Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy na kilka dni przed ślubem Lena słyszy od narzeczonego, że ślubu nie będzie, bo ten się zakochał – jej świat się wali. Zrozpaczona Lena postanawia zmienić swoje życie, ale równocześnie planuje słodką i okrutną zemstę.
Zraniona i upokorzona paradoksalnie postanawia rozpocząć pracę jako organizatorka ślubów. Paradoks tym większy, że absolutnie już nie wierzy w miłość.
Pary, które trafiają do Leny zaskakują swą różnorodnością.
Nie zabraknie cwanej Klaudii, która poluje na męża bez urody, za to z kasą.
Jest i pewny siebie producent filmowy Chris, który kobiety zmienia jak rękawiczki. Czy znajdzie się taka, która usidli casanovę?
Czy Mikiemu i Adiemu uda się zorganizować ślub, mimo tragedii, która ich dotyka?
Czy pochodzący z małych wsi Sylwia i Tomek przekonają swoich rodziców, że nie zależy im na typowym wiejskim weselu?
Czy dzieci deweloperów – piękni, młodzi i bogaci Domi i Szymon – odnajdą w sobie też miłość?
I wreszcie… Jaka zemsta czeka na Przemka? Czy Lenie uda się sprawić, by były narzeczony cierpiał równie mocno, jak ona?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 242
Historia Leny
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, nasz związek należał raczej do tych „wychodzonych”. Przemek łaził za mną tak długo, aż zdobył najpierw moje zaufanie, a potem serce. Chociaż zawsze myślałam, że jeśli nie zaiskrzy od razu, to już nic płomiennego się nie wydarzy. Bo nie da się zrobić dwa razy dobrego pierwszego wrażenia. Miałam romantyczną wizję rodzącego się uczucia – motyle w brzuchu, głos dzwonów kościelnych, świat w slow motion. Przemek był starszym bratem mojej koleżanki z pracy. I nigdy nie zwróciłam na niego uwagi. Ja jednak podobno od razu wpadłam mu w oko. Lubił wspominać, że kiedy zobaczył mnie po raz pierwszy na przejściu dla pieszych, usłyszał w głowie głos: „To będzie twoja żona”. Twierdził, że już wtedy się zakochał w zupełnie obcej dziewczynie, w dodatku widzianej z daleka, bez szans na rozmowę, bo światła na skrzyżowaniu się zmieniły, a szliśmy w przeciwnych kierunkach. Podobno miał zamiar pobiec za mną, ale zanim światło ponownie zmieniło się na zielone, ja już zniknęłam mu z pola widzenia. Mówię „podobno” – bo dziś każde jego słowo podaję w wątpliwość. Nie wierzę w szczerość żadnej wspólnie spędzonej chwili. Bo czy można zostawić kogoś, kogo się tak bardzo kochało – niemal przed ołtarzem – i skwitować wspólne lata żałosnym: „Zakochałem się. Przepraszam”?
Skur… Wybaczcie, wciąż nie panuję nad językiem. Dziwne. Przedtem nigdy nie przeklinałam. Teraz zauważyłam, że agresja i wulgaryzmy dają mi namiastkę poczucia ulgi. Kiedy porządnie rzucę mięsem, myśląc o Przemku, i okraszę te wspomnienia chujami, kurwami i innymi podobnymi, czuję się lepiej. Co prawda tylko na chwilę, ale mimo wszystko warto. Tak naprawdę mało o sobie wiemy. Zapewne wielu swoich cech osobowości nie udaje nam się poznać, bo omijają nas sytuacje, które by je z nas wydobyły. A jeśli miałaby to być paskudna cecha, szczęśliwy, kogo los przed tym uchronił.
Nie spodziewałam się po sobie aż tak ogromnego pragnienia zemsty, jakie mi towarzyszyło od chwili, kiedy porzucona, opuszczona i zmasakrowana emocjonalnie przestałam płakać, bo zabrakło mi łez. Wtedy po raz pierwszy poczułam nieodpartą chęć odegrania się. Ja. Lena. Ta Lena, która innym w podobnych sytuacjach powtarzała: „Nie mścij się. Nie warto. Zemsta zrobi większą krzywdę tobie niż jej czy jemu. Bądź ponad. Nie zniżaj się do tego poziomu. Nie pozwól, żeby ból zrobił z ciebie złego człowieka”. Teoria i praktyka to czasami przeciwległe bieguny. W książkach coachingowych i psychologicznych wszystko brzmi logicznie. Wystarczy przeczytać i zastosować, a szczęście i spokój zagoszczą w twoim sercu na zawsze. Taaa, jasne… Szczęście i spokój. A co to w ogóle jest szczęście?
Wróćmy jednak do chronologii wydarzeń. W każdym razie Przemek zakochał się we mnie – jak twierdził – od pierwszego wejrzenia. A kiedy kilka dni później ujrzał mnie w mieszkaniu swojej siostry, którą postanowił odwiedzić – akurat tego dnia, kiedy razem opracowywałyśmy prezentację do pracy – uznał, że to znak. Oto wszechświat potwierdza jego przypuszczenie, że właśnie ja jestem drugą połówką jabłka. Wiem, wiem… Banalne. Brzmi jak z taniej komedii romantycznej. Ale, kurczę… Kiedy po raz pierwszy mi to opowiadał, uznałam tę historię za niezwykle romantyczną. Chyba już wtedy zaczynałam coś do niego czuć. Kasia, jego siostra, śmiała się, że brat nigdy wcześniej nie bywał dla niej tak pomocny jak teraz, kiedy każda przysługa dawała szansę na ponowne spotkanie mnie – zwłaszcza przyjeżdżanie po Kasię do pracy, by ją podwieźć do domu, bo „akurat tędy jechałem”, bo „trzeba dbać o swoją siostrę”, bo „pogoda kiepska, pomyślałem, że ci pomogę, w końcu jesteśmy rodziną”… Kaśka się śmiała i prosiła:
– Lena, weź ty się z nim umów, bo mu się już, biednemu, ściemy kończą… Przez całe życie w sumie nie wyświadczył mi tylu przysług, co w ciągu ostatniego miesiąca. I za każdym razem jest tak wypachniony i odstrzelony, jakby właśnie wracał z rewii mody, a nie „zupełnie przypadkowo” przejeżdżał koło naszego biura i pomyślał, zupełnie przypadkowo, rzecz jasna: „Pomogę siostrze, bo akurat zupełnie przypadkowo zaraz kończy pracę”.
Imponowało mi to. Przyjemnie jest być uciekającym króliczkiem, którego ktoś goni. Próżność kobieca dała o sobie znać. A Przemek w sumie nie był taki zły. Przystojny brunet. Wysoki. Trochę za szczupły, ale przecież mama zawsze mówiła, że kiedy się poznali, tata też był jak szczypior, a potem zmężniał i do dziś jest – nie da się ukryć – bardzo przystojnym mężczyzną. Podobało mi się też to, że w czasach, kiedy przedwojenna kindersztuba stanowi kompletnie niemożliwą do przywrócenia normę zachowania, ten chłopak zabiega o mnie, nie poddaje się. Nie chciałam przeginać, bo z gonieniem króliczka jest tak, że jeśli będzie zbyt zwinny i nieustępliwy, goniący może się zmęczyć, kolkę jakąś złapać i dać się sobą zaopiekować innej, napotkanej po drodze królicy. A mnie też już zaczynało zależeć, więc uznałam, że czas na ruch z mojej strony. Poprosiłam Kasię, żeby napisała do brata esemes: „A może odwiózłbyś dziś moją koleżankę do domu, bo akurat auto jej się zepsuło. Taka sympatyczna. Pewnie kojarzysz… Lena ma na imię”. Przemek odpisał w sekundę przekonany, że siostra właśnie pomaga mu nas wyswatać zupełnie bez mojej wiedzy: „Jesteś kochana! Chyba za rzadko ci to mówiłem w dzieciństwie!”.
Poszliśmy na kawę, potem kolejną, innym razem na herbatę, lunch, spacer, obiad, kolację, wreszcie kolację ze śniadaniem. Miłość kwitła, krótko mówiąc, a ja naprawdę uważałam, że trafiło mi się wielkie szczęście w postaci faceta, jakich już niewielu na świecie – lojalnego, oddanego, wiernego, zaangażowanego, pracowitego i porządnego. Czy miał jakieś wady? Jasne… Każdy jakieś ma, chociaż trzeba przyznać, że nawet deskę od sedesu opuszczał i skarpetki wrzucał do kosza na pranie. Więc jeśli chodzi o stereotypowe męskie wady, to nic z tych rzeczy. Bywał trochę zbyt zazdrosny, co czasami mile łechtało moje ego, ale bywało też trochę męczące i niejednokrotnie stawało się powodem sporów w naszej sielankowej relacji. Nie kłóciliśmy się jednak zbyt często. Mieliśmy wspólne pasje i zainteresowania. Kochaliśmy podróże. Wypełnialiśmy kolejne albumy zdjęciami z pobytów na krańcach świata, bo oboje uważaliśmy, że najlepsze fotki trzeba wydrukować i włożyć do tradycyjnego albumu, żebyśmy na starość mogli je przeglądać i wspominać, bo z dyskami to kto wie, jak będzie… Dziś na przykład dyskietki już nie odczytasz. A co wymyślą za kilkadziesiąt lat? Skoro ta technicyzacja w takim tempie postępuje…? Papier to papier. Mimo młodego wieku w wielu kwestiach byliśmy raczej staromodni, i to też mi się w Przemku podobało.
Dobra, streszczam się, bo nie warto takiemu frajerowi poświęcać zbyt dużo czasu. Podczas jednej z podróży oświadczył się mi i zaczęliśmy planować ślub. Pamiętam jak dziś, że już od rana czułam, że tego dnia mój chłopak poprosi mnie o rękę. Dobrze go znałam. Kilka (wówczas sześć) wspólnych lat robi swoje. Czasami po drobnym, niezauważalnym dla kogoś innego geście byłam w stanie stwierdzić, o czym Przemek właśnie myśli. Znałam go na wylot.
Byliśmy w pięknym hotelu. Po pięknym, leniwym poranku poszłam do łazienki wziąć prysznic. Zapomniałam zabrać gumkę do włosów, więc wypadłam z łazienki, by ją zgarnąć z szafki nocnej, i przyłapałam Przemka na tym, że… porządkuje łóżko. Jakoś dziwnie się zachowywał. Nienaturalnie.
– Co robisz? – spytałam.
– A nic. Ścielę łóżko i poprawiam prześcieradło – odpowiedział mocno speszony.
Już wiedziałam. Przemek był pomocny i pracowity, ale na litość boską – jeszcze mu się nie zdarzyło porządkować łóżka nawet w naszym domu, a co dopiero na wakacjach w hotelu, w którym po powrocie z plaży nie tylko łóżko było zawsze pięknie zaścielone, ale także – kiedy się zostawiło ze trzy euro – łabędzie z ręczników „pływały” wśród rozsypanych na narzucie płatków róż. Potem okazało się, że Przemek próbował zapakować do plecaka prześcieradło, by potem rozłożyć je na kamienistej niestety, ale i tak bajkowej greckiej plaży. Chciał spędzić tam ze mną wieczór z winem i kwiatami, by zadać to sakramentalne pytanie dokładnie w momencie, kiedy zachodzi słońce, zamieniając niebo w malowniczy pejzaż. A że wyskoczyłam z łazienki jak poparzona, nie zdążył schować prześcieradła, więc nerwowo zaczął je poprawiać, udając, że ścieli łoże.
Wróciłam pod prysznic i ku własnemu zaskoczeniu zamiast radości, jaką chyba powinnam czuć w takim momencie, ogarnęła mnie straszliwa panika. Przeszło mi przez myśl, że odpowiem: „NIE”. Przeraziłam się tym odczuciem, ale uznałam, że chyba jest normalne. Przecież najbardziej zakochane żony czasami wspominają, że w dniu ślubu zaczynały mieć wątpliwości, zastanawiały się, czy na pewno dobrze robią. To chyba naturalny mechanizm psychologiczny, który uaktywnia się w jakimś przełomowym momencie życia. Chęć ucieczki. Czytałam kiedyś, że odpowiada za nią tak zwany mózg gadzi, który w obliczu nieznanego natychmiast chce uciekać. I że wszyscy go mamy. A przecież mimo absolutnej pewności, że jesteśmy dla siebie stworzeni, wizja bycia żoną była definitywnie czymś „nieznanym”. Może gdybym wtedy posłuchała intuicji i powiedziała: „NIE”, dziś nie miałabym w sobie tyle żalu, goryczy, poczucia bycia oszukaną i odartą z godności. Powiedziałam: „TAK” i po pierwszym szoku zaczęłam się cieszyć zjawiskowym pierścionkiem, którego blask przyciągał uwagę z daleka, a jeszcze bardziej tym, co ów pierścionek symbolizował – oddanie, miłość, wierność i przynależność duchową do drugiej, najbliższej mi na świecie osoby. Przecież nie każdy miał w życiu tyle szczęścia, by odnaleźć tego jedynego.
Przemek uznał, że jeśli chodzi o ślub i wesele, wszystko zostawia w moich rękach, bo ja – z moim gustem i poczuciem estetyki – zajmę się tym najlepiej, a on po prostu wszelkie moje bajkowe pomysły sfinansuje. Oczywiście w granicach rozsądku. Przemek był niezłym informatykiem. Czołowym programistą w liczącej się na rynku firmie, więc zarabiał naprawdę dobrze, ale ja nie chciałam tego nadużywać. Pragnęłam, by było pięknie, magicznie, wyjątkowo, ale też prawdziwie i bez przerostu formy nad treścią, a więc niewinnie i uroczo. Nie za miliony, ale z takim smakiem, żeby w pamięci gości właśnie czystość, niewinność i szczerość naszych uczuć pozostały na zawsze. Marzyłam, że jeszcze przez wiele lat będą wspominać, że najpiękniejsze wesele, na jakim byli, to Leny i Przemka, bo wszystko było dokładnie takie, jakie powinno być – smaczne zarówno kulinarnie, jak i estetycznie, z klasą, ale też dające każdemu poczucie, że jest w odpowiednim miejscu i czasie, by wspólnie świętować miłość dwojga młodych ludzi, którzy chcą spędzić ze sobą życie. O, ja niepoprawna romantyczka… A właściwie powinnam rzec: o, ja idiotka…!
Na miejsce wesela wybraliśmy uroczą oranżerię pod Warszawą. Była cała przeszklona. Czysta. Przejrzysta. Otoczona zielenią. A przy oranżerii nowoczesny budynek, jeśli chodzi zarówno o bryłę, jak i wystrój wnętrza. Tak więc wybór był prosty, bo niewiele jest takich miejsc w Polsce. Nie chciałam żadnej góralskiej chaty, bajkowych zameczków, rustykalnych stodół ani innych takich. Marzyłam o paryskich klimatach. Nie chciałam absolutnie niczego, co kojarzy się z typowym polskim weselem: jedzenia na stołach, wodzireja bawiącego gości, przyśpiewek, oczepin z poczuciem humoru rozweselającym tylko podpitych wujków z wąsem, świniaka z jabłkiem w pysku i ogorzałych od wódki gąb utkwionych w sałatce jarzynowej.
Nieopodal znajdował się uroczy drewniany kościółek. Taki, w jakim marzyłam powiedzieć to sakramentalne: „TAK”. Ślubu miał nam udzielić wspaniały ksiądz. Staruszek o gołębim sercu. Zależało mi na tym, żeby nie trafić na przypadkowego kapłana, bo niespecjalnie miałam ochotę na polityczne apele podczas własnego ślubu, a duchowni często lubią pokrytykować z ambony tych, a tamtych wesprzeć. Podczas mszy zazwyczaj w takich momentach wychodzę, ale z własnego ślubu chyba nie wypada…
Zadbałam o każdy szczegół. Każdy, nawet najdrobniejszy element, był nieprzypadkowy i zgodny z zasadami tworzenia światowych przyjęć. Liczba gości – sto dwadzieścia. Idealna. Nie za dużo, nie za mało. Na tyle dużo, by rozkręcić imprezę do białego rana, i na tyle mało, że da się zamienić kilka zdań z każdą zaproszoną osobą. Długo by opowiadać, ale po co? Skoro żadnego ślubu nie było…
– Lena… Musimy się spotkać i porozmawiać – oznajmił mi przez telefon niezwykle poważnym tonem mój narzeczony, a za trzy dni mąż.
– Koniecznie, koniecznie. Jest jeszcze sporo spraw do omówienia. Słuchaj… Umówiłam cię do fryzjera na trzynastą. Tak, abyś się spokojnie wyrobił, ale też nie musiał chodzić na baczność od rana, żeby fryzury nie zburzyć. I koniecznie przypomnij mi, żebym wcześniej zawiozła do sali plan stołów, pudełko na koperty i… Co to ja miałam jeszcze zawieźć wcześniej, żeby nie musieć pamiętać w dniu ślubu? No patrz, już nie pamiętam… – wymieniałam jednym tchem z charakterystyczną dla każdej panny młodej nerwowością.
– Lena… Daj mi dojść do słowa. O której mam po ciebie przyjechać?
– No… Na siedemnastą musimy jeszcze skoczyć do kościoła, ogarnąć te papiery, pamiętasz? Więc może spotkajmy się od razu tam na miejscu – przypomniałam sobie, bo przecież załatwienie ślubu kościelnego w parafii innej niż ta, do której należy panna młoda, było operacją tak skomplikowaną i wymagającą dokumentacji, jakbyśmy się starali o obywatelstwo Ghany, a nie ślub.
– Poczekaj na mnie w domu. Będę za pół godziny – oznajmił nienaturalnie stanowczo, ale nie wywołało to niepokoju w moim sercu. Żadnego. Dziś myślę, że ton jego głosu wyraźnie wskazywał, że chce mi powiedzieć coś bardzo trudnego. Ale kiedy się myśli o szarlotkach, winietkach, wypożyczeniu krzeseł, żeby nie mieć tych w obrzydliwych pokrowcach, i o milionie innych rzeczy, to nie dociera do nas myśl, że może właśnie dzieje się coś, co na zawsze zmieni tor życia.
Przyjechał. Był blady jak ściana.
– Kochanie, tak bardzo się stresujesz? – zapytałam przekonana, że to reakcja na zbliżającą się „godzinę zero”. Umówmy się, mężczyźni niespecjalnie mają ochotę na całą tę maskaradę. Mimo że planując naszą uroczystość, starałam się ograniczyć liczbę żenujących atrakcji, sam fakt bycia w centrum zainteresowania dla wielu facetów jest niezbyt komfortowy. I robią to raczej dla swoich kobiet. Gdyby mieli sami decydować, poszliby we dwoje do kościoła albo urzędu stanu cywilnego i tyle.
– Powiem szybko, żeby nie przedłużać. Lena… Znienawidzisz mnie. Próbowałem zapomnieć. Odsunąć od siebie te myśli. Ale to by było straszne oszustwo, na jakie nie zasługujesz. Jakiś czas temu poznałem kogoś. I zakochałem się. Po prostu się zakochałem. Nie mogę tego zrobić. Przepraszam – wyrecytował jednym tchem i wyszedł, nie czekając na moją reakcję.
Zresztą nie doczekałby się, bo szok odebrał mi mowę i oddech na dłuższą chwilę. A kiedy oddech wrócił, patrzyłam w bliżej nieokreślony punkt przed sobą i – mam wrażenie – nie byłam w stanie nawet mrugnąć. Nie widziałam siebie, ale wydaje mi się, że miałam jakiś dziwny wytrzeszcz oczu. Przypomniałam sobie sceny w filmach, kiedy kobieta w histerii rzuca się na niedoszłego i krzyczy teatralnym tonem: „Ty draniu! Nigdy ci tego nie wybaczę!” albo coś w ten deseń. Skąd one biorą na to siłę? Ja wiem jedno – w tamtym momencie nie byłam w stanie nawet podejść do krzesła czy kanapy. Osunęłam się po prostu na podłogę i zostałam tam kilkadziesiąt minut, próbując zebrać myśli i ułożyć jakiś plan. Natychmiast. Taki mam charakter. Gdy dzieje się coś zaskakującego, muszę mieć plan. Wtedy poczucie bezpieczeństwa wraca. Jeśli nie wiem, co dalej robić, czuję się, jakbym grzęzła w bagnie, nie mając się czego złapać, żeby stanąć na twardej ziemi.
To zabawne… Wiecie, co było dla mnie wówczas największym problemem? Wcale nie utrata miłości życia. Wcale nie poczucie wszechogarniającej pustki i osamotnienia. Najgorsze było odwoływanie wszystkich gości i tłumaczenie każdemu z nich z osobna, że ślubu nie będzie. Mama chciała wziąć to na siebie, ale nie wiedzieć czemu, uparłam się, że to moja rola, i koniec. Jakbym chciała siebie dodatkowo ukarać – za nie swoje winy. Masochizm czy co? Mało tego, nie starałam się wymyślać żadnej bajeczki. Z otwartą przyłbicą wykręcałam numery wszystkich ciotek po kolei i mówiłam: „Ślubu nie będzie. Mój narzeczony się zakochał w innej i właśnie mnie porzucił. Przepraszam za kłopot”. Trochę mechanicznie, jakby sprawa dotyczyła kogoś innego.
Po kilku telefonach zaczęły mnie fascynować reakcje ludzi. Czy wiecie, że nawet w takiej chwili znajdą się osoby, które nie potrafią ukryć cienia satysfakcji w głosie? To są ci ludzie, którzy po weselu – bez względu na to, jak znakomitym – obrobiliby nam tyłek, wymieniając błędy i niedociągnięcia. To te ciotki, z którymi nie ma żadnego kontaktu przez cały rok, ba, całe życie, ale kartkę z bardzo drogich zagranicznych wakacji zawsze wyślą. A niech cała rodzina wie, że je stać. A niech zazdroszczą! W pewnym momencie zaczęło mnie to bawić i sytuacja, która była moim największym życiowym upokorzeniem, zmieniła się w rodzaj żartu. Nawet czarny humor jest zawsze lepszy niż zalewanie się łzami. Mimo to moja mama wzdychała przerażona:
– Boże, dziecko… Ty chyba zmysły tracisz z tej rozpaczy…
A ja się coraz lepiej bawiłam, chociaż wydaje się to irracjonalne. Dziś myślę, że był to śmiech przez łzy, ale widocznie taki mechanizm obronny przed totalną rozpaczą wytworzył sobie mój mózg. Przemek zniknął. Jego rodzina też. Po tym wszystkim nawet Kasia nie miała odwagi się do mnie odezwać. Więc wszelkie formalności, takie jak odwoływanie usługodawców, też spadły na mnie. Wielu z nich oddało mi całą zaliczkę, mimo że według zapisów każdej umowy na chwilę przed ślubem nie ma o tym mowy, bo wtedy żaden już nie ma szans znaleźć sobie pracy w tym terminie. A kochliwość pana młodego nie jest winą usługodawcy. Widok dziewczyny zrobionej w trąbę niektórych po prostu roztkliwiał jednak na tyle, że oddawali kasę i życzyli, mimo wszystko, szczęścia. Porządni ludzie.
Została mi też wycieczka – podróż poślubna. „A właśnie, że polecę! A dlaczego nie?”, postanowiłam. „W dodatku nie zabiorę nikogo: mamy, siostry ani przyjaciółki. Sama sobie polecę. Na Florydę. Podróż życia. Spełnię marzenie. Nie pozwolę, żeby ten burak zepsuł mi idealny obraz tego miejsca, który mam w głowie”. Od kiedy skończyłam dziesięć lat, właśnie podróż na Florydę była moim największym marzeniem. Ukochany wybrał Florydę, wiedząc o nim. To było na etapie, kiedy deklarował spełniać moje marzenia do końca świata. W sumie dotrzymał słowa, świat się przecież dla mnie skończył…
Poleciałam… Poobijana. Upokorzona. Dotknięta. Z postanowieniem stworzenia nowego planu na życie, by chwilę później stwierdzić, nietypowo dla siebie, że po raz pierwszy postanawiam nie postanawiać niczego. Bo nic nie jest pewne. Poza jedną, absolutnie wówczas dla mnie pewną sprawą – NIE MA MIŁOŚCI! NIE ISTNIEJE!
Przez pierwsze trzy dni leżałam na plaży i piłam dużo drinków, dbając o to, by nieustannie utrzymywać stan lekkiego upojenia, pozwalającego z jednej strony nieźle funkcjonować i nie mieć kaca, z drugiej – być jakby za szybą. Robiłam wszystko, żeby się nie spotkać z samą sobą i nie musieć ze sobą gadać. Pewnego dnia, leżąc na plaży i wpatrując się w morze koloru tak turkusowego, jak pokazują broszury w biurach podróży (nie ma w nich cienia przesady ani ingerencji Photoshopa), dostrzegłam iście filmową scenę – ślub na plaży. Dziewczyna miała na sobie zwiewną halkę niczym Zosia z Pana Tadeusza, włosy naturalnie rozpuszczone, bez wyczesanego koczka, w który wciąż w wielu polskich salonach fryzjerskich włożono by jakieś sto trzydzieści wsuwek (liczba nieprzesadzona, autentyk!). We włosach naturalny kwiat. Make up – no make up. Zresztą w klimacie panującym na Florydzie każdy make up by się rozpłynął, więc w tej kwestii raczej nie było wyjścia. Do tego bose stopy. Pan młody miał lniany, niezobowiązujący garnitur, który idealnie pasował do stylu ukochanej. Ołtarz na tle turkusowej wody stanowił delikatny łuk ozdobiony świeżymi, białymi kwiatami. To właśnie jeden z nich miała wpięty we włosy panna młoda w sposób tak naturalny, jakby chwilę przed ceremonią po prostu zerwała go z łuku i włożyła sobie za ucho.
„Boże, kiedy u nas będziemy organizować takie piękne uroczystości?”, pomyślałam, mając przed oczami film Wesele Smarzowskiego. Pokazane tam obrazy nie są wymysłem filmowca, ale nader często występującą polską weselną rzeczywistością. Zdziwiłam się, że ślub na plaży mnie nie przygnębił. Nie poczułam ukłucia zazdrości, że oni tacy szczęśliwi, a ja taka opuszczona. Raczej podziwiałam estetykę tego wydarzenia, jakbym zupełnie nie miała na koncie doświadczenia z uciekającym przede mną panem młodym. A może wywołana tą sytuacją trauma była tak silna, że naprawdę przestałam wierzyć w miłość? Patrzyłam na młodą parę ze współczuciem, będąc przekonana, że kimkolwiek są, rozwód to tylko kwestia czasu. Co nie zmieniało faktu, że widząc cudowną oprawę tego zdarzenia, poczułam również ekscytację. I wtedy w głowie zaświtała mi pewna myśl…
Klaudia i Robert
Miś… Tyle razy cię prosiłam, żebyś nie dodawał śmietany do tej sałatki. Przecież wiesz, że ja już jej nie zjem. Zdajesz sobie sprawę, ile kalorii ma śmietana? – Z nieskrywanym niezadowoleniem piękna, niebieskooka Klaudia instruowała narzeczonego, co powinien brać pod uwagę, przygotowując dla niej posiłek.
– Przepraszam, już biegnę po jogurt. Zrobię dla ciebie nową sałatkę – zreflektował się szybko Miś, którego postura wyraźnie wskazywała, że on akurat kalorii nie liczy. Faktycznie był misiowaty. Uroku nie dodawały mu też krzywy zgryz i zez – korygowany co prawda przez okulary z grubymi szkłami, mimo to zauważalny. Miś, a właściwie Robercik, musiał jednak mieć jakąś zaletę, w której zakochała się Klaudia wyglądająca jak światowej klasy modelka z nogami do nieba. Trudno było oderwać od niej wzrok. Nawet kobiety oglądały się za Klaudią na ulicy, bo nieczęsto spotyka się aż tak atrakcyjne dziewczyny.
Miś Robercik spełniał każdą zachciankę ukochanej, wciąż nie wierząc w szczęście, które go spotkało. Że taka dziewczyna jak ona… Że z takim chłopakiem jak on…
Jak się poznali? On – młody lekarz na rezydenturze – przyjął ją kiedyś na SOR-ze z ostrym bólem żołądka. Klaudia jadała mało, bo jej życie było jednym wielkim castingiem. Chciała zostać znaną aktorką. Uznała, że do tego celu zaprowadzą ją szczupła talia i duży biust, a nie szkoła teatralna, która – jak twierdziła – „zabija prawdziwy potencjał i talent”. Zresztą kto by tracił czas na czytanie książek, kiedy zamiast tego można nawiązać bliższą relację z jakimś panem reżyserem? Ale kiedy Klaudia poznała Misia, zakończyła wszelkie flirty. Oświadczyła wszem wobec, że w końcu poznała miłość życia i tym samym zaprzestaje przypadkowych uciech oraz zawierania nic nieznaczących relacji. Kiedy „Bella” (tak ją zwykł nazywać Miś, podkreślając zresztą w ten sposób jej największy atut – urodę) zwijała się z bólu, młody pan doktor prowadził wywiad:
– Co pani dzisiaj jadła?
– Jeszcze nic. – Klaudia zawyła z bólu.
– Jest siedemnasta. To niezbyt dobrze. Jest pani bardzo szczupła. Myślę, że przy pani wzroście mówimy o sporej niedowadze – zauważył lekarz.
– Tak, panie doktorze, ale czy to źle, że o siebie dbam? Auuuu! Niech pan coś zrobi. Boooooli!!!
Położył dłoń na jej dłoni, żeby dodać jej otuchy:
– Już, już… Zaraz zacznie działać środek uśmierzający ból. Potem zrobimy szereg badań, by wykluczyć perforację żołądka.
Klaudia zerknęła na dłoń lekarza i zauważyła zegarek wart trzysta tysięcy złotych. Mrugnęła i przetarła oczy, by zyskać pewność, że to nie omamy z bólu. Ale nie… Co jak co, ale w takich kwestiach nigdy się nie myliła. Może nie do końca odróżniała Dziady od Dziadka do orzechów, a za największe dzieło polskiej literatury uważała 365 dni Blanki Lipińskiej, ale doskonale wiedziała, ile kosztują męskie zegarki i jaki sygnał właściciel takiego jak ten wysyła otoczeniu. Faktycznie Miś Robercik pochodził z bardzo bogatej rodziny. Ojciec – biznesmen znajdujący się w pierwszej setce najbogatszych ludzi w Europie (!) – nie oszczędzał na synu. Dobrze go wykształcił. Zadbał o jego przyszłość. Wychowali go z matką na ambitnego i pracowitego młodzieńca, chociaż ich majątek mógł zabezpieczyć rodzinę na kolejne pokolenia. Ale też nie żałował mu drogich prezentów. Sam przystojny i atrakcyjny, próbował w ten sposób zrekompensować synowi to, czego postanowiła nie dać mu matka natura. Nie martwił się zanadto, że syn nie grzeszy urodą. Wiedział doskonale, że nic nie czyni mężczyzny tak pociągającym, jak złote karty kredytowe, dobry samochód i inne atrybuty wysyłające do ślicznotek komunikat: „Przy mnie, maleńka, będziesz leżeć i pachnieć”. Nie pomylił się, bo faktycznie Klaudia, mimo cierpienia, nie pozostała głucha na ten komunikat i od momentu, kiedy dostrzegła imponujący zegarek na przegubie dłoni chłopaka, weszła w rolę „takiej maaałej i takiej bieeednej, a pan, panie doktorze, taki mądry, silny i męski”.
Haczyk został połknięty. Pan doktor wyjątkowo troskliwie opiekował się dziewczyną. A kiedy okazało się, że to nie perforacja żołądka, tylko kamienie w woreczku żółciowym – na szczęście sytuacja nie wymagała pozostania w szpitalu – osobiście postanowił odwieźć pacjentkę do domu, by mieć pewność, że ta nie zasłabnie gdzieś po drodze. Po drodze zagaił w jedynie znany sobie sposób, a więc nawiązujący do zagadnień medycznych, bo Robercik nie miał jeszcze zbyt dużego obycia wśród dziewczyn:
– Nie bała się pani, że to jednak perforacja żołądka?
– Nie bałam się, bo nie wiem, co to znaczy – odpowiedziała z rozbrajającą szczerością dziewczyna, patrząc na doktora jak zraniona sarna wielkimi oczami, wykończonymi firanką długich, zalotnych rzęs. Szybko jednak dodała: – Ale pan, panie doktorze, jest taki mądry, że z pewnością mi wytłumaczy, co to ta per… per… performancja.
Urósł we własnych oczach. Nadął się jak indyk i pośpieszył z wyjaśnieniem, nie poprawiając błędu zrobionego przez Klaudię, by nie zwracać uwagi na jej niewiedzę:
– Perforacja żołądka, pani Klaudio, to po prostu dziura… Dziura w żołądku… A mówiąc jeszcze bardziej precyzyjnie, perforacja żołądka oznacza, że ściany narządu zostają przedziurawione na wylot, a kwaśna zawartość zaczyna przeciekać do jamy brzusznej. Niekiedy dochodzi do tego także uszkodzenie naczyń krwionośnych. Przebiciu ścian żołądka towarzyszy nagły, dźgający, niezwykle silny ból, początkowo tylko w okolicy narządu, później rozlewający się na cały brzuch, a nawet plecy, w miarę jak treści żołądkowe przeciekają do wolnych przestrzeni jamy brzusznej.
Dziewczyna zbladła.
– Och… Panie doktorze… Nie chcę więcej szczegółów. Słabo mi… – Po czym teatralnym gestem złapała się za głowę, a w duchu kolejny raz dziękowała Bogu, że nie jest specjalnie mądra i akurat w tej sytuacji nie miała pojęcia, co podejrzewają lekarze. Zamiast na stresie, w oczekiwaniu na wyniki badań, mogła się skupić na analizie wartości zegarka lekarza, a to, jak czas pokazał (nomen omen), przyniosło jej zdecydowanie większe korzyści.
Bardzo szybko okręciła sobie Robercika wokół małego palca, a on był w stanie zrobić dla niej absolutnie wszystko. Klaudia nie omieszkała z tej gotowości korzystać. Wykorzystywała chłopaka do granic możliwości, zarówno materialnie, jak i pod każdym innym względem.
„Misiu, jestem taka zmęczona i obolała. Zamówiłbyś masażystę dla swojej Misi?”
„Misiu, czuję, że sprzątanie mnie ogranicza, zabiera wolność, której potrzebuję, by obudzić w sobie artyzm i zostać wielką aktorką. Czy mógłbyś swojej Misi zatrudnić jakąś miłą panią do pomocy? Dzięki temu będę miała więcej czasu i siły również dla mojego Misia, który po dyżurze w szpitalu potrzebuje przecież wypoczętej i radosnej ukochanej, a nie jakiejś umęczonej i sfrustrowanej dziewuchy, prawda?”
„Misiu, w moim aucie coś dziwnie trzeszczy. Boję się nim jeździć. Zdecydowanie lepiej bym się czuła w nowym dżipie. Jest wysoki. Twoja Misia czułaby się tam taaaaka bezpieczna. No przecież mój Miś nie chce chyba, żeby Misi stało się coś złego?”
Po każdym tego typu pytaniu dodawała charakterystyczne spojrzenie. W szczególny też sposób wypowiadała słowo „Misiuuuu”, mrucząc niczym kocica i przedłużając ostatnią głoskę. Było to okropnie irytujące, ale nie dla Misia. Nie wiedzieć czemu nie był w stanie się temu oprzeć, chociaż każdy, absolutnie każdy dookoła po minucie obcowania z nimi widział, jak bardzo słodka Klaudia go wykorzystuje.
Co poradzić? Zakochał się chłop do szaleństwa. Miłość jest ślepa, a może wcale nie…? A może mimo nie najlepszego wzroku Robercik widział znacznie więcej, niż chciałby zobaczyć? Przecież musiał, choćby podświadomie, zdawać sobie sprawę, że gdyby poddał ukochaną próbie, gdyby na przykład nagle oświadczył, że stał się bankrutem, przysięgająca miłość aż po kres Klaudia pewnie poszłaby do domu sprawdzić, czy wyłączyła żelazko, i nigdy by nie wróciła.
Co tu kryć – Robercik wolał cieszyć się nieszczerą miłością, niż cierpieć w szczerej samotności. Ten układ miałby może nawet jakąś przyszłość, gdyby nie fakt, że… Ale nie uprzedzajmy faktów.
Natalia i Chris
Kamery poszły. Akcja! – krzyknął na planie nowego filmu reżyser specjalnie zatrudniony do tej produkcji i ściągnięty z samej Ameryki. A wiadomo, że w Ameryce wszystko jest lepsze, większe, bardziej imponujące. Film miał ogromny potencjał – nie tylko dzięki cenionej amerykańskiej reżyserii, ale przede wszystkim dzięki polskiemu producentowi, który znany był w świecie filmowym z tego, że produkcja, w którą inwestuje swój czas i pieniądze, szybko ląduje na pierwszych miejscach list najlepszych filmów roku, dekady, a kto wie, czy w przyszłości nie okaże się, że również stulecia. Facet miał nosa. Miał dobre kontakty. Miał szacunek w branży. Miał świetnie prosperującą agencję producencką. Własnego imienia nawet wśród samych Polaków używał tylko w angielskiej wersji, bo dzięki temu podczas międzynarodowych kooperacji był łatwo zapamiętywany i szybko uważany za swojego. Był niezły w tej robocie, ale do Stevena Spielberga trochę mu jeszcze brakowało.
Któregoś dnia podczas zdjęć zwrócił się lekceważąco do asystentki planu, nawet na nią nie patrząc, bo Chris nie wszystkich obdarzał spojrzeniem. W jego mniemaniu nie każdy zasługiwał na taki zaszczyt, jak chwila jego spojrzenia i uwagi.
– Ej, podaj mi scenariusz! – rzucił, machnąwszy przy tym bezczelnie ręką, jakby przywoływał służbę. Przyzwyczaił się, że najniższy szczebel ekipy, czyli właśnie obsługa techniczna, asystenci planu, makijażyści etc., skaczą koło niego i czują dumę, że przez chwilę mogą oddychać tym samym powietrzem.
Asystentka jednak okazała się odważniejsza, niż mogłyby wskazywać jej drobna postura, skromna sukienka i spojrzenie skierowane gdzieś na poziom czubków butów. Zachowanie Chrisa spowodowało, że uniosła się honorem i zareagowała spontanicznie:
– Na „ej” to tramwaj staje… – I odeszła, chociaż w tym samym momencie tego pożałowała i skarciła się w myślach, nazywając idiotką, która właśnie straciła pracę, bo Chris na pewno nie pozwoli na takie zachowanie, a to produkcja wysokobudżetowa. Była szansa w końcu podreperować budżet. Co jej szkodziło schować dumę do kieszeni i podać mu ten pieprzony scenariusz? Przecież w sumie była asystentką planu. Jej praca polegała właśnie również na tym, by asystować ekipie.
Ale Chris był w szoku. Zaintrygowała go ta młoda. Wszyscy, a zwłaszcza mężczyźni, mają w naturze gonienie króliczka, a zwłaszcza mężczyźni tacy jak Chris, znudzeni zafascynowanymi nimi pannami, które są na pstryknięcie, a nawet jeśli nie próbują zwrócić na siebie uwagi w sensie damsko-męskim, to w pracy są na każde zawołanie. Na rzuconą komendę: „Ej, podaj mi scenariusz” każda z nich uśmiechnęłyby się od ucha do ucha i w podskokach wykonała polecenie, szczęśliwa, że to ją właśnie poprosił, to ją zauważył.
Po skończonym dniu zdjęciowym Chris odnalazł dziewczynę. Podszedł do niej i już chciał coś powiedzieć, kiedy uprzedziła go:
– Dobra, dobra, wiem… Już pakuję swoje rzeczy. Nie trzeba mi powtarzać dwa razy. To był odruch. Może trochę nieprzemyślany, ale kurde… Teraz też bym tak odpowiedziała. No nic nie poradzę…
Zaśmiał się, coraz bardziej zafascynowany młodą gniewną.
– Czekaj, czekaj… Nie mówiłem nic o zwalnianiu cię. Raczej chciałem powiedzieć „przepraszam”, chociaż to słowo niełatwo przechodzi mi przez gardło. W sumie chyba nigdy, poza dzieciństwem, jeszcze go nie użyłem. Zjesz ze mną kolację?
Zamurowało ją. Stanęła jak wryta. Uśmiechnął się w sposób, który wydał jej się wręcz czarujący. Jeszcze przed chwilą miała go za buca, a teraz uległa jego urokowi. Nie była jednak w stanie zbyt wiele powiedzieć, a to ośmieliło go jeszcze bardziej:
– Powiedziałbym: „Ej, jaka jest twoja odpowiedź?”, ale może lepiej nie będę próbował…
Tym razem roześmiała się, bo trzeba przyznać, to było błyskotliwe. Atmosfera się rozluźniła. Zjedli tę kolację. Zaiskrzyło.
Natalia – bo tak miała na imię – zakochała się w nim do szaleństwa. Chris też czuł coś, czego wcześniej nie znał, ale natura casanovy nie pozwoliła mu w imię miłości całkowicie zmienić przyzwyczajeń. Takie rzeczy to tylko w bajkach. Jak się lubi „z niejednego pieca chleb jeść”, to najlepszy, najwspanialszy, z największą czułością pielęgnowany chleb nudzi się, kiedy je się go codziennie, nie wprowadzając żadnych urozmaiceń.
Kiedy zaczął skakać w bok, zabawiając się to z jedną, to z drugą, Natalia była już tak zakochana, że z dziewczyny, która kiedyś potrafiła unieść się dumą i odpowiedzieć wielkiemu panu producentowi tak, żeby mu w pięty poszło, nic nie zostało. Stała się ślepa i głucha na wyraźne symptomy zdrady. Nie wierzyła, że wspaniały Chris mógłby nie być jej wierny. Każdy, tylko nie on. Przecież się kochali. Co jakiś czas ktoś z jej bliskiego lub dalszego otoczenia spotykał Chrisa gdzieś na mieście w niedwuznacznej sytuacji z jakąś panną, ale Natalia nie chciała tego słuchać i zawsze miała w zanadrzu jakieś wytłumaczenie: „Co ty… To jego przyjaciółka. Ci filmowcy mają taki wylewny sposób witania się. Ale to tylko przyjaźń” albo: „Przestań, to na pewno jego kuzynka. Miała przyjechać do Warszawy w odwiedziny, więc pewnie to z nią go widziałeś”. Zrozumiawszy, że ona po prostu nie chce znać prawdy, znajomi odpuścili. Po co uszczęśliwiać kogoś na siłę? Zresztą są kobiety, które przez całe życie dzielnie znoszą zdrady, triumfując, że mężczyźni zawsze w końcu wracają do nich, bo tam jest ich dom. Ale czy Natalia to właśnie taka kobieta?
Była ubogą dziewczyną z nizin społecznych. Mądrą, skromną, wartościową. Ciężko pracowała, by opłacić studia. Przy Chrisie poznała nową jakość życia. W końcu przestała być Kopciuszkiem. Zaczęła przypominać księżniczkę. Rozpieszczał ją. Ubóstwiał. Uwielbiał. Ale monogamia nie leżała w jego naturze. Chyba nawet do pewnego stopnia kochał, ale nie dopuszczał do siebie miłości, która kazałaby mu zrezygnować z przelotnych romansów. Kiedy oświadczył się Natalii, dziewczyna popłakała się ze wzruszenia i szczęścia. Dla niej stanowiło to dowód, że wszystkie plotki o tym, że na mieście ktoś widział Chrisa obłapującego jakąś blondynę, a innym razem rudą, były nieprawdziwe. Przekazywały je złe języki. Te, które chciały ich skłócić. Może z zazdrości? Może z podłości? Ale oni będą razem na zawsze. Do końca świata. Na jej palcu błyszczał imponujący pierścionek zaręczynowy. Chris nie spieszył się z ustaleniem daty ślubu, jednak zmiana statusu z dziewczyny na narzeczoną była na tym etapie dla Natalii satysfakcjonująca. Dlaczego Chris oświadczył się Natalii? Na złość mamie! A poza tym stwierdził, że w sumie czemu nie? Natalia jest uczciwa, oddana, dobra, pracowita, porządna, atrakcyjna i przede wszystkim… bardzo wyrozumiała. Ideał. Po co szukać lepszej kandydatki na żonę? Skoro narzeczeństwo nie ograniczało jego przyzwyczajeń, to małżeństwo tym bardziej nie będzie. Tymczasem matka Chrisa była załamana mezaliansem, którego dopuszcza się jej ukochany jedynak.
– Ta dziewucha jest biedna jak mysz kościelna… Synu! Ja nie jestem materialistką, przecież wiesz, ale jak bieda była w domu, to do teatru nie chodziła, bo za co? Na operę i filharmonię też raczej nie było jej stać. Wystawy, muzea, języki obce… To wszystko kosztuje. Może jest miła i uczynna, ale nigdy nie nadrobi wiedzy i obycia, jakie ty masz, bo żeśmy z ojcem bardzo dbali o to, żeby ci nie brakowało dostępu do kultury, sztuki i wszystkiego, co wartościowe i rozwojowe. Synku… Ta różnica z wiekiem będzie ci coraz bardziej przeszkadzać. Uwierz mi.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki