej strony nie­źle funk­cjo­no­wać i nie mieć kaca, z dru­giej – być jakby za szybą. Robi­łam wszystko, żeby się nie spo­tkać z samą sobą i nie musieć ze sobą gadać. Pew­nego dnia, leżąc na plaży i wpa­tru­jąc się w morze koloru tak tur­ku­so­wego, jak poka­zują bro­szury w biu­rach podróży (nie ma w nich cie­nia prze­sady ani inge­ren­cji Pho­to­shopa), dostrze­głam iście fil­mową scenę – ślub na plaży. Dziew­czyna miała na sobie zwiewną halkę niczym Zosia z Pana Tade­usza, włosy natu­ral­nie roz­pusz­czone, bez wycze­sa­nego koczka, w który wciąż w wielu pol­skich salo­nach fry­zjer­skich wło­żono by jakieś sto trzy­dzie­ści wsu­wek (liczba nie­prze­sa­dzona, auten­tyk!). We wło­sach natu­ralny kwiat. Make up – no make up. Zresztą w kli­ma­cie panu­ją­cym na Flo­ry­dzie każdy make up by się roz­pły­nął, więc w tej kwe­stii raczej nie było wyj­ścia. Do tego bose stopy. Pan młody miał lniany, nie­zo­bo­wią­zu­jący gar­ni­tur, który ide­al­nie paso­wał do stylu uko­cha­nej. Ołtarz na tle tur­ku­so­wej wody sta­no­wił deli­katny łuk ozdo­biony świe­żymi, bia­łymi kwia­tami. To wła­śnie jeden z nich miała wpięty we włosy panna młoda w spo­sób tak natu­ralny, jakby chwilę przed cere­mo­nią po pro­stu zerwała go z łuku i wło­żyła sobie za ucho.

„Boże, kiedy u nas będziemy orga­ni­zo­wać takie piękne uro­czy­sto­ści?”, pomy­śla­łam, mając przed oczami film Wesele Sma­rzow­skiego. Poka­zane tam obrazy nie są wymy­słem fil­mowca, ale nader czę­sto wystę­pu­jącą pol­ską weselną rze­czy­wi­sto­ścią. Zdzi­wi­łam się, że ślub na plaży mnie nie przy­gnę­bił. Nie poczu­łam ukłu­cia zazdro­ści, że oni tacy szczę­śliwi, a ja taka opusz­czona. Raczej podzi­wia­łam este­tykę tego wyda­rze­nia, jak­bym zupeł­nie nie miała na kon­cie doświad­cze­nia z ucie­ka­ją­cym przede mną panem mło­dym. A może wywo­łana tą sytu­acją trauma była tak silna, że naprawdę prze­sta­łam wie­rzyć w miłość? Patrzy­łam na młodą parę ze współ­czu­ciem, będąc prze­ko­nana, że kim­kol­wiek są, roz­wód to tylko kwe­stia czasu. Co nie zmie­niało faktu, że widząc cudowną oprawę tego zda­rze­nia, poczu­łam rów­nież eks­cy­ta­cję. I wtedy w gło­wie zaświ­tała mi pewna myśl…

Klaudia i Robert

Klau­dia i Robert

Miś… Tyle razy cię pro­si­łam, żebyś nie doda­wał śmie­tany do tej sałatki. Prze­cież wiesz, że ja już jej nie zjem. Zda­jesz sobie sprawę, ile kalo­rii ma śmie­tana? – Z nie­skry­wa­nym nie­za­do­wo­le­niem piękna, nie­bie­sko­oka Klau­dia instru­owała narze­czo­nego, co powi­nien brać pod uwagę, przy­go­to­wu­jąc dla niej posi­łek.

– Prze­pra­szam, już bie­gnę po jogurt. Zro­bię dla cie­bie nową sałatkę – zre­flek­to­wał się szybko Miś, któ­rego postura wyraź­nie wska­zy­wała, że on aku­rat kalo­rii nie liczy. Fak­tycz­nie był misio­waty. Uroku nie doda­wały mu też krzywy zgryz i zez – kory­go­wany co prawda przez oku­lary z gru­bymi szkłami, mimo to zauwa­żalny. Miś, a wła­ści­wie Rober­cik, musiał jed­nak mieć jakąś zaletę, w któ­rej zako­chała się Klau­dia wyglą­da­jąca jak świa­to­wej klasy modelka z nogami do nieba. Trudno było ode­rwać od niej wzrok. Nawet kobiety oglą­dały się za Klau­dią na ulicy, bo nie­czę­sto spo­tyka się aż tak atrak­cyjne dziew­czyny.

Miś Rober­cik speł­niał każdą zachciankę uko­cha­nej, wciąż nie wie­rząc w szczę­ście, które go spo­tkało. Że taka dziew­czyna jak ona… Że z takim chło­pa­kiem jak on…

Jak się poznali? On – młody lekarz na rezy­den­tu­rze – przy­jął ją kie­dyś na SOR-ze z ostrym bólem żołądka. Klau­dia jadała mało, bo jej życie było jed­nym wiel­kim castin­giem. Chciała zostać znaną aktorką. Uznała, że do tego celu zapro­wa­dzą ją szczu­pła talia i duży biust, a nie szkoła teatralna, która – jak twier­dziła – „zabija praw­dziwy poten­cjał i talent”. Zresztą kto by tra­cił czas na czy­ta­nie ksią­żek, kiedy zamiast tego można nawią­zać bliż­szą rela­cję z jakimś panem reży­se­rem? Ale kiedy Klau­dia poznała Misia, zakoń­czyła wszel­kie flirty. Oświad­czyła wszem wobec, że w końcu poznała miłość życia i tym samym zaprze­staje przy­pad­ko­wych uciech oraz zawie­ra­nia nic nie­zna­czą­cych rela­cji. Kiedy „Bella” (tak ją zwykł nazy­wać Miś, pod­kre­śla­jąc zresztą w ten spo­sób jej naj­więk­szy atut – urodę) zwi­jała się z bólu, młody pan dok­tor pro­wa­dził wywiad:

– Co pani dzi­siaj jadła?

– Jesz­cze nic. – Klau­dia zawyła z bólu.

– Jest sie­dem­na­sta. To nie­zbyt dobrze. Jest pani bar­dzo szczu­pła. Myślę, że przy pani wzro­ście mówimy o spo­rej nie­do­wa­dze – zauwa­żył lekarz.

– Tak, panie dok­to­rze, ale czy to źle, że o sie­bie dbam? Auuuu! Niech pan coś zrobi. Boooooli!!!

Poło­żył dłoń na jej dłoni, żeby dodać jej otu­chy:

– Już, już… Zaraz zacznie dzia­łać śro­dek uśmie­rza­jący ból. Potem zro­bimy sze­reg badań, by wyklu­czyć per­fo­ra­cję żołądka.

Klau­dia zer­k­nęła na dłoń leka­rza i zauwa­żyła zega­rek wart trzy­sta tysięcy zło­tych. Mru­gnęła i prze­tarła oczy, by zyskać pew­ność, że to nie omamy z bólu. Ale nie… Co jak co, ale w takich kwe­stiach ni­gdy się nie myliła. Może nie do końca odróż­niała Dziady od Dziadka do orze­chów, a za naj­więk­sze dzieło pol­skiej lite­ra­tury uwa­żała 365 dni Blanki Lipiń­skiej, ale dosko­nale wie­działa, ile kosz­tują męskie zegarki i jaki sygnał wła­ści­ciel takiego jak ten wysyła oto­cze­niu. Fak­tycz­nie Miś Rober­cik pocho­dził z bar­dzo boga­tej rodziny. Ojciec – biz­nes­men znaj­du­jący się w pierw­szej setce naj­bo­gat­szych ludzi w Euro­pie (!) – nie oszczę­dzał na synu. Dobrze go wykształ­cił. Zadbał o jego przy­szłość. Wycho­wali go z matką na ambit­nego i pra­co­wi­tego mło­dzieńca, cho­ciaż ich mają­tek mógł zabez­pie­czyć rodzinę na kolejne poko­le­nia. Ale też nie żało­wał mu dro­gich pre­zen­tów. Sam przy­stojny i atrak­cyjny, pró­bo­wał w ten spo­sób zre­kom­pen­so­wać synowi to, czego posta­no­wiła nie dać mu matka natura. Nie mar­twił się zanadto, że syn nie grze­szy urodą. Wie­dział dosko­nale, że nic nie czyni męż­czy­zny tak pocią­ga­ją­cym, jak złote karty kre­dy­towe, dobry samo­chód i inne atry­buty wysy­ła­jące do ślicz­no­tek komu­ni­kat: „Przy mnie, maleńka, będziesz leżeć i pach­nieć”. Nie pomy­lił się, bo fak­tycz­nie Klau­dia, mimo cier­pie­nia, nie pozo­stała głu­cha na ten komu­ni­kat i od momentu, kiedy dostrze­gła impo­nu­jący zega­rek na prze­gu­bie dłoni chło­paka, weszła w rolę „takiej maaałej i takiej bie­eed­nej, a pan, panie dok­to­rze, taki mądry, silny i męski”.

Haczyk został połknięty. Pan dok­tor wyjąt­kowo tro­skli­wie opie­ko­wał się dziew­czyną. A kiedy oka­zało się, że to nie per­fo­ra­cja żołądka, tylko kamie­nie w woreczku żół­cio­wym – na szczę­ście sytu­acja nie wyma­gała pozo­sta­nia w szpi­talu – oso­bi­ście posta­no­wił odwieźć pacjentkę do domu, by mieć pew­ność, że ta nie zasłab­nie gdzieś po dro­dze. Po dro­dze zagaił w jedy­nie znany sobie spo­sób, a więc nawią­zu­jący do zagad­nień medycz­nych, bo Rober­cik nie miał jesz­cze zbyt dużego oby­cia wśród dziew­czyn:

– Nie bała się pani, że to jed­nak per­fo­ra­cja żołądka?

– Nie bałam się, bo nie wiem, co to zna­czy – odpo­wie­działa z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią dziew­czyna, patrząc na dok­tora jak zra­niona sarna wiel­kimi oczami, wykoń­czo­nymi firanką dłu­gich, zalot­nych rzęs. Szybko jed­nak dodała: – Ale pan, panie dok­to­rze, jest taki mądry, że z pew­no­ścią mi wytłu­ma­czy, co to ta per… per… per­for­man­cja.

Urósł we wła­snych oczach. Nadął się jak indyk i pośpie­szył z wyja­śnie­niem, nie popra­wia­jąc błędu zro­bio­nego przez Klau­dię, by nie zwra­cać uwagi na jej nie­wie­dzę:

– Per­fo­ra­cja żołądka, pani Klau­dio, to po pro­stu dziura… Dziura w żołądku… A mówiąc jesz­cze bar­dziej pre­cy­zyj­nie, per­fo­ra­cja żołądka ozna­cza, że ściany narządu zostają prze­dziu­ra­wione na wylot, a kwa­śna zawar­tość zaczyna prze­cie­kać do jamy brzusz­nej. Nie­kiedy docho­dzi do tego także uszko­dze­nie naczyń krwio­no­śnych. Prze­bi­ciu ścian żołądka towa­rzy­szy nagły, dźga­jący, nie­zwy­kle silny ból, począt­kowo tylko w oko­licy narządu, póź­niej roz­le­wa­jący się na cały brzuch, a nawet plecy, w miarę jak tre­ści żołąd­kowe prze­cie­kają do wol­nych prze­strzeni jamy brzusz­nej.

Dziew­czyna zbla­dła.

– Och… Panie dok­to­rze… Nie chcę wię­cej szcze­gó­łów. Słabo mi… – Po czym teatral­nym gestem zła­pała się za głowę, a w duchu kolejny raz dzię­ko­wała Bogu, że nie jest spe­cjal­nie mądra i aku­rat w tej sytu­acji nie miała poję­cia, co podej­rze­wają leka­rze. Zamiast na stre­sie, w ocze­ki­wa­niu na wyniki badań, mogła się sku­pić na ana­li­zie war­to­ści zegarka leka­rza, a to, jak czas poka­zał (nomen omen), przy­nio­sło jej zde­cy­do­wa­nie więk­sze korzy­ści.

Bar­dzo szybko okrę­ciła sobie Rober­cika wokół małego palca, a on był w sta­nie zro­bić dla niej abso­lut­nie wszystko. Klau­dia nie omiesz­kała z tej goto­wo­ści korzy­stać. Wyko­rzy­sty­wała chło­paka do gra­nic moż­li­wo­ści, zarówno mate­rial­nie, jak i pod każ­dym innym wzglę­dem.

„Misiu, jestem taka zmę­czona i obo­lała. Zamó­wił­byś masa­ży­stę dla swo­jej Misi?”

„Misiu, czuję, że sprzą­ta­nie mnie ogra­ni­cza, zabiera wol­ność, któ­rej potrze­buję, by obu­dzić w sobie artyzm i zostać wielką aktorką. Czy mógł­byś swo­jej Misi zatrud­nić jakąś miłą panią do pomocy? Dzięki temu będę miała wię­cej czasu i siły rów­nież dla mojego Misia, który po dyżu­rze w szpi­talu potrze­buje prze­cież wypo­czę­tej i rado­snej uko­cha­nej, a nie jakiejś umę­czo­nej i sfru­stro­wa­nej dzie­wu­chy, prawda?”

„Misiu, w moim aucie coś dziw­nie trzesz­czy. Boję się nim jeź­dzić. Zde­cy­do­wa­nie lepiej bym się czuła w nowym dżi­pie. Jest wysoki. Twoja Misia czu­łaby się tam taaaaka bez­pieczna. No prze­cież mój Miś nie chce chyba, żeby Misi stało się coś złego?”

Po każ­dym tego typu pyta­niu doda­wała cha­rak­te­ry­styczne spoj­rze­nie. W szcze­gólny też spo­sób wypo­wia­dała słowo „Misiu­uuu”, mru­cząc niczym kocica i prze­dłu­ża­jąc ostat­nią gło­skę. Było to okrop­nie iry­tu­jące, ale nie dla Misia. Nie wie­dzieć czemu nie był w sta­nie się temu oprzeć, cho­ciaż każdy, abso­lut­nie każdy dookoła po minu­cie obco­wa­nia z nimi widział, jak bar­dzo słodka Klau­dia go wyko­rzy­stuje.

Co pora­dzić? Zako­chał się chłop do sza­leń­stwa. Miłość jest ślepa, a może wcale nie…? A może mimo nie naj­lep­szego wzroku Rober­cik widział znacz­nie wię­cej, niż chciałby zoba­czyć? Prze­cież musiał, choćby pod­świa­do­mie, zda­wać sobie sprawę, że gdyby pod­dał uko­chaną pró­bie, gdyby na przy­kład nagle oświad­czył, że stał się ban­kru­tem, przy­się­ga­jąca miłość aż po kres Klau­dia pew­nie poszłaby do domu spraw­dzić, czy wyłą­czyła żelazko, i ni­gdy by nie wró­ciła.

Co tu kryć – Rober­cik wolał cie­szyć się nie­szczerą miło­ścią, niż cier­pieć w szcze­rej samot­no­ści. Ten układ miałby może nawet jakąś przy­szłość, gdyby nie fakt, że… Ale nie uprze­dzajmy fak­tów.

Natalia i Chris

Nata­lia i Chris

Kamery poszły. Akcja! – krzyk­nął na pla­nie nowego filmu reży­ser spe­cjal­nie zatrud­niony do tej pro­duk­cji i ścią­gnięty z samej Ame­ryki. A wia­domo, że w Ame­ryce wszystko jest lep­sze, więk­sze, bar­dziej impo­nu­jące. Film miał ogromny poten­cjał – nie tylko dzięki cenio­nej ame­ry­kań­skiej reży­serii, ale przede wszyst­kim dzięki pol­skiemu pro­du­cen­towi, który znany był w świe­cie fil­mo­wym z tego, że pro­duk­cja, w którą inwe­stuje swój czas i pie­nią­dze, szybko ląduje na pierw­szych miej­scach list naj­lep­szych fil­mów roku, dekady, a kto wie, czy w przy­szło­ści nie okaże się, że rów­nież stu­le­cia. Facet miał nosa. Miał dobre kon­takty. Miał sza­cu­nek w branży. Miał świet­nie pro­spe­ru­jącą agen­cję pro­du­cencką. Wła­snego imie­nia nawet wśród samych Pola­ków uży­wał tylko w angiel­skiej wer­sji, bo dzięki temu pod­czas mię­dzy­na­ro­do­wych koope­ra­cji był łatwo zapa­mię­ty­wany i szybko uwa­żany za swo­jego. Był nie­zły w tej robo­cie, ale do Ste­vena Spiel­berga tro­chę mu jesz­cze bra­ko­wało.

Któ­re­goś dnia pod­czas zdjęć zwró­cił się lek­ce­wa­żąco do asy­stentki planu, nawet na nią nie patrząc, bo Chris nie wszyst­kich obda­rzał spoj­rze­niem. W jego mnie­ma­niu nie każdy zasłu­gi­wał na taki zaszczyt, jak chwila jego spoj­rze­nia i uwagi.

– Ej, podaj mi sce­na­riusz! – rzu­cił, mach­nąw­szy przy tym bez­czel­nie ręką, jakby przy­wo­ły­wał służbę. Przy­zwy­czaił się, że naj­niż­szy szcze­bel ekipy, czyli wła­śnie obsługa tech­niczna, asy­stenci planu, maki­ja­ży­ści etc., ska­czą koło niego i czują dumę, że przez chwilę mogą oddy­chać tym samym powie­trzem.

Asy­stentka jed­nak oka­zała się odważ­niej­sza, niż mogłyby wska­zy­wać jej drobna postura, skromna sukienka i spoj­rze­nie skie­ro­wane gdzieś na poziom czub­ków butów. Zacho­wa­nie Chrisa spo­wo­do­wało, że unio­sła się hono­rem i zare­ago­wała spon­ta­nicz­nie:

– Na „ej” to tram­waj staje… – I ode­szła, cho­ciaż w tym samym momen­cie tego poża­ło­wała i skar­ciła się w myślach, nazy­wa­jąc idiotką, która wła­śnie stra­ciła pracę, bo Chris na pewno nie pozwoli na takie zacho­wa­nie, a to pro­duk­cja wyso­ko­bu­dże­towa. Była szansa w końcu pod­re­pe­ro­wać budżet. Co jej szko­dziło scho­wać dumę do kie­szeni i podać mu ten pie­przony sce­na­riusz? Prze­cież w sumie była asy­stentką planu. Jej praca pole­gała wła­śnie rów­nież na tym, by asy­sto­wać eki­pie.

Ale Chris był w szoku. Zain­try­go­wała go ta młoda. Wszy­scy, a zwłasz­cza męż­czyźni, mają w natu­rze gonie­nie kró­liczka, a zwłasz­cza męż­czyźni tacy jak Chris, znu­dzeni zafa­scy­no­wa­nymi nimi pan­nami, które są na pstryk­nię­cie, a nawet jeśli nie pró­bują zwró­cić na sie­bie uwagi w sen­sie dam­sko-męskim, to w pracy są na każde zawo­ła­nie. Na rzu­coną komendę: „Ej, podaj mi sce­na­riusz” każda z nich uśmiech­nę­łyby się od ucha do ucha i w pod­sko­kach wyko­nała pole­ce­nie, szczę­śliwa, że to ją wła­śnie popro­sił, to ją zauwa­żył.

Po skoń­czo­nym dniu zdję­cio­wym Chris odna­lazł dziew­czynę. Pod­szedł do niej i już chciał coś powie­dzieć, kiedy uprze­dziła go:

– Dobra, dobra, wiem… Już pakuję swoje rze­czy. Nie trzeba mi powta­rzać dwa razy. To był odruch. Może tro­chę nie­prze­my­ślany, ale kurde… Teraz też bym tak odpo­wie­działa. No nic nie pora­dzę…

Zaśmiał się, coraz bar­dziej zafa­scy­no­wany młodą gniewną.

– Cze­kaj, cze­kaj… Nie mówi­łem nic o zwal­nia­niu cię. Raczej chcia­łem powie­dzieć „prze­pra­szam”, cho­ciaż to słowo nie­ła­two prze­cho­dzi mi przez gar­dło. W sumie chyba ni­gdy, poza dzie­ciń­stwem, jesz­cze go nie uży­łem. Zjesz ze mną kola­cję?

Zamu­ro­wało ją. Sta­nęła jak wryta. Uśmiech­nął się w spo­sób, który wydał jej się wręcz cza­ru­jący. Jesz­cze przed chwilą miała go za buca, a teraz ule­gła jego uro­kowi. Nie była jed­nak w sta­nie zbyt wiele powie­dzieć, a to ośmie­liło go jesz­cze bar­dziej:

– Powie­dział­bym: „Ej, jaka jest twoja odpo­wiedź?”, ale może lepiej nie będę pró­bo­wał…

Tym razem roze­śmiała się, bo trzeba przy­znać, to było bły­sko­tliwe. Atmos­fera się roz­luź­niła. Zje­dli tę kola­cję. Zaiskrzyło.

Nata­lia – bo tak miała na imię – zako­chała się w nim do sza­leń­stwa. Chris też czuł coś, czego wcze­śniej nie znał, ale natura casa­novy nie pozwo­liła mu w imię miło­ści cał­ko­wi­cie zmie­nić przy­zwy­cza­jeń. Takie rze­czy to tylko w baj­kach. Jak się lubi „z nie­jed­nego pieca chleb jeść”, to naj­lep­szy, naj­wspa­nial­szy, z naj­więk­szą czu­ło­ścią pie­lę­gno­wany chleb nudzi się, kiedy je się go codzien­nie, nie wpro­wa­dza­jąc żad­nych uroz­ma­iceń.

Kiedy zaczął ska­kać w bok, zaba­wia­jąc się to z jedną, to z drugą, Nata­lia była już tak zako­chana, że z dziew­czyny, która kie­dyś potra­fiła unieść się dumą i odpo­wie­dzieć wiel­kiemu panu pro­du­cen­towi tak, żeby mu w pięty poszło, nic nie zostało. Stała się ślepa i głu­cha na wyraźne symp­tomy zdrady. Nie wie­rzyła, że wspa­niały Chris mógłby nie być jej wierny. Każdy, tylko nie on. Prze­cież się kochali. Co jakiś czas ktoś z jej bli­skiego lub dal­szego oto­cze­nia spo­ty­kał Chrisa gdzieś na mie­ście w nie­dwu­znacz­nej sytu­acji z jakąś panną, ale Nata­lia nie chciała tego słu­chać i zawsze miała w zana­drzu jakieś wytłu­ma­cze­nie: „Co ty… To jego przy­ja­ciółka. Ci fil­mowcy mają taki wylewny spo­sób wita­nia się. Ale to tylko przy­jaźń” albo: „Prze­stań, to na pewno jego kuzynka. Miała przy­je­chać do War­szawy w odwie­dziny, więc pew­nie to z nią go widzia­łeś”. Zro­zu­miaw­szy, że ona po pro­stu nie chce znać prawdy, zna­jomi odpu­ścili. Po co uszczę­śli­wiać kogoś na siłę? Zresztą są kobiety, które przez całe życie dziel­nie zno­szą zdrady, trium­fu­jąc, że męż­czyźni zawsze w końcu wra­cają do nich, bo tam jest ich dom. Ale czy Nata­lia to wła­śnie taka kobieta?

Była ubogą dziew­czyną z nizin spo­łecz­nych. Mądrą, skromną, war­to­ściową. Ciężko pra­co­wała, by opła­cić stu­dia. Przy Chri­sie poznała nową jakość życia. W końcu prze­stała być Kop­ciusz­kiem. Zaczęła przy­po­mi­nać księż­niczkę. Roz­piesz­czał ją. Ubó­stwiał. Uwiel­biał. Ale mono­ga­mia nie leżała w jego natu­rze. Chyba nawet do pew­nego stop­nia kochał, ale nie dopusz­czał do sie­bie miło­ści, która kaza­łaby mu zre­zy­gno­wać z prze­lot­nych roman­sów. Kiedy oświad­czył się Nata­lii, dziew­czyna popła­kała się ze wzru­sze­nia i szczę­ścia. Dla niej sta­no­wiło to dowód, że wszyst­kie plotki o tym, że na mie­ście ktoś widział Chrisa obła­pu­ją­cego jakąś blon­dynę, a innym razem rudą, były nie­praw­dziwe. Prze­ka­zy­wały je złe języki. Te, które chciały ich skłó­cić. Może z zazdro­ści? Może z pod­ło­ści? Ale oni będą razem na zawsze. Do końca świata. Na jej palcu błysz­czał impo­nu­jący pier­ścio­nek zarę­czy­nowy. Chris nie spie­szył się z usta­le­niem daty ślubu, jed­nak zmiana sta­tusu z dziew­czyny na narze­czoną była na tym eta­pie dla Nata­lii satys­fak­cjo­nu­jąca. Dla­czego Chris oświad­czył się Nata­lii? Na złość mamie! A poza tym stwier­dził, że w sumie czemu nie? Nata­lia jest uczciwa, oddana, dobra, pra­co­wita, porządna, atrak­cyjna i przede wszyst­kim… bar­dzo wyro­zu­miała. Ideał. Po co szu­kać lep­szej kan­dy­datki na żonę? Skoro narze­czeń­stwo nie ogra­ni­czało jego przy­zwy­cza­jeń, to mał­żeń­stwo tym bar­dziej nie będzie. Tym­cza­sem matka Chrisa była zała­mana meza­lian­sem, któ­rego dopusz­cza się jej uko­chany jedy­nak.

– Ta dzie­wu­cha jest biedna jak mysz kościelna… Synu! Ja nie jestem mate­ria­listką, prze­cież wiesz, ale jak bieda była w domu, to do teatru nie cho­dziła, bo za co? Na operę i fil­har­mo­nię też raczej nie było jej stać. Wystawy, muzea, języki obce… To wszystko kosz­tuje. Może jest miła i uczynna, ale ni­gdy nie nad­robi wie­dzy i oby­cia, jakie ty masz, bo żeśmy z ojcem bar­dzo dbali o to, żeby ci nie bra­ko­wało dostępu do kul­tury, sztuki i wszyst­kiego, co war­to­ściowe i roz­wo­jowe. Synku… Ta róż­nica z wie­kiem będzie ci coraz bar­dziej prze­szka­dzać. Uwierz mi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki