Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdzie naprawdę jest jej dziecko?
Poruszająca opowieść o kobiecie, która odsiaduje długoletni wyrok za morderstwo. Twierdzi, że jest niewinna...
Młoda dziennikarka Sara odwiedza zakład karny dla kobiet. Ma napisać reportaż, jak wygląda rzeczywistość za kratami. Wśród osadzonych jest Hanna – matka gromadki dzieci – odbywająca karę za zabójstwo córeczki. Wraz z pojawieniem się Sary w Hannie budzi się nadzieja, że w końcu ktoś jej uwierzy i zrozumie, jak perfidnie została wrobiona – przecież nigdy nie zabiłaby swojego dziecka! Sara rozpoczyna żmudne i trzymane w najgłębszej tajemnicy śledztwo. Chce oczyścić Hannę z zarzutów, pomóc odnaleźć jej córeczkę i ukarać tych, którzy naprawdę są winni. Czy plan się powiedzie? A może ktoś zechce uciszyć Sarę? Czy Hanna zdąży opowiedzieć historię swojego życia? I gdzie jest maleńka Wiktoria?
Pytania się mnożą, a wśród nich to najważniejsze: czy prawda zwycięży?
Anna Matusiak
Absolwentka filologii polskiej i teatrologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka, prezenterka radiowa i telewizyjna, specjalistka do spraw PR. Wykładowczyni dziennikarstwa, felietonistka, autorka książek, trenerka wystąpień publicznych. Pracuje z kobietami nad odwagą w dążeniu do nowego „ja”, nad tym, by zacząć od nowa, bo czasami warto, bez względu na PESEL. Współzałożycielka miejsca dla kobiet silnych, niezależnych, ale też pogubionych i tych na rozdrożu – Salonu Kobiet. A prywatnie mama wspaniałego Maksymiliana, który ponad cztery lata temu przewrócił jej życie do góry nogami.
Fragment
Któregoś dnia Robert przyszedł do mojego pokoju. Był trzeźwy.
– Hanka, musimy pogadać. Nie możesz urodzić tego dziecka.
To zdanie wybudziło mnie z letargu. Podziałało, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Aż zerwałam się na równe nogi:
– Co?! Co ty do mnie mówisz, człowieku? Jak śmiesz?! – krzyczałam.
Robert też podniósł głos.
– Nie drzyj się, kobieto. Nie widzisz, że nie wyrabiasz z dziećmi, które już mamy i są w miarę odchowane. Gdyby nie mama, nie poradzilibyśmy sobie.
Zaczęłam się teatralnie śmiać.
– No faktycznie, zawdzięczam mamusi tyle, że do końca życia jej się chyba nie odwdzięczę.
– Hanka, jesteś w traumie. Mama jest już wiekowa. Nie poradzi sobie z noworodkiem. Nie mówiłem ci, żeby nie dokładać zmartwień, ale z firmą jest gorzej. Musiałem zamknąć dwie filie: w Anglii i we Francji. Niemcy jeszcze się trzymają. Polska siedziba podupada. Jest kryzys. Będziemy musieli zacząć oszczędzać. Ty też przestałaś zarabiać.
– Usunę dziecko, bo umarła mi przyjaciółka, a twój biznes trochę gorzej prosperuje? Człowieku! Ty w ogóle cokolwiek czujesz do swoich dzieci? Znasz je? Próbujesz poznać? Nie ma mowy. Żadnej aborcji nie będzie. Wybij to sobie z głowy. Nigdy!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
ZAKŁAD KARNY
ROK 2020
– Dzień dobry. Nazywam się Sara Korolska. Jestem dziennikarką. Mam umówione spotkanie z osadzonymi. Tutaj jest pozwolenie od dyrekcji zakładu karnego… – staram się pokazać przez niewielkie okienko w pancernej szybie świstek strażnikowi, a on prosi o dowód i bacznie mi się przygląda…
Przed bramą więzienia stawiłam się punktualnie o ósmej rano w poniedziałek. Taki termin mi wyznaczono. W niewielkiej poczekalni zgromadziło się kilka kobiet. Niektóre były z dziećmi. Wszystkie raczej zaniedbane, z patologicznych domów. Widać było, że się już znają. Pewnie odwiedzały bliskich na tyle regularnie, że nie pierwszy raz czekały na widzenie w tej niewielkiej klitce w podobnym składzie. Wydawały się beztroskie. Jakby to była poczekalnia u lekarza i to raczej pierwszego kontaktu, w związku z badaniami okresowymi, aniżeli jakiegokolwiek innego, który mógłby kojarzyć się z obawami. Ja byłam zdecydowanie bardziej spięta. I co chwila nachodziło mnie uczucie niemal namacalnej ulgi, że jestem tu tylko zawodowo. Nie odwiedzałam męża, partnera, konkubenta, ojca swoich dzieci…
Młoda kobieta w schludnej, ale ewidentnie noszącej ślady długiego już użytkowania chabrowej sukience, z brakami w uzębieniu, suchymi i zniszczonymi włosami spiętymi niedbale w kitkę, z malutką dziewczynką na rękach, uśmiechnęła się do mnie:
– Pani taka ładna, elegancka… To tacy ludzie też mają kogoś w pierdlu? – zadała mi to pytanie tak szczerze i bez ogródek, że aż nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nie wiem dlaczego, ale postanowiłam nie przyznawać się, że jestem dziennikarką i to wizyta służbowa. Odwzajemniłam uśmiech, poprawiłam pasek od torebki, który uparcie zsuwał mi się z ramienia, jakby chciał uciec z tego mrocznego miejsca, i odpowiedziałam najbardziej lakonicznie, jak tylko się dało, ale jednocześnie nie niegrzecznie:
– No cóż… Życie bywa nieprzewidywalne.
Dziewczyna w niebieskiej sukience nie drążyła. Za to mała dziewczynka na jej rękach wpatrywała się we mnie wielkimi, orzechowymi oczami, poprawiła małą rączką loczki, które opadały jej na czoło i trochę ją denerwowały, chociaż wyglądała dzięki nim uroczo, i spytała:
– Pani też odwiedza swojego tatusia?
Zrobiło mi się przykro. Nieswojo. Takie maleństwa nie powinny tu być. Zastanawiałam się, jak dzieciństwo spędzone na wizytach w takim miejscu wpłynie na rozwój, dojrzewanie i dorosłość tej małej. Moją odpowiedź uprzedziła nieco starsza dziewczynka, na oko jedenastoletnia, która – słysząc pytanie małej – przyznała:
– A ja odwiedzam moją mamusię. Ale ona jest niewinna. I niedługo wyjdzie na wolność. Na pewno.
W oczach dziecka pojawił się błysk nadziei i radości. Ta mała nie miała najmniejszych wątpliwości. Jej wiara w mamę była absolutnie niezachwiana. Była uroczą blondynką z rozczochranymi włosami. Dostrzegłam kołtuny. Z pewnością nie co dzień ją czesano i szykowano do wyjścia. Miała na sobie dżinsy, nie do końca dobrane do niej rozmiarem i krojem, więc wywnioskowałam, że pewnie donasza je po starszym rodzeństwie. A na górze wszystkimi kolorami tęczy mieniły się kolorowe cekiny, tworzące na dziecięcej bluzeczce obrazek bajkowego jednorożca. Ta feeria barw kontrastowała z szarością tego miejsca tak bardzo, że aż bolały oczy. Chociaż jednocześnie bardzo pasowała do radości, uśmiechu i pogody ducha jej małej właścicielki. Rozglądałam się, z kim przyszła mała. Przecież nie była pełnoletnia, ktoś musiał ją przyprowadzić. Dostrzegłam w kącie salki młodego chłopaka. Również blondyna. Zauważyłam podobieństwo między nimi. Pewnie to rodzeństwo, pomyślałam. Młody prawdopodobnie grał w coś na telefonie, bo jego uwaga była totalnie skupiona na niedużym wyświetlaczu. W końcu przestał, orientując się, że nie ma obok dziewczynki, rozejrzał się nerwowo, wreszcie zauważył ją i zawołał:
– Zośka, gdzie ty biegasz? Miałaś cały czas trzymać się mnie.
– Oj, Tomek… Przecież tu nie ma gdzie się zgubić. Rozmawiam sobie tylko – mała puściła do mnie oko i grzecznie usiadła koło brata, który ponownie zatopił się w wirtualnym świecie.
Lubię takie dzieci – bystre, rezolutne, ale z diabełkiem w oczach. Człowiek się z nimi nigdy nie nudzi, a jednocześnie trudno zbyt długo się gniewać za ich psikusy.
Nagle otworzyły się drzwi i strażniczka więzienna z bardzo poważną miną, podkreślającą wagę miejsca, w którym się znajdujemy, poinformowała:
– Osoby odwiedzające zakład karny męski, proszę za mną.
Wyszli wszyscy, poza tą małą oraz jej bratem. I poza mną.
– O… Czyli pani też odwiedza kogoś w zakładzie żeńskim – cieszy się mała Zosia. Dziewczynce tak niewiele potrzeba do tego, żeby się uśmiechać. – A może pani też idzie do mojej mamusi? – zadała to pytanie bardziej w przestrzeń niż bezpośrednio do mnie. I tym razem – nie wiem dlaczego – zdecydowałam się przyznać, kim jestem:
– Jestem dziennikarką. Odwiedzam zakłady karne. Rozmawiam z więźniami o życiu tutaj. Z tych naszych rozmów powstaną cykle artykułów. Nie wiem, z kim dziś się spotkam. Służba więzienna powie mi o tym, prowadząc mnie do konkretnej osoby. Więc kto wie… Może to będzie twoja mamusia? – mówiąc to, nie wierzyłam oczywiście w taki zbieg okoliczności. Zwłaszcza że to był ogromny zakład karny, mieszczący setki więźniarek. Drugie jego skrzydło było równie potężne i przeznaczone dla mężczyzn. Stąd ta wspólna poczekalnia, zdecydowanie nieadekwatnie ciasna w stosunku do wielkości samego więzienia.
Na dźwięk słowa „dziennikarka” do żywych powrócił brat Zosi, Tomek. Zerwał się na równe nogi i krzyknął:
– O kurde! Jest pani prawdziwą dziennikarką? Niech nam pani pomoże. Nasza mama jest najlepsza. Wrobiono ją. A my tak bardzo tęsknimy. Jest nas znacznie więcej. Ja jestem Tomek. Mam dwadzieścia lat, to Zosia, jedenaście lat. W domu został jeszcze sześcioletni Staś, jedenastoletni Franio, bliźniak Zosi, i osiemnastoletnia Krysia. Nie wyrabiamy już. Ojciec się nami zajmuje, ale ojciec to nie matka. My z Kryśką robimy, co możemy, bo jesteśmy najstarsi, ale mama zawsze wiedziała, jak postępować w różnych sytuacjach, a my codziennie mamy milion pytań i wątpliwości. Niech się pani spotka z naszą mamą!
Bezpośredniość tej prośby i konkret całej przekazanej informacji mnie zaintrygowały. Tomek był bardzo dojrzały. Patrzył mi głęboko w oczy. Czułam, że dopóki nie obiecam, iż spotkam się z jego matką, nie przestanie patrzeć, nie zaburzy tego spojrzenia nawet jednym mrugnięciem. Czułam wręcz presję i desperację tego młodego mężczyzny. Zosia dołączyła swoje spojrzenie i już wiedziałam na pewno, że nie tylko muszę, ale też chcę poznać ich matkę.
Po chwili drzwi się otworzyły i ta sama strażniczka więzienna zaprosiła nas na widzenia w zakładzie żeńskim. Po drodze podeszłam jeszcze do strażnika. Zostałam wylegitymowana. Minęłam kilka bramek, które dokładnie sprawdzały, czy nie ukryłam jakiegoś niepożądanego przedmiotu. Wreszcie dostałam się do części, w której czekała na mnie dyrektorka oddziału. Z oczu powoli znikali mi Tomek i Zosia. Poprowadzono ich długim korytarzem w przeciwną stronę. Odwróciłam się za nimi, by zapamiętać jak najwięcej szczegółów z ich wyglądu. Jeszcze nie wiedziałam, po co. Tak na wszelki wypadek…
– Dzień dobry pani redaktor – dyrektorka oddziału wyciągnęła do mnie rękę.
– Witam. Bardzo mi miło. Dziękuję za zaufanie – recytowałam niemal jednym tchem, bo wcale nie było łatwo przekonać władze więzienia, żeby mnie tam wpuszczono. Miałam napisać reportaż na temat życia kobiet w żeńskim więzieniu. Ale w głowie wciąż miałam Tomka i Zosię. A w uszach ich błagalne słowa: „Niech pani spotka się z naszą mamą”. I ta myśl uparcie wypierała powierzony mi przez redaktora naczelnego temat. Mój dziennikarski nos podpowiadał mi, że te dzieciaki i ich mama to jest temat.
– Zapraszam do mojego gabinetu. Nie stójmy tak w progu – zaproponowała pani dyrektor i odpowiednim gestem wskazała kierunek. To była dostojna kobieta. Tak, „dostojna” to dobre słowo. Niemłoda już, ale jeszcze nie w jesieni życia. Zadbana. Elegancka. Z idealnym upięciem, z którego nie wystawał nawet jeden włosek. Kobieca i męska jednocześnie. Męska w sensie siły, którą emanowała. Zastanawiałam się, czy w domu też jest taka, czy to tylko służbowa maska. – Wiem, że trochę to trwało, ale proszę zrozumieć… Po serii niepochlebnych artykułów w ostatnim czasie, niestety mocno przekłamanych i niesprawiedliwych, nasze zaufanie do dziennikarzy znacznie się ograniczyło. Ja nie oczekuję laurki, żebym została dobrze zrozumiana, ale nie może być tak, że za całe zło, które się dzieje w tym miejscu, odpowiedzialność spada na służbę więzienną. Osadzone bynajmniej nie są aniołkami… – poinformowała z wciąż odczuwalnym zdenerwowaniem pani dyrektor. Dostrzegłam wyraźnie, że mocno przeżyła serię ostatnich paszkwili. Faktycznie, ktoś się mocno na nich uwziął, bo jedna z osadzonych oskarżyła zakład karny o psychiczne i fizyczne znęcanie się nad nią, a sprawą zainteresował się radny dzielnicy, któremu owo zainteresowanie bardzo się opłacało przed wyborami. Dzielnica, w której starał się o głosy, była szczególnie zainteresowana sytuacją więźniów, gdyż niemal każdy miał za kratami kogoś bliskiego. Taki „uroczy” zakątek miasta.
Skoro pani dyrektor jest taka wrażliwa na punkcie niesprawiedliwości, to pewnie nie ma sensu jej prosić o spotkanie z matką Zosi i Tomka. Jeśli dzieci myślą, że kobieta siedzi za niewinność, to raczej nikt nie będzie chciał zainteresowania mediów tą sprawą – kalkulowałam w myślach. Zapytałam więc inaczej:
– Pani dyrektor, czy mogę rozmawiać z każdą osadzoną, która nie odmówi rozmowy?
– Nie. Proszę wybaczyć, ale będziemy kontrolować, z kim pani rozmawia, bo wiele kobiet po prostu kłamie i przekaże pani totalnie niewiarygodne informacje na temat własnych historii i życia tutaj. A dla nas to jednak ważne, żeby miała pani w miarę wiarygodny obraz sytuacji. Powtarzam, nie oczekuję laurki, ale nie mogę pozwolić na to, by ktoś, kto żyje we własnej rzeczywistości, niemającej nic wspólnego z choćby cieniem prawdy, stał się dla pani źródłem jakiejkolwiek informacji – szefowa zakładu była absolutnie nieugięta i bezkompromisowa, ale rozumiałam ją. Kiwnęłam więc głową z aprobatą i doszłam do wniosku, że jakoś inaczej doprowadzę do spotkania z mamą tych dzieciaków. Jakoś ją odnajdę.
Wyznaczona przez panią dyrektor strażniczka zaczęła oprowadzać mnie po różnych pomieszczeniach i przekazywać podstawowe informacje o tym, gdzie jest kuchnia, gdzie szwalnia, gdzie sala telewizyjna, telefony i inne miejsca, dostępne na tak zwanym półotworku – czyli dla dziewczyn, które nie mają wyroków zakazujących im wychodzenia z celi. Dziewczyny na półotworku pracują, mają czas dla siebie, tworzą więzienny radiowęzeł i magazyn. Domyślałam się, że dzieciaki, które poznałam w poczekalni, wciąż mają widzenie z mamą, poprosiłam więc:
– A czy mogłabym zobaczyć salę widzeń?
– Jasne. Pójdziemy tam niebawem – odparła strażniczka.
– A nie możemy od niej zacząć? To dla mnie ciekawe ze względu na chronologię… Zanim wnętrze otworzy przede mną swoje tajemnice, chciałabym zobaczyć miejsce styku świata wolności i tego poza wolnością – nalegałam, starając się wypaść na tyle swobodnie, by strażniczka nie domyśliła się, że mam w tym jakiś ukryty cel. Chyba kupiła moje nieco poetyckie wytłumaczenie, bo oznajmiła:
– Jasne. Jeśli pani tak na tym zależy… Chodźmy.
Weszłam na salę i zobaczyłam obrazek jak z filmów – długa szyba poprzedzielana ściankami tworzącymi niewielkie boksy, a po jej obu stronach bliscy sobie ludzie ze słuchawkami w rękach. Jedni płakali i wyznawali sobie miłość, deklarując wierne czekanie na tego, który skreśla w kalendarzu dni pozostałe do wyjścia, chociaż to nie była kwestia dni, tygodni, miesięcy, ale lat… Inni rozmawiali normalnie, jakby byli w kawiarni. Ustalali różne kwestie formalne, najczęściej związane z linią obrony w sądach albo zwykłym życiem rodziny, która mimo specyficznych warunków wciąż trwała.
Dostrzegłam dzieciaki. Siedziały w innej części sali. Tam nie było oddzielającej szyby. Wpatrzeni w mamę. Śmiali się. Strażnicy pozwolili im się nawet dotknąć i przytulić. W przypadku widzeń z dziećmi procedury są nieco mniej restrykcyjne. Ale czy taki jeden krótki dotyk mamy w porze widzenia jest w stanie dać dziecku poczucie bezpieczeństwa i miłości na całe życie? A może to wcale nie chodzi o ilość, ale o jakość? Przecież te dzieciaki kochają mamę całym sercem i są absolutnie przekonane o jej niewinności.
– Co to za rodzina? – zagaiłam strażniczkę niby od niechcenia. – Czekałam z tymi dziećmi dziś w poczekalni – postanowiłam przyznać się do tego, żeby moje pytanie nie wydało się jej podejrzane. Byliśmy w salce tylko we troje. Wiadomo, że ich zapamiętałam. Mimo że przyszła po nas zupełnie inna strażniczka, wolałam jednak – tam, gdzie nie trzeba mijać się z prawdą – trzymać się faktów. To dawało większą szansę na sukces.
– A to dzieciaki naszej pani Hani. Fajna kobitka. Bardzo ją tu wszyscy lubimy. A ona lubi nas. Siedzi od kilku lat i udało jej się zbudować niektórym, zwłaszcza tym najmłodszym osadzonym, namiastkę domu.
– Niesamowite. A za co siedzi? – dopytałam, szczerze zainteresowana.
– Za zabójstwo swojego dziecka.
– O Boże… – autentycznie się przeraziłam, złożyłam ręce jak do modlitwy i nie byłam w stanie dodać nic więcej… To ostatni możliwy paragraf, jaki bym obstawiała w przypadku tej miłej pani w średnim wieku.
– Różne demony siedzą w człowieku. Nawet w tym dobrym, ciepłym i kochającym… – podsumowała refleksyjnie strażniczka.
– A mogłabym z nią porozmawiać? Skoro wszyscy ją tu lubią i ona lubi was, to pewnie jej wypowiedzi raczej ocieplą wizerunek zakładu karnego i pokażą go z dobrej strony – wpadłam na pomysł, by zarzucić wędkę. Rybka połknęła haczyk:
– A to świetny pomysł. Zapytam panią Hanię, czy będzie miała ochotę na takie spotkanie…
W kolejnym tygodniu poznałam Hannę, a nasze spotkanie odmieniło mnie i moje spojrzenie na wiele spraw. Ba, mogę śmiało powiedzieć, że to spotkanie odmieniło moje życie…
– Ja tego nie zrobiłam, rozumie pani? – Hanna patrzyła mi w oczy równie głęboko, jak tydzień temu patrzyli jej syn Tomek i córeczka Zosia. – Niech mi ktoś w końcu uwierzy… – jej oczy wypełniły się łzami. A ja próbowałam jakoś rozpocząć nasze spotkanie. Znaleźć spokojny i mniej emocjonalny punkt wyjścia. Widziałam przed sobą kobietę w średnim wieku. Była zadbana, czysta, miała wypielęgnowane paznokcie, nawet pociągnięte ładnym, bladoróżowym lakierem. Włosy bez odrostów. Fryzura krótka, dodająca powagi. Hanna wyglądała na starszą, niż była, ale nie z powodu zaniedbania, tylko charakterystycznego typu urody – lekko ciotkowatego. Moja mama mawiała o takiej urodzie: ciotka klotka. Wpuszczono nas do nienależącej do nikogo pustej celi, przysposobionej na coś w rodzaju biblioteczki. Miałyśmy do dyspozycji tylko dwa krzesła i mały stolik. Za mną na przekrzywionej półce leżało kilka książek. Zniszczonych, z pozaginanymi rogami. Niejedna więźniarka już je czytała. Ochrona czekała na zewnątrz, pod drzwiami. Nie sądziłam, że dadzą nam tyle intymności. Byłam jednak umówiona, że wszystko, co napiszę, przejdzie przez cenzurę, więc nie musieli na bieżąco kontrolować, o czym opowiada skazana.
– Pani Haniu, jestem Sara. Proszę się uspokoić. Mamy czas.
– Nie mamy. Jeśli ktoś tu wejdzie i usłyszy, że mówię o swojej niewinności – zakażą pani spotkań ze mną. Oni doskonale wiedzą, że jestem niewinna. Muszą to wiedzieć. Nigdy nie znaleziono ciała. A ja kochałam Wiktorię całym sercem. Jak wszystkie moje dzieciaki. W życiu nie zrobiłabym jej krzywdy. Zmuszono mnie, bym ją oddała do adopcji, ale kiedy dostrzegli, że rodzi się między nami więź, Wiktoria została sprzedana na czarnym rynku adopcyjnym. Ale żeby wszystko się w papierach zgadzało, bo przecież był ślad po jej urodzeniu, najłatwiej było wrobić w to wszystko mnie. Uśmiercić dziecko formalnie, skazać domniemanego mordercę. A mojej córeczce stworzyć nowe papiery, nowe życie. Nikogo nie obchodzą moje dzieci. Kto je wychowa… – Hanna opowiadała, niemal nie robiąc przerw na oddech. Jej ręce drżały. Usta też, ale nie pozwalała sobie na wybuchy płaczu, chociaż wciąż miałam wrażenie, że jest tego bliska. Szkoda jej było czasu. Ewidentnie zobaczyła we mnie szansę na ratunek. Czułam, jak zaciska mi się gardło. To, co mówiła, miało sens. Rozglądała się przy tym dookoła, pełna lęku, żeby nikt nas nie przyłapał. Wierzyłam jej… Po prostu jej wierzyłam…
– Kto jest w to wszystko zamieszany? – zadając to pytanie, niejako dałam zgodę na to, by osadzona też uwierzyła, że jej nie zostawię… Hanna też tak to odczytała, bo usłyszałam oddech wyrażający ogromną ulgę. Przez chwilę miała chyba ochotę położyć rękę na moich dłoniach, ale wycofała się. Widocznie uznała, że to byłoby nazbyt poufałe i być może by mnie wystraszyło. A jej tak bardzo zależało, żeby ktoś w końcu jej uwierzył. I wysłuchał od początku do końca.
– Moim zdaniem mąż i teściowie. Oni mnie nienawidzili od zawsze. Uknuli to. A ja durna nie przypuszczałam, że Robert jest do tego zdolny. Oni to szczury. Najgorsze. Ale Robert… Różnie między nami bywało, ale nigdy nie sądziłam, że zniszczy matkę swoich dzieci. A jednak to zrobił. I jestem pewna, że współpracował ze swoimi rodzicami…
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie mam do czynienia z kimś, kto postradał zmysły. Może ona tak świetnie kłamie? Osoby psychicznie chore bywają przecież niezwykle wiarygodne. Ale gdyby była psychicznie chora, nie trafiłaby tutaj, tylko do szpitala psychiatrycznego… A może zwariowała w ciągu ostatnich lat? Odsiadywała wyrok od pięciu lat. W chwili popełnienia zbrodni mogła być poczytalna…– tak wiele myśli krążyło mi po głowie. Starałam się być obiektywna. W końcu tego mnie uczono na dziennikarstwie. Podstawa to obiektywizm. Poznanie drugiej strony i jej punktu widzenia. Ale wciąż słyszałam w sobie głos: ona jest niewinna. I znowu nabrałam przekonania, że wierzę tej kobiecie. Wierzę w każde jej słowo. Stałam się więc jej „wspólniczką”. Ustaliłyśmy, że jeśli ktoś wejdzie – zmieniamy natychmiast temat. Ona zaczyna mi opowiadać o życiu tutaj, o tym, co lubi robić, jak wygląda jej dzień itd.
Tego samego dnia rozmawiałam też z innymi osadzonymi, zbierając materiał na reportaż, którego temat już w ogóle mnie nie kręcił. Ale wszystko to miało na celu uśpienie czujności straży, żebym miała zgodę na regularne spotykanie się z Hanią i poznawanie jej historii.
– Zacznijmy od początku… Od momentu, kiedy jesteś małą dziewczynką… Opowiedz mi o swoich rodzicach, swoim życiu… Opowiedz mi wszystko, co o sobie wiesz i pamiętasz… – poprosiłam, uspokajając tę chaotyczną atmosferę. Hanna się wyraźnie wyciszyła. Może dlatego, że miałyśmy już ustalony plan działania. Ona chyba też mi zaufała…
HANNA
CZTERDZIEŚCI LAT WCZEŚNIEJ
– Boże drogi, Boże drogi… Gdzie jest Hania? Gdzie jest to biedne dziecko? – na nasze podwórko wpadła sąsiadka, pani Pielechowa, krzycząc wniebogłosy. Miałam pięć lat. Niewiele pamiętam z tego dnia poza wszechogarniającym mnie uczuciem strachu. Jakbym wiedziała, że właśnie zakończyło się w moim życiu coś nieodwołalnie i na zawsze. I faktycznie się zakończyło. Moi rodzice wracali wtedy do domu autem. Szczęśliwi, bo sprowadzili ten samochód z Niemiec. Nowy, piękny, wymarzony. Jechali tak długo, by rozwalić się piętnaście kilometrów przed domem. Czołówka. Bez szans na przeżycie. Zginęli wszyscy. Zarówno oni, jak i kierowca samochodu, z którym się zderzyli. Mama była w zaawansowanej ciąży. Cieszyli się, że zdążą z zakupem auta przed rozwiązaniem, że wszystkim będzie nam teraz wygodniej i bezpieczniej. „Bezpieczniej” – niezły paradoks. Zostałam na świecie tylko z babcią ze strony mamy. Jej mąż zmarł wiele lat wcześniej, nawet go nie poznałam. A tata był sierotą, więc jeśli chodzi o dziadków, tych też mi los poskąpił. Babcię ta tragedia odmieniła na zawsze. Żyła, by mnie wychować, ale tak naprawdę zawsze czułam, że chce umrzeć i nie może się doczekać, kiedy stanę się samodzielna, żeby dołączyć do córki, zięcia i męża. „Do lepszego świata” – jak mawiała. Musiał być lepszy, skoro tak szybko otworzył swe podwoje przed wszystkimi, których kochała. Tak uważała i ta nadzieja była jej najjaśniejszym światełkiem w tunelu życia. Bardzo się starała dać mi jakieś miłe wspomnienia, ale była tak przeraźliwie smutna, że nie potrafiła. Nigdy nie śmiała się ze mną do łez. Nigdy nie gilgotała mnie aż do utraty tchu. Nigdy nie biegałyśmy po łące i nie plotłyśmy wianków. Byłam zadbana, czysta, najedzona, ale to wszystko. Absolutne minimum. Starałam się nie być dla niej ciężarem. Starałam się z całych sił być grzeczna i dobrze się uczyć, by w końcu zasłużyć na jej uśmiech, taki od ucha do ucha. Taki z całej siebie.
Pamiętam jedną ważną rozmowę z babcią. Miałam wtedy może dziewięć lat. Przyszła do mnie wieczorem. Przytuliła mnie mocno i powiedziała:
– Jesteś taka podobna do swojej mamy. Widzę w tobie, Hanusiu, moją córcię. Tak strasznie za nią tęsknię. Tak bardzo staram się dobrze cię wychować, żeby mama tam na górze mogła być spokojna. Ale wiem, że średnio mi wychodzi. Bardzo cię przepraszam. Naprawdę nie umiem… – rozpłakała się. Ja też płakałam i przytulałyśmy się, płacząc nad naszą stratą. Nie wiem, która którą bardziej w tym utuleniu pocieszała, ale miałam wrażenie, że jesteśmy równolatkami. I tak bardzo współczułam babci. Pomyślałam nawet, że ona ma gorzej, bo znała rodziców dłużej niż ja. Ja tylko przez pięć lat kochałam ich najbardziej na świecie. Ale przecież to absurd. Dziecko przestaje być dzieckiem, kiedy traci mamę i tatę. Ja mogłam być dzieckiem zdecydowanie zbyt krótko. Żeby chociaż moja siostra miała możliwość się urodzić i dzielić ze mną ten niełatwy los. Ale może dobrze, że nie zdążyła. Po co światu dwie równie nieszczęśliwe dziewczynki. Często myślałam o zaokrąglonym brzuszku mamy. Mam takie flashbacki z wczesnego dzieciństwa. Pamiętam, jak rozmawiamy z maleństwem. Pukam w brzuszek mamy i wołam:
– Marcysia, jesteś tam? To ja, Hania… Twoja starsza siostra. Czekam tu na ciebie z superzabawkami. Nie martw się. Wszystkiego cię nauczę.
Mama była taka piękna. Miała długi blond warkocz i błękitne oczy, jak jedna z moich najpiękniejszych lalek. Kiedy rozmawiałam z brzuszkiem, śmiała się jak mała beztroska dziewczynka i wołała:
– Dobrze, Haniu! Marcelinka na pewno nas słyszy.
Marcysia miała przyjść na świat miesiąc po wypadku rodziców. Gdyby była wcześniakiem, gdyby zatrzymała mamę w szpitalu… Gdyby, gdyby, gdyby… Przez całe życie można wymyślić milion rozwinięć po „gdyby”, tylko po co?
Stałam się dorosła w dniu, w którym odeszli moi rodzice. Dorosły w ciele pięciolatki nie ma łatwo w życiu. Wciąż walczy w tobie pragnienie bycia maleństwem, które coś zbroi, bo jeszcze ma prawo, bo jeszcze nie umie, jeszcze nie wiedział, z dorosłym, odpowiedzialnym człowiekiem, który nie powinien tego i któremu nie wypada tamtego…
Babcia zmarła, kiedy miałam osiemnaście lat. Wypełniła swoje zadanie. Doprowadziła mnie do pełnoletniości. I zostałam sama. Zupełnie sama. Ale ta strata była po prostu kolejną w moim życiu. Każdy dzień bez mamy i każdy dzień bez taty był w moim odczuciu kolejną stratą, każda chwila, w której innym dzieciom towarzyszyli rodzice, była stratą, każdy widok bawiącego się ze sobą na podwórku rodzeństwa to moja strata. Odejście babci było po prostu kolejną. Zadbałam o to, żeby ubrano ją w jej ulubiony bordowy elegancki kostium na specjalne okazje. Własny pogrzeb jest prawdopodobnie najbardziej specjalną okazją z możliwych. Babcia była lubiana i szanowana we wsi, więc na skromną stypę przyszło wiele osób. Mogłam też liczyć na pomoc sąsiadów w organizacji uroczystości. Włożyłam babci do kieszeni zdjęcie, które przez całe życie całowała przed snem. Przedstawiało mamę, tatę, malutką mnie i babcię. To były moje chrzciny. Dzień wielkiego szczęścia dla mojej rodziny. Jak niewiele tych dni mieliśmy okazję razem przeżyć. Uroniłam tylko kilka łez na pogrzebie. Nie byłam w stanie płakać, wiedząc, że spełniło się największe marzenie babci.
– W końcu poszłaś do swoich, babuniu… W końcu jesteś szczęśliwa… Pomóżcie mi tam wszyscy z góry czasami. I do zobaczenia kiedyś… – tymi słowami pożegnałam się z babcią na zawsze.
Wyjechałam z mojej wsi do niewielkiego miasta – jakieś dwieście kilometrów dalej. Zaczęłam od nowa. Odcięłam grubą krechą to, co było. Chciałam zacząć żyć pełnią życia. Chciałam stworzyć wielką i piękną rodzinę, której nigdy nie miałam. Byłam młoda i ładna. Faktycznie przypominałam mamę. Nawet ten warkocz miałyśmy identyczny. I błękit oczu, w którym zatapiali się chłopcy. Widziałam to, czułam. Było to miłe, ale ja szukałam tego jedynego, wyjątkowego. Tego, który zostanie ojcem moich dzieci. Tego, z którym stworzę dom, o jakim zawsze marzyłam.
SARA
TERAZ
– Wiesz co, czuję, że to będzie hit… – powiedziałam do męża po powrocie do domu z jednego z kolejnych spotkań z Hanią.
– Kotek… Bardzo ci kibicuję, ale proszę cię… Dziel wszystko, co słyszysz od tych kobiet, przez cztery. Wiesz, że one potrafią naprawdę dobrze kłamać.
– Wiem, wiem… Ty i ta twoja nieufność wobec ludzi – zdenerwowałam się, że mąż gasi mój entuzjazm. Nie znosiłam tego, a jednocześnie wiedziałam, że wiele razy ta jego cecha uratowała mnie przed nakręceniem się na coś, co nie było tego warte. Ale sytuacja z Hanną to co innego. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości.
– Ja jestem skrajnie nieufny, a ty skrajnie… – zawahał się, chcąc zapewne powiedzieć „naiwna”, ale może uznał, że nie warto sprawiać mi przykrości, i dokończył – ufna, więc mamy równowagę i idealnie się uzupełniamy.
– Ta kobieta ma w sobie ciepło, miłość, dobroć… Żebyś widział jej dzieci. Jestem przekonana, że ona tego nie zrobiła – przekonywałam Krzyśka.
– Sara, nie przekonuj mnie. Ja nie jestem sędzią. Już ją osądzono i chyba były ku temu podstawy, skoro dostała dwadzieścia pięć lat, nie uważasz?
– Wiesz, jak łatwo jest wrobić człowieka? Wiesz, ile ludzi siedzi za niewinność?
– A wiesz, ilu z nich uważa, że siedzi za niewinność, a okazuje się, że z zimną krwią zabijali, kradli, robili krzywdę? No ale OK… Opowiadaj, bo może faktycznie to przypadek, który za sprawą mojej pięknej żony stanie się wielkim przełomem w polskim sądownictwie – ironizował, trochę wręcz kpił, ale co tam… W sumie i tak zrobiło mi się miło, bo miałam nadzieję, że trafiłam właśnie na trop czegoś wielkiego. Jako początkująca dziennikarka nie miałam jeszcze ani wielkiego doświadczenia, ani odpowiednich źródeł dostępu do tematów unikatowych, dzięki którym mogłabym napisać coś wyjątkowego, będącego trampoliną do ogólnopolskiej kariery. Zlecono mi opisanie sytuacji w więzieniach kobiecych i ten reportaż stał się zupełnie przez przypadek (a może nie ma przypadków?) przepustką do czegoś dużego i mocnego. Oczami wyobraźni widziałam małą Wiktorię odnalezioną po latach odsiadki jej mamy, która wraca do domu, oczyszczając całkowicie imię jej rodzicielki. Chociaż nikt nigdy nie uwierzył w winę Hanny – najlepszej mamy w okolicy – to jednak powrót Wiktorii całkowicie zamknąłby usta tym, którzy mieli wątpliwości i dopuszczali do siebie niby niewinne pytanie: a może jednak…?
– Nie możesz sprawdzić, co jest napisane w aktach? – zapytał rozsądnie mój mąż.
– Nie. Nie mogę właśnie, bo mam totalny zakaz zaglądania do akt. Do tego potrzebna jest specjalna zgoda, o którą nie mogę się nawet ubiegać, bo nie mam logicznego uzasadnienia. Przecież pisząc o sytuacji kobiet na oddziałach żeńskich polskich zakładów karnych, nie potrzebuję akt spraw osadzonych.
– To jak masz zamiar badać sprawę tej kobiety? – dopytywał Krzysztof.
– Chcę najpierw porozmawiać z Hanną, potem z jej dziećmi, może mężem… Chociaż ona uważa, że to on maczał palce we wrobieniu jej w zabójstwo dziecka.
– To tym bardziej musisz z nim pogadać… Koniecznie! Ciekawe, jak się będzie zachowywał… – poczułam, że Krzysiek też się wkręca i ucieszyłam się w duchu, bo wiedziałam, że jeśli się zaangażuje, to mi pomoże. A jego męskie spojrzenie na sprawę z całą pewnością nie zaszkodzi, zwłaszcza w tych najbardziej emocjonalnych momentach, w których serce bierze górę nad rozumem. I nie oszukujmy się, kobiety wiodą w tym prym, niestety, więc stopujące spojrzenie męża od czasu do czasu mogło mi wyjść na dobre.
Wstał, zapalił papierosa, zaciągnął się tak, że nawet ja miałam poczucie, iż ciepła chmura nikotyny rozprzestrzenia się po każdym zakamarku moich płuc, usiadł na tarasie i spojrzał mi głęboko w oczy:
– Sara, a jeśli ona naprawdę siedzi za niewinność?
W pierwszym momencie chciałam się zaśmiać i podsumować jego pytanie słowami: „Wow, brawo! Dotarło do ciebie, kochanie!”, ale zrozumiałam, co chciał mi przekazać. Poczułam ukłucie ekscytacji pomieszanej z lękiem. Przecież to ogromna odpowiedzialność. Jeśli zaangażuję się w tę sprawę – dam jej ogromną nadzieję. Jestem być może pierwszą osobą, poza jej dziećmi, która jej uwierzyła. A ona mi zaufała. W dodatku nie mogę tego robić w porozumieniu z więzieniem, bo mnie stamtąd wyrzucą na zbity pysk. Pomyślałam, że może powinnam powiedzieć redaktorowi naczelnemu o całym moim planie. Może on mi pomoże? A co, jeśli mnie wyśmieje i uzna, że się młodej ubzdurało, że jest wielką dziennikarką śledczą, że się filmów akcji naoglądała? I może jeszcze zabierze mi w ogóle temat związany z więziennictwem, a to oznacza, że przestanę mieć szansę na kontynuowanie mojej misji – rozważałam wszelkie „za” i „przeciw”, i uznałam, że na razie się wstrzymam. Po prostu wysłucham opowieści Hanny do końca, a potem będę się zastanawiać, jakie podjąć działania i czy w ogóle warto…
HANNA
DWADZIEŚCIA SIEDEM LAT WCZEŚNIEJ
Babcia zadbała o to, żebym miała fach w ręku. Nie przelewało nam się – wiadomo. Nie miała pieniędzy, by mnie kształcić, ale zawsze mówiła: „Hanuś, jak się jakiegoś rzemiosła porządnie nauczysz, to nie zginiesz, bo ludzie zawsze będą szyli ubrania, ścinali włosy, jedli chleb”. Miała rację. Talentu do fryzur – nawet tych robionych lalkom – nie miałam, więc raczej byłoby mi szkoda tych potencjalnych klientów, których miałabym strzyc. Ale kolorowe tkaniny – mieniące się wszystkimi barwami tęczy i zmieniające w magiczny sposób z nieokiełznanej wielkiej płachty w dobrze skrojoną i uszytą sukienkę czy garsonkę – fascynowały mnie od małego. Poszłam więc do szkoły zawodowej na krawiectwo. A po wyprowadzce z mojej wsi pierwsze kroki w mieście skierowałam po gazetę z ogłoszeniami, by znaleźć zakłady krawieckie i we wszystkich z nadzieją zapytać, czy nie potrzebują pomocy. Potrzebowali w trzecim odwiedzonym przeze mnie zakładzie. Kobieta, na moje oko przed trzydziestką, pulchna i umalowana ciut za mocno, zaprosiła mnie na zaplecze, by pogadać o szczegółach.
– Jestem Zuza. Jestem krawcową od dziesięciu lat. Mogę cię porządnie wyszkolić, jeśli będziesz chciała skorzystać z moich umiejętności i darmowej praktyki, ale jeśli zauważę, że się lenisz, kombinujesz i tak naprawdę przyszłaś tu z braku innego pomysłu na siebie, nie zabawisz u mnie długo. Bo ja pracuję w specyficznym rytmie i trybie.
– Nie. Nie. Nie zawiodę pani. Naprawdę. Będzie pani zadowolona – zapewniałam jednym tchem, żeby tylko pani Zuza nie zmieniła zdania i nie pogoniła mnie.
– No to zaczynasz od poniedziałku. Bądź tu na siódmą rano. Okres próbny to dwa tygodnie.
Tym konkretem zakończyła ze mną rozmowę. Podałyśmy sobie dłonie na znak akceptacji jej warunków. Paznokcie miała pomalowane na niebiesko. Końcówki obgryzione i odpryśnięte. Ohyda, pomyślałam, bo nie akceptowałam w kobietach zaniedbania. Wyssałam to chyba z mlekiem mamy. Ona zawsze była zadbana. Jeśli nie miała czasu pomalować paznokci – zmywała stary lakier, bo wolała nie mieć zrobionego manikiuru w ogóle, niż mieć braki w starym. Nie było mi dane długo słuchać jej rad i złotych myśli, ale tę zapamiętałam. Śmiała się czasem i mówiła: „Córeczko, choćbyś miała najpiękniejszą sukienkę świata, to jeśli do tego masz brudne buty albo paznokcie – lepiej daruj sobie strojenie”. I tak mi zostało. Jeśli było u mnie akurat biednie i nie miałam na szampon – bo i tak się w życiu zdarzało – myłam głowę choćby szarym mydłem, bo nawet bez blasku i odpowiedniego nawilżenia i tak wyglądały lepiej niż przetłuszczone i po prostu brudne.
Zuza była brudaską. Nie można tego określić inaczej. Ale jakże utalentowaną. Pracowała szybko. Sukienkę potrafiła uszyć i odpicować dosłownie w kilka godzin. Wiele razy czułam od niej pot, i to co najmniej z kilku dni, podczas których jej ciało nie widziało kąpieli. Ale kiedy skupiałam się na dziełach sztuki, które wychodziły spod jej rąk i z maszyny do szycia – wiedziałam, że mam do czynienia z ogromnym talentem. Nauczyła mnie naprawdę wiele. Okazało się, że była ode mnie niewiele starsza. Zaledwie o siedem lat.
– Skąd masz taką wiedzę i umiejętności w tak młodym wieku? – zapytałam kiedyś, zachwycona kolejnym niebanalnym projektem, który uszyła ot tak, z głowy, bo miała akurat natchnienie.
– Nie wiem. Podglądałam mamę krawcową i babcię krawcową już od kołyski. Ale faktycznie nieskromnie przyznam, że chyba mam największy talent ze wszystkich kobiet szyjących w mojej rodzinie. Jakby mnie dotknął palec Boży… – rozmarzyła się i widziałam, że kocha swoją pracę całą sobą, a przez to przy maszynie do szycia wydaje się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie.
Od kiedy pracowałam u Zuzy, coraz częściej po odbiór spódnic, sukien i innych części damskiej garderoby przychodzili mężowie naszych klientek.
– Oj, Hanka, tylu chłopa to się tu nigdy nie kręciło. Od kiedy jesteś, to co jeden to bardziej usłużny i pomocny swojej małżonce – śmiała się Zuza.
– No co ty… Przestań… – zawstydziła mnie ta sugestia.
– No nie udawaj, że nie widzisz. Dziewczyno, jesteś prześliczna! A faceci w każdym wieku oczu od ciebie oderwać nie mogą. I powiem ci jedno… Wykorzystaj to i za męża weź takiego, z którym dobrze pożyjesz, bo możesz mieć każdego, a nie jakiegoś dziada, co to na początku będzie skakał i wielką miłość udawał, a potem najważniejszy będzie kieliszek i zagrycha. A jak się postawisz, to taki cios wymierzy, że zamiast obiecywanej na początku gwiazdki z nieba gwiazdki przed oczami zobaczysz, jak się na ścianie zatrzymasz – zaśmiała się, ale wyraźnie przez łzy i z głębokim smutkiem, który chyba skrywała głęboko w sobie. Nagle dotarło do mnie, że Zuza wie, o czym mówi z… własnego doświadczenia. Przytuliłam ją mocno:
– Masz fach w ręce i ogromny talent. Po co ci on? Zostaw go. Poradzisz sobie.
Wytarła ukradkiem łzę, strzepnęła niewidzialne paprochy ze spódnicy i już bez pozwalania sobie na jakąkolwiek tkliwość dodała:
– Dobra, Hanka. Bierzemy się do roboty, bo nigdy nie uszyjemy tych zapasów, co nam na zapleczu zalegają.
Odpuściłam, bo wiedziałam, że na dziś wystarczy. Prawdopodobnie i tak pokonała niewidzialną barierę w sobie, mówiąc mi to, co powiedziała i de facto wyznała między wierszami.
Zaprzyjaźniłyśmy się z Zuzą. Wkrótce stałyśmy się sobie bliskie jak siostry. Miałam na świecie tylko ją i tylko jej ufałam. Niełatwo było zdobyć moje zaufanie, bo – przyzwyczajona do samotności – nikomu nie ufałam z założenia. Nauczyłam się liczyć tylko na siebie. Ale Zuza była porządnym człowiekiem. Bardzo delikatnie wyprowadzałam ją na prostą w kwestii jej ogólnego zaniedbania. Starałam się zawsze znaleźć czas na to, żeby zrobić jej paznokcie. Nie dopuszczałam do tego, żeby miała je w takim stanie jak wtedy, kiedy się poznałyśmy. Oczywiście nie mówiłam jej niczego wprost, żeby jej nie zawstydzić ani nie urazić, ale małymi krokami starałam się pokazywać jej, że tylko od niej zależy, czy będzie atrakcyjna sama dla siebie, czy będzie na siebie patrzyła oczami męża – z coraz większą niechęcią, a chwilami nawet obrzydzeniem. Mimo braku talentu do robienia dobrych cięć i fryzur nawet w miarę ogarniałam farbowanie włosów. Dobrałam Zuzi przepiękny kolor. Odmłodził ją o dobrych kilkanaście lat. Przycięłam. Wyciągnęłam na szczotkę. Popatrzyła na siebie w lustro i się rozpłakała.
– Ja jestem jeszcze całkiem do rzeczy babeczka – zaśmiała się przez te łzy wzruszenia.
– Wypachnij się jutro. Wykąp porządnie. Ogól nogi. Wybalsamuj ciało. A ja ci w pracy zrobię piękny makijaż. Zobaczysz, że te wszystkie chłopy to nie tylko dla mnie tu będą przychodzić.
– Oj, przestań, wariatko… – zaśmiała się i machnęła ręką na znak, że to dla niej zupełnie nieważne.
Ale prawdą jest, że nigdy nie pachniała tak świeżo jak następnego dnia rano. A kiedy odpowiednio położonymi cieniami otworzyłam jej oko i podkreśliłam jego głębię oraz orzechowy kolor – pięknie współgrający z orzechowo-miodowym odcieniem włosów – wyglądała po prostu zjawiskowo. Inna kobieta. I faktycznie klienci spoglądali coraz częściej również w jej kierunku. Przechodnie na ulicy też. Zuza odżyła. Coraz częściej się śmiała. Coraz więcej mówiła o tym, co lubi, o czym marzy. Schudła nawet troszkę, chociaż ta jej pulchność była tak apetyczna i seksowna, że wcale nie potrzebowała chudnąć, by wyglądać atrakcyjnie.
Kiedyś nie przyszła do pracy… Czekałam pod naszym zakładem bardzo długo. Wystraszyłam się, bo Zuza to ranny ptaszek. Nie było szans, żeby zaspała. Pobiegłam do jej domu. Na szczęście znałam adres. Pukałam. Dzwoniłam. Cisza. Już miałam odejść, ale instynktownie złapałam za klamkę. Drzwi się otworzyły.
– Jezu Przenajświętszy, Zuza! – krzyknęłam, stawiając na nogi pół bloku, po tym jak zobaczyłam ją na wpół przytomną i zakrwawioną. – Co on ci zrobił, kochanie? Co ci zrobił ten skurwiel? – płakałam i tuliłam ją, przerażona, że znowu stracę jedynego bliskiego mi człowieka. Czułam przy tym ogromne wyrzuty sumienia. Domyślałam się, że mąż Zuzy pobił ją z zazdrości, bo za dobrze wyglądała, więc pewnie ma kochanka. A to przecież ja stałam się inspiracją do jej metamorfozy. To przeze mnie! Co ty mówisz, kretynko?, skarciłam się w myślach. Zdałam sobie sprawę z tego, że bredzę. To moja wina, że damski bokser rzucił się na żonę, bo za dobrze wyglądała? Mógł ją pobić również dlatego, że się zapuściła. Pewnie każdy pretekst był tak samo dobry. Na szczęście nie zrobił Zuzi większej krzywdy poza siniakami i stłuczeniami. Za to w Zuzce coś pękło i przelało czarę goryczy. Odeszła od niego. Nie słuchała żadnych skomleń ani obietnic, że już nigdy więcej, że nie chciał, że kocha… Wypieprzyła jego walizki za drzwi i powiedziała do mnie:
– Bóg nam nie dał dzieci. Wiedział, co robi. Koniec, Hanka. Jebać go!
Płakałyśmy na zmianę – raz ze śmiechu, raz z poczucia rozczarowania. Ale tego wieczoru czułyśmy się wolne jak nigdy. Wolne, silne i niezależne! Ja już też nieźle szyłam. Zuza nauczyła mnie wszystkiego, a talent miałam całkiem spory. Nie taki jak Zuzia, ale byłam z tych zdolnych, a nie tylko wyuczonych. Piłyśmy wino i snułyśmy plany na przyszłość.
– Hanka… Założymy własną markę odzieżową. Będziemy jak Coco Chanel. Zapiszemy się na kartach historii mody. I kolejne pokolenia będą się uczyć o Zuzce i Hance – dwóch dziewczynach ze wsi (bo Zuza też miała wiejskie pochodzenie), które odmieniły paryskie ulice.
– Wooow… Zuza… Poniosło cię! – zaśmiałam się, chociaż oczami wyobraźni widziałam to wszystko, o czym mówiła przyjaciółka. Wizualizowałam. I uważałam, że to wszystko jest możliwe.
– Jak marzenia, to z najwyższej półki. A co? Nie po to chłopa pogoniłam i zaczęłam od nowa, żeby się zatrzymać na marzeniu o butiku w naszej małej mieścinie.
– Uwielbiam cię, Zuzia… Boże, jak dobrze, że jesteś – wzruszyłam się naszą przyjaźnią, jej siłą, naszą bliskością.
Byłyśmy nierozłączne…
– Wiesz, Haniu… Ktoś wpadł mi w oko… – pewnego dnia Zuza wyznała mi swój sekret. Powiedziała to w taki sposób, jakbyśmy obie miały po pięć lat i to była jej pierwsza przedszkolna miłość…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki