Splątana - Anna Matusiak - ebook + audiobook + książka

Splątana ebook

Matusiak Anna

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdzie naprawdę jest jej dziecko?

Poruszająca opowieść o kobiecie, która odsiaduje długoletni wyrok za morderstwo. Twierdzi, że jest niewinna...

Młoda dziennikarka Sara odwiedza zakład karny dla kobiet. Ma napisać reportaż, jak wygląda rzeczywistość za kratami. Wśród osadzonych jest Hanna – matka gromadki dzieci – odbywająca karę za zabójstwo córeczki. Wraz z pojawieniem się Sary w Hannie budzi się nadzieja, że w końcu ktoś jej uwierzy i zrozumie, jak perfidnie została wrobiona – przecież nigdy nie zabiłaby swojego dziecka! Sara rozpoczyna żmudne i trzymane w najgłębszej tajemnicy śledztwo. Chce oczyścić Hannę z zarzutów, pomóc odnaleźć jej córeczkę i ukarać tych, którzy naprawdę są winni. Czy plan się powiedzie? A może ktoś zechce uciszyć Sarę? Czy Hanna zdąży opowiedzieć historię swojego życia? I gdzie jest maleńka Wiktoria?

Pytania się mnożą, a wśród nich to najważniejsze: czy prawda zwycięży?

Anna Matusiak

Absolwentka filologii polskiej i teatrologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka, prezenterka radiowa i telewizyjna, specjalistka do spraw PR. Wykładowczyni dziennikarstwa, felietonistka, autorka książek, trenerka wystąpień publicznych. Pracuje z kobietami nad odwagą w dążeniu do nowego „ja”, nad tym, by zacząć od nowa, bo czasami warto, bez względu na PESEL. Współzałożycielka miejsca dla kobiet silnych, niezależnych, ale też pogubionych i tych na rozdrożu – Salonu Kobiet. A prywatnie mama wspaniałego Maksymiliana, który ponad cztery lata temu przewrócił jej życie do góry nogami.

Fragment

Któregoś dnia Robert przyszedł do mojego pokoju. Był trzeźwy.

– Hanka, musimy pogadać. Nie możesz urodzić tego dziecka.

To zdanie wybudziło mnie z letargu. Podziałało, jakby ktoś wylał na mnie wiadro lodowatej wody. Aż zerwałam się na równe nogi:

– Co?! Co ty do mnie mówisz, człowieku? Jak śmiesz?! – krzyczałam.

Robert też podniósł głos.

– Nie drzyj się, kobieto. Nie widzisz, że nie wyrabiasz z dziećmi, które już mamy i są w miarę odchowane. Gdyby nie mama, nie poradzilibyśmy sobie.

Zaczęłam się teatralnie śmiać.

– No faktycznie, zawdzięczam mamusi tyle, że do końca życia jej się chyba nie odwdzięczę.

– Hanka, jesteś w traumie. Mama jest już wiekowa. Nie poradzi sobie z noworodkiem. Nie mówiłem ci, żeby nie dokładać zmartwień, ale z firmą jest gorzej. Musiałem zamknąć dwie filie: w Anglii i we Francji. Niemcy jeszcze się trzymają. Polska siedziba podupada. Jest kryzys. Będziemy musieli zacząć oszczędzać. Ty też przestałaś zarabiać.

– Usunę dziecko, bo umarła mi przyjaciółka, a twój biznes trochę gorzej prosperuje? Człowieku! Ty w ogóle cokolwiek czujesz do swoich dzieci? Znasz je? Próbujesz poznać? Nie ma mowy. Żadnej aborcji nie będzie. Wybij to sobie z głowy. Nigdy!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 260

Oceny
4,7 (157 ocen)
131
11
15
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
M77onika

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna historia. Pełna emocji, właśnie takich powieści szukam. Dziękuję ❤❤
10
halom29

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała książka czytałam z zapartym tchem 😍
10
polakulka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam trzyma w napięciu. Zakończenie jest zaskakujące.
10
Malgosiazol60

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna książka. Niesamowita historia z zaskakujacym zakonczeniem . Polecam , przeczytajcie .
10
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, porusza trudny temat i wstrząsa czytelnikiem
10

Popularność




Zakład karny

ZAKŁAD KARNY

ROK 2020

– Dzień dobry. Nazy­wam się Sara Korol­ska. Jestem dzien­ni­karką. Mam umó­wione spo­tka­nie z osa­dzo­nymi. Tutaj jest pozwo­le­nie od dyrek­cji zakładu kar­nego… – sta­ram się poka­zać przez nie­wiel­kie okienko w pan­cer­nej szy­bie świ­stek straż­ni­kowi, a on prosi o dowód i bacz­nie mi się przy­gląda…

* * *

Przed bramą wię­zie­nia sta­wi­łam się punk­tu­al­nie o ósmej rano w ponie­dzia­łek. Taki ter­min mi wyzna­czono. W nie­wiel­kiej pocze­kalni zgro­ma­dziło się kilka kobiet. Nie­które były z dziećmi. Wszyst­kie raczej zanie­dbane, z pato­lo­gicz­nych domów. Widać było, że się już znają. Pew­nie odwie­dzały bli­skich na tyle regu­lar­nie, że nie pierw­szy raz cze­kały na widze­nie w tej nie­wiel­kiej klitce w podob­nym skła­dzie. Wyda­wały się bez­tro­skie. Jakby to była pocze­kalnia u leka­rza i to raczej pierw­szego kon­taktu, w związku z bada­niami okre­so­wymi, ani­żeli jakie­go­kol­wiek innego, który mógłby koja­rzyć się z oba­wami. Ja byłam zde­cy­do­wa­nie bar­dziej spięta. I co chwila nacho­dziło mnie uczu­cie nie­mal nama­cal­nej ulgi, że jestem tu tylko zawo­dowo. Nie odwie­dza­łam męża, part­nera, kon­ku­benta, ojca swo­ich dzieci…

Młoda kobieta w schlud­nej, ale ewi­dent­nie noszą­cej ślady dłu­giego już użyt­ko­wa­nia cha­bro­wej sukience, z bra­kami w uzę­bie­niu, suchymi i znisz­czo­nymi wło­sami spię­tymi nie­dbale w kitkę, z malutką dziew­czynką na rękach, uśmiech­nęła się do mnie:

– Pani taka ładna, ele­gancka… To tacy ludzie też mają kogoś w pier­dlu? – zadała mi to pyta­nie tak szcze­rze i bez ogró­dek, że aż nie wie­dzia­łam, co odpo­wie­dzieć. Nie wiem dla­czego, ale posta­no­wi­łam nie przy­zna­wać się, że jestem dzien­ni­karką i to wizyta służ­bowa. Odwza­jem­ni­łam uśmiech, popra­wi­łam pasek od torebki, który upar­cie zsu­wał mi się z ramie­nia, jakby chciał uciec z tego mrocz­nego miej­sca, i odpowie­dzia­łam naj­bar­dziej lako­nicz­nie, jak tylko się dało, ale jed­no­cze­śnie nie nie­grzecz­nie:

– No cóż… Życie bywa nie­prze­wi­dy­walne.

Dziew­czyna w nie­bie­skiej sukience nie drą­żyła. Za to mała dziew­czynka na jej rękach wpa­try­wała się we mnie wiel­kimi, orze­cho­wymi oczami, popra­wiła małą rączką loczki, które opa­dały jej na czoło i tro­chę ją dener­wo­wały, cho­ciaż wyglą­dała dzięki nim uro­czo, i spy­tała:

– Pani też odwie­dza swo­jego tatu­sia?

Zro­biło mi się przy­kro. Nie­swojo. Takie maleń­stwa nie powinny tu być. Zasta­na­wia­łam się, jak dzie­ciń­stwo spę­dzone na wizy­tach w takim miej­scu wpły­nie na roz­wój, doj­rze­wa­nie i doro­słość tej małej. Moją odpo­wiedź uprze­dziła nieco star­sza dziew­czynka, na oko jede­na­sto­let­nia, która – sły­sząc pyta­nie małej – przy­znała:

– A ja odwie­dzam moją mamu­się. Ale ona jest nie­winna. I nie­długo wyj­dzie na wol­ność. Na pewno.

W oczach dziecka poja­wił się błysk nadziei i rado­ści. Ta mała nie miała naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Jej wiara w mamę była abso­lut­nie nie­za­chwiana. Była uro­czą blon­dynką z roz­czo­chra­nymi wło­sami. Dostrze­głam koł­tuny. Z pew­no­ścią nie co dzień ją cze­sano i szy­ko­wano do wyj­ścia. Miała na sobie dżinsy, nie do końca dobrane do niej roz­mia­rem i kro­jem, więc wywnio­sko­wa­łam, że pew­nie dona­sza je po star­szym rodzeń­stwie. A na górze wszyst­kimi kolo­rami tęczy mie­niły się kolo­rowe cekiny, two­rzące na dzie­cię­cej blu­zeczce obra­zek baj­ko­wego jed­no­rożca. Ta feeria barw kon­tra­sto­wała z sza­ro­ścią tego miej­sca tak bar­dzo, że aż bolały oczy. Cho­ciaż jed­no­cze­śnie bar­dzo paso­wała do rado­ści, uśmie­chu i pogody ducha jej małej wła­ści­cielki. Roz­glą­da­łam się, z kim przy­szła mała. Prze­cież nie była peł­no­let­nia, ktoś musiał ją przy­pro­wa­dzić. Dostrze­głam w kącie salki mło­dego chło­paka. Rów­nież blon­dyna. Zauwa­ży­łam podo­bień­stwo mię­dzy nimi. Pew­nie to rodzeń­stwo, pomy­śla­łam. Młody praw­do­po­dob­nie grał w coś na tele­fo­nie, bo jego uwaga była total­nie sku­piona na nie­du­żym wyświe­tla­czu. W końcu prze­stał, orien­tu­jąc się, że nie ma obok dziew­czynki, rozej­rzał się ner­wowo, wresz­cie zauwa­żył ją i zawo­łał:

– Zośka, gdzie ty bie­gasz? Mia­łaś cały czas trzy­mać się mnie.

– Oj, Tomek… Prze­cież tu nie ma gdzie się zgu­bić. Roz­ma­wiam sobie tylko – mała puściła do mnie oko i grzecz­nie usia­dła koło brata, który ponow­nie zato­pił się w wir­tu­al­nym świe­cie.

Lubię takie dzieci – bystre, rezo­lutne, ale z dia­beł­kiem w oczach. Czło­wiek się z nimi ni­gdy nie nudzi, a jed­no­cze­śnie trudno zbyt długo się gnie­wać za ich psi­kusy.

Nagle otwo­rzyły się drzwi i straż­niczka wię­zienna z bar­dzo poważną miną, pod­kre­śla­jącą wagę miej­sca, w któ­rym się znaj­du­jemy, poin­for­mo­wała:

– Osoby odwie­dza­jące zakład karny męski, pro­szę za mną.

Wyszli wszy­scy, poza tą małą oraz jej bra­tem. I poza mną.

– O… Czyli pani też odwie­dza kogoś w zakła­dzie żeń­skim – cie­szy się mała Zosia. Dziew­czynce tak nie­wiele potrzeba do tego, żeby się uśmie­chać. – A może pani też idzie do mojej mamusi? – zadała to pyta­nie bar­dziej w prze­strzeń niż bez­po­śred­nio do mnie. I tym razem – nie wiem dla­czego – zde­cy­do­wa­łam się przy­znać, kim jestem:

– Jestem dzien­ni­karką. Odwie­dzam zakłady karne. Roz­ma­wiam z więź­niami o życiu tutaj. Z tych naszych roz­mów powstaną cykle arty­ku­łów. Nie wiem, z kim dziś się spo­tkam. Służba wię­zienna powie mi o tym, pro­wa­dząc mnie do kon­kret­nej osoby. Więc kto wie… Może to będzie twoja mamu­sia? – mówiąc to, nie wie­rzy­łam oczy­wi­ście w taki zbieg oko­licz­no­ści. Zwłasz­cza że to był ogromny zakład karny, miesz­czący setki więź­nia­rek. Dru­gie jego skrzy­dło było rów­nie potężne i prze­zna­czone dla męż­czyzn. Stąd ta wspólna pocze­kal­nia, zde­cy­do­wa­nie nie­ade­kwat­nie cia­sna w sto­sunku do wiel­ko­ści samego wię­zie­nia.

Na dźwięk słowa „dzien­ni­karka” do żywych powró­cił brat Zosi, Tomek. Zerwał się na równe nogi i krzyk­nął:

– O kurde! Jest pani praw­dziwą dzien­ni­karką? Niech nam pani pomoże. Nasza mama jest naj­lep­sza. Wro­biono ją. A my tak bar­dzo tęsk­nimy. Jest nas znacz­nie wię­cej. Ja jestem Tomek. Mam dwa­dzie­ścia lat, to Zosia, jede­na­ście lat. W domu został jesz­cze sze­ścio­letni Staś, jede­na­sto­letni Fra­nio, bliź­niak Zosi, i osiem­na­sto­let­nia Kry­sia. Nie wyra­biamy już. Ojciec się nami zaj­muje, ale ojciec to nie matka. My z Kryśką robimy, co możemy, bo jeste­śmy naj­starsi, ale mama zawsze wie­działa, jak postę­po­wać w róż­nych sytu­acjach, a my codzien­nie mamy milion pytań i wąt­pli­wo­ści. Niech się pani spo­tka z naszą mamą!

Bez­po­śred­niość tej prośby i kon­kret całej prze­ka­za­nej infor­ma­cji mnie zain­try­go­wały. Tomek był bar­dzo doj­rzały. Patrzył mi głę­boko w oczy. Czu­łam, że dopóki nie obie­cam, iż spo­tkam się z jego matką, nie prze­sta­nie patrzeć, nie zabu­rzy tego spoj­rze­nia nawet jed­nym mru­gnię­ciem. Czu­łam wręcz pre­sję i despe­ra­cję tego mło­dego męż­czy­zny. Zosia dołą­czyła swoje spoj­rze­nie i już wie­dzia­łam na pewno, że nie tylko muszę, ale też chcę poznać ich matkę.

Po chwili drzwi się otwo­rzyły i ta sama straż­niczka wię­zienna zapro­siła nas na widze­nia w zakła­dzie żeń­skim. Po dro­dze pode­szłam jesz­cze do straż­nika. Zosta­łam wyle­gi­ty­mo­wana. Minę­łam kilka bra­mek, które dokład­nie spraw­dzały, czy nie ukry­łam jakie­goś nie­po­żą­da­nego przed­miotu. Wresz­cie dosta­łam się do czę­ści, w któ­rej cze­kała na mnie dyrek­torka oddziału. Z oczu powoli zni­kali mi Tomek i Zosia. Popro­wa­dzono ich dłu­gim kory­ta­rzem w prze­ciwną stronę. Odwró­ci­łam się za nimi, by zapa­mię­tać jak naj­wię­cej szcze­gó­łów z ich wyglądu. Jesz­cze nie wie­dzia­łam, po co. Tak na wszelki wypa­dek…

– Dzień dobry pani redak­tor – dyrek­torka oddziału wycią­gnęła do mnie rękę.

– Witam. Bar­dzo mi miło. Dzię­kuję za zaufa­nie – recy­to­wa­łam nie­mal jed­nym tchem, bo wcale nie było łatwo prze­ko­nać wła­dze wię­zie­nia, żeby mnie tam wpusz­czono. Mia­łam napi­sać repor­taż na temat życia kobiet w żeń­skim wię­zie­niu. Ale w gło­wie wciąż mia­łam Tomka i Zosię. A w uszach ich bła­galne słowa: „Niech pani spo­tka się z naszą mamą”. I ta myśl upar­cie wypie­rała powie­rzony mi przez redak­tora naczel­nego temat. Mój dzien­ni­kar­ski nos pod­po­wia­dał mi, że te dzie­ciaki i ich mama to jest temat.

– Zapra­szam do mojego gabi­netu. Nie stójmy tak w progu – zapro­po­no­wała pani dyrek­tor i odpo­wied­nim gestem wska­zała kie­ru­nek. To była dostojna kobieta. Tak, „dostojna” to dobre słowo. Nie­młoda już, ale jesz­cze nie w jesieni życia. Zadbana. Ele­gancka. Z ide­al­nym upię­ciem, z któ­rego nie wysta­wał nawet jeden wło­sek. Kobieca i męska jed­no­cze­śnie. Męska w sen­sie siły, którą ema­no­wała. Zasta­na­wia­łam się, czy w domu też jest taka, czy to tylko służ­bowa maska. – Wiem, że tro­chę to trwało, ale pro­szę zro­zu­mieć… Po serii nie­po­chleb­nych arty­ku­łów w ostat­nim cza­sie, nie­stety mocno prze­kła­ma­nych i nie­spra­wie­dli­wych, nasze zaufa­nie do dzien­ni­ka­rzy znacz­nie się ogra­ni­czyło. Ja nie ocze­kuję laurki, żebym została dobrze zro­zu­miana, ale nie może być tak, że za całe zło, które się dzieje w tym miej­scu, odpo­wie­dzial­ność spada na służbę wię­zienną. Osa­dzone by­naj­mniej nie są anioł­kami… – poin­for­mo­wała z wciąż odczu­wal­nym zde­ner­wo­wa­niem pani dyrek­tor. Dostrze­głam wyraź­nie, że mocno prze­żyła serię ostat­nich pasz­kwili. Fak­tycz­nie, ktoś się mocno na nich uwziął, bo jedna z osa­dzo­nych oskar­żyła zakład karny o psy­chiczne i fizyczne znę­ca­nie się nad nią, a sprawą zain­te­re­so­wał się radny dziel­nicy, któ­remu owo zain­te­re­so­wa­nie bar­dzo się opła­cało przed wybo­rami. Dziel­nica, w któ­rej sta­rał się o głosy, była szcze­gól­nie zain­te­re­so­wana sytu­acją więź­niów, gdyż nie­mal każdy miał za kra­tami kogoś bli­skiego. Taki „uro­czy” zaką­tek mia­sta.

Skoro pani dyrek­tor jest taka wraż­liwa na punk­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści, to pew­nie nie ma sensu jej pro­sić o spo­tka­nie z matką Zosi i Tomka. Jeśli dzieci myślą, że kobieta sie­dzi za nie­win­ność, to raczej nikt nie będzie chciał zain­te­re­so­wa­nia mediów tą sprawą – kal­ku­lo­wa­łam w myślach. Zapy­ta­łam więc ina­czej:

– Pani dyrek­tor, czy mogę roz­ma­wiać z każdą osa­dzoną, która nie odmówi roz­mowy?

– Nie. Pro­szę wyba­czyć, ale będziemy kon­tro­lo­wać, z kim pani roz­ma­wia, bo wiele kobiet po pro­stu kła­mie i prze­każe pani total­nie nie­wia­ry­godne infor­ma­cje na temat wła­snych histo­rii i życia tutaj. A dla nas to jed­nak ważne, żeby miała pani w miarę wia­ry­godny obraz sytu­acji. Powta­rzam, nie ocze­kuję laurki, ale nie mogę pozwo­lić na to, by ktoś, kto żyje we wła­snej rze­czy­wi­sto­ści, nie­ma­ją­cej nic wspól­nego z choćby cie­niem prawdy, stał się dla pani źró­dłem jakiej­kol­wiek infor­ma­cji – sze­fowa zakładu była abso­lut­nie nie­ugięta i bez­kom­pro­mi­sowa, ale rozu­mia­łam ją. Kiw­nę­łam więc głową z apro­batą i doszłam do wnio­sku, że jakoś ina­czej dopro­wa­dzę do spo­tka­nia z mamą tych dzie­cia­ków. Jakoś ją odnajdę.

Wyzna­czona przez panią dyrek­tor straż­niczka zaczęła opro­wa­dzać mnie po róż­nych pomiesz­cze­niach i prze­ka­zy­wać pod­sta­wowe infor­ma­cje o tym, gdzie jest kuch­nia, gdzie szwal­nia, gdzie sala tele­wi­zyjna, tele­fony i inne miej­sca, dostępne na tak zwa­nym pół­otworku – czyli dla dziew­czyn, które nie mają wyro­ków zaka­zu­ją­cych im wycho­dze­nia z celi. Dziew­czyny na pół­otworku pra­cują, mają czas dla sie­bie, two­rzą wię­zienny radio­wę­zeł i maga­zyn. Domy­śla­łam się, że dzie­ciaki, które pozna­łam w pocze­kalni, wciąż mają widze­nie z mamą, popro­si­łam więc:

– A czy mogła­bym zoba­czyć salę widzeń?

– Jasne. Pój­dziemy tam nie­ba­wem – odparła straż­niczka.

– A nie możemy od niej zacząć? To dla mnie cie­kawe ze względu na chro­no­lo­gię… Zanim wnę­trze otwo­rzy przede mną swoje tajem­nice, chcia­ła­bym zoba­czyć miej­sce styku świata wol­no­ści i tego poza wol­no­ścią – nale­ga­łam, sta­ra­jąc się wypaść na tyle swo­bod­nie, by straż­niczka nie domy­śliła się, że mam w tym jakiś ukryty cel. Chyba kupiła moje nieco poetyc­kie wytłu­ma­cze­nie, bo oznaj­miła:

– Jasne. Jeśli pani tak na tym zależy… Chodźmy.

Weszłam na salę i zoba­czy­łam obra­zek jak z fil­mów – długa szyba poprze­dzie­lana ścian­kami two­rzą­cymi nie­wiel­kie boksy, a po jej obu stro­nach bli­scy sobie ludzie ze słu­chaw­kami w rękach. Jedni pła­kali i wyzna­wali sobie miłość, dekla­ru­jąc wierne cze­ka­nie na tego, który skre­śla w kalen­da­rzu dni pozo­stałe do wyj­ścia, cho­ciaż to nie była kwe­stia dni, tygo­dni, mie­sięcy, ale lat… Inni roz­ma­wiali nor­mal­nie, jakby byli w kawiarni. Usta­lali różne kwe­stie for­malne, naj­czę­ściej zwią­zane z linią obrony w sądach albo zwy­kłym życiem rodziny, która mimo spe­cy­ficz­nych warun­ków wciąż trwała.

Dostrze­głam dzie­ciaki. Sie­działy w innej czę­ści sali. Tam nie było oddzie­la­ją­cej szyby. Wpa­trzeni w mamę. Śmiali się. Straż­nicy pozwo­lili im się nawet dotknąć i przy­tu­lić. W przy­padku widzeń z dziećmi pro­ce­dury są nieco mniej restryk­cyjne. Ale czy taki jeden krótki dotyk mamy w porze widze­nia jest w sta­nie dać dziecku poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i miło­ści na całe życie? A może to wcale nie cho­dzi o ilość, ale o jakość? Prze­cież te dzie­ciaki kochają mamę całym ser­cem i są abso­lut­nie prze­ko­nane o jej nie­win­no­ści.

– Co to za rodzina? – zaga­iłam straż­niczkę niby od nie­chce­nia. – Cze­ka­łam z tymi dziećmi dziś w pocze­kalni – posta­no­wi­łam przy­znać się do tego, żeby moje pyta­nie nie wydało się jej podej­rzane. Byli­śmy w salce tylko we troje. Wia­domo, że ich zapa­mię­ta­łam. Mimo że przy­szła po nas zupeł­nie inna straż­niczka, wola­łam jed­nak – tam, gdzie nie trzeba mijać się z prawdą – trzy­mać się fak­tów. To dawało więk­szą szansę na suk­ces.

– A to dzie­ciaki naszej pani Hani. Fajna kobitka. Bar­dzo ją tu wszy­scy lubimy. A ona lubi nas. Sie­dzi od kilku lat i udało jej się zbu­do­wać nie­któ­rym, zwłasz­cza tym naj­młod­szym osa­dzo­nym, namiastkę domu.

– Nie­sa­mo­wite. A za co sie­dzi? – dopy­ta­łam, szcze­rze zain­te­re­so­wana.

– Za zabój­stwo swo­jego dziecka.

– O Boże… – auten­tycz­nie się prze­ra­zi­łam, zło­ży­łam ręce jak do modli­twy i nie byłam w sta­nie dodać nic wię­cej… To ostatni moż­liwy para­graf, jaki bym obsta­wiała w przy­padku tej miłej pani w śred­nim wieku.

– Różne demony sie­dzą w czło­wieku. Nawet w tym dobrym, cie­płym i kocha­ją­cym… – pod­su­mo­wała reflek­syj­nie straż­niczka.

– A mogła­bym z nią poroz­ma­wiać? Skoro wszy­scy ją tu lubią i ona lubi was, to pew­nie jej wypo­wie­dzi raczej ocie­plą wize­ru­nek zakładu kar­nego i pokażą go z dobrej strony – wpa­dłam na pomysł, by zarzu­cić wędkę. Rybka połknęła haczyk:

– A to świetny pomysł. Zapy­tam panią Hanię, czy będzie miała ochotę na takie spo­tka­nie…

W kolej­nym tygo­dniu pozna­łam Hannę, a nasze spo­tka­nie odmie­niło mnie i moje spoj­rze­nie na wiele spraw. Ba, mogę śmiało powie­dzieć, że to spo­tka­nie odmie­niło moje życie…

* * *

– Ja tego nie zro­bi­łam, rozu­mie pani? – Hanna patrzyła mi w oczy rów­nie głę­boko, jak tydzień temu patrzyli jej syn Tomek i córeczka Zosia. – Niech mi ktoś w końcu uwie­rzy… – jej oczy wypeł­niły się łzami. A ja pró­bo­wa­łam jakoś roz­po­cząć nasze spo­tka­nie. Zna­leźć spo­kojny i mniej emo­cjo­nalny punkt wyj­ścia. Widzia­łam przed sobą kobietę w śred­nim wieku. Była zadbana, czy­sta, miała wypie­lę­gno­wane paznok­cie, nawet pocią­gnięte ład­nym, bla­do­ró­żo­wym lakie­rem. Włosy bez odro­stów. Fry­zura krótka, doda­jąca powagi. Hanna wyglą­dała na star­szą, niż była, ale nie z powodu zanie­dba­nia, tylko cha­rak­te­ry­stycz­nego typu urody – lekko ciot­ko­wa­tego. Moja mama mawiała o takiej uro­dzie: ciotka klotka. Wpusz­czono nas do nie­na­le­żą­cej do nikogo pustej celi, przy­spo­so­bio­nej na coś w rodzaju biblio­teczki. Mia­ły­śmy do dys­po­zy­cji tylko dwa krze­sła i mały sto­lik. Za mną na prze­krzy­wio­nej półce leżało kilka ksią­żek. Znisz­czo­nych, z poza­gi­na­nymi rogami. Nie­jedna więź­niarka już je czy­tała. Ochrona cze­kała na zewnątrz, pod drzwiami. Nie sądzi­łam, że dadzą nam tyle intym­no­ści. Byłam jed­nak umó­wiona, że wszystko, co napi­szę, przej­dzie przez cen­zurę, więc nie musieli na bie­żąco kon­tro­lo­wać, o czym opo­wiada ska­zana.

– Pani Haniu, jestem Sara. Pro­szę się uspo­koić. Mamy czas.

– Nie mamy. Jeśli ktoś tu wej­dzie i usły­szy, że mówię o swo­jej nie­win­no­ści – zakażą pani spo­tkań ze mną. Oni dosko­nale wie­dzą, że jestem nie­winna. Muszą to wie­dzieć. Ni­gdy nie zna­le­ziono ciała. A ja kocha­łam Wik­to­rię całym ser­cem. Jak wszyst­kie moje dzie­ciaki. W życiu nie zro­bi­ła­bym jej krzywdy. Zmu­szono mnie, bym ją oddała do adop­cji, ale kiedy dostrze­gli, że rodzi się mię­dzy nami więź, Wik­to­ria została sprze­dana na czar­nym rynku adop­cyj­nym. Ale żeby wszystko się w papie­rach zga­dzało, bo prze­cież był ślad po jej uro­dze­niu, naj­ła­twiej było wro­bić w to wszystko mnie. Uśmier­cić dziecko for­mal­nie, ska­zać domnie­ma­nego mor­dercę. A mojej córeczce stwo­rzyć nowe papiery, nowe życie. Nikogo nie obcho­dzą moje dzieci. Kto je wychowa… – Hanna opo­wia­dała, nie­mal nie robiąc przerw na oddech. Jej ręce drżały. Usta też, ale nie pozwa­lała sobie na wybu­chy pła­czu, cho­ciaż wciąż mia­łam wra­że­nie, że jest tego bli­ska. Szkoda jej było czasu. Ewi­dent­nie zoba­czyła we mnie szansę na ratu­nek. Czu­łam, jak zaci­ska mi się gar­dło. To, co mówiła, miało sens. Roz­glą­dała się przy tym dookoła, pełna lęku, żeby nikt nas nie przy­ła­pał. Wie­rzy­łam jej… Po pro­stu jej wie­rzy­łam…

– Kto jest w to wszystko zamie­szany? – zada­jąc to pyta­nie, nie­jako dałam zgodę na to, by osa­dzona też uwie­rzyła, że jej nie zosta­wię… Hanna też tak to odczy­tała, bo usły­sza­łam oddech wyra­ża­jący ogromną ulgę. Przez chwilę miała chyba ochotę poło­żyć rękę na moich dło­niach, ale wyco­fała się. Widocz­nie uznała, że to byłoby nazbyt poufałe i być może by mnie wystra­szyło. A jej tak bar­dzo zale­żało, żeby ktoś w końcu jej uwie­rzył. I wysłu­chał od początku do końca.

– Moim zda­niem mąż i teścio­wie. Oni mnie nie­na­wi­dzili od zawsze. Uknuli to. A ja durna nie przy­pusz­cza­łam, że Robert jest do tego zdolny. Oni to szczury. Naj­gor­sze. Ale Robert… Róż­nie mię­dzy nami bywało, ale ni­gdy nie sądzi­łam, że znisz­czy matkę swo­ich dzieci. A jed­nak to zro­bił. I jestem pewna, że współ­pra­co­wał ze swo­imi rodzi­cami…

Przez chwilę zasta­na­wia­łam się, czy nie mam do czy­nie­nia z kimś, kto postra­dał zmy­sły. Może ona tak świet­nie kła­mie? Osoby psy­chicz­nie chore bywają prze­cież nie­zwy­kle wia­ry­godne. Ale gdyby była psy­chicz­nie chora, nie tra­fi­łaby tutaj, tylko do szpi­tala psy­chia­trycz­nego… A może zwa­rio­wała w ciągu ostat­nich lat? Odsia­dy­wała wyrok od pię­ciu lat. W chwili popeł­nie­nia zbrodni mogła być poczy­talna…– tak wiele myśli krą­żyło mi po gło­wie. Sta­ra­łam się być obiek­tywna. W końcu tego mnie uczono na dzien­ni­kar­stwie. Pod­stawa to obiek­ty­wizm. Pozna­nie dru­giej strony i jej punktu widze­nia. Ale wciąż sły­sza­łam w sobie głos: ona jest nie­winna. I znowu nabra­łam prze­ko­na­nia, że wie­rzę tej kobie­cie. Wie­rzę w każde jej słowo. Sta­łam się więc jej „wspól­niczką”. Usta­li­ły­śmy, że jeśli ktoś wej­dzie – zmie­niamy natych­miast temat. Ona zaczyna mi opo­wia­dać o życiu tutaj, o tym, co lubi robić, jak wygląda jej dzień itd.

Tego samego dnia roz­ma­wia­łam też z innymi osa­dzo­nymi, zbie­ra­jąc mate­riał na repor­taż, któ­rego temat już w ogóle mnie nie krę­cił. Ale wszystko to miało na celu uśpie­nie czuj­no­ści straży, żebym miała zgodę na regu­larne spo­ty­ka­nie się z Hanią i pozna­wa­nie jej histo­rii.

– Zacznijmy od początku… Od momentu, kiedy jesteś małą dziew­czynką… Opo­wiedz mi o swo­ich rodzi­cach, swoim życiu… Opo­wiedz mi wszystko, co o sobie wiesz i pamię­tasz… – popro­si­łam, uspo­ka­ja­jąc tę cha­otyczną atmos­ferę. Hanna się wyraź­nie wyci­szyła. Może dla­tego, że mia­ły­śmy już usta­lony plan dzia­ła­nia. Ona chyba też mi zaufała…

Hanna

HANNA

CZTER­DZIE­ŚCI LAT WCZE­ŚNIEJ

– Boże drogi, Boże drogi… Gdzie jest Hania? Gdzie jest to biedne dziecko? – na nasze podwórko wpa­dła sąsiadka, pani Pie­le­chowa, krzy­cząc wnie­bo­głosy. Mia­łam pięć lat. Nie­wiele pamię­tam z tego dnia poza wszech­ogar­nia­ją­cym mnie uczu­ciem stra­chu. Jak­bym wie­działa, że wła­śnie zakoń­czyło się w moim życiu coś nie­odwo­łal­nie i na zawsze. I fak­tycz­nie się zakoń­czyło. Moi rodzice wra­cali wtedy do domu autem. Szczę­śliwi, bo spro­wa­dzili ten samo­chód z Nie­miec. Nowy, piękny, wyma­rzony. Jechali tak długo, by roz­wa­lić się pięt­na­ście kilo­me­trów przed domem. Czo­łówka. Bez szans na prze­ży­cie. Zgi­nęli wszy­scy. Zarówno oni, jak i kie­rowca samo­chodu, z któ­rym się zde­rzyli. Mama była w zaawan­so­wa­nej ciąży. Cie­szyli się, że zdążą z zaku­pem auta przed roz­wią­za­niem, że wszyst­kim będzie nam teraz wygod­niej i bez­piecz­niej. „Bez­piecz­niej” – nie­zły para­doks. Zosta­łam na świe­cie tylko z bab­cią ze strony mamy. Jej mąż zmarł wiele lat wcze­śniej, nawet go nie pozna­łam. A tata był sie­rotą, więc jeśli cho­dzi o dziad­ków, tych też mi los poską­pił. Bab­cię ta tra­ge­dia odmie­niła na zawsze. Żyła, by mnie wycho­wać, ale tak naprawdę zawsze czu­łam, że chce umrzeć i nie może się docze­kać, kiedy stanę się samo­dzielna, żeby dołą­czyć do córki, zię­cia i męża. „Do lep­szego świata” – jak mawiała. Musiał być lep­szy, skoro tak szybko otwo­rzył swe podwoje przed wszyst­kimi, któ­rych kochała. Tak uwa­żała i ta nadzieja była jej naj­ja­śniej­szym świa­teł­kiem w tunelu życia. Bar­dzo się sta­rała dać mi jakieś miłe wspo­mnie­nia, ale była tak prze­raź­li­wie smutna, że nie potra­fiła. Ni­gdy nie śmiała się ze mną do łez. Ni­gdy nie gil­go­tała mnie aż do utraty tchu. Ni­gdy nie bie­ga­ły­śmy po łące i nie plo­tły­śmy wian­ków. Byłam zadbana, czy­sta, naje­dzona, ale to wszystko. Abso­lutne mini­mum. Sta­ra­łam się nie być dla niej cię­ża­rem. Sta­ra­łam się z całych sił być grzeczna i dobrze się uczyć, by w końcu zasłu­żyć na jej uśmiech, taki od ucha do ucha. Taki z całej sie­bie.

Pamię­tam jedną ważną roz­mowę z bab­cią. Mia­łam wtedy może dzie­więć lat. Przy­szła do mnie wie­czo­rem. Przy­tu­liła mnie mocno i powie­działa:

– Jesteś taka podobna do swo­jej mamy. Widzę w tobie, Hanu­siu, moją cór­cię. Tak strasz­nie za nią tęsk­nię. Tak bar­dzo sta­ram się dobrze cię wycho­wać, żeby mama tam na górze mogła być spo­kojna. Ale wiem, że śred­nio mi wycho­dzi. Bar­dzo cię prze­pra­szam. Naprawdę nie umiem… – roz­pła­kała się. Ja też pła­ka­łam i przy­tu­la­ły­śmy się, pła­cząc nad naszą stratą. Nie wiem, która którą bar­dziej w tym utu­le­niu pocie­szała, ale mia­łam wra­że­nie, że jeste­śmy rów­no­lat­kami. I tak bar­dzo współ­czu­łam babci. Pomy­śla­łam nawet, że ona ma gorzej, bo znała rodzi­ców dłu­żej niż ja. Ja tylko przez pięć lat kocha­łam ich najbar­dziej na świe­cie. Ale prze­cież to absurd. Dziecko prze­staje być dziec­kiem, kiedy traci mamę i tatę. Ja mogłam być dziec­kiem zde­cy­do­wa­nie zbyt krótko. Żeby cho­ciaż moja sio­stra miała moż­li­wość się uro­dzić i dzie­lić ze mną ten nie­ła­twy los. Ale może dobrze, że nie zdą­żyła. Po co światu dwie rów­nie nie­szczę­śliwe dziew­czynki. Czę­sto myśla­łam o zaokrą­glo­nym brzuszku mamy. Mam takie fla­sh­backi z wcze­snego dzie­ciń­stwa. Pamię­tam, jak roz­ma­wiamy z maleń­stwem. Pukam w brzu­szek mamy i wołam:

– Mar­cy­sia, jesteś tam? To ja, Hania… Twoja star­sza sio­stra. Cze­kam tu na cie­bie z superza­baw­kami. Nie martw się. Wszyst­kiego cię nauczę.

Mama była taka piękna. Miała długi blond war­kocz i błę­kitne oczy, jak jedna z moich naj­pięk­niej­szych lalek. Kiedy roz­ma­wia­łam z brzusz­kiem, śmiała się jak mała bez­tro­ska dziew­czynka i wołała:

– Dobrze, Haniu! Mar­ce­linka na pewno nas sły­szy.

Mar­cy­sia miała przyjść na świat mie­siąc po wypadku rodzi­ców. Gdyby była wcze­śnia­kiem, gdyby zatrzy­mała mamę w szpi­talu… Gdyby, gdyby, gdyby… Przez całe życie można wymy­ślić milion roz­wi­nięć po „gdyby”, tylko po co?

Sta­łam się doro­sła w dniu, w któ­rym ode­szli moi rodzice. Doro­sły w ciele pię­cio­latki nie ma łatwo w życiu. Wciąż wal­czy w tobie pra­gnie­nie bycia maleń­stwem, które coś zbroi, bo jesz­cze ma prawo, bo jesz­cze nie umie, jesz­cze nie wie­dział, z doro­słym, odpo­wie­dzial­nym czło­wie­kiem, który nie powi­nien tego i któ­remu nie wypada tam­tego…

Bab­cia zmarła, kiedy mia­łam osiem­na­ście lat. Wypeł­niła swoje zada­nie. Dopro­wa­dziła mnie do peł­no­let­nio­ści. I zosta­łam sama. Zupeł­nie sama. Ale ta strata była po pro­stu kolejną w moim życiu. Każdy dzień bez mamy i każdy dzień bez taty był w moim odczu­ciu kolejną stratą, każda chwila, w któ­rej innym dzie­ciom towa­rzy­szyli rodzice, była stratą, każdy widok bawią­cego się ze sobą na podwórku rodzeń­stwa to moja strata. Odej­ście babci było po pro­stu kolejną. Zadba­łam o to, żeby ubrano ją w jej ulu­biony bor­dowy ele­gancki kostium na spe­cjalne oka­zje. Wła­sny pogrzeb jest praw­do­po­dob­nie naj­bar­dziej spe­cjalną oka­zją z moż­li­wych. Bab­cia była lubiana i sza­no­wana we wsi, więc na skromną stypę przy­szło wiele osób. Mogłam też liczyć na pomoc sąsia­dów w orga­ni­za­cji uro­czy­sto­ści. Wło­ży­łam babci do kie­szeni zdję­cie, które przez całe życie cało­wała przed snem. Przed­sta­wiało mamę, tatę, malutką mnie i bab­cię. To były moje chrzciny. Dzień wiel­kiego szczę­ścia dla mojej rodziny. Jak nie­wiele tych dni mie­li­śmy oka­zję razem prze­żyć. Uro­ni­łam tylko kilka łez na pogrze­bie. Nie byłam w sta­nie pła­kać, wie­dząc, że speł­niło się naj­więk­sze marze­nie babci.

– W końcu poszłaś do swo­ich, babu­niu… W końcu jesteś szczę­śliwa… Pomóż­cie mi tam wszy­scy z góry cza­sami. I do zoba­cze­nia kie­dyś… – tymi sło­wami poże­gna­łam się z bab­cią na zawsze.

Wyje­cha­łam z mojej wsi do nie­wiel­kiego mia­sta – jakieś dwie­ście kilo­me­trów dalej. Zaczę­łam od nowa. Odcię­łam grubą kre­chą to, co było. Chcia­łam zacząć żyć peł­nią życia. Chcia­łam stwo­rzyć wielką i piękną rodzinę, któ­rej ni­gdy nie mia­łam. Byłam młoda i ładna. Fak­tycz­nie przy­po­mi­na­łam mamę. Nawet ten war­kocz mia­ły­śmy iden­tyczny. I błę­kit oczu, w któ­rym zata­piali się chłopcy. Widzia­łam to, czu­łam. Było to miłe, ale ja szu­ka­łam tego jedy­nego, wyjąt­ko­wego. Tego, który zosta­nie ojcem moich dzieci. Tego, z któ­rym stwo­rzę dom, o jakim zawsze marzy­łam.

Sara

SARA

TERAZ

– Wiesz co, czuję, że to będzie hit… – powie­dzia­łam do męża po powro­cie do domu z jed­nego z kolej­nych spo­tkań z Hanią.

– Kotek… Bar­dzo ci kibi­cuję, ale pro­szę cię… Dziel wszystko, co sły­szysz od tych kobiet, przez cztery. Wiesz, że one potra­fią naprawdę dobrze kła­mać.

– Wiem, wiem… Ty i ta twoja nie­uf­ność wobec ludzi – zde­ner­wo­wa­łam się, że mąż gasi mój entu­zjazm. Nie zno­si­łam tego, a jed­no­cze­śnie wie­dzia­łam, że wiele razy ta jego cecha ura­to­wała mnie przed nakrę­ce­niem się na coś, co nie było tego warte. Ale sytu­acja z Hanną to co innego. Nie mia­łam co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Ja jestem skraj­nie nie­ufny, a ty skraj­nie… – zawa­hał się, chcąc zapewne powie­dzieć „naiwna”, ale może uznał, że nie warto spra­wiać mi przy­kro­ści, i dokoń­czył – ufna, więc mamy rów­no­wagę i ide­al­nie się uzu­peł­niamy.

– Ta kobieta ma w sobie cie­pło, miłość, dobroć… Żebyś widział jej dzieci. Jestem prze­ko­nana, że ona tego nie zro­biła – prze­ko­ny­wa­łam Krzyśka.

– Sara, nie prze­ko­nuj mnie. Ja nie jestem sędzią. Już ją osą­dzono i chyba były ku temu pod­stawy, skoro dostała dwa­dzie­ścia pięć lat, nie uwa­żasz?

– Wiesz, jak łatwo jest wro­bić czło­wieka? Wiesz, ile ludzi sie­dzi za nie­win­ność?

– A wiesz, ilu z nich uważa, że sie­dzi za nie­win­ność, a oka­zuje się, że z zimną krwią zabi­jali, kra­dli, robili krzywdę? No ale OK… Opo­wia­daj, bo może fak­tycz­nie to przy­pa­dek, który za sprawą mojej pięk­nej żony sta­nie się wiel­kim prze­ło­mem w pol­skim sądow­nic­twie – iro­ni­zo­wał, tro­chę wręcz kpił, ale co tam… W sumie i tak zro­biło mi się miło, bo mia­łam nadzieję, że tra­fi­łam wła­śnie na trop cze­goś wiel­kiego. Jako począt­ku­jąca dzien­ni­karka nie mia­łam jesz­cze ani wiel­kiego doświad­cze­nia, ani odpo­wied­nich źró­deł dostępu do tema­tów uni­ka­to­wych, dzięki któ­rym mogła­bym napi­sać coś wyjąt­ko­wego, będą­cego tram­po­liną do ogól­no­pol­skiej kariery. Zle­cono mi opi­sa­nie sytu­acji w wię­zie­niach kobie­cych i ten repor­taż stał się zupeł­nie przez przy­pa­dek (a może nie ma przy­pad­ków?) prze­pustką do cze­goś dużego i moc­nego. Oczami wyobraźni widzia­łam małą Wik­to­rię odna­le­zioną po latach odsiadki jej mamy, która wraca do domu, oczysz­cza­jąc cał­ko­wi­cie imię jej rodzi­cielki. Cho­ciaż nikt ni­gdy nie uwie­rzył w winę Hanny – naj­lep­szej mamy w oko­licy – to jed­nak powrót Wik­to­rii cał­ko­wi­cie zamknąłby usta tym, któ­rzy mieli wąt­pli­wo­ści i dopusz­czali do sie­bie niby nie­winne pyta­nie: a może jed­nak…?

– Nie możesz spraw­dzić, co jest napi­sane w aktach? – zapy­tał roz­sąd­nie mój mąż.

– Nie. Nie mogę wła­śnie, bo mam totalny zakaz zaglą­da­nia do akt. Do tego potrzebna jest spe­cjalna zgoda, o którą nie mogę się nawet ubie­gać, bo nie mam logicz­nego uza­sad­nie­nia. Prze­cież pisząc o sytu­acji kobiet na oddzia­łach żeń­skich pol­skich zakła­dów kar­nych, nie potrze­buję akt spraw osa­dzo­nych.

– To jak masz zamiar badać sprawę tej kobiety? – dopy­ty­wał Krzysz­tof.

– Chcę naj­pierw poroz­ma­wiać z Hanną, potem z jej dziećmi, może mężem… Cho­ciaż ona uważa, że to on maczał palce we wro­bie­niu jej w zabój­stwo dziecka.

– To tym bar­dziej musisz z nim poga­dać… Koniecz­nie! Cie­kawe, jak się będzie zacho­wy­wał… – poczu­łam, że Krzy­siek też się wkręca i ucie­szy­łam się w duchu, bo wie­dzia­łam, że jeśli się zaan­ga­żuje, to mi pomoże. A jego męskie spoj­rze­nie na sprawę z całą pew­no­ścią nie zaszko­dzi, zwłasz­cza w tych najbar­dziej emo­cjo­nal­nych momen­tach, w któ­rych serce bie­rze górę nad rozu­mem. I nie oszu­kujmy się, kobiety wiodą w tym prym, nie­stety, więc sto­pu­jące spoj­rze­nie męża od czasu do czasu mogło mi wyjść na dobre.

Wstał, zapa­lił papie­rosa, zacią­gnął się tak, że nawet ja mia­łam poczu­cie, iż cie­pła chmura niko­tyny roz­prze­strze­nia się po każ­dym zaka­marku moich płuc, usiadł na tara­sie i spoj­rzał mi głę­boko w oczy:

– Sara, a jeśli ona naprawdę sie­dzi za nie­win­ność?

W pierw­szym momen­cie chcia­łam się zaśmiać i pod­su­mo­wać jego pyta­nie sło­wami: „Wow, brawo! Dotarło do cie­bie, kocha­nie!”, ale zro­zu­mia­łam, co chciał mi prze­ka­zać. Poczu­łam ukłu­cie eks­cy­ta­cji pomie­sza­nej z lękiem. Prze­cież to ogromna odpo­wie­dzial­ność. Jeśli zaan­ga­żuję się w tę sprawę – dam jej ogromną nadzieję. Jestem być może pierw­szą osobą, poza jej dziećmi, która jej uwie­rzyła. A ona mi zaufała. W dodatku nie mogę tego robić w poro­zu­mie­niu z wię­zie­niem, bo mnie stam­tąd wyrzucą na zbity pysk. Pomy­śla­łam, że może powin­nam powie­dzieć redak­to­rowi naczel­nemu o całym moim pla­nie. Może on mi pomoże? A co, jeśli mnie wyśmieje i uzna, że się mło­dej ubz­du­rało, że jest wielką dzien­ni­karką śled­czą, że się fil­mów akcji naoglą­dała? I może jesz­cze zabie­rze mi w ogóle temat zwią­zany z wię­zien­nic­twem, a to ozna­cza, że prze­stanę mieć szansę na kon­ty­nu­owa­nie mojej misji – roz­wa­ża­łam wszel­kie „za” i „prze­ciw”, i uzna­łam, że na razie się wstrzy­mam. Po pro­stu wysłu­cham opo­wie­ści Hanny do końca, a potem będę się zasta­na­wiać, jakie pod­jąć dzia­ła­nia i czy w ogóle warto…

Hanna

HANNA

DWA­DZIE­ŚCIA SIE­DEM LAT WCZE­ŚNIEJ

Bab­cia zadbała o to, żebym miała fach w ręku. Nie prze­le­wało nam się – wia­domo. Nie miała pie­nię­dzy, by mnie kształ­cić, ale zawsze mówiła: „Hanuś, jak się jakie­goś rze­mio­sła porząd­nie nauczysz, to nie zgi­niesz, bo ludzie zawsze będą szyli ubra­nia, ści­nali włosy, jedli chleb”. Miała rację. Talentu do fry­zur – nawet tych robio­nych lal­kom – nie mia­łam, więc raczej byłoby mi szkoda tych poten­cjal­nych klien­tów, któ­rych mia­ła­bym strzyc. Ale kolo­rowe tka­niny – mie­niące się wszyst­kimi bar­wami tęczy i zmie­nia­jące w magiczny spo­sób z nie­okieł­zna­nej wiel­kiej płachty w dobrze skro­joną i uszytą sukienkę czy gar­sonkę – fascy­no­wały mnie od małego. Poszłam więc do szkoły zawo­do­wej na kra­wiec­two. A po wypro­wadzce z mojej wsi pierw­sze kroki w mie­ście skie­ro­wa­łam po gazetę z ogło­sze­niami, by zna­leźć zakłady kra­wiec­kie i we wszyst­kich z nadzieją zapy­tać, czy nie potrze­bują pomocy. Potrze­bo­wali w trze­cim odwie­dzo­nym przeze mnie zakła­dzie. Kobieta, na moje oko przed trzy­dziestką, pulchna i uma­lo­wana ciut za mocno, zapro­siła mnie na zaple­cze, by poga­dać o szcze­gó­łach.

– Jestem Zuza. Jestem kraw­cową od dzie­się­ciu lat. Mogę cię porząd­nie wyszko­lić, jeśli będziesz chciała sko­rzy­stać z moich umie­jęt­no­ści i dar­mo­wej prak­tyki, ale jeśli zauważę, że się lenisz, kom­bi­nu­jesz i tak naprawdę przy­szłaś tu z braku innego pomy­słu na sie­bie, nie zaba­wisz u mnie długo. Bo ja pra­cuję w spe­cy­ficz­nym ryt­mie i try­bie.

– Nie. Nie. Nie zawiodę pani. Naprawdę. Będzie pani zado­wo­lona – zapew­nia­łam jed­nym tchem, żeby tylko pani Zuza nie zmie­niła zda­nia i nie pogo­niła mnie.

– No to zaczy­nasz od ponie­działku. Bądź tu na siódmą rano. Okres próbny to dwa tygo­dnie.

Tym kon­kre­tem zakoń­czyła ze mną roz­mowę. Poda­ły­śmy sobie dło­nie na znak akcep­ta­cji jej warun­ków. Paznok­cie miała poma­lo­wane na nie­bie­sko. Koń­cówki obgry­zione i odpry­śnięte. Ohyda, pomy­śla­łam, bo nie akcep­to­wa­łam w kobie­tach zanie­dba­nia. Wyssa­łam to chyba z mle­kiem mamy. Ona zawsze była zadbana. Jeśli nie miała czasu poma­lo­wać paznokci – zmy­wała stary lakier, bo wolała nie mieć zro­bio­nego mani­kiuru w ogóle, niż mieć braki w sta­rym. Nie było mi dane długo słu­chać jej rad i zło­tych myśli, ale tę zapa­mię­ta­łam. Śmiała się cza­sem i mówiła: „Córeczko, choć­byś miała naj­pięk­niej­szą sukienkę świata, to jeśli do tego masz brudne buty albo paznok­cie – lepiej daruj sobie stro­je­nie”. I tak mi zostało. Jeśli było u mnie aku­rat bied­nie i nie mia­łam na szam­pon – bo i tak się w życiu zda­rzało – myłam głowę choćby sza­rym mydłem, bo nawet bez bla­sku i odpo­wied­niego nawil­że­nia i tak wyglą­dały lepiej niż prze­tłusz­czone i po pro­stu brudne.

Zuza była bru­da­ską. Nie można tego okre­ślić ina­czej. Ale jakże uta­len­to­waną. Pra­co­wała szybko. Sukienkę potra­fiła uszyć i odpi­co­wać dosłow­nie w kilka godzin. Wiele razy czu­łam od niej pot, i to co naj­mniej z kilku dni, pod­czas któ­rych jej ciało nie widziało kąpieli. Ale kiedy sku­pia­łam się na dzie­łach sztuki, które wycho­dziły spod jej rąk i z maszyny do szy­cia – wie­dzia­łam, że mam do czy­nie­nia z ogrom­nym talen­tem. Nauczyła mnie naprawdę wiele. Oka­zało się, że była ode mnie nie­wiele star­sza. Zale­d­wie o sie­dem lat.

– Skąd masz taką wie­dzę i umie­jęt­no­ści w tak mło­dym wieku? – zapy­ta­łam kie­dyś, zachwy­cona kolej­nym nie­ba­nal­nym pro­jek­tem, który uszyła ot tak, z głowy, bo miała aku­rat natchnie­nie.

– Nie wiem. Pod­glą­da­łam mamę kraw­cową i bab­cię kraw­cową już od koły­ski. Ale fak­tycz­nie nie­skrom­nie przy­znam, że chyba mam naj­więk­szy talent ze wszyst­kich kobiet szy­ją­cych w mojej rodzi­nie. Jakby mnie dotknął palec Boży… – roz­ma­rzyła się i widzia­łam, że kocha swoją pracę całą sobą, a przez to przy maszy­nie do szy­cia wydaje się naj­szczę­śliw­szym czło­wie­kiem na świe­cie.

Od kiedy pra­co­wa­łam u Zuzy, coraz czę­ściej po odbiór spód­nic, sukien i innych czę­ści dam­skiej gar­de­roby przy­cho­dzili mężo­wie naszych klien­tek.

– Oj, Hanka, tylu chłopa to się tu ni­gdy nie krę­ciło. Od kiedy jesteś, to co jeden to bar­dziej usłużny i pomocny swo­jej mał­żonce – śmiała się Zuza.

– No co ty… Prze­stań… – zawsty­dziła mnie ta suge­stia.

– No nie uda­waj, że nie widzisz. Dziew­czyno, jesteś prze­śliczna! A faceci w każ­dym wieku oczu od cie­bie ode­rwać nie mogą. I powiem ci jedno… Wyko­rzy­staj to i za męża weź takiego, z któ­rym dobrze poży­jesz, bo możesz mieć każ­dego, a nie jakie­goś dziada, co to na początku będzie ska­kał i wielką miłość uda­wał, a potem naj­waż­niej­szy będzie kie­li­szek i zagry­cha. A jak się posta­wisz, to taki cios wymie­rzy, że zamiast obie­cy­wa­nej na początku gwiazdki z nieba gwiazdki przed oczami zoba­czysz, jak się na ścia­nie zatrzy­masz – zaśmiała się, ale wyraź­nie przez łzy i z głę­bo­kim smut­kiem, który chyba skry­wała głę­boko w sobie. Nagle dotarło do mnie, że Zuza wie, o czym mówi z… wła­snego doświad­cze­nia. Przy­tu­li­łam ją mocno:

– Masz fach w ręce i ogromny talent. Po co ci on? Zostaw go. Pora­dzisz sobie.

Wytarła ukrad­kiem łzę, strzep­nęła nie­wi­dzialne papro­chy ze spód­nicy i już bez pozwa­la­nia sobie na jaką­kol­wiek tkli­wość dodała:

– Dobra, Hanka. Bie­rzemy się do roboty, bo ni­gdy nie uszy­jemy tych zapa­sów, co nam na zaple­czu zale­gają.

Odpu­ści­łam, bo wie­dzia­łam, że na dziś wystar­czy. Praw­do­po­dob­nie i tak poko­nała nie­wi­dzialną barierę w sobie, mówiąc mi to, co powie­działa i de facto wyznała mię­dzy wier­szami.

Zaprzy­jaź­ni­ły­śmy się z Zuzą. Wkrótce sta­ły­śmy się sobie bli­skie jak sio­stry. Mia­łam na świe­cie tylko ją i tylko jej ufa­łam. Nie­ła­two było zdo­być moje zaufa­nie, bo – przy­zwy­cza­jona do samot­no­ści – nikomu nie ufa­łam z zało­że­nia. Nauczy­łam się liczyć tylko na sie­bie. Ale Zuza była porząd­nym czło­wie­kiem. Bar­dzo deli­kat­nie wypro­wa­dza­łam ją na pro­stą w kwe­stii jej ogól­nego zanie­dba­nia. Sta­ra­łam się zawsze zna­leźć czas na to, żeby zro­bić jej paznok­cie. Nie dopusz­cza­łam do tego, żeby miała je w takim sta­nie jak wtedy, kiedy się pozna­ły­śmy. Oczy­wi­ście nie mówi­łam jej niczego wprost, żeby jej nie zawsty­dzić ani nie ura­zić, ale małymi kro­kami sta­ra­łam się poka­zy­wać jej, że tylko od niej zależy, czy będzie atrak­cyjna sama dla sie­bie, czy będzie na sie­bie patrzyła oczami męża – z coraz więk­szą nie­chę­cią, a chwi­lami nawet obrzy­dze­niem. Mimo braku talentu do robie­nia dobrych cięć i fry­zur nawet w miarę ogar­nia­łam far­bo­wa­nie wło­sów. Dobra­łam Zuzi prze­piękny kolor. Odmło­dził ją o dobrych kil­ka­na­ście lat. Przy­cię­łam. Wycią­gnę­łam na szczotkę. Popa­trzyła na sie­bie w lustro i się roz­pła­kała.

– Ja jestem jesz­cze cał­kiem do rze­czy babeczka – zaśmiała się przez te łzy wzru­sze­nia.

– Wypach­nij się jutro. Wykąp porząd­nie. Ogól nogi. Wybal­sa­muj ciało. A ja ci w pracy zro­bię piękny maki­jaż. Zoba­czysz, że te wszyst­kie chłopy to nie tylko dla mnie tu będą przy­cho­dzić.

– Oj, prze­stań, wariatko… – zaśmiała się i mach­nęła ręką na znak, że to dla niej zupeł­nie nie­ważne.

Ale prawdą jest, że ni­gdy nie pach­niała tak świeżo jak następ­nego dnia rano. A kiedy odpo­wied­nio poło­żo­nymi cie­niami otwo­rzy­łam jej oko i pod­kre­śli­łam jego głę­bię oraz orze­chowy kolor – pięk­nie współ­gra­jący z orze­chowo-mio­do­wym odcie­niem wło­sów – wyglą­dała po pro­stu zja­wi­skowo. Inna kobieta. I fak­tycz­nie klienci spo­glą­dali coraz czę­ściej rów­nież w jej kie­runku. Prze­chod­nie na ulicy też. Zuza odżyła. Coraz czę­ściej się śmiała. Coraz wię­cej mówiła o tym, co lubi, o czym marzy. Schu­dła nawet troszkę, cho­ciaż ta jej pulch­ność była tak ape­tyczna i sek­sowna, że wcale nie potrze­bo­wała chud­nąć, by wyglą­dać atrak­cyj­nie.

Kie­dyś nie przy­szła do pracy… Cze­ka­łam pod naszym zakła­dem bar­dzo długo. Wystra­szy­łam się, bo Zuza to ranny pta­szek. Nie było szans, żeby zaspała. Pobie­głam do jej domu. Na szczę­ście zna­łam adres. Puka­łam. Dzwo­ni­łam. Cisza. Już mia­łam odejść, ale instynk­tow­nie zła­pa­łam za klamkę. Drzwi się otwo­rzyły.

– Jezu Prze­naj­święt­szy, Zuza! – krzyk­nę­łam, sta­wia­jąc na nogi pół bloku, po tym jak zoba­czy­łam ją na wpół przy­tomną i zakrwa­wioną. – Co on ci zro­bił, kocha­nie? Co ci zro­bił ten skur­wiel? – pła­ka­łam i tuli­łam ją, prze­ra­żona, że znowu stracę jedy­nego bli­skiego mi czło­wieka. Czu­łam przy tym ogromne wyrzuty sumie­nia. Domy­śla­łam się, że mąż Zuzy pobił ją z zazdro­ści, bo za dobrze wyglą­dała, więc pew­nie ma kochanka. A to prze­cież ja sta­łam się inspi­ra­cją do jej meta­mor­fozy. To przeze mnie! Co ty mówisz, kre­tynko?, skar­ci­łam się w myślach. Zda­łam sobie sprawę z tego, że bre­dzę. To moja wina, że dam­ski bok­ser rzu­cił się na żonę, bo za dobrze wyglą­dała? Mógł ją pobić rów­nież dla­tego, że się zapu­ściła. Pew­nie każdy pre­tekst był tak samo dobry. Na szczę­ście nie zro­bił Zuzi więk­szej krzywdy poza sinia­kami i stłu­cze­niami. Za to w Zuzce coś pękło i prze­lało czarę gory­czy. Ode­szła od niego. Nie słu­chała żad­nych skom­leń ani obiet­nic, że już ni­gdy wię­cej, że nie chciał, że kocha… Wypie­przyła jego walizki za drzwi i powie­działa do mnie:

– Bóg nam nie dał dzieci. Wie­dział, co robi. Koniec, Hanka. Jebać go!

Pła­ka­ły­śmy na zmianę – raz ze śmie­chu, raz z poczu­cia roz­cza­ro­wa­nia. Ale tego wie­czoru czu­ły­śmy się wolne jak ni­gdy. Wolne, silne i nie­za­leżne! Ja już też nie­źle szy­łam. Zuza nauczyła mnie wszyst­kiego, a talent mia­łam cał­kiem spory. Nie taki jak Zuzia, ale byłam z tych zdol­nych, a nie tylko wyuczo­nych. Piły­śmy wino i snu­ły­śmy plany na przy­szłość.

– Hanka… Zało­żymy wła­sną markę odzie­żową. Będziemy jak Coco Cha­nel. Zapi­szemy się na kar­tach histo­rii mody. I kolejne poko­le­nia będą się uczyć o Zuzce i Hance – dwóch dziew­czy­nach ze wsi (bo Zuza też miała wiej­skie pocho­dze­nie), które odmie­niły pary­skie ulice.

– Wooow… Zuza… Ponio­sło cię! – zaśmia­łam się, cho­ciaż oczami wyobraźni widzia­łam to wszystko, o czym mówiła przy­ja­ciółka. Wizu­ali­zo­wa­łam. I uwa­ża­łam, że to wszystko jest moż­liwe.

– Jak marze­nia, to z naj­wyż­szej półki. A co? Nie po to chłopa pogo­ni­łam i zaczę­łam od nowa, żeby się zatrzy­mać na marze­niu o butiku w naszej małej mie­ści­nie.

– Uwiel­biam cię, Zuzia… Boże, jak dobrze, że jesteś – wzru­szy­łam się naszą przy­jaź­nią, jej siłą, naszą bli­sko­ścią.

Były­śmy nie­roz­łączne…

* * *

– Wiesz, Haniu… Ktoś wpadł mi w oko… – pew­nego dnia Zuza wyznała mi swój sekret. Powie­działa to w taki spo­sób, jak­by­śmy obie miały po pięć lat i to była jej pierw­sza przed­szkolna miłość…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki