Naznaczona - Anna Matusiak - ebook

Naznaczona ebook

Matusiak Anna

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Iva jest młodą, pełną życia dziewczyną ze wspaniałymi planami na przyszłość. Właśnie przeżywa swoją pierwszą wielką miłość. Jest szczęśliwa. Radość życia przerywa poważna choroba, która z niewinnego przeziębienia w szybkim tempie zmienia się w medyczny koszmar, w którym coraz trudniej o nadzieję. Krystek –młody fotograf zakochuje się z wzajemnością w swojej muzie Klarze. Zaczynają realizować marzenia i snuć plany na wspólną przyszłość. Ale los lubi płatać figle, nierzadko w okrutny sposób. Czy Iva wygrwa wyścig o życie? Czy Klara i Krystek zaznają wspólnego szczęścia? W jaki sposób losy tych ludzi zwiążą się ze sobą? Kto w medycznym bezwzględnym świecie zapłaci najwyższą cenę za walkę o lepsze jutro?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 273

Oceny
4,8 (24 oceny)
20
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
warszawa12

Nie oderwiesz się od lektury

co mam napisać jest 22.12 godz 2:05 i skończyłam czytać. Nie pamiętam kiedy książka mnie tak wciągnęła i łzy wylałam. Na prawdę polecam
10
Malwi68

Całkiem niezła

Ostatnio miałam okazję przeczytać książkę "Naznaczona" Anny Matusiak — Rześniowieckiej i chciałabym podzielić się swoimi wrażeniami. "Naznaczona" to historia o miłości i walce o życie, ale także głębokie spojrzenie na ludzkie losy, które splatają się w nieoczekiwany sposób. Anna Matusiak — Rześniowiecka umiejętnie prowadzi nas przez emocjonalne meandry swoich bohaterów, stawiając ich w obliczu najtrudniejszych wyzwań. Autorka w mistrzowski sposób łączy losy dwóch par, budując napięcie i wzruszenie. Książka zmusza do refleksji nad kruchością życia i siłą, jaką człowiek potrafi znaleźć w najtrudniejszych momentach. W szczególności poruszyło mnie, jak autorka ukazała medyczny świat – bezwzględny, pełen trudnych wyborów i poświęceń, gdzie nie zawsze udaje się wygrać z chorobą. W trakcie lektury "Naznaczonej" niejednokrotnie zastanawiałam się, jak ja sama poradziłabym sobie w obliczu takich wyzwań. Anna Matusiak — Rześniowiecka potrafiła w sposób niezwykle realistyczny i poruszający odda...
00
sylwiakeler
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Zakończenie mnie rozczarowało 🥹 zostawiło mnie z pytaniem czy się udało? Ale jest piękna polecam😍
00
EWELINA40

Nie oderwiesz się od lektury

Sama nie wiem co napisać książka rewelacja.Pokazuje wielką miłość ale tez tragedie jakie dotykają ludzi.Z niecierpliwością czytasz chcac wiedziec jak to sie wszystko potoczy Goraco polecam
00
agunia1981

Nie oderwiesz się od lektury

😥
00

Popularność




Iva

KILKA MIE­SIĘCY WCZE­ŚNIEJ

– Iva, zja­dła­byś coś porząd­nego… Wpa­dasz jak wiatr, łapiesz jabłko i wybie­gasz – Maria pró­bo­wała prze­mó­wić córce do roz­sądku.

– Oj, mamuś… Jadłam już dziś sałatkę. Lecę do Nivy – dziew­czyna odpo­wie­działa na jed­nym wde­chu i już jej nie było.

Maria poki­wała zna­cząco głową z dez­apro­batą, ale chwilę póź­niej uśmiech­nęła się pod nosem, wspo­mi­na­jąc, jak to było, gdy sama miała sie­dem­na­ście lat. Komu by się wtedy chciało jeść? Hor­mony buzują, a doba jest za krótka na to, by zre­ali­zo­wać wszyst­kie plany, które każ­dego dnia rodzą się w mło­dzień­czej gło­wie. Rozu­miała córkę, ale też mar­twiła się o nią. Była taka szczu­plutka. Kochała swoją jedy­naczkę ponad wszystko, zwłasz­cza że prze­szła nie­ła­twą drogę, by ją mieć. By jej się udało zostać mamą. Stare dzieje – pomy­ślała, odda­la­jąc od sie­bie te trudne wspo­mnie­nia, i poszła wsta­wić pra­nie.

***

DWA TYGO­DNIE PÓŹ­NIEJ

– Co oglą­da­cie? – kiedy Iva nie­śmiało zaga­jała w ten spo­sób roz­mowę, wia­domo było, że cze­goś od rodzi­ców chce.

– Serial… – zaczęła mama. – Ale…

– To ja nie będę prze­szka­dzać. Póź­niej przyjdę – dziew­czyna szybko się wyco­fała, ale Maria zatrzy­mała ją w pół słowa:

– Hej, hej… Cze­kaj… Możemy póź­niej obej­rzeć powtórkę. Co jest?

– A bo Niva robi uro­dziny. Jako pierw­sza z klasy. Jest naj­star­sza. Zapo­cząt­kuje tego­roczne osiem­nastki. I robi taką wielką imprezę. Wie­cie… Jak wesele pra­wie. Na sto osób. W dodatku nad morzem. W ich domku let­ni­sko­wym z ogro­dem. Dla­tego urzą­dza ją teraz – w waka­cje. Nie czeka na koniec roku, kiedy fak­tycz­nie się uro­dziła. Żeby sko­rzy­stać z pogody. To moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka i chcia­ła­bym się moc­niej zaan­ga­żo­wać w przy­go­to­wa­nia… I poje­chać tam z Nivą już tydzień wcze­śniej – wyre­cy­to­wała jed­nym tchem, jakby bojąc się dać któ­re­mu­kol­wiek z rodzi­ców dojść do głosu.

– Zga­dzam się! – odparła Maria bez żad­nych dodat­ko­wych pytań.

– Co??? – Iva nie­mal prze­tarła oczy z nie­do­wie­rza­nia.

– Za szybko? Mogę wyco­fać zgodę – zaśmiała się mama.

– Nie. Nie… Przy­znam, że spo­dzie­wa­łam się bata­lii, ale jestem mega­miło zasko­czona, mamuś. A ty, tato, też nie masz nic prze­ciwko? – Iva wolała dopy­tać.

– Skoro mama się zga­dza, to ja też – ojciec jak zwy­kle nie wysi­lił się zanadto, ale w tym aku­rat przy­padku Ivie to nie­spe­cjal­nie prze­szka­dzało. Wybie­gła zachwy­cona z pokoju i natych­miast zadzwo­niła do przy­ja­ciółki.

Iva i Niva

Rodzice trzy­mali Ivę krótko, stąd zasko­cze­nie dziew­czyny. Ufali jej i mieli z nią dobre rela­cje, ale wycho­dzili z zało­że­nia, że panienka z dobrego domu nie powinna się szla­jać po nocach, łazić po knaj­pach zbyt czę­sto, prze­sia­dy­wać pod blo­kiem na ławce i sku­bać sło­necz­nik. Dla­tego Iva czę­sto sły­szała „nie”, kiedy pro­siła o coś, co dla jej kole­ża­nek z klasy było normą. Ale tym razem uznali, że to abso­lut­nie wyjąt­kowa sytu­acja. Za chwilę i ona będzie miała osiem­na­ście lat. Sta­nie się peł­no­let­nia. Zda maturę. Wyfru­nie z domu na stu­dia. Osiem­nastkę ma się raz w życiu. Z Nivą przy­jaź­niły się od dziecka. To abso­lut­nie natu­ralne, że trak­to­wała jej święto nie­mal jak swoje. Maria i Piotr znali rodzi­ców Nivy. Nie przy­jaź­nili się, bo pocho­dzili z nieco innych świa­tów, co dziew­czyn­kom w przy­jaźni zupeł­nie nie prze­szka­dzało, ale jedni dru­gich sza­no­wali i uwa­żali za god­nych zaufa­nia. Niva pocho­dziła z bar­dzo majęt­nego domu. Dzięki temu jej mniej zamożna przy­ja­ciółka nie­raz spę­dziła dar­mowe waka­cje nad pol­skim morzem. A kiedy cho­ro­wała jako nasto­latka – rodzice Nivy udo­stęp­nili całej rodzi­nie Ivy swój nad­mor­ski domek na pra­wie dwa jesienne mie­siące, żeby wyje­chali i nawdy­chali się jodu, żeby mała mogła nabrać odpor­no­ści. W dodatku ni­gdy nie ocze­ki­wali żad­nej wdzięcz­no­ści i niczego w zamian. Mogli sobie pozwo­lić na bez­in­te­re­sowne poma­ga­nie i robili to. Dziew­czynki pla­no­wały stu­dia w tym samym mie­ście. Nie wyobra­żały sobie życia bez sie­bie. Jedna marzyła o Pozna­niu, druga o Wro­cła­wiu, więc usta­liły, że jeśli jedna się dosta­nie i tu, i tu, a druga tylko do jed­nego mia­sta, pójdą do tego jed­nego razem. Jeśli obie się dostaną do obu miast – będą loso­wały, dokąd osta­tecz­nie wyru­szą, ale na pewno obie w to samo miej­sce. Już i tak musiały się liczyć z tym, że będą cho­dziły na inne uczel­nie, bo mimo wspól­nych pasji i praw­dzi­wej, nie­mal sio­strza­nej miło­ści, jaka je połą­czyła – jedna była typową huma­nistką, a druga umy­słem ści­słym, więc stu­dio­wa­nie tego samego nie wcho­dziło w grę. Nie szko­dzi. Naj­waż­niej­sze było to, że po uczelni wrócą na tę samą stan­cję i będą sobie mogły opo­wia­dać godzi­nami, jak im minął kolejny dzień poważ­nego, doro­słego życia. Nie mogły się tego docze­kać, ale zanim… Trzeba było jesz­cze zdać maturę i dostać się na te stu­dia, więc tro­chę sto­po­wały swoje marze­nia i spro­wa­dzały się na zie­mię wizją zaku­wa­nia przez cały rok…

Jak się poznały?

W pia­skow­nicy… Wów­czas ich rodzice miesz­kali na jed­nym osie­dlu. Rodzice Ivy wciąż tam miesz­kają. Rodzice Nivy prze­nie­śli się na luk­su­sowe osie­dle zamknięte.

Wiele lat wcze­śniej dwie małe słod­kie dziew­czynki w paste­lo­wych sukie­necz­kach przy­szły z bab­ciami na plac zabaw. Bab­cie szybko się zga­dały i miło spę­dzały czas na wspól­nej roz­mo­wie, łypiąc przy oka­zji jed­nym okiem na wnuczki. W pew­nym momen­cie do jed­nej z dziew­czy­nek pod­szedł osie­dlowy urwis – Bar­tuś:

– Oddaj sia­mo­chód. Jesteś dziew­ciną. Lal­kami się baw – nakrzy­czał i pró­bo­wał wyszar­pać małej autko z rąk. Ta (jak się póź­niej oka­zało Niva) zaczęła pisz­czeć:

– Sam się baw lal­kami. Bar­dziej do cie­bie pasują niż auta – poje­chała mło­demu rasowo. Bar­tuś się wściekł i rzu­cił na Nivę. Bab­cia już się zerwała z ławki, ale oka­zało się, że jej inter­wen­cja nie będzie potrzebna, bo bawiąca się nie­opo­dal Iva (wtedy jesz­cze po pro­stu Iwonka) ruszyła w stronę dzie­cię­cej sza­mo­ta­niny i odważ­nie zła­pała małego za ucho. Potar­gała nim porząd­nie i napy­sko­wała w podob­nym tonie do Nivy:

– A ty co? Dziew­czynkę bijesz? Skoro tak, to nawet na zabawę lal­kami nie zasłu­gu­jesz…

Bar­tuś zro­bił się czer­wony jak burak i uciekł.

Małe przy­biły sobie piątkę. Podobno wyglą­dały komicz­nie. Umo­ru­sane, ze zmierz­wio­nymi wło­sami, słod­kie jak aniołki, ale z bar­dzo bojo­wymi minami, które już wtedy świad­czyły o tym, że w przy­szło­ści nikt nie będzie im w kaszę dmu­chał.

– Roz­darł ci sukienkę – powie­działa jedna do dru­giej.

– Trudno. Ta bitwa była tego warta – odparła z dumą Iwonka.

A bab­cie nie wie­działy, czy pła­kać, czy się śmiać. I obie czuły dumę, że ich wnuczki rosną na dziar­skie kobietki. Mogły mieć wtedy jakieś pięć lat.

Przed­sta­wiły się sobie:

– Niwa.

– Ale ład­nie… Nie zna­łam tego imie­nia. Ja jestem Iwonka.

– Czyli Iwa. Niwa i Iwa. Faj­nie, nie?

I tak zostało na lata. Potem jesz­cze zmie­niły „w” na „v” w pisowni – co czy­niło ich imiona jesz­cze bar­dziej zadzior­nymi i nikt sobie już nie wyobra­żał Nivy bez Ivy i Ivy bez Nivy. One same śmiały się, że to sym­bo­liczne dopa­so­wa­nie imion wtedy w pia­skow­nicy było swego rodzaju rytu­ałem bra­ter­stwa krwi – tylko bez… krwi. Pobru­dzone i poroz­ry­wane sukie­neczki musiały wystar­czyć.

Iva i Niva

TERAZ

– Ivka, doradź, co robić z alko­ho­lem… – ten temat był jedy­nym pro­ble­mem, który nie­po­koił przy­szłą sole­ni­zantkę pod­czas przy­go­to­wań.

– Nie rozu­miem. Czym się mar­twisz? – Iva chciała pomóc przy­ja­ciółce, ale nie­spe­cjal­nie rozu­miała, w czym rzecz.

– Mam wąt­pli­wo­ści, ile tego alko­holu kupić i jaki kon­kret­nie. Z jed­nej strony – jak będzie za mało, to impreza może się szybko skoń­czyć, z dru­giej strony – jak się chło­paki z klasy schleją i zro­bią tu chryję, to ni­gdy już nie będzie szansy, nawet mar­nej nadziei na jakąś przy­jemną imprezkę nad morzem.

– No tak. Teraz rozu­miem. Słu­chaj… Ani ja, ani ty nie pijemy zbyt dużo. Będziemy czu­wać i trzy­mać rękę na pul­sie. W razie czego popro­simy two­jego brata o pomoc. Jest star­szy, to jakoś pijaną gów­nia­rze­rię ogar­nie…

No wła­śnie… Niva miała star­szego brata. Marzyło jej się, że Iva i Miko zako­chają się w sobie. Wyobra­żała sobie cza­sem, że jej uko­chana przy­ja­ciółka zostaje w przy­szło­ści jej bra­tową. Wów­czas naprawdę sta­łyby się rodziną, cho­ciaż i tak w sercu jedna drugą trak­to­wała jak naj­praw­dziw­szą sio­strę. Może na tej osiem­na­stce jakoś mię­dzy nimi zaiskrzy? – myślała z nadzieją i przy­znała Ivie rację w spra­wie alko­holu.

– Słusz­nie… Miko na pewno sobie pora­dzi. Zwłasz­cza że przyj­dzie z trzema kole­gami. To był jego waru­nek. Powie­dział, że bez kum­pli umrze na impre­zie przed­szko­la­ków. Wielki doro­sły się zna­lazł.

Zaśmiały się.

Kilka dni póź­niej abso­lut­nie wszystko było gotowe i zapięte na ostatni guzik. Pozo­stała kwe­stia kre­acji dla sole­ni­zantki i jej naj­bliż­szej przy­ja­ciółki. Dziew­czyny posta­no­wiły następ­nego dnia wybrać się do mia­sta nie­opo­dal na zakupy, a teraz już tylko korzy­stać ze słońca, z waka­cji i faktu, że domek let­ni­skowy rodzi­ców Ivy znaj­do­wał się naprawdę bli­sko plaży.

Mło­dość jest piękna…

Kil­ka­na­ście minut póź­niej – rado­sne, pełne pasji, wigoru i pla­nów, leżały na ręcz­ni­kach, spi­jały łap­czy­wie pro­mie­nie słońca, opa­la­jąc swoje piękne, jędrne ciała i pla­no­wały, jakie cuda modowe wyha­czą naza­jutrz w miej­sco­wej gale­rii.

– Ja mam trudne zada­nie. Muszę wyglą­dać świet­nie, ale nie wolno mi kupić sty­lówki, która prze­bije twoją… – dumała Iva.

– Nooo… Fak­tycz­nie… – przy­znała jej rację Niva, co obie z zupeł­nie nie­wia­do­mych im powo­dów wpra­wiło w atak głu­pawki. Nie mogły prze­stać się śmiać. To kolejny objaw, który czyni mło­dość tak fan­ta­styczną.

***

OSIEM­NASTKA NIVY

Wyglą­dały jak bogi­nie. Obie wyso­kie, smu­kłe, zgrabne, z nogami jak męska bez­sen­ność – żeby spa­ra­fra­zo­wać Kobra­nockę. Lato było upalne, więc posta­wiły na prze­wiewne tka­niny. Iva wybrała gra­na­tową, krótką sukienkę na ramiącz­kach, Do tego tur­ku­sowe san­dałki z wąziut­kich pasecz­ków. Włosy prze­wią­zała tasiemką w iden­tycz­nym odcie­niu. A na dłoni błysz­czał znacz­nych roz­mia­rów pier­ścio­nek z oka­za­łym tur­ku­so­wym oczkiem. Tyle. Żad­nej prze­sady. Żad­nego prze­zdo­bie­nia. Czy­stość. Sub­tel­ność. Wdzięk. Na tle kole­ża­nek – z moc­nym, chwi­lami aż wul­gar­nym, maki­ja­żem, wycze­sa­nymi fry­zu­rami, utrwa­lo­nymi toną lakieru, ordy­nar­nymi szpil­kami, które miały czy­nić je doro­ślej­szymi i w ich mnie­ma­niu bar­dziej kobie­cymi – wyglą­dała jak kwiat z ogrodu Nivy. Była taka czy­sta, praw­dziwa, dziew­częca. Niva – gwiazda tego wie­czoru – zasza­lała i solid­nie odchu­dziła swój port­fel, wybie­ra­jąc zgrabny kom­bi­ne­zon w kolo­rze fuk­sji, za to w kla­sycz­nym, ele­ganc­kim, acz mło­dzień­czym kroju. Do tego make-up no make-up, włosy gładko zacze­sane w koń­ski ogon, zero biżu­te­rii i pro­ste prze­zro­czy­ste buty na szpil­kach, które przez brak koloru spra­wiały wra­że­nie, jakby nogi dziew­czyny były jesz­cze dłuż­sze, o ile to w ogóle było moż­liwe. Wszystko to powo­do­wało, że ow­szem, rzu­cała się w oczy, bo jak­żeby ina­czej, ale wyróż­niała ją – podob­nie jak przy­ja­ciółkę – natu­ral­ność, klasa oraz wize­ru­nek dosto­so­wany do wieku i oka­zji.

Miko – ku rado­ści Nivy – nie mógł ode­rwać wzroku od jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, ale uwagę Ivy przy­kuł jego naj­lep­szy kum­pel – Mati. Tak to w życiu bywa. Bo w tym cały jest amba­ras, żeby dwoje chciało naraz. To zresztą aku­rat było obu­stronne zauro­cze­nie od pierw­szego wej­rze­nia. Iva – jak na rasową przy­ja­ciółkę przy­stało – była na tej impre­zie niczym świad­kowa panny mło­dej na jej ślu­bie i weselu. Czu­wała nad tym, by niczego gościom nie bra­ko­wało. Gdy w któ­rejś czę­ści stołu koń­czyły się chipsy, natych­miast bie­gła do spi­żarki po zapasy. Podob­nie z napo­jami, alko­ho­lami, owo­cami, prze­ką­skami i wszyst­kim, czego zdrowa i silna mło­dzież jest w sta­nie zjeść tonę i wypić hek­to­li­try.

– Pomogę ci – Mati wyła­pał moment, kiedy znowu bie­gła po kolejne wik­tu­ały…

– O… świet­nie! Dzię­kuję… Nie sądzi­łam, że tak czę­sto będę tu bie­gać – zaśmiała się.

– Umówmy się, że od teraz będziesz po pro­stu mnie infor­mo­wać, co trzeba doło­żyć i gdzie, a ja pobie­gam za cie­bie – zaofe­ro­wał się szar­mancko. Iva poczuła, że pąso­wieją jej policzki, ale w przy­ga­szo­nym impre­zo­wym świe­tle chyba nie było to spe­cjal­nie zauwa­żalne…

***

– Zatań­czysz? – Miko odwa­żył się zro­bić ten krok i pod­szedł do Ivy, mając poczu­cie, że teraz albo ni­gdy.

– Jasne! – Iva z przy­jem­no­ścią przy­jęła zapro­sze­nie do tańca, nie podej­rze­wa­jąc nawet, że może się za tym kryć coś wię­cej poza zwy­kłą sym­pa­tią. Znali się z Miko od dziecka. Co prawda on był od dziew­czyn sporo star­szy, bo aż o dzie­sięć lat, więc ni­gdy nie udało im się nawią­zać jakiejś nie­sa­mo­wi­cie bli­skiej rela­cji, ale jed­nak… Kiedy bawiły się lal­kami w miesz­ka­niu Nivy, Miko był nie­opo­dal. Kiedy szły do Pierw­szej Komu­nii Świę­tej, Miko osią­gał peł­no­let­niość. Kiedy wci­nały gofry zro­bione przez mamę Nivy i pero­ro­wały przy tym zacie­kle o losach boha­terki ich ulu­bio­nej bajki, Miko kradł im gofra i wołał: „Takie gów­niary nie powinny za dużo jeść!”. Ale przy­szedł taki moment, kiedy zarówno dziew­czyny, jak i Miko­łaj prze­szli przez pewną cienką gra­nicę, za którą czas się wyrów­nuje i dopa­so­wuje, a kole­żanka upier­dli­wej młod­szej sio­stry prze­staje być rów­nie upier­dliwą mało­latą, która prze­szka­dza, bo pałęta się mię­dzy nogami. Nagle, jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, staje się piękną kobietą, od któ­rej nie da się ode­rwać wzroku. Dla Miko ta gra­nica została wła­śnie prze­kro­czona. Dla Ivy abso­lut­nie nie. Miko to Miko. Za to jego kolega Mati… To już zupeł­nie inna histo­ria. Iva sza­lała w tańcu z bra­tem Nivy. Czuła się z nim swo­bod­nie. Śmiała się. Wiro­wała. Bawiła się zna­ko­mi­cie. Ale kiedy pod­czas kolej­nego setu tanecz­nego do tańca popro­sił ją Mati, Miko dostrzegł ten cha­rak­te­ry­styczny rodzaj wstydu i onie­śmie­le­nia u mło­dej kobiety, który może ozna­czać tylko jedno… On jej się cho­ler­nie podo­bał. Matiego też znał przez całe życie. Porządny gość. Dobry kum­pel. Ostatni raz tak jak na Ivę patrzył na Syl­wię pięć lat temu. Nie­długo potem Syl­wia została dziew­czyną i naj­więk­szą miło­ścią Matiego, więc gdy poszła w tango z Irkiem, zła­mała mu serce i wyda­wało się, że już ni­gdy nie zaufa żad­nej i już ni­gdy na żadną nie spoj­rzy tak, jak patrzył na Syl­wię, która tego nie doce­niła. Teraz jed­nak tak wła­śnie patrzył na Ivę. Miko poczuł ukłu­cie zazdro­ści, z któ­rym nie mógł sobie pora­dzić. Na jego oczach Amor ustrze­lił tych dwoje. Gdyby nie fakt, że takie miło­sne dyr­dy­mały uwa­żał za straszny kicz, mógłby przy­siąc, że był świad­kiem „zaiskrze­nia”, o któ­rym tak pięk­nie czyta się w książ­kach i które tak suge­styw­nie odgry­wają akto­rzy kome­dii roman­tycz­nych. Iva i Mati patrzyli sobie w oczy i obcho­dzili się ze sobą w tańcu tak deli­kat­nie, jakby bali się, że jedno dru­gie mogłoby spło­szyć.

– Stary… dobrze, że mnie zapro­si­łeś na tę imprezę. Przy­ja­ciółka two­jej siory jest… mega! – Mati dosiadł się do kum­pla, by nieco ochło­nąć, a przy oka­zji pod­py­tać Miko­łaja o coś wię­cej.

– Czy ja wiem…? Znam ją od dzie­ciaka… – Miko­łaj wspiął się na wyżyny, żeby wia­ry­god­nie zagrać totalną obo­jęt­ność…

– Jaka ona jest? Powiedz mi o niej coś wię­cej, bo dziś mam wra­że­nie, że pozna­łem anioła…

– Wiesz co, stary… Zwy­kła szczujka. Tak ci powiem. Lubi face­tów. Okręca ich sobie wokół palca, a potem rzuca. Potrzebne ci to znowu?

Samo mu się tak powie­działo. Poczuł do sie­bie wstręt. Zwłasz­cza że nie znał sub­tel­niej­szej, uczciw­szej i porząd­niej­szej dziew­czyny od Ivy. A wyko­rzy­stał naj­więk­szy ból i lęk przy­ja­ciela po to, by mu zohy­dzić pannę, która i tak ni­gdy nie będzie jego. Pod­czas tańca zro­zu­miał, że dla niej zawsze będzie „bra­tem Nivy”, w dodatku takim, który w prze­szło­ści nie­raz wyka­zał się zło­śli­wo­ścią i nie­raz sta­rał się uprzy­krzyć życie mało­la­tom. Ot tak dla zabawy. Jak to starsi bra­cia młod­szym sio­strom, a i przy oka­zji – ryko­sze­tem – ich przy­ja­ciół­kom.

– O kurde… Dobrze, że mówisz… Nie wyglą­dała na taką… Ale Syl­wia prze­cież też nie wyglą­dała – Mati posmut­niał, zamy­ślił się, powró­cił pamię­cią do trud­nych momen­tów, które długo odcho­ro­wy­wał, a Miko­łaj poczuł się jesz­cze gorzej, bo dodat­kowo przy­po­mniał kum­plowi to, co nie­mal dopro­wa­dziło go do cięż­kiej depre­sji.

Jakoś dotrwali do końca imprezy. Iva sta­rała się od czasu do czasu ścią­gać wzro­kiem Matiego. Miała nadzieję, że w tym tańcu poczuł on, podob­nie jak ona, to coś. Gotowa była przy­siąc, że zadzia­łała mię­dzy nimi jakaś magia. Tym­cza­sem nagle chło­pak zaczął trak­to­wać ją jak powie­trze i nie szu­kał wię­cej z nią kon­taktu, nawet wzro­ko­wego. Miała ochotę poża­lić się Nivie, prze­ga­dać z nią ten temat, ale uznała, że jakoś dotrwa do kolej­nego dnia. W końcu tej nocy to nie ona była naj­waż­niej­sza. Niva świę­to­wała, ale kątem oka obser­wo­wała sytu­ację. A że znała dobrze całe to towa­rzy­stwo – wysnuła swoje wnio­ski.

***

NASTĘP­NEGO DNIA

– Jak tam kacyk, sis? – Iva nalała peł­no­let­niej (w sen­sie sym­bo­licz­nym, wciąż nie kalen­da­rzo­wym, ale jed­nak…) przy­ja­ciółce soku ze świeżo wyci­śnię­tych poma­rań­czy. Uznała, że wita­mina C jej się przyda, cho­ciaż tak naprawdę wie­działa, że Niva nie prze­sa­dziła z alko­ho­lem. Ni­gdy nie prze­sa­dzała. Ale emo­cje, drinki, impreza do rana – to wszystko na pewno jakoś się odbiło na samo­po­czu­ciu Nivy.

– Kaca brak i jestem mega­za­do­wo­lona. Było super. A ty jesteś na maksa kochana, że tak dba­łaś o to, by niczego nie bra­ko­wało… Ja to wszystko widzia­łam. Strasz­nie ci dzię­kuję. Mam nadzieję, że jed­nak zdo­ła­łaś się też tro­chę poba­wić… – Niva spo­glą­dała na Ivę bacz­nym okiem, cze­ka­jąc, kiedy ta sama zacznie opo­wia­dać o tym jakże istot­nym tańcu…

– Tak… Było super. Tylko… – Iva zmar­kot­niała, ale zanie­chała tematu i powtó­rzyła: – Było super.

– Kochana! Znam cię… Było super w tańcu z Matim, tylko… potem nie było kolej­nego tańca?

– Jezu… Kogo ja pró­buję oszu­kać? – zaśmiała się gorzko. – Jak myślisz, o co mu cho­dzi? Począt­kowo wyda­wało mi się, że wpa­dli­śmy sobie w oko.

– Muszę przy­znać, że też takie odnio­słam wra­że­nie… Dziwna sprawa. Matiego znam od lat. Przy­jaźni się z Mikim mniej wię­cej od pia­skow­nicy. Tak jak my. Tak iskrzyło mię­dzy nami, że uuu… Nor­mal­nie bałam się, że doj­dzie do wyła­do­wań i że korki pójdą – zaśmiała się, ale natych­miast spo­waż­niała. – Potem fak­tycz­nie coś się nagle ochło­dziło… Pocze­kajmy. Może się wystra­szył. Nie znam szcze­gó­łów, ale pamię­tam z opo­wia­dań, że kilka lat temu prze­żył, zdaje się, jakiś poważny zawód miło­sny czy coś w tym stylu… Może się wyco­fał, bo prze­ra­ziły go emo­cje, które poczuł?

– Kilka lat temu? Chło­pak w jego wieku ma na kon­cie jeden zawód miło­sny i po kilku latach miałby się wystra­szyć, bo mu się laska w tańcu spodo­bała… Nie no… Bez prze­sady. Żyjemy w XXI wieku.

– Tak, ale Mati jest jakby z innych cza­sów. Jak kocha, to na zabój. Jak cier­piał – to całym sobą. Z nikim się potem nie spo­ty­kał. Mocno to prze­cho­ro­wał. Pamię­tam, bo Miko strasz­nie się o niego bał. Żeby coś głu­piego nie strze­liło mu do głowy. Więc rozu­miesz, jaki to był kali­ber…

– O kurde… No to fak­tycz­nie… Cho­lera… To teraz jesz­cze bar­dziej mi się podoba.

– Spo­koj­nie cze­kaj… Nie mam wąt­pli­wo­ści, że coś tam się u niego zadziało. To się czuło w dru­gim końcu sali. Serio. Nie pocie­sza­ła­bym cię prze­cież tak głu­pio – Niva ana­li­zo­wała swoje spo­strze­że­nia, bo do peł­nej ukła­danki bra­ko­wało jej jakie­goś puz­zla i nijak nie mogła pojąć, gdzie tego puz­zla szu­kać.

– Wiem, wiem… Dobra. Nie gadajmy o tym. Pro­po­nuję plażę i lody. Potem solid­nie tu posprzą­tamy i koniec tego dobrego. Wra­camy do domu, kochana! – Iva spro­wa­dziła je obie na zie­mię.

– Dobry plan. Plaża. Lody. Nie myślmy na razie o powro­cie!

Miko

I co mi to da? Kurwa… Co za fra­jer… Co za tanio­cha… Zra­nić naj­lep­szego kum­pla? Zro­bić z porząd­nej dziew­czyny dziwkę? Po co? Żeby się nie spik­nęli? I co z tego? Ze mną też się nie umówi… Zresztą – nawet bym już nie miał odwagi star­to­wać… – z takimi myślami Miko bił się przez cały pora­nek po impre­zie sio­stry. Albo jesteś facet. Albo jesteś fra­jer – powie­dział do sie­bie w myślach kon­kret­nie i odważ­nie, po czym wyszu­kał numer kum­pla w tele­fo­nie.

– Co tam, bra­chu? Już się stę­sk­ni­łeś? – zaśmiał się Mati w słu­chawkę.

– Stary, nie prze­ry­waj mi teraz, bo muszę powie­dzieć wszystko, co mam do powie­dze­nia. Jestem dup­kiem, fra­je­rem i idiotą. Podoba mi się cho­ler­nie Iva. Od dawna. To porządna dziew­czyna, jakich mało. A że patrzyła na cie­bie wczo­raj tak, jak na mnie ni­gdy nie spoj­rzała ani przez sekundę, to jakieś wewnętrzne kurew­stwo we mnie zwy­cię­żyło i napier­do­li­łem ci głu­pot… – Miko nie oszczę­dzał się w tej spo­wie­dzi. Matiego na moment zatkało, ale po chwili sko­men­to­wał wyzna­nie kum­pla:

– O fuck… Stary… Nie wiem, co powie­dzieć… Może tylko, że jesteś gość. Bo taki tele­fon wyko­nać pew­nie nie było łatwo. Tylko teraz ja muszę dzia­łać, bo fra­je­rem to pew­nie ona nazywa w myślach mnie, jak po tym tańcu nawet już nie spoj­rza­łem w jej stronę…

– Wiem. Prośbę mam… Nie opo­wia­daj mi szcze­gó­łów z waszego związku. OK?

– Jakiego związku, Miko­łaj? Ponio­sło cię.

– Mati… Ten zwią­zek jest pew­nia­kiem. Nie mam co do tego cie­nia wąt­pli­wo­ści. I dzięki za łagodny wymiar kary. Czuję się jak ostatni chuj…

– Ej, ej… W ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu sekund obra­zi­łeś samego sie­bie tyle razy, że już nie miał­bym sumie­nia ci dokła­dać. Chill… Daj mi numer do two­jej sio­stry.

– Zaraz ci wyślę…

Roz­łą­czyli się. Miko­łaj zro­zu­miał, co to zna­czy mieć mie­szane uczu­cia. Z jed­nej strony ulga, że nie zawiódł kum­pla i odzy­skał honor, z dru­giej – doj­mu­jące poczu­cie, że to już koniec. Dupa… Wła­śnie osta­tecz­nie rzu­cił ich w swoje ramiona. No, ale cóż… Życie…

Iva i Niva

PLAŻA

– Ale mi dobrze… Teraz zaczy­nam odczu­wać zmę­cze­nie po tym cało­noc­nym bie­ga­niu do spi­żarki – Iva roz­ko­szo­wała się słoń­cem, w któ­rego pro­mie­niach kąpała całą swoją ład­nie już opa­loną syl­wetkę.

– Oj, ja też czuję, że emo­cje ze mnie scho­dzą, i jestem jakaś taka słaba, ależ mi przy­jem­nie… A ty, Iva, pla­nu­jesz robić osiem­nastkę jakoś hucz­nie? Masz uro­dziny w paź­dzier­niku, więc trzeba by się powoli zacząć zasta­na­wiać nad dobrą miej­scówką. Nie?

– …

– Iva! Sły­szysz mnie czy zasnę­łaś?

– Dla­czego tak nagle zobo­jęt­niał? – Iva zato­piła się w zupeł­nie innym świe­cie.

– Aaaa. Już rozu­miem. Nie poga­damy raczej o niczym innym, dopóki ten dupek nie odnaj­dzie ponow­nej drogi do cie­bie. No trudno… – Niva śmiała się, ale Iva nawet tego już nie usły­szała. Myślami była w tańcu z chło­pa­kiem, który bar­dzo zapadł jej w pamięć i młode, nie­winne jesz­cze serce.

Nawet dźwięk tele­fonu Nivy nie wybił jej z roz­my­ślań. Uczy­niły to dopiero pierw­sze słowa przy­ja­ciółki, na które Iva wyba­łu­szyła oczy i zamarła.

– O, cześć Mati. Słu­chaj, nie mogę ci podać numeru do Ivy bez jej zgody, ale może sama ci poda. Leżymy sobie wła­śnie na plaży. Chcesz ją do tele­fonu?

Iva zaczęła ner­wowo się wachlo­wać. W sekundę sta­nęła nie­mal na bacz­ność. Prze­jęła tele­fon od przy­ja­ciółki i sta­rała się bar­dzo, by jej głos brzmiał obo­jęt­nie i nie wska­zy­wał na choćby część tych emo­cji, które wła­śnie w niej wrzały, a może już nawet zaczęły bul­go­tać.

– Witaj, Mati… Czy coś się stało? – zapy­tała nieco pro­wo­ka­cyj­nie. Usły­szaw­szy odpo­wiedź, nie mogła sobie odmó­wić cie­nia iro­nii: – Nie udało nam się poroz­ma­wiać pod­czas imprezy, cho­ciaż czasu nie bra­ko­wało, więc wolę dopy­tać… – po chwili, pod­czas któ­rej Mati obie­cał, że wytłu­ma­czy dziew­czy­nie kosmiczną pomyłkę, któ­rej padł nie­jako ofiarą, Iva szybko ucięła temat, bo nie chciała zabrzmieć jak ktoś, kto robi wyrzuty swo­jemu jesz­cze nawet nie kole­dze. Mógłby pomy­śleć, że gdyby się zaczęli spo­ty­kać, to co chwilę cze­ka­łaby na niego awan­tura i roz­li­cza­nie z każ­dego słowa, czynu, gestu. – Abso­lut­nie się nie tłu­macz. Nie mam do cie­bie żad­nych pre­ten­sji. Naprawdę się wystra­szy­łam, że coś się stało. Jeśli chcesz się ze mną napić kawy, to jasne. Z przy­jem­no­ścią… – odpo­wia­dała spo­koj­nie, jakby jej nie zale­żało zupeł­nie, po pro­stu się godzi, bo aku­rat nie ma lep­szych pla­nów, ale mimo spo­koj­nego tonu ska­kała z eks­cy­ta­cji i wewnątrz sie­bie tak naprawdę bez­dź­więcz­nie pisz­czała z rado­ści.

Niva bar­dzo się ucie­szyła z takiego obrotu sprawy:

– O, szybko poszło! – krzyk­nęła do przy­ja­ciółki, gdy tamta tylko skoń­czyła roz­ma­wiać przez tele­fon.

– Jezu, Jezu, Jezu… W co ja się ubiorę? Jak powin­nam wyglą­dać, idąc na kawę? Kur­czę… To prze­cież tylko kawa. Nie jakaś randka. Kola­cja. Czy coś. Nie mogę się jakoś wystroić, żeby nie zro­bić z sie­bie idiotki. Ale T-shirt i dżinsy to chyba zbyt codzien­nie, nie? On jest o dzie­sięć lat star­szy… A jeśli uzna, że jestem gów­niarą, mało­latą, z którą nie ma o czym gadać? O czym powin­nam roz­ma­wiać z chło­pa­kiem, od któ­rego dzieli mnie dekada? Nie… Chyba powin­nam to odwo­łać – traj­ko­tała jak kata­rynka. Policzki jej pło­nęły. Niva śmiała się w głos. Przy­tu­liła roz­e­mo­cjo­no­waną przy­ja­ciółkę i kiedy poczuła w swo­ich ramio­nach, że emo­cje i całe napię­cie powoli z Ivy scho­dzą, powie­działa:

– Kochana moja… Będzie pięk­nie. Zoba­czysz. Marzy­łam co prawda, że to będzie Miko. Ale trudno. Możesz być „tylko” moją duchową sio­strą, nie bra­tową, ważne, żebyś była szczę­śliwa…

Maria i Piotr

Rodzice Ivy byli dosyć spe­cy­ficz­nym mał­żeń­stwem. Niby bli­scy sobie, ale tak naprawdę od lat żyjący bar­dziej obok sie­bie niż ze sobą. Gdyby ich ktoś zapy­tał, czy się kochają – pew­nie odpo­wie­dzie­liby coś w rodzaju: „Co to za pyta­nie? Pew­nie, że tak. Przez całe życie razem prze­cież, to jak ina­czej?”. Ale gdyby ktoś popro­sił, żeby wymie­nili cho­ciaż jedną sytu­ację, kiedy w ostat­nich latach robili coś razem – dla sie­bie, dla roz­rywki, dla swo­jego związku – zapewne nie byłoby im łatwo ją sobie przy­po­mnieć.

Poznali się jako bar­dzo mło­dzi ludzie na impre­zie uro­dzi­no­wej u wspól­nego kolegi. Maria szko­liła się na fry­zjerkę. Piotr miał prze­jąć firmę melio­ra­cyjną po ojcu. Uczył się w tech­ni­kum i pra­co­wał w każ­dej wol­nej chwili u ojca w zakła­dzie, żeby się na bie­żąco przy­uczać. Lubił przy­glą­dać się tacie. Lubił patrzeć, jak ten robi pre­cy­zyjne rysunki, kiedy na przy­kład zamie­rzał skła­dać swoją ofertę na jakiś prze­targ. Teczki z doku­men­tami przy­go­to­wa­nymi przez ojca zawsze były per­fek­cyjne, ogar­nięte na tip-top. Szcze­gó­łowe wyli­cze­nia, pomiary, szkice. Dbał o dro­bia­zgi, więc jego firma była ceniona. Dokład­nie iden­tyczne war­to­ści prze­ka­zał synowi, który – jak się oka­zało w przy­szło­ści – z suk­ce­sami popro­wa­dził rodzinną firmę, kon­ty­nu­ując dzieło zało­ży­ciela. Podob­nie jak ojciec nie zawsze wygry­wał prze­targi, bo miał jedną zasadę. Był do bólu uczciwy. Żadne więc prze­wały nie wcho­dziły w grę. Wszystko robił zgod­nie z pra­wem. Ani pół czło­wieka nie pra­co­wało u niego ni­gdy na czarno, pod­czas gdy w innych fir­mach tego typu była to abso­lut­nie norma, więc już cho­ciażby z tego względu tamte firmy były do przodu kil­ka­na­ście tysięcy mie­sięcz­nie. W upalne dni ścią­gał ludzi z robót do domów już około jede­na­stej przed połu­dniem, kiedy tylko żar zaczy­nał doskwie­rać tak, że gro­ziło to jakimś zdro­wot­nym nie­bez­pie­czeń­stwem jego pra­cow­ni­kom. Pro­ste chło­paki, któ­rych zatrud­niał, bar­dzo go sza­no­wali, bo on sza­no­wał każ­dego z nich. Czasy były takie, że wielu nie pokoń­czyło żad­nych szkół. Byli wśród nich nawet tacy, któ­rzy nie potra­fili pisać i czy­tać. Piotr każ­dego trak­to­wał z takim samym sza­cun­kiem, jak rów­nego sobie. Po pro­stu jak czło­wieka. Miał tylko jedną zasadę. Żad­nego alko­holu! Jeśli zła­pał któ­re­goś pod wpły­wem, nie było dys­ku­sji. Naj­mniej­szej! Koniec pracy, choćby sytu­acja oso­bi­sta pechowca była wyjąt­kowo trudna. Choćby wyja­śnie­nie było naj­bar­dziej wia­ry­godne ze wszyst­kich. Nawet nie słu­chał. Mawiał wów­czas: „Tym bar­dziej powi­nie­neś był sza­no­wać pracę i godziwe warunki, skoro masz nie­ła­two w domu. Tym bar­dziej nie powi­nie­neś był pozwa­lać sobie na uchy­bie­nie, któ­rego nie wyba­czam i nie tole­ruję. Lojal­nie o tym każ­dego z was uprze­dza­łem”. Musieli więc przy­znać (nawet kiedy bła­ga­jąc o litość i jesz­cze jedną szansę, nie dosta­wali jej), że „z pana Pio­tru­sia to hono­rowy i porządny chłop…”. Czę­sto doda­wali też szcze­rze, z auten­tyczną skru­chą: „Ja głupi byłem, że to spie­przy­łem”. To było coś, bo rzadko tra­fia się na pra­co­daw­ców, któ­rych darzy się sza­cun­kiem, nawet w momen­cie, gdy każą oddać rze­czy służ­bowe i ni­gdy wię­cej nie wra­cać.

Piotr był męż­czy­zną mało­mów­nym – zarówno w życiu zawo­do­wym, jak i pry­wat­nym. Ni­gdy nie było do końca wia­domo, co myśli, co czuje, czy coś go gry­zie, czy się czymś mar­twi… Jego twarz nie wyra­żała zbyt wielu emo­cji. Nauczył się być twar­dym face­tem, bo twar­dzi byli męż­czyźni w całym jego rodzie. Dzia­dek tre­so­wał ojca, a i ojca metody wycho­waw­cze trudno było nazwać edu­ka­cją – już prę­dzej kuź­nią. Wyni­kało to z ich mak­sy­mal­nie kon­kret­nych cha­rak­te­rów i oso­bo­wo­ści. Świat dla dziadka i ojca był czarno-biały. Bez barw pośred­nich. Mały Pio­truś cho­dził jak w zegarku – żeby tylko taty nie zde­ner­wo­wać. Bał się go bar­dzo, mimo że ojciec w grun­cie rze­czy miał dobre serce i inten­cje. Tylko wła­sny zimny chów nie nauczył go czu­ło­ści, cie­pła i oka­zy­wa­nia synowi tro­ski. Czasy też były inne. Nie było mody na part­ner­stwo w rodzi­nie. Ojco­wie rzadko uży­wali słów „kocham cię” w sto­sunku do swo­ich dzieci – zwłasz­cza synów. Za to powie­dze­nie „chło­paki nie pła­czą” – dziś ganione przez wszel­kich psy­cho­lo­gów i tera­peu­tów – sta­wało się nie­mal mot­tem życio­wym każ­dego małego chłopca. Jako dziecko Piotr zamknął się w sobie. Wycho­dził z zało­że­nia, że mniej zna­czy wię­cej, więc zawsze wolał słu­chać innych, a sie­bie mocno daw­ko­wać. Dla kobiet była to cecha bar­dzo pocią­ga­jąca, bo prze­cież jak świat świa­tem płeć piękna uwiel­biała męż­czyzn, któ­rzy chcą słu­chać i potra­fią to robić.

Maria i Piotr miesz­kali w nie­du­żej miej­sco­wo­ści pod War­szawą. Byli rówie­śni­kami, więc znali się z widze­nia, cho­ciaż każde miało swoje grono zna­jo­mych i ni­gdy nie przy­szło im się jakoś bli­żej poznać. Ale był taki jeden kolega, który nale­żał do jed­nego i do dru­giego grona, bo w jed­nym miał przy­ja­ciół z klasy (w tym Marię), a w dru­gim – bli­skie kuzy­no­stwo (w tym Pio­tra). I wła­śnie ten kolega wypra­wiał uro­dziny, na któ­rych Maria i Piotr – mimo że mijali się w życiu dzie­siątki razy – w końcu mieli szansę poroz­ma­wiać i – jak to się wtedy mówiło – poczuć do sie­bie miętę. Mieli po pięt­na­ście lat. Dziś powie­dzie­li­by­śmy, że to jesz­cze dzie­ciaki, ale wtedy wiek mło­dych ludzi okre­ślało się nieco ina­czej, skoro dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nia nie­za­mężna dziew­czyna sta­wała się starą panną. Brzmi jak żart. A jed­nak…

Czym Piotr urzekł Marię? Tra­fił z kom­ple­men­tem w punkt.

– Cześć… W końcu jest oka­zja się poznać. Jestem Pio­trek.

– A ja Mary­sia. Masz rację. Znamy się z widze­nia, ale jakoś ni­gdy nie było warun­ków…

– Nie chciał­bym być banalny i wysko­czyć z jakimś tanim fra­ze­sem, który uznasz za bez­na­dziejny pod­ryw, ale… masz śliczną fry­zurę.

Maria, któ­rej pasją było cze­sa­nie, ści­na­nie, far­bo­wa­nie i upi­na­nie, wła­śnie wtedy poczuła, że to jest męż­czy­zna jej życia. Nie tylko doce­nił jej dar, ale też… No jaki facet zwraca uwagę na włosy? Piotr wiele lat póź­niej na­dal twier­dził, że mówił szcze­rze, a nie dla­tego, że dosko­nale wie­dział, że Mary­sia chce zostać fry­zjerką, i że obmy­ślił sprytny plan, by ją wziąć na doce­nie­nie jej talentu. Kto wie, jak było naprawdę… Ważne, że zadzia­łało…

Zostali parą. Wzięli ślub. Kupili miesz­ka­nie. Urzą­dzili swoje gniazdko. Było im dobrze. Zapra­gnęli dziecka i tu zaczęły się schody…

Mimo wielu sta­rań Marii nie uda­wało się zajść w ciążę. Pocho­dzili z domów, w któ­rych te kwe­stie sta­no­wiły temat tabu. Nie roz­ma­wiało się o intym­no­ści, o sek­sie. Nie nauczyli się być ze sobą szcze­rzy, więc w obli­czu pro­ble­mów – nazwijmy to – pro­kre­acyj­nych, rów­nież zamiast usiąść i poga­dać, dodać sobie wza­jem­nie otu­chy, każde zaczęło zamy­kać się w swoim świe­cie, inter­pre­tu­jąc oczy­wi­ście zacho­wa­nie part­nera cał­ko­wi­cie błęd­nie.

Jest zawie­dziony. Co ze mnie za kobieta, skoro nie potra­fię mu nawet dziecka uro­dzić? – Maria zadrę­czała się takimi myślami.

Nie umiem jej wes­przeć. Nie umiem być przy­ja­cie­lem. Nie potrze­buję dziecka jakoś bar­dzo do szczę­ścia, ale ona będzie przez całe życie nie­szczę­śliwa, jeśli się nie uda – Piotr rozu­mo­wał w zupeł­nie inny spo­sób.

Gdyby potra­fili usiąść i poroz­ma­wiać ze sobą szcze­rze, dawno by ten pro­blem roz­wią­zali. Maria prze­sta­łaby czuć pre­sję, a Piotr – nie odczu­wa­jący sil­nej potrzeby rodzi­ciel­skiej – mógłby wspa­niale odwra­cać uwagę Marii od pro­blemu, co w bar­dzo wielu przy­pad­kach koń­czy się po pro­stu ciążą, wyni­ka­jącą z rado­snego bycia razem, z intym­no­ści nie­ob­cią­żo­nej wizją testu cią­żo­wego, który będzie jak wynik egza­minu, a nie efekt wspa­nia­łych, wspól­nych, peł­nych unie­sień chwil.

Ich mil­cze­nie sta­wało się coraz bar­dziej nie do znie­sie­nia. Oboje sta­rali się uda­wać, że jest jak daw­niej, ale sie­kiera wisiała w powie­trzu i potę­go­wała wza­jemny żal i poczu­cie nie­szczę­ścia.

– Obiad.

– Już idę.

Jedze­nie w mil­cze­niu…

– Pyszny.

– Dzię­kuję.

– Zostaw, ja posprzą­tam.

– Dobrze. Dzię­kuję.

Tak prze­bie­gały ich dia­logi. Nie patrzyli sobie przy tym w ogóle w oczy, żeby nie wyczy­tać w nich wię­cej, niż chciały wypo­wie­dzieć usta.

Ich zbli­że­nia intymne odby­wały się zde­cy­do­wa­nie rza­dziej, a jeśli już do nich docho­dziło, to w total­nym mil­cze­niu, cho­ciaż oboje bar­dzo chcieli w końcu ze sobą poroz­ma­wiać. Słowa ugrzę­zły im jakby w gar­dle. Nie byli w sta­nie ich z sie­bie wydu­sić. Jakby zwy­kła roz­mowa była czymś naj­trud­niej­szym na świe­cie. Z każ­dym dniem ta wła­śnie „zwy­kła roz­mowa” ura­stała coraz bar­dziej do rangi cze­goś tak nie­na­tu­ral­nego, że nie mogła się już ot tak po pro­stu wyda­rzyć. W taki wła­śnie spo­sób ludzie zapa­dają się w swoje wewnętrzne światy. Odda­lają się od sie­bie. A na roz­pra­wach roz­wo­do­wych czę­sto ani jedno, ani dru­gie nie potrafi już powie­dzieć, co tak naprawdę nie zadzia­łało. Co się stało, że kocha­jący się ludzie, któ­rzy kie­dyś zde­cy­do­wali się pójść wspól­nie przez życie, prze­stali być sobie bli­scy? Kto wie, czy Marię i Pio­tra nie cze­ka­łoby takie wła­śnie zakoń­cze­nie, gdyby nie ten dzień, kiedy Maria – bez wiary, raczej z przy­zwy­cza­je­nia – zro­biła test cią­żowy i zoba­czyła na nim dwie kre­ski. Wbie­gła do sypialni z piskiem, co w panu­ją­cej w tym domu od wielu tygo­dni ciszy było wręcz nie­na­tu­ral­nie inwa­zyj­nym dźwię­kiem.

– Jestem w ciąży, Pio­truś! Udało się! Udało!

W jed­nej chwili ule­ciały w zapo­mnie­nie wszyst­kie nega­tywne emo­cje. W jed­nej chwili znowu stali się szczę­śli­wymi ludźmi. Ska­kali z rado­ści. Przy­tu­lali się. I zaczęli roz­ma­wiać… „Nastą­piło zwol­nie­nie blo­kady”, żeby zacy­to­wać słowa z for­mułki loso­wa­nia LOTTO. Nomen omen oboje czuli się, jakby wła­śnie wygrali w totka. Tego dnia zro­bili sobie wolne. Leżeli. Zaja­dali różne pysz­no­ści, robiąc sobie cał­ko­wity odpust na jakie­kol­wiek diety. Oglą­dali seriale. I pla­no­wali:

– Myślisz, że to będzie chło­piec czy dziew­czynka, Pio­truś?

– A czy to ważne?

– A jak byś wolał?

– Nie wiem… Byle zdrowe.

– Masz rację… Bóg mnie wysłu­chał.

– Nas wysłu­chał – dodał Piotr.

– To ty też się modli­łeś? – zdzi­wiła się Mary­sia.

– A jak? Coś ty myślała? – uśmiech­nął się przy­szły tata i po raz pierw­szy od dawna szcze­rze przy­tu­lił żonę i poczuł ogromną ulgę, bo ich wza­jemne odda­la­nie się od sie­bie bar­dzo wiele go kosz­to­wało.

***

MIE­SIĄC PÓŹ­NIEJ

Maria cze­sała wła­śnie klientkę. Cho­dziła do pracy, cho­ciaż odczu­wała silne mdło­ści, sen­ność, osła­bie­nie i zmę­cze­nie. Zda­rzało się, że szła do toa­lety, sia­dała na muszli klo­ze­to­wej i zasy­piała choć na kilka minut, bo utrzy­ma­nie otwar­tych oczu było jed­nak zbyt trudne. Ale wia­domo. Takie są początki. Wiele kobiet to znosi – tłu­ma­czyła sobie i cze­kała, kiedy te okropne objawy miną. Nagle poczuła silny ból w oko­li­cach pod­brzu­sza. Chwilę potem klientka krzyk­nęła i przy­kryła usta dło­nią, poka­zu­jąc pal­cem na kro­cze Marii. Ponie­waż Maria odbi­jała się we fry­zjer­skim lustrze – nie musiała nawet spusz­czać głowy, żeby dostrzec czer­woną, powięk­sza­jącą się plamę na spodniach. Zawyła, dosko­nale prze­czu­wa­jąc, co to ozna­cza. Klientka – nie­świa­doma ciąży Marii – w tym cza­sie wykrę­cała numer na pogo­to­wie. Przy­tu­liła Marię mocno.

– Nie dener­wuj się. Spo­koj­nie. Oddy­chaj. Zaraz przy­je­dzie pomoc.

Prze­ra­żona Maria spoj­rzała jej głę­boko w oczy i wyszep­tała:

– Moje dziecko… Ciąża…

Klientka przy­tu­liła ją jesz­cze moc­niej i zamru­gała bar­dzo inten­syw­nie rzę­sami, żeby powstrzy­mać napły­wa­jące do oczu łzy. Sama była matką i nie miała wąt­pli­wo­ści, że kałuża krwi nie daje wiel­kich nadziei na dobre wia­do­mo­ści.

Maria poro­niła.

Piotr odwie­dził ją w szpi­talu.

Leżała i patrzyła w sufit.

Nawet na niego nie spoj­rzała.

Tym razem sta­nął na wyso­ko­ści zada­nia. Nie dopu­ścił do tego, by tygo­dnie ciszy znowu ich od sie­bie odda­liły. Tej próby ich mał­żeń­stwo już by nie wytrzy­mało. To pewne.

– Mary­siu… Spójrz na mnie. Nie jestem naj­lep­szy w roz­ma­wia­niu na te tematy. Nie umiem mówić o emo­cjach. Ale przej­dziemy przez to razem.

Chyba ura­to­wał jej wtedy życie. Wie­działa, że to dla kogoś takiego jak Piotr wiel­kie i trudne wyzna­nie. Wie­działa, że mu zależy na nich, skoro zdo­łał wypo­wie­dzieć coś tak szcze­rego i praw­dzi­wego. Skoro zdo­łał zło­żyć dekla­ra­cję bycia przy niej na dobre i na złe, nie przed ołta­rzem, kiedy te słowa są tylko czę­ścią pew­nego rytu­ału, ale w praw­dzi­wym życiu i to w momen­cie, kiedy nade­szło wła­śnie to złe.

Maria powoli docho­dziła do sie­bie.

Zaczęła sobie tłu­ma­czyć, że prze­cież naj­waż­niej­sze jest to, że udało jej się zajść w ciążę. To ozna­cza, że nie jest bez­płodna. Uda się znowu. Kiedy tylko będzie gotowa, by sta­rać się z mężem ponow­nie o wyma­rzone maleń­stwo. Z tej myśli uczy­niła swój cel. I znowu zaczęła z nadzieją spo­glą­dać w przy­szłość.

Udało się ponow­nie…

Tym razem ich radość była nieco bar­dziej powścią­gliwa.

– Wiesz, Maryś… Może zamknij lokal… Firma idzie dobrze. Pora­dzimy sobie z mojej pen­sji. Ty leż i odpo­czy­waj… – zapro­po­no­wał Piotr.

Bar­dzo roz­czu­lił tym żonę, ale ona wie­działa, że zamknię­cie lokalu już teraz ozna­cza zaczy­na­nie wszyst­kiego od nowa po poro­dzie. W tam­tych cza­sach urlop macie­rzyń­ski trwał tylko trzy mie­siące, ale mimo wszystko… Oboje byli na swoim i dosko­nale zda­wali sobie sprawę z tego, że to od pracy ich wła­snych rąk zależy roz­wój ich biz­ne­sów.

– Pio­truś… Dziecko to wydatki. Jeśli zamknę lokal, stracę wszyst­kie klientki. Myśla­łam, że będę sobie pra­co­wać aż do roz­wią­za­nia, a potem po poro­dzie tak usta­wię stałe klientki, że te, które robią coś raz na dwa mie­siące, zro­bię tuż przed poro­dem, więc potem będę je miała zapi­sane dopiero dwa mie­siące po poro­dzie, a te, które potrze­bują czę­ściej, będę jakoś uma­wiać na dwa dni w tygo­dniu – od rana do nocy – i wygo­spo­da­ruję ten czas, żeby był wilk syty i owca cała… Tym spo­so­bem może nie zyskam nowych klien­tek, ale nie stracę dotych­cza­so­wych, a maleń­stwo będzie miało mamę przy sobie naj­dłu­żej, jak się da.

– Oj, Mary­siu… Widzę, że masz już wszystko obcy­kane…

– Wszystko… Nawet prze­my­śla­łam, że w te dwa dni w tygo­dniu, w które bym po poro­dzie poszła do pracy na taką bar­dzo długą zmianę, maleń­stwo dosta­wa­łoby mleko, które bym w dzień poprze­dza­jący ścią­gała ze spo­rym nad­dat­kiem z każ­dego kar­mie­nia i zosta­wiała w lodówce świeże i peł­no­war­to­ściowe…

– No nie­źle… To co ja mogę… Pro­szę cię tylko, nie prze­mę­czaj się, rób sobie więk­sze prze­rwy mię­dzy klient­kami… Znam cię. Potra­fisz przez cały dzień stać z rękami do góry i wyko­rzy­stać każdą minutę na wci­śnię­cie w kolejkę nową panią, która tak bła­gal­nie na cie­bie patrzyła, że prze­cież nie mogłaś odmó­wić… – zaśmiał się Piotr.

– Jak ty mnie znasz! – Maria przy­tu­liła się do męża.

Po kil­ku­na­stu tygo­dniach sytu­acja się powtó­rzyła. Tym razem plama krwi poja­wiła się rano, w łazience, pod­czas poran­nej toa­lety. Marysi bar­dzo chciało się siku. Ale kiedy szła do toa­lety, poczuła gorąco w oko­li­cach kro­cza. W pierw­szym momen­cie miała nawet taką absur­dalną myśl, że nie utrzy­mała moczu. Pamię­tała z dzie­ciń­stwa takie uczu­cie, kiedy zda­rzyło się zsi­kać w łóżku, bo na przy­kład śniło jej się, że siada na noc­niczku i… To cie­pło roz­le­wa­jące się dookoła było takie przy­jemne. Teraz czuła podob­nie, ale tylko przez uła­mek sekundy, bo natych­miast zauwa­żyła krew i już wie­działa, że to koniec…

***

– Pani Mario… Jak się pani czuje? – zapy­tał lekarz na obcho­dzie kilka godzin po poro­nie­niu.

– Fizycz­nie czy psy­chicz­nie? – zapy­tała kon­kret­nie, zobo­jęt­niała i – zda­wać by się mogło – wyzuta z emo­cji.

– Fizycz­nie… Psy­chicz­nie mogę się domy­ślać – dopre­cy­zo­wał dok­tor.

– Jest OK. Chyba. Nie wiem. Nic nie czuję.

– Rozu­miem.

Lekarz nie drą­żył. Wie­dział, że to nie ten czas. Może dla­tego, że jego żona też kie­dyś stra­ciła ich dziecko. Może dla­tego, że był empa­tycz­nym czło­wie­kiem. A może z oby­dwu powo­dów.

Pod­czas kolej­nego bada­nia, mają­cego na celu spraw­dze­nie, czy wszystko zostało z pacjentki wyły­żecz­ko­wane i nie ma zagro­że­nia jakimś zaka­że­niem, lekarz odkrył coś, na co nikt wcze­śniej nie zwró­cił uwagi. Praw­do­po­dob­nie dla­tego, że naj­pierw sku­piano się na pra­wi­dło­wo­ści roz­woju płodu, a potem już tylko na poro­nie­niu, a nie na kobie­cie. Szyjka macicy Marii została mecha­nicz­nie uszko­dzona, być może pod­czas zabiegu łyżecz­ko­wa­nia po pierw­szym poro­nie­niu. A może w zupeł­nie innych oko­licz­no­ściach doszło do uszko­dze­nia szyjki. To ozna­czało, że na pew­nym eta­pie żadna ciąża nie miała szans dalej pra­wi­dłowo się roz­wi­jać, bo mówiąc kolo­kwial­nie – gdy płód chciał się za szybko wydo­stać na świat, uszko­dzona szyjka mu w tym tylko poma­gała.

Lekarz wezwał Marię i Pio­tra do sie­bie.

Przy­szli nie­pewni, wystra­szeni, przy­gnę­bieni.

– Mam dla pań­stwa dwie wia­do­mo­ści, dobrą i złą. Nie będę pytał, od któ­rej zacząć. Wiemy, z jakiego powodu doszło do ostat­niego poro­nie­nia. Pani Mario, ma pani mecha­nicz­nie uszko­dzoną szyjkę macicy, co ozna­cza, że będzie pani miała pro­blem z dono­sze­niem każ­dej kolej­nej ciąży.

– To gdzie tu jest miej­sce na dobrą wia­do­mość? – zapy­tał nie­pew­nie Piotr, który jak to męż­czy­zna poczuł ból już przy sło­wie „uszko­dze­nie” w bli­skim sąsiedz­twie słów „szyjka macicy”.

– Ano tu, że wiemy, co jest przy­czyną, więc wiemy, jak z nią wal­czyć. Nie będzie to łatwe i będzie wyma­gało ogrom­nej siły woli ze strony pani Marii. Ale mogę zapew­nić, że następną ciążę uda się ura­to­wać…

To zakoń­cze­nie spra­wiło, że błysk nadziei poja­wił się w oczach Marii, cho­ciaż twarz wciąż pozo­stała smutna.

– Niech pan mówi, jak? I na czym ma pole­gać moja siła woli?

– Na leże­niu przez całą ciążę. Z tym, że mówiąc o leże­niu, nie mówię tylko o prze­by­wa­niu w szpi­talu, ale o leże­niu abso­lut­nie przez cały czas. Z nogami do góry. Bez moż­li­wo­ści pod­nie­sie­nia się z łóżka czy cho­ciażby obrotu na któ­ryś bok.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki